Pękły okowy/Część pierwsza/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Na wracającą z rannej mszy panią Agatę Kulma czekał u furty ogrodu, żywopłotem otoczonego, Froncek Psota. zmęczony, ale rad z siebie i z obrotu rzeczy. Jedno tylko martwiło go trochę, a mianowicie, że zapomniał wyjąć z kieszeni ukaranego żołnierza ów fajny kawał kiełbasy, który dostał się niewdzięcznemu Szwabowi. O zajściu nocnem Psota, nie w ciemię bity, postanowił milczeć, nie wiedząc, jak przyjęłaby to stara pani. Tem więcej pragnął się pochwalić przed nią tem, że przywiózł jej spory zapasik szperki a nadto niespodziankę w postaci syna.
Tą niespodzianką zelektryzował ją niemało. Na bladej, zwykle zgaszonej jej twarzy, zagrały radość i lęk.
— Was? — zawołała — to wy wbród przechodziliście przez rzeczkę? Ach, um Gottes Willen, to Wiktor się zmoczył i obziębił! Bogu dzięki, że was nikt nie złapał!...
Nie widziała syna od trzech lat, a w ostatnich miesiącach przechodziła katusze oczekiwania, czując nerwami matczynego serca, że ma go tak blisko, za ową rzeczką, dzielącą dwa światy, a jednak nie może ujrzeć i uściskać jedynaka.
Niewątpliwie Wiktor mógł był przekraść się w ciągu lata do domu, i to daleko łatwiej aniżeli ubiegłej nocy, lecz ociągał się i zwlekał. Wprawdzie wołało go coś w te progi, ale jednocześnie także odpychało. Czuł bowiem podświadomie, że wróci w te mury zgoła innym, nowym człowiekiem i dom rodzicielski wyda mu się zimnym, obcym.

W tej chwili spał jak zarznięty na łóżku ogrodowczyka w suterynach ojcowskiej willi. Skoro jednak poczuł na czole dłoń matki, ocknął się i otworzył oczy. Matka i syn długo trzymali się w objęciach.
A Froncek skoczył do pokoju panny Matyldy, by zwiastować jej radosną nowinę.
Dawniej odnosiła się ona do przyrodniego brata jakby do osobnika ze zgoła odmiennego pnia. Chociaż, zbliżona doń wiekiem, mogłaby była zżyć się z nim więcej, niż z bratem swym Walterem, nie rozumiała się z nim. Głęboki rozdźwięk istniał między gorącą patrjotką niemiecką a Niemcem, wyemancypowanym z pod wpływów lokalnych, zarówno jak berlińskich a spozierającym na zjawiska i zagadnienia narodowościowe ze stanowiska zbyt dla niej wysokiego, — Niemcem, jakim był Wiktor przed wojną.
Dlatego pytał się, czemu przypisać długie, serdeczną nutą dźwięczące listy, jakie odbierał w ostatnich czasach od Matyldy. Przypomniał sobie, jak owa patentowana Niemka skakała mu do oczu, ile razy ośmielił się rzucić cień na obyczaje „Majestatu“ i Hohenzollernów. Bo patriotyzm jej streszczał się i przeważnie objawiał w bezmyślnym, czułostkowym kulcie dla osoby kaizera. W jej pojęciu cesarz był niebotyczną wieżą wszechmądrości i wonnem naczyniem wszechdoskonałości. Posiadał wszystkie zalety i jeszcze kilka innych. Polacy powinni byli współzawodniczyć z Niemcami w miłości dla tego półboga.
Snać przewrotowe czasy wojenne sprowadziły w niej jakąś zmianę, bo Wiktor odgadywał, że ustosunkowywała się ona do niego zgoła inaczej. I tego rana, w długiej rozmowie z nią, starając się zajrzeć w zakamarki jej duszy, zrozumiał, że głównie sromotna ucieczka Wilhelma Drugiego z kraju podziałała na nią tak otrzeźwiająco, niby strumień wody a martyrologja bliskiej jej serca rodziny Widerów skierowała jej uczucia w inne koryto. Poczęła myśleć samoistnie i czuć z tymi, co cierpieli.
Panna Matylda, dobrze zbudowana szatynka, dość miła w rozmowie, lecz bez wdzięku, mając lat dwadzieścia jeden miała wyjść za mąż za pewnego kapitana, który wszakże znalazł sobie jeszcze posażniejszą od niej pannę i w dodatku z rodziny szlacheckiej, i zostawił ją na koszu. Wzięła to sobie tak do serca, że nie chciała już słyszeć o tranzakcjach matrymonialnych, ani o małżeństwie wogóle. Zdała egzamin na nauczycielkę i zajmowała się wychowaniem dziewcząt. Jednakże Wiktor zauważył przed trzema laty jej sympatię dla młodego Augustyna Widery, syna dość znacznego obszarnika z Rybnickiego. Przyjaźń jej dla tej rodziny nie uległa zmianie, jeśli odczuwała tak głęboko nieszczęście, prześladujące to ciche gniazdo.
— Nie masz wyobrażenia, co wojna zrobiła z Augustyna. Fizycznie i duchowo, to nie ten sam człowiek — mówiła zbyt na swój wiek poważna, uczuciowa panna. — Latem roku 17-go, gdy był na froncie zachodnim, zachorowała ciężko jego matka. Jedynem jej życzeniem było ujrzeć przed śmiercią ukochanego syna. Ojciec zatelegrafował po niego. Lecz feldwebel nie udzielił mu urlopu, mówiąc: „Matka chora, ale nie umarła...“ Niełaskę tego wielemożnego pana feldwebla ściągnęła nań polska książka do nabożeństwa... Dopiero gdy pani Marta zamknęła oczy na zawsze, Augustyn otrzymał urlop. W domu żałoby ojciec zakomunikował mu, że nie mogąc pożegnać się z nim przed zgonem, matka tak była rozgoryczona, że żądała od niego kategorycznie, by pod żadnym warunkiem nie szedł już na wojnę. Miał poprzysiądz to ojcu.
— Minęło kilka dni. Rozpoczęły się żniwa. W ostatni dzień swego urlopu Augustyn wracał do zagrody na wysoko żytem naładowanej furze i... spadł z niej. Koło zmiażdżyło mu nogę poniżej kolana tak, że odtąd chodzi z protezą. Prócz tej książki do nabożeństwa znajdziesz u niego mnóstwo polskich druków. Spolszczył się całkiem... — dodała panna Matylda z badawczem spojrzeniem w twarz brata i po chwili ciągnęła:
— Gdy w sierpniu wybuchły te rozruchy, spotkał Widerów jeszcze straszniejszy cios. (Muszę przyznać, że ów Grenzschutz przynosi nam tylko wstyd i hańbę.) Zdarzyło się, że młodszy brat Augustyna, taki miły i wiele obiecujący chłopiec piętnastoletni powracał na rowerze z Katowic... Och, ja nie mogę opowiedzieć ci, co go spotkało! To zbyt okropne... Spytaj się Augustyna. Pojedziesz do niego. Musisz go zobaczyć! On taki opuszczony. Ojciec jego, taki dawniej zdrów, jest teraz ruiną człowieka. Złamała go, zabiła całkiem na duchu rozdzierająca tragedja tego dobrego chłopca. Opuścił ręce, popadł w stan czarnej martwoty, błąka się z kąta w kąt. Straszne! Przykro pomyśleć, że nasi niemieccy żołnierze... i oficerowie patrzą na to wszystko przez palce! Muszę ci wyznać, że miło mi, iż ty nie służysz już w niemieckiem wojsku...
Wiktor przyglądał się siostrze z zajęciem. Jak daleko odsunęła się ona od Germanji! Zdało się, jakby zawisła miedzy dwoma różnemi planetami.
— Ale niemiło ci, że służę w polskiem wojsku? — wycedził.
Warum nicht? My przecież jesteśmy przez pół Polakami. Nie?
— Przez pół? To znaczy wcale nie! A płynie w nas krew li tylko polska...
Eigentlich... — bąknęła panna Matylda do siebie i zastanowiła się nad tem, biorąc pod uwagę, że matka jej, rodzona Grzonkówna, pochodziła, tak jak druga żona dyrektora i jak on sam z pnia śląskiego.
— Nawet na rozkaz cesarza nie możnaby tego zmienić... — zauważył Wiktor, pijąc do jej wygasłego kultu dla „Majestatu“.
W tej chwili wszedł do pokoju dyrektor kopalni Dobrej Nadziei p. Wilhelm Kuhna, dobrze odżywiony i zbudowany mężczyzna z resztkami siwych włosów na świecącej łysinie. Zwykle wiał odeń chłód sztywnego urzędnika, teraz na mięsistej jego twarzy migotał uśmieszek.
Wróciwszy przed chwilą samochodem z Wrocławia, dowiedział się od żony o niespodzianem przybyciu syna.
— Da bist du ja... (Otóż jesteś) — wyrzekł i pocałował go w czoło, zaczem począł się przyglądać ciekawie spolszczonemu synowi jakby miał przed sobą dziwaczne zjawisko.
Zauważył, że Wiktor wychudł i cerę twarzy miał niemal jak cygan czarną, lecz jeszcze więcej wyprzystojniał.
Matylda, siadłszy na uboczu, pod oknem, pytała się, „co ojciec powie na Wiktora“, chociaż do zdania jego nie przywiązywała wagi. Pan Wilhelm Kuhna nie wywierał żadnego wpływu na dzieci. Wyrósł on dzięki swej pracowitości na stanowisko dyrektora i, w pracy zawodowej zaszyty, nie widział świata poza sprawami gospodarczemi i ekonomicznemi. Ciasny był jego horyzont i ciasna sfera zainteresowań. Oprócz kopalni zajmował się żywo chyba tylko tulipanami, które hodował z zamiłowaniem.
— Was bist du für ein Kerl! (Co z ciebie za facet) — ozwał się, siadając w głęboki fotel. — Trzy miesiące temu mogłeś był dostać się do nas dość bezpiecznie a nie pojawiłeś się. Teraz zaś, gdy policja chwyta za kołnierz podejrzanych ludzi, bawi cię taka wyprawa na brzeg śląski. Może jeszcze wyjdziesz na drugiego Rinalda Rinaldiniego?
— Pragnąłem przywieść ojcu osobiście nieco słoniny! — uśmiechnął się Wiktor, a dyrektor rozśmieszony odrzucił:
— Pięknie, byleś mi za fatygę nie policzył za drogo.
— Ja nie żądam niczego; wiem, że ojciec sam najlepiej oceni te specjały, jak i moje poświęcenie.
Na to p. Kuhna parsknął śmiechem.
— Dalibóg, posiadasz delikatny zmysł kupiecki! Filut z ciebie!... Ale słuchaj-no! Gdyby dowiedzieli się ludzie tutaj, że służysz w polskiem wojsku, była by z tego sprawa. Nie mam ochoty wcale wplatać się w takie historje. Musisz trzymać język za zębami, rozumiesz?... Jak to się stało, że dostałeś się do korpusu generała Hallera?
— Dzięki hrabinie Marji Zamoyskiej z Kórnika pod Poznaniem, którą władze francuskie upoważniły w Paryżu do egzaminowania jeńców niemieckich, podających się za synów narodu polskiego. Nie brakło między nimi wielu Ślązaków.
— I ty zdałeś egzamin na Polaka? — spytał dyrektor, biorąc określenie „egzamin“ dosłownie.
— Zdałem.
— Czy mówisz tak dobrze po polsku?
— Wtenczas mówiłem słabo, dziś, jak zapewniają mnie koledzy, mówię doskonale.
— Tak? To dobrze. Może to przydać się w dzisiejszych czasach! — zauważył dyrektor, zapalając cygaro.
Syn opowiedział mu, jak dobrze mu było w obozie jeńców, wyłącznie Alzatczyków i Polaków w Lourdes. Gdy poczęto formować korpus polski, zgłosił się on bezzwłocznie pod chorągiew generała Hallera pospołu z wielu ziomkami.
P. Kuhna nie miał w tej materji nic do nadmienienia.
— Skoro przyjdzie amnestja, musisz zaraz objąć ster w moim tartaku. Nie wiesz zapewne, że w pierwszym dniu tej nieszczęsnej ruchawki pan Zimmermann zwiał z Mysłowic i nie chce tu już wrócić wcale. Lęka się Polaków. Widziałem się z nim wczoraj we Wrocławiu i nabyłem odeń jego udział w tym tartaku... Jestem teraz jedynym jego właścicielem. To pole działalności dla ciebie. Głowę masz.
— Nie mogę się tego podjąć.
— Czemu? Czy zamierzasz wrócić na uniwersytet? Na medycynę? Nie jesteś stworzony na lekarza.
— Istotnie nie. Pozostanę w wojsku.
— To nie ma sensu. Cóżbyś tam zarobił jako porucznik?
— Wkrótce zostanę kapitanem.
— A jeżeli nie wyznaczę ci pensji miesięcznej, co poczniesz?
— To będę musiał istnieć bez tego! — odrzekł z chłodnym spokojem porucznik.
— Zawziąłeś się?
— Służyłem wrogom z konieczności, teraz pragnę służyć Ojczyźnie z miłego obowiązku.
— Wrogom?! Czyż Niemcy wyrządzili ci chociażby najmniejszą krzywdę? Czyż nie korzystałeś z ich szkół, z błogosławieństwa ich kultury?
— Przeciwko mnie samemu nie ukuli prawa wyjątkowego, to prawda. Dali mi to, co byłby mi dał każdy inny organizm państwowy. Nie dlatego wszakże, aby zrobić ze mnie inteligentnego człowieka (jak byłaby ta zrobiła Polska), lecz w tym celu, by ulepić sobie ze mnie jednego z miljonów użytecznych jak wół roboczy, a pokornych, służalczych pachołków Berlina. Tu niema najmniejszego szacunku dla indywidualności. Prusy wychodziły zawsze z tej przesłanki, że ludzie — to trzoda bydła.
Dyrektor spozierał na syna wielkiemi oczyma. To co on mu mówił, było dlań czemś tak nowem, że zgoła nie wiedział, co odrzec.
— Skąd ty wziąłeś te pojęcia?... — bąknął.
— Nauczyłem się myśleć, myśleć samoistnie, zastanawiać... Miałem czas, nie tyle w lazarecie, ale potem, gdy wyszedłszy z lazaretu, pełniłem lekką służbę łącznikową poza frontem, we Flandrji.
— A gdzież to przerobiłeś się na takiego Polaka?
— Tam, we Flandrji! — odrzekł Wiktor, zapalił papierosa i ozwał się z uśmiechem: — Nie zgadnie ojciec, kto przefasonował mnie tak gruntownie, kto zamienił mnie w Polaka?... Nie Polak, lecz... Niemiec, rodowity Niemiec, Berlińczyk. Szczęśliwy traf chciał, że spotkałem w życiu takiego człowieka, taką piękną duszę... Niestety umarł, skutkiem rany w płuca... Z nim to przeżyłem długie, niezapomniane godziny na stacji węzłowej. Nazywał się Kaufmann, jeśli ojciec ciekaw jego nazwiska. Był krewnym ministra kolonji Solfa i skoligaconym wysoko.
— A cóż on miał wspólnego z Polską?
— Zgoła nic!
— A więc jakże to być mogło? Zagadka!
— Spiritus flat ubi vult. Duch lata niekiedy dziwnemi szlakami. Kaufmann był historykiem. Miał wkrótce zostać docentem. Wczytując się w dzieje Prus i Niemiec, zrobił straszne, druzgocące odkrycie. Ale to długa historja.
— Mów! Mów! — ozwał się z pod okna głos panny Matyldy.
— Zrozumiał on, ze historja Prus jest jednym, nieprzerwanym łańcuchem kłamstwa, wiarołomstwa, bandytyzmu, grabieży i mordów, że duch dziejów pruskich jest rdzennie podły a Prusacy są najpaskudniejszym narodem, zakałą ludzkości... Kaufmann cierpiał nad tem, jak tylko cierpieć potrafi szlachetna dusza i dramatem było dlań to, że... jest Prusakiem. „Umrę wkrótce — mówił mi kiedyś — i może dobrze, bo pragnąłbym odlecieć tysiące mil od wszystkiego co pruskie i zrzucić z siebie stygmat prusaczyzny... Ty możesz mienić się szczęśliwym, że pochodzisz z czystego pnia polskiego...“ Bo przeciwieństwo wszystkiego, co pruskie, widział on w duchu dziejów Polski. Pod płaszczem Krzyżaków z wielkim czarnym krzyżem, krył się miecz, krwią zbroczony, ich kościół był bastjonem a hasłem ich „ausrotten!“ Wytępić wszystkich! Oni nie dawali żyć nikomu, a Polacy byli wcieleniem szeroko pojętego liberalizmu, chrześcijanizmu, miłości bliźniego...
— W oświetleniu tego historyka ujrzałem historję Prus taką, jaką w istocie swej jest, i zrozumiałem przedewszystkiem, w jak szalbierski sposób wykładano ją w szkole, wpajając w młode umysły nikczemny kult dla powodzenia za każdą cenę, dla opłacającego się rabunku, dla koronowanego łajdactwa... Dalej zrozumiałem, że idea niemiecka, stosowana do Polaków, to proletaryzacja i germanizacja. Wyrwać z duszy Polaka przywiązanie do Macierzy, a więc wyrwać z niej szlachetne pierwiastki, zdeprawować, zmienić go w niewolnika, w bydełko pracujące dla dobra Prusaka, które ciężko zapracowany grosz poczytywałoby za łaskę, to znaczyło obsypywać Polaków dobrodziejstwami kultury niemieckiej... Te praktyki, przez Herrenmoral podyktowane a z posad duszy pruskiej wyjęte, pragnęli Niemcy przenieść na całą Europę, tłumacząc obłudnie a bezczelnie, iż niemiecki Pan Bóg powierzył im misję „uzdrawiania“ świata za pomocą jedynie do zbawienia wiodącej niemieckości... Niemcy załgali się wyżej uszu i wściekają się na tych, co tych łajdackich ewangelij nie biorą za dobrą monetę.
— Ten historyk — ciągnął jeszcze z ferworem Wiktor — zdarł przedemną zasłonę fałszu z Prusaka, obnażył go i ukazał mi go w słońcu chrześcijanizmu, humanitaryzmu i prawdy. Dzięki jemu zobaczyłem Prusy i Polskę i zaprawdę odwróciłem się, jak on, od Prusaka, od tego bandyty wśród narodów... Począł się we mnie proces przetwórczy, odrodzieniowy, który w Lourdes, w tem miejscu cudów, wszedł w drugie stadjum. Tam jąłem wchłaniać w siebie polskość...
W czasie tej spowiedzi Ślązaka wsunęła się do pokoju jego matka i przysiadła cicho w fotelu. Zasłuchała się w jego słowa, które odbijały się w niej wdzięcznem echem. Nie odezwała się wszakże, przygniatał ją bowiem zawsze mężowski autorytet i spychał ją do kuchni.
Pan Wilhelm zaś nie miał należytego zrozumienia dla tak wysoko nastrojonej muzyki i zawsze jeszcze nie rozumiał, jak można przefabrykować Niemca w Polaka bez pomocy środków chemicznych. Po chwili milczenia zabrał głos:
Na, my wszyscy będziemy tutaj wkrótce Polakami. Bo sądzę, że co jak co, ale Mysłowice dostaną się jednak Polsce. Trzeba będzie otrzeć jej łzy za cały ten okrąg przemysłowy, którego Niemcy nie oddadzą. Ale, chociaż przyłączą nas do Polski, z tego nie wynika, byś potrzebował przerabiać się w narodowca, w National-Pole!
— Nie potrzebuję, lecz dziś już jestem Polakiem w każdym calu! — odparł Wiktor z dumą tak, iż ojciec jego nie wiedział, co rzec.
Milczenie przerwała panna Matylda, która wyznania i uwagi brata brała w siebie chciwie.
— Ja rozumiem Wiktora bardzo dobrze.
Ojciec obrzucił ją niemal przerażonem spojrzeniem i zawołał:
— Auch du! Auch du, Mathilde!? (Nawet ty, Matyldo?) I ciebie dotknął ten bakcyl polski, jaki bodaj zaszczepiają teraz tutaj ludziom!?... Na, róbcie co chcecie. Jesteście młodzi. Ja pozostanę już do śmierci tem, czem byłem i jestem: Górnoślązakiem! — skończył z widocznem zadowoleniem z siebie.
— To nie narodowość!... — mruknął jakby do siebie syn, a pan Wilhelm uniósł się:
— Oszczędź mi takich kwestyj! Nie chcę o tem słyszeć. Nie mam ochoty brać się z nikim za łeb z tego powodu, że mieni się... Chińczykiem. Dalibóg powinno to już raz skończyć się z tem różniczkowaniem ludzi według narodowości...
— To... — ozwał się półtonem Wiktor — możnaby najpierw powiedzieć Niemcom... Ale, bądź jak bądź, to się nie skończy, póki istnieć będzie życie gromadne, a zatem jedność interesów, spólnota rasowa i wszelaka inna.
— Mnie starczy całkiem spólnota z Górnym Śląskiem! — zawołał głośno pan Kuhna bezradny, bo niezdolny do podjęcia dyskusji i kwaśny, niekontent, że syn zmuszał go niejako do wyznania przekonań narodowych. Powstał, na znak, że dyskusja skończona. Jednakże Wiktor ozwał się jeszcze:
— Górnoślązak to taki Niemiec, który odrzekajac się od Prus, poniekąd jak Bawarczyk, podlega jednak pokornie dominującym wpływom Berlina.
— Nie możemy przecież zrzucić z siebie niby koszuli tych wszystkich wpływów kultury, w jakiej od dziecka żyjemy! Czy ty przybrałeś całkiem inną skórę?
— Nie, wcale nie. Tego odemnie nikt nie oczekuje i nie wymaga. Jestem tak dobrze Ślązakiem, jak i ojciec. Skórę mam tą samą, lecz inne wnętrzności. W głowie i w sercu mem zaszedł zupełny przewrót pojęć i uczuć.
Nagle nasunęła się dyrektorowi refleksja, że ów patrjotyzm polski Wiktora może okazać się w przyszłości bardzo potrzebny, a nawet korzystny. Jeżeli, jak przypuszczał, skrawek ziemi pogranicznej wraz z Mysłowicami dostanie się Polsce. Polacy — tak jakby to uczynili na ich miejscu Niemcy — przystąpią do rugowania Niemców z posad dyrektorskich i innych w przemyśle w urzędach. Chociaż wówczas pan dyrektor Kuhna zmieni się na Kunę, przed kataklizmem tym potrafi zastawić go jedynie pan kapitan Wiktor Kuna.
Wobec tego pan Kuhna pogodził się snadnie ze swym „egzaltowanym, fanatycznym“ synem. Popatrzył na niego łaskawem okiem i ozwał się.
— Chodź! Wypijemy szklankę porteru. Potem, jeszcze przed obiadem, muszę zajrzeć do biura






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.