Pękły okowy/Część pierwsza/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Gdy porucznik Kuna powrócił na miejsce spotkania z Fronckiem, zastał tam już chłopaka z wyładowanym plecakiem pod drzewem. Pożywiwszy się zacnie na polskiej ziemi i przetrąciwszy wódeczką, Froncek pełen animuszu kurzył papierosa. Nie miał wszakże ochoty wracać tej nocy do domu, raz dlatego, że w rojnym obozie mogła się nastręczyć okazja do „pokocendrowania“, jakie mu się uśmiechało tego wieczora, a powtóre z powodu odstraszających trudności, które czekały go przy przeprawie przez kordon Grenzschutzu.
Zauważył on w ostatnich dniach, że Niemcy na tak zwanej suchej granicy od Miłowic do Czeladzi ku Pszczelnikowi a nadto na południe od Mysłowic ku Brzezince rozpinali ploty druciane z przewodnikami elektrycznemi, jak słyszał, o napięciu 3000 wolt. Przed owemi śmiercionośnemi drutami miał on należyty respekt i chociaż przypuszczał, że tam, gdzie są druty nie natrafi na Grenzschutzlerów, postanowił puścić się w drodze powrotnej na południe, w okolicę Jelenia i tam, na linji, wolnej od tych zarządzeń, przeprawić się nocą na stronę śląską.
Odkładał to jednak na następny wieczór, bo do Jelenia było daleko a do gospody blisko. Pod samemi Mysłowicami zaś nie chciał drugi raz skóry swej wystawiać na kule straży szwabskich.
Wszelako porucznik pokierował nim inaczej.
— Na, Froncek, dziś razem do domu pójdziemy — rzekł. A chłopak zalęknioną przybrał minę.
— To oni chcom ze mną bez rzyke do dom? — wyjąkał i odmalował porucznikowi cały stan rzeczy na linji granicznej.
Zrazu Kuna zafrasował się, lecz nie dawał się łatwo odwieść od postanowienia, a, że znał takie druciane zapory z czasów wojny, więc wiedział, jak sobie radzić.
Wnet przeto zabrał Froncka na podwodę wojskową, która miała zawieźć go pod Modrzejów.
Trzęsąc się na wózku, chłopak myślał sobie, że pan Wiktor Kuna to chwat nielada, jeśli nie boi się ani onych drutów ani straży, i sądził, że i jemu nie wypada zachowywać się przynim, jak jakiemu tchórzliwemu „klipie“. Udawał zatem zucha i pytlował językiem dzielnie. Gdy jednak wysiedli z wózka na skraju Modrzejowa i w pomroku bezksiężycowej nocy zamajaczyły przed nimi czarne, zgrupowane mury Mysłowic, piórka mu ogorzały, umilkł i począł w duszy odmawiać Zdrowaśkę, drepcząc krok w krok za porucznikiem, który w milczeniu szedł lekkim krokiem ku północy miasta.
Na drugim brzegu rzeczki granicznej czerniła się tam ogromna hałda, do czteropiętrowego, długiego gmachu podobna. Dzieliły ich od niej błonia, tu i ówdzie porosłe haszczami, w których Kuna przyczaił się raptem i spoczął. Wytężył wzrok i słuch w ciemności. Gdzieś w mieście wybiła dwunasta, dźwięk dalekiego zegara nie zakłócił ciszy panującej dookoła.
Froncek przysunął się do ucha porucznika z szeptem:
— Przed hałdom są one przeklęte druty... Zabiły, jakby szlag, jednom żydówkę, co chciała szwarcować...
Kuna pokiwał głową i długo jeszcze obserwował kilka plamek świetlanych, jakie znaczyły się z lewej strony hałdy na kirach nocy. Iskry te zgasły i po chwili porucznik począł posuwać się na czworakach ku rzeczce. Fronckowi ciążył na grzbiecie wyładowany rzetelnie plecak. Mimo to pełzał na kolanach opodal Kuny, gdy raptem zerwał się, jakby z pod jego głowy zwieszonej, gwałtowny szum i szelest. Chłopak, nieprzytomny ze strachu, stoczył się w zagłębienie ziemi po trawie, niby kukła.
— O! Pierona!! — wyjęczał i zdawało mu się, że już umarł skutkiem niewiadomego wypadku. Więc leżał i nie zamierzał zrywać się do życia.
Tymczasem zbudzona przezeń znienacka kuropatwa odfrunęła hałaśliwie a rozśmieszony porucznik rzucił mu:
— Ty trombo!
Chłopak przyszedł do przytomności. Zawstydzony zmilczał i, lubo objuczony szperką i wędliną, żwawo poczołgał się za porucznikiem.
Jednakże rozstroiło go to nieco, i, gdy przemknęły się przed nimi w oddaleniu jakich trzydziestu kroków dwa cienie, posuwające się tuż nad polskim brzegiem Przemszy, znów się przestraszył. A był to zapewne jakiś chachar, czy to obdach, czy też szmugler.
Skoro dwa te widziadła znikły a ciszy nocnej nie mącił najmniejszy szmer, porucznik począł szybko zbliżać się do rzeki. Wyjął z tylnej kieszeni browning, włożył go w zanadrze i z zupełną pogardą dla swych butów i spodni wlazł powoli i cicho do wody. Froncek za nim. Brodząc nie głębiej jak powyżej kolan, dotarli do śląskiego brzegu, podczołgali się na brzuchach wzwyż, na porosły murawą nasyp i teraz porucznik ujrzał o dwa czy trzy kroki przed sobą siatkę drucianą, przypominającą sieci rybackie, rozwieszone nad morzem.
Przez chwilę obaj patrolowali wzrokiem osypiska hałdy, sterczącej po za wualem drucianym, oraz linję pobrzeża, zaczem porucznik szepnął:
— Dawaj rugsak!
Froncek, już nietylko przytomny, ale przeprawą tą niby psotą sowizdrzalską rozbawiony, był ogromnie ciekaw, co porucznik zamierza przedsiewziąć. A zgoła nie wiedział, po jakiego djabła sięga on po plecak. Bo przecież w tym momencie nie pragnął chyba zabrać się do wędliny.
Kuna zaś wydobył jedną i drugą dużą połeć słoniny suchej, położył sobie jedną na karku, zaleciwszy Fronckowi, by naśladował go we wszystkiem. Zaczem położył się plackiem na ziemię, i z głową jaknajniżej zwieszoną podpełzał pod sznur drutów tak, że brzeg ich opierał się o słoninę, będącą doskonałym izolatorem prądu. Tafle szperki zabezpieczyły ich przed groźnemi przewodnikami. Podryli się pod nie tułowiem, podsadzali je nieco i wygramolili się poza płot druciany. Froncek uważał, że był to figiel kapitalny i gęba mu się śmiała serdecznie. Zwinny jak kot w mgnieniu oka wtłoczył cenną szperkę z powrotem do plecaka i był gotów do dalszej drogi.
A zdało mu się, jakby już był w domu. Bo Mysłowice miał tuż poza hałdą a nie przypuszczał, by ktokolwiek miał im zagrodzić przystęp do miasta.
Mimo to stąpali cicho, niby złodzieje, brnęli w miale u stóp hałdy, i tak doszli do jej narożnika, gdzie zboczyli na prawo. Nagle spostrzegli na skłonie hałdy jakiś podejrzany, czarny słup. Tam do djabła! Nie byłże to Grenzschutz?...
Obydwaj zatrzymali się. Idąc za głosem instynktu Froncek byłby natychmiast drapnął za węgieł hałdy. Aliści podlegał całkiem dominującemu wpływowi porucznika, więc, jak on, stał bez ruchu, bez tchu, bez szelestu, z wlepionemi oczyma w ową tajemniczą figurę, która wyrosła przed nimi tak nieoczekiwana a groźna jak mara.
Grenzschutzler! Kask i gwer nie pozwalały o tem wątpić. Zresztą o kilkanaście kroków poza nim tuliła się pod ścianą hałdy budka, dość obszerna, w której okienku tliła się lampka. Można było domyślić się w niej dwóch innych, czy nawet więcej żołnierzy.
Co począć? Uciekać? To znaczyło dostać się pod kule karabinowe wartownika, który niewątpliwie już zauważył dwa zbliżające się doń cienie, oraz zaalarmować cały posterunek. zapewne smacznie śpiący, i wywołać go do akcji przeciwko przybłędom z Polski.
Wiktor Kuna rozumiał, że uciekając ściągnie na siebie najgorsze podejrzenia i wywoła wilka z lasu.
Zimny dreszcz przeszył go do szpiku kości. Świadom całej grozy położenia, ale przytomny, pozornie spokojny i gotów na wszystko, czekał aż żołnierz zbliży się do niego. Froncek drżał jak listek i dzwonił zębami, lecz trwał przy boku swego pana.
Dał się słyszeć stłumiony chrzest bucisków żołnierskich. Grenzschutzler nadchodził.
— Parole? (Hasło) — zawołał.
— ... Breslau! — odrzucił po chwili wahania porucznik, snać mniemając, że lepiej palnąć, co ślina przyniesie na usta, aniżeli milczeć.
Nie omylił się. Zrazu żołnierz poczytał ich za chacharów złodziejskich czy trzęsimiechów, ale podane przez Kunę hasło, lubo oczywiście niewłaściwe, ogłupiło go docna tak, że zgoła nie wiedział, co sądzić o tych łazikach. Przybliżywszy się do Wiktora, przyglądał się w głębokie cienie nocy otulonej postaci i sondował jego twarz.
— Schwernot, — począł z niemądrą miną i klątwami szafując, indagował ich, skąd się przybłąkali i w jakim celu.
Kuna chciał go, niby mysz, wziąć na szperkę, i tłumaczył, że urządzili wyprawę na polski brzeg i od żydów w Modrzejowie zakupili rarytnej żywności, przyczem pokazał mu spory kawał kiełbasy.
— Niech to sobie zabiorom — rzekł po niemiecku, sądząc, że za tę cenę okupi wolność.
W istocie lancknecht wrażliwy był na taki mięsny argument bardzo. Oczy zaśmiały mu się do kiełbasy. Schował ją w kieszeń swego mantla, lecz, gdy Kuna, życząc mu grzecznie dobrej nocy, chciał ruszyć z Fronckiem w stronę miasta, zatrzymał go, gdyż fizjognomja jego budziła w nim mętne podejrzenia. Ów przybłęda nie wyglądał na łazika, trudniącego się przemycaniem słoniny. A jakim fortelem przedostał się on przez sieć drucianą, jeżeli nie trzymał z djabłami?
— Musicie pójść ze mną na odwach! — ozwał się stanowczo.
Na to Kuna jął tłumaczyć mu ujmującym tonem, że pragnąłby tego uniknąć, gdyż mógł spodziewać się, że na odwachu odbiorą mu jego zapas wędlin. Zaofiarował żołnierzowi kawał słoniny, lecz i to nie poskutkowało.
— Wer sind Sie denn? (Co pan za jeden?) — spytał podejrzliwie wartownik.
Wiktor przedstawił mu się jako hutmistrz Schmidt. Jednak żołnierz potrząsnął głową i powtórzył:
— Musicie pójść ze mną na odwach!
Tego Wiktor miał wielki powód bać się ogromnie. Czekał go bowiem niechybnie areszt oraz połączone z tem w tych czasach obelgi, szturchańce i plagi. A, gdyby miało wyjść na jaw, że należy do wojska polskiego, z pewnością nie minęłyby go tortury i kula, zanim ojciec mógłby wystąpić w jego obronie. Z jaką lubością pastwiła by się nad nim ta dzicz!
— Meinethalben! (Niech i tak będzie) — rzucił swobodnie.
Skoro jednak posunęli się dwa kroki, raptem karabin wypadł z rąk lancknechta i coś zacisnęło mu usta brutalnie. Jednocześnie, uderzywszy go z całą siłą kolanem w pośladek, Kuna zwalił go z nóg.
Drab runął na wznak i jął natychmiast szukać ramionami w powietrzu, niby śmigami, napastnika i szarpać się rozpaczliwie, by uwolnić usta od żelaznej pieczęci.
Pochwycił wprawdzie ramię porucznika, lecz zwinny Froncek, ze sprężystością w strachu poczętą, legł w mgnieniu oka na brzuchu powalonego i zatkał mu usta szalikiem ze szyi swej zdartym, pojmując, że głównie o to chodzi, by nie obudzić śpiących Grenzschutzlerów.
Tymczasem Kuna ubezwładnił ramiona knechta w kleszczach swych rak, zaczem zabrał się do krępowania barana. Zagroził mu uduszeniem, jeżeli krzyknie, jeśli piśnie lub zipnie. Wprawdzie, gdy wiązano mu ręce na plecach rzemykiem od portek, knecht szamotał się i wierzgał nogami jak wściekły, lecz nie trwało to długo, gdyż Froncek poskromił go łatwo, nacisnąwszy go kolanem poniżej klatki piersiowej.
Niebawem lancknecht spoczywał, niby wieprz, na rzeź przeznaczony. Usta przewiązano mu szalikiem, nogi skrępowano w pętlicy szelkami. Cała ta manipulacja zaś odbyła się bez hałasu. Jednakże Kuna nie chciał pozostawić w bliskości odwachu ubezwładnionego żołnierza, którego mógłby zauważyć na ścieżynie do budki rozciągniętego lada przechodzień. Więc z pomocą Froncka przewiesił go niby wór przez plecy i poniósł w stronę czarnych, śpiących zabudowań miejskich. A chłopak drepcił za nim z plecakiem i ze „zdobytym“ karabinem.
Wnet zboczyli w uliczkę, wiodącą do rzeki, pustą i martwą. Na krańcu jej nie było siatki drucianej. Snać chciano udostępnić jej mieszkańcom pobrzeże. Nie można było zresztą zamykać uliczki niebezpiecznemi przyrządami.
Stanąwszy nad rzeką, porucznik zawołał do chłopaka:
— Froncek, bierz go za nogi!
Grenzschutzler bełkotał, mamrotał, parskał przez chustkę, prężył się w niemiłosiernych łykach, bronił, lecz cztery ręce pochwyciły go niby kłodę drzewa i ciśnięto go z rozmachem o dwa czy trzy kroki.
Rozległ się głośny plusk woda bryzgnęła strugą i cielsko zanurzyło się po szyję w rzece.
Dwa cienie przepadły w ciemnej uliczce.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.