Pękły okowy/Część pierwsza/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Przez cały dzień ani porucznik, ani Froncek nie wychylili nosa poza obejście willi dyrektorskiej. Jedynie w progach ponad wszelkie podejrzenia wyższych czuli się bezpieczni. Spodziewali się bowiem, że żołnierz z Grenzschutzu, który nie syt kiełbasy, pozwolił sobie robić im wstręty i za karę za to spoczął w brudnej kąpieli, wygramolił się z więzów tak czy owak i wszczął poszukiwania, wściekły, że odebrano mu karabin i wystawiono go na pośmiewisko kameradów.
Tak było istotnie.
Policja otrzymała wezwanie do wyśledzenia dwóch zuchwalców, co targnęli się na majestat pruskiego munduru, i wiadomość o całem zajściu, upstrzona przez fantazję opowiadających, zelektryzowała miasteczko. W handelku, będącym zbiornikiem kroniki miejscowej, posłyszała tę historję pokojówka pani Agaty i w te pędy przyniósła ją do willi.
Nie trudno było tam domyślić się sprawców tego awanturniczego figla. Więc Wiktor dostał się pod rózgi krytyki swych rodziców. Matka, za głowę się biorąc, robiła mu wymówki, że wystawia się na poważne niebezpieczeństwo. Przez ten czas dyrektor gładził dłonią resztki włosów na łysinie.
— Sowizdrzał z ciebie niesamowity! — wymamrotał, nie bez podziwu dla brawury syna, i zawołał, jakby był zrobił odkrycie: — Oni mogli cię tam zastrzelić!
— O to nie trudno w tych czasach! — odparł Wiktor i dodał z nieznacznym uśmiechem: — Ale byłbym zginął za wielką sprawę: za szperkę dla ojca...
— Dalibóg, ty miewasz dowcipy!...
Wiktor, jedyny z rodziny, posiadał dar rozśmieszania sztywnego biurokraty, który swoją „niemiecką powagę“ nosił niby order i przygniatał nią, ocieniał swe otoczenie.
Stary pan poskromił uśmiech, zamroczył się i rzekł:
— Sprowadzisz mi na kark Grenzschutz i policję! Ładna historja!... Wobec tego musisz zniknąć stąd na kilka dni.
— Jutro mnie tu nie będzie...
— Boże, już chcesz nas opuścić? — strapiła się wielce pani Agata, w której szarem bytowaniu syn był promieniem ożywczym.
— Ojciec mnie wypędza...
— Nie wypędzam cię, ale sam chyba widzisz... — odparł dyrektor. — Mógłbyś pojechać jutro na wieś do wujostwa.
— Tam przyjętoby teraz Wiktora jako oficera polskiego bardzo źle! — zauważyła pani Agata i zwróciła się do męża: — Wiesz, jakim Johann Gorka jest szowinistą.
— W rzeczy samej twój szwagier i mój Walter mogliby podać sobie ręce. Ci ludzie poczytują sobie nienawidzenie Polaków za swój najwyższy obowiązek. Obłęd!...
— A przytem uważają się za chrześcijan — dorzuciła pani Agata.
— Ja i tak jutro musiałbym wyjechać, bo mam to i owo do załatwienia. A dostałem urlop tylko na tydzień — rzekł porucznik.
— Byleś tu jeszcze czego nie zbroił! — mruknął jego ojciec, a pani Agata poczęła targować się z synem o każdy dzień jego urlopu.
Wyszedłszy z nią do ogrodu, przyrzekł on wrócić do niej za dwa lub trzy dni. Oglądali, obok cieplarni urządzoną, sztuczną hodowlę pieczarek. Gdy nawinął się tam Froncek, porucznik ozwał się do niego:
— Schowaj ten gwer tak dobrze, żebyś go sam nie znalazł.
— Schowię go rychtyk, ale un znojdzie się, kiej bydzie trzeba.
— Ach, żeby tylko nie było już przelewu krwi! — westchnęła pani Agata. — Okropne, że dwa chrześcijańskie narody tak się zwalczają. Masz rację, że wina leży po stronie wojowniczych Prusaków. Nie powiedziałabym tego nikomu tutaj, boby mnie zakrakano, ukamienowano. I tak sędzina Kleinschmidt mruczy na mnie w oczy a piorunuje na mnie za plecami. Raz podobno powiedziała o mnie z pogardą: „to polska krew!...“ Czasu wojny te kobiety niemieckie rozwydrzyły się niby jędze. Zastępowały walkirje. A ja uważam, że wojny są hańbą ludzkości i grzechem, spadającym na sumienie sprawców. Dlatego wielbię Wilsona. Szczęśliwą myślą natchnął go Pan Bóg, że powołał do życia Ligę Narodów, która przecież położy kres temu barbarzyństwu.
— To się okaże! — bąknął Wiktor, a gdy matka obiecywała sobie z plebiscytu istotną pacyfikację Górnego Śląska a nawet zapoczątkowanie ery przyjaznego współżycia między Niemcami a żywiołem polskim, milczał, nie chcąc odbierać matce jej pięknych złudzeń.
Pacyfistka ta, idealizująca świat, widziała już Niemcy rozbrojone, idące do Kanosy i wstępujące na drogę radykalnego odrodzenia duchowego. Czytała ona, wraz z panną Matyldą, kazanie, jakie odważył się powiedzieć narodowi niemieckiemu monachijski prof. Foerster. Obie kobiety — pani Agata odrazu, panna Matylda po pewnem zmaganiu się z sobą — zgodziły się z nim w potępieniu ducha bismarkowskiego, władającego Niemcami. Odtąd panna Matylda zbliżyła się do swej drugiej matki serdecznie i zastępowała jej przyjaciółki, jakich pani Kuhna nie posiadała w światku Mysłowic.
Nie umiała bowiem wymodelować się na obowiązujący wzór mieszczki niemieckiej ani, wszedłszy miedzy wrony, krakać jak one.
Skoro to pojawiła się w tem zbiorowisku jako młoda kobieta, nie podobało się kanapowym piastunkom opinji publicznej, że nie pijała tyle kawy, co one, a gdy one „sztrykowały“ pończochy, zajmowała się haftowaniem. To znaczyło, że uważała się ona za „coś lepszego“ od nich! Powtóre potrafiła zamyślić się nad książką i — marzyć. Dalej ubierała pasierbicę i swego synka za drogo i za ładnie i nie robiła głośnej sprawy domowej z tego, gdy... wykipiało mleko. Skandalem zaś było, gdy gorliwa katoliczka zaopiekowała się wypędzoną od doktorostwa służącą i jej nieprawem dzieckiem. Dalej krytykowano, że wyjeżdżała, zdaniem opinji publicznej bez potrzeby na kurację do Lądka, i nie pilnowała dosyć Waltera, wymykającego się do Katowic na pijatyki. W ostatnich czasach zaś, gdy pan Kuhna wyrósł na dyrektora kopalni, pani Agata nie potrafiła zaakcentować swem „wzięciem“ tego awansu w hierchji społecznej, nie napęczniała godnością pawią, nie była dosyć panią dy-rek-to-rową. Słowem, długa była litanja jej niedostatków i wad, rażących mały świat Mysłowicki.
W istocie nikt nie byłby spisał ich wszystkich na byczej skórze, gdyż pospolita zazdrość szła za panią Agatą krok w krok i dostrzegała na niej coraz to nowe cienie. Nie można było przecież darować jej, że mąż jej wspiął się na szczebel dyrektora kopalni i szybko obrastał w pierze, tak jak dawniej tego, że mężczyźni nazywali ją „ładną“ i odnosili się do niej ze szczególniejszemi względami. Na dnie zaś tej zasadniczej animozji, nurtującej w umysłach kumoszek, przeważnie napływowych z głębi Niemiec spoczywało podświadomie odczucie, że ta Ślązaczka jest inną istotą o swoistych pojęciach i upodobaniach, dzieckiem o szlachetniejszej krwi.
Z synem łączyła panią Agatę rdzenna sympatja dusz. Chodząc z nim po ogrodzie, usłanym na podmiejskiem wzgórzu, zatrzymała się w miejscu, skąd widać było, poza kobiercem pól, t. zw. „Trójkąt Cesarzy“, znaczący się w oddali grupą drzew. Tak niedawno jeszcze stykały się tam, na zrabowanej polskiej ziemi trzy potężne mocarstwa, długo związane wspólną zbrodnią.
— Pan Bóg nie rychliwy ale sprawiedliwy, sprawił że trzy te państwa wielkie, niby skały piorunem ugodzone, runęły w gruzy... — wyrzekła pani Agata, spozierając w zieloną oddał, gdzie już teraz na gruzach przeszłości rozpościerała się, uśmiechała wiośnianie... Polska.
Wiktor nic na to nie odrzekł matce, bo nie umiał oblec w słowa szczytnej radości z tego, że ona bratała się z nim w uczuciach żywiołowej miłości dla wyzwolonego z kajdanów narodu. Pochwycił jej rękę i przycisnął do ust gorąco, a ona, rozczulona, przytuliła jego głowę do wzruszonej piersi matczynej.
Rozumieli się bez słów.
Zastała ich w ogrodzie wracająca z miasta panna Matylda. Wielce podniecona poczęła im opowiadać o scenie, jaką miała z przełożoną szkoły, z tego powodu, że tak zupełnie odwróciła się od hakatyzmu.
Cale grono nauczycielskie zionęło iście histeryczną nienawiścią do „czarnej owcy“ i tym spienionym uczuciom dała wyraz przełożona. W takiej atmosferze praca w szkole stała się dla panny Kuhna nad wyraz nieznośną. Postanowiła przeto rzucić szkołę bezzwłocznie, tem skwapliwiej, że strona materjalna nie grała w tem prawie żadnej roli.
— Dobrze się tak stało! — zauważył Wiktor. — Siadaj teraz i ucz się po polsku! Maluczko a będziesz sama przełożoną tej szkoły. Tymczasem zaś ty, tak rozmiłowana w książkach, będziesz święciła biesiady duchowe, gdy zanurzysz się w piękną literaturę polską...
Na progu nowego świata Matylda stała zalękniona. Tkwiła jeszcze po pas w niemieckości, lecz odgadnąć było można, że wybrnie na nowy ląd i pójdzie tam, gdzie każe jej utajony głęboko zew krwi.
— Co powie na to wszystko Walter?... wyszeptała wielce zafrasowana, gdyż brat jej, sędzia wrocławski, przeszywał ją zawsze dreszczem lęku.
— Przedewszystkiem trzeba być sobie wiernym. O ludzkie języki mniejsza — odrzekł Wiktor z mocą i zapytał: — Co mówi Walter na te praktyki Grenzschutzu?
Nic. Dawno u nas nie był i pisuje rzadko.
— A co robi?
— Urzęduje, lecz między wierszami listów jego do ojca wyczytałam, że zajmuje się także czemś, co ma związek z Górnym Śląskiem.
— Zapewne gra wielką rolę w kierującej tutejszą akcją niemiecką centrali, jaka znajduje się we Wrocławiu.
— Być może.
Wiktor kiwnął głową, a uduchowiona jego siostra poczęła niejako dowodzić, że jest wierną sobie, spowiadając mu się ze swych przeżyć duchowych. Odstręczyła ją od Niemców ich prowokacyjna polityka i straszna gospodarka Grenzschutzu na Górnym Śląsku. Nadto, traf zrządził, że w dniu 21go sierpnia była świadkiem, jak tuż przy rynku Mysłowickim Grenzschutz rozstrzelał dwóch pochwyconych z bronią górników: Wiktora Czaję i Franciszka Bednorza. Taką samą śmiercią zginęli w kopalni Magdziorz i Graca i przed Matyldą stanęło zagadnienie, czemu to lud roboczy, niekomunistyczny, samorzutnie rwał się do karabinów przeciwko Niemcom, rzekomym swym dobrodziejom.
Zmierzch zastał jeszcze brata i siostrę w ogrodzie, choć było już czuć w powietrzu jesień. Gdy wchodzili do willi, pojawił się w furcie ogrodowej Froncek z gębą strasznie umorusaną do niepoznania.
— Gdzieś ty był?? — zwrócił się do niego zdziwiony porucznik, który nie oczekiwał, by hytrak ten odważył się wyruszyć na miasto i podchodzić pod oczy wałęsających się i pijących w gospodach lub patrolujących Grenzschutzlerów, nieczyste mając sumienie.
— U naszych — odrzekł znacząco, z naciskiem i dumą chłopak. — Radowali się, że oni tu som.
— Z kim gadałeś?
— Z Maksem Wolfem i Mańką Ryszardem. Jak my se dobrze pogadali, przyszedł Siekacz i Skrobaczyk i mówili, że Poponia aresztowali...
Byli to partyzanci z kopalni Mysłowickich, którzy pod wodzą Wiktora Kuny pokusili się o rozpędzenie oddziału straży niemieckich. Froncek nietylko znał ich wszystkich, lecz zbliżył z nimi Kunę, którego nikt nie byłby posądzał o sympatje polskie, do tych pieronów, przygotowujących pokątnie powstanie. Pomagał on im w fabrykacji granatów ręcznych z puszek od mleka amerykańskiego i od konserw mięsnych. Zwycięskie walki Poznaniaków z Grenzschutzem budziły w tych Ślązakach duszę polską, wojacką oraz ambicję. Wyprać, wygonić za ostatnią granicę ową dzicz szwabską, na kraj nasłaną, to uśmiechało się górnikom. Więc wynosili tajemnie z kopalni zakupywany tam do rozsadzania węgla piowit, pakowali go w puszki wraz z gwoździami, kamykami, żelastwem i przechowywali w swych altankach podmiejskich na „wielką godzinę“.
Froncek odgadł, że porucznik byłby pragnął dowiedzieć się, co dzieje się z tymi jego towarzyszami, którzy nie zbiegli do Polski, a że lubił robić to, co było „verboten“ i pachniało figlem, więc, ucharakteryzowany na halunkę pobiegł do nich z wieczora.
— Co mówili? — pytał go porucznik.
— Chcieliby z nimi poonaczyć, ale bojom sie. Verscharfter Belagerungszustand (zaostrzony stan oblężenia) i wszędy łażą one hersingi[1]. Ale Skrobaczyk pado, że w niedziele do Piekar pojadom i żeby oni też tam przyjechali.
Doskonała myśl. W swem przebraniu porucznik Kuna mógł wmieszać się w zastępy pątników i pogawędzić w Piekarach bezpiecznie z miłymi towarzyszami broni powstańczej o tem, co ich spólnie bolało. Rad z tego dał usłużnemu chłopakowi hojny napiwek. Lecz Froncek przybrał minę wyczekującą i ozwał się:
— Chciołbym kupić se trombe...
— Co? Trombe? Poco?
— A-no, do grania. Oni często mówiom na mnie „tromba“ więc mi sie tromby zachciało.
Porucznik uśmiechnął się; rozumiał, że należy wynagrodzić rozliczne usługi temu, istotnie oddanemu chłopakowi. Chociaż w monetę nie opływał, dał mu na łapę, ile potrzeba było, mówiąc:
— A naucz się grać pobudkę polską, tak, byś cały Górny Śląsk obudził.
Ogromne zaciekawienie odmalowało się na brudnej gębie Froncka.
— Bydzie co?... — spytał bez tchu, jakby wietrząc zapach prochu.
— Będzie głosowanie za Polską!








  1. Od kata górnośląskiego, Hoersinga tak nazywano często żołnierzy Straży Granicznej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.