Pękły okowy/Część pierwsza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pękły okowy |
Wydawca | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Katowice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz z wieczora, oczekując na Froncka, Wiktor wyciągnął się na trawie w cieniu rozsochatych drzew. Ubrany był po cywilnemu tak, jak wówczas, gdy z powstańcami ustępował na ziemię śląską. Byłby zapewne zdrzemnął się, lecz przykuwały jego uwagę głosy coraz wyraźniej dolatujące go z pobliża.
Zebrała się tam pod drzewami przygodnie garść uchodźców i, butelczyną odpędzając frasunek, jedni leżąc, drudzy stojąc, słuchali o tem, co działo się w Pszczyńskiem.
A jeśli gdzie, to tam powstanie błysnęło śmiałym ogniem, choć zrazu spiskowcy zawahali się, co począć w obliczu rozkazu, który nie nosił żadnego podpisu. Komendant powiatowy kiwał nad tem głową. Czyliż inne powiaty otrzymały takie same anonimowe rozkazy? Kwestja ta zaalarmowała ich szczególnie, gdy napróżno czekali sygnału z pod Gołkowa, który miał być hasłem do powstania powiatów południowych i nasunęło się podejrzenie, azali odebrany w komendzie skrypt nie wyłonił się z kancelarji niemieckiej. Wszelako na sprawdzanie autentyczności dokumentu nie było czasu. Jeszcze noc leżała nad światem, lecz już zbliżała się druga, a o brzasku dnia tegoż 17 sierpnia r. 1919 miały zagrzmieć karabiny.
Słońce dnia tego miało poruszyć ducha, drzemiącego od stuleci w posadach, ukrytego na wzór czarnych djamentów w przepastnych głębinach i ozłocić swym blaskiem orężną manifestację niezłomnej i nieśmiertelnej polskości na staropolskiej tej ziemi.
Przyleciał tedy kurjer od komendanta Fizi Alojzego pod Urbanowice i Szczygieł Wiktor — pod osłoną nocy uderzył na silną, lecz uśpioną kompanję piechoty. Powstańcy, coś z górą 150 chłopa, uzbrojeni byli, Panie zlituj się!, aż w czternaście karabinów i trzydziestką rewolwerów. Lecz wnet spiętrzyła się przed nimi kupa broni, bo chociaż Grenzschutz, z baraków wypłoszony stawił im czoło, pokonali go w walce oko w oko i setkę lancknechtów wraz z dowódcą wzięli do niewoli.
Niegorzej spisał się Wróbel Jan, z 70-ciu chwatami, runąwszy w Paprocanach na baterję artylerji, bo wojackim zapałem uskrzydlona ta garść zdobyła kilka armat, ciężkich kulomiotów, moc karabinów, koni i wozów. Przeważnie gołemi łapami!
O bojach tych mówił uchodźcom z kolei Ryszard Bąk i inni nowe dorzucali szczegóły, aż zabrał głos jakiś biegły w języku, pampuchowaty asan. Czupurną, kogucią miną pragnął widocznie zatuszować niski swój niepozorny wzrost i wynieść się ponad głowy innych. Jego oczy żywe, niespokojnie latające tu i owdzie, mówiły o rozbudzonej inteligencji a z ubioru sądząc, należał do klasy posiadającej. Był to piekarz z Bytkowa, co sam chleb jadał z niejednego pieca i nabrał pewnej ogłady. Obok niego sterczał również dostatnio odziany mężczyzna, Niemiec, który odzywał się rzadko, półgłosem, jakby w roli satelity, przywtarzając wszystkiemu, co głosił sędkowaty „racja“, i częstując słuchaczów papierosami.
Obydwaj przybyli dnia tego z Sosnowca.
— Ja, ja... — kiwał głową piekarz. — Biliście se i poco? Hallerczyki w piwie was łostawili i Polska całka... Mało to nasi kurjerów do Sosnowca słali? Mało o broń i amunicją prosili? A oni co? Ani sami na pomoc nie przyśli, ani prawie nic nie dali. Byłech wtedy w Mysłowicach. Miemcy w szkole i szlafhauzie byli zabarykadowani. Możno było ich wyforować. Ale czem? Ani minenwerferów, ani handgranatów, ani maszynówki nie było. Więc po broń do Hallerczyków poszedłem, i proszę, proszę, betluję. Darmo! Taky to Polacy, taka Polska! My do niej jakoby dzieci do matki, a ona jakoby najgorsza macocha! Niech sobie te głupie pierony krwi odpuszczom, kiedy chcom! Co to Polaków boli? Jak powstanie wybuchło, w kawiarni Warszawskiej w Sosnowcu muzyka wesoło rżnęła, że aż...
— A oni przy niej tańcowali... — wtrącił jeden z słuchaczów ironicznie, podejrzliwie spozierając na chełpliwego krytyka Polaków, który tą uwagą dotknięty, podniósł pod niebiosa swe rzekome zasługi, swe poświęcenie dla niewdzięcznej Polski.
— Tak nas Polska miłuje, jak miłowała przez te sześć set roków! — dorzucił w końcu.
— A Miemcy przez te wieki, jak nam robili? — zagadnął go stary kmieć z pod Gołkowa, Jan Kotis.
Stropił się nieco mówca gdyż dla Niemców nie miał złego słowa i unikał o nich wzmianki. Nic na to nie odrzekłszy, wyjął z sakwy swej butelkę i podał ją chłopu.
— Gorzka! — rzucił z wysokiem dla gorzałki swej uznaniem, łyknął sam z butelki i począł z innej beczki:
— Polska! Polska! mówiom. A do czego to my Górnoślązaki mamy ręce wyciągać?! Jakie to tu drogi? W biały dzień koń na nich nogę złamać może. Chłopstwo bose, brudne. Szlapitkorze, chachary, szmodroki nie chłopy. To tyż chłop Polskę dziś tak przeklino, jak jego łojce przeklinali pańszczyzne.
— A cy to gdzieindziej pańszczyzny nie było? — zagadnął Kotis ku zdumieniu dookoła stojących ludzi, którym zdawało się że wygadanemu pampuchowi nikt nie stawi czoła.
— Nojcięższa pańszczyzna była w Polsce, bo tam ślachcice... — począł głosić mówca z Bytkowa, lecz stary kmieć zniecierpliwiony fuknął na niego.
— Co oni mi szwandrzom, jakoby klipie?! Jo mom więcy filipa i łoleju w głowie. Niech oni idom między kocyndrów, innych gamłoniów i tam prawiom takowe głupstwa!... Przed dzisiencioma rokami był u mnie jeden profesór z Krakowa i o wielu rzeczach mnie naucoł i na książkach pokazywoł. „Gdzieindziej (peda) pańszczyzna była wiele cienżsa niż w Polsce a nikaj tak zło jak u Germanów.“ Jakech nato, rzecy nieświadom, głowom kiwoł, profesór ten rzek: A czemu to nikaj jeno w jedno Państwo Miemieckie wybuchły Bauerkriege? Cy dlatego, że tam chłop mioł najlepi? Co?... A cemu to chłopy miemieckie uciekali chmarami z Vaterlandu, kiej tam tak dobrze mieli? A cemu uciekali nie gdzieindziej jeno rychtyk do Polski? Co?... Jak nie mieli uciekać (peda ten profesór), kiej margrafy przedawali chłopów Englikom niby barany, jak na buksowanie pieniędzy im nie stało. Jeich ludziska byli, kieby bydło. Nikaj tego nie było, jeno u Miemcow.
— Unsinn! — huknał fundator gorzałki, zły, że niby kosa natrafił na kamień, lecz chłop światły i mądry nie dał się zbić z toru.
— To nie Unsinn! To prowda. Niech oni wpierwy naucom sie, dowiedzom, co było a potem dopiero ludziom prawiom. Cy to oni słyszeli o nędzy ludu górnośląskiego w dawne czasy? Jak to we wielu wsiach nie było ni kunia, ni wołu, jak to tyfus tysiące ludzi zabieroł, jak to po Górnym Śląsku włóczyły się tłumy nędzarzy, żebraków, głodnych, starców, niewiast i dzieciów, i wszelkich obdachów i betlowali o kawałek chleba. Pomerło ich kilkanaście tysięcy. Kole Pszczyny i Rybnika było najgorzy i tam co dziesiąty człek umierał...
— Kiedy to było? — spytał jeden ze słuchaczów.
— Kiedy? Było to za króla pruskiego, co lubił się zwać „ojcem ludu“, w roku 1847. A czemu taka nędza, taki tyfus przyszły na Górny Śląsk? A-no, bo rząd pruski chciwym panom pruskim ziemię dawał a chłopom wydzierał. Musieli oni, nic jeść nie mając, pańszczyznę odrabiać na ziemi tych ryterów, za co nie zapłatę, ale często baty dostawali, w nędzy pracować dla prusaków, którzy przed sądem i w amtach zawdy mieli recht. A cemu tak było? Bo lud był polski. A lud polski (myślom Miemcy) na to jeno jest na ziemi, aby Prusakowi służył i łapy mu lizoł...
Słuchając tego, piekarz z Bytkowa czerwieniał na twarzy jak burak, jakby krew zalać go miała. Nie wiedział, co na obronę Prusaków powiedzieć. Coś jednak w głowie gotował i wreszcie, niby z kolubryną, co miała położyć trupem mądrego chłopa, zawołał butnie:
— Kiedy oni tak mondrujom, to niech powiedzom, gdzie wienksza kultura u Miemców czy u Polaków?
To rzekłszy przybrał kogucią minę, jakby już sprawę wygrał i przeciwnikowi gębę zamknął.
Rozciekawieni tym pojedynkiem dwóch polityków uchodźcy powstawali z ziemi i spozierali na nich oczekująco, co nie przeszkadzało im sięgać po kursującą butelkę, jaką podsuwał im milczący towarzysz agitatora z Bytkowa.
Na to pytanie Kotis podrapał się po obielonej czuprynie, skupił się i rzekł:
— O onej kulturze szwaby gadać nie przestajom i oni tak za nimi powtarzajom. A co to ona kultura, tego dokumentnie nie wiemy, bo tego Miemiec też nie mówi. Jeno brzuch wypina i powtarza: „Kultur, ja, ja, deutsche Kultur!“ O onej kultur onaczy on głupim ludziom, jakoby o żelaznym wilku.
— Co? Oni nie wiedzom, co to kultura?! — zachichotał urągliwie gorliwy rzecznik Niemców.
— To aby wiem, — odparł chłop — że Miemcy ludowi górnośląskiemu urągali i mówili, że on do żadnej wyższej kultury nie zdolny, że do tego za głupi i za tępy...
— O! Te germańskie gizdy! — syknął ktoś z zebrania, a stary kmieć zauważył:
— Tak te Miemce onaczyli, by lud w poniżeniu trzymać.
— A czy to szkół nima?! — krzyknął zgoła przyparty do muru agitator.
— A jakie? Szwabskie!
— Jo ich pouczę co to niemiecka kultura! — zawołał z obleśnym uśmiechem zmiażdżony wielbiciel niemczyzny i, chcąc zdobyć sobie konceptem ucho słuchaczów, sięgnął w milczeniu w zanadrze, wydobył cygaro i podał je chłopu w dwóch palcach.
— Niech se zapalom, a potem powiedzom, czy taki cygar dostanie w Polsce, co?
Kotis przyjął cygaro, popatrzył na nie nie bez uznania, lecz zauważył:
— Cygar zmajstrować i drogę rychtyk zrobić potrafi niejeden i taki, co ze swoją „Kultur“ do piekła zajedzie i z niego nie wyńdzie...
— Rychtyk! — przywtórzył mu jeden ze słuchaczów, podbitych przez niego, a ktoś ozwał się:
— Może w Polsce takiego dużego cygara nima, ale jest szperka.
— Rychtyk, he, he!
— Drogi liche a brzuchy pełne!
— U Miemca marmelada a w Polsce szperka i mięso.
Zerwały się śmiechy, a stary chłop zwrócił się jeszcze do pognębionego agitatora:
— Oni na te Polske szkalujom a do Polski, nie do Miemców przyszli po szperke.
To dobiło w pojęciu słuchaczów rzecznika Germanji i wywiązała się ogólna gawęda o kwestji na dobie: żywności.
Z całej tej rozprawy nie uronił nic spoczywający na murawie oficer. A przyjaciel Prusaków zaintrygował go niemało. Zbliżył się przeto do tej grupy uchodźców.
Tymczasem Krzyżowski z Tychów zagadnął piekarza, który zapalił ogromne cygaro i nadrabiał miną.
— Czy oni byli w powstaniu?
Na proste to pytanie odpowiedział on zawiłą historią.
Był w powstaniu. Oczywiście. Można było nawet przypuszczać, że był w kilku miejscach jednocześnie. Czy bił się? Nie było można tego wymiarkować, ale dość, że chciał się bić. I to jak? Byłby nawet o mały włos dokonał wielkich, nieśmiertelnych czynów, gdyby nie ta niewdzięczna Polska. Bo praktyczny ten „patrjota“ oczekiwał i żądał nagrody za swe poświęcenie z góry. Żądał tego tem bezczelniej, że przecież nagrodę tę wygadał sobie już w swem przekonaniu. A że nikt nie chciał mu jej wypłacić, więc głosił, że za Polskę bić się nie warto. Bo, według jego zdania, Górnoślązacy bili się nie za siebie, lecz za Polskę, która winna była wszystkiemu złemu, nawet temu, że w Bytkowie nie przyznano jego żonie mąki z zapasów amerykańskich. I temu, że niecni ludzie rzucili nań potwarz, okrzyczeli go zdrajcą.
Porucznik Kuna rozpoznał w nim jednego z tych, co pragnęli łowić ryby w mętnej wodzie.
— Jak będą głosowali w plebiscycie? — zainterpelował go.
Sprawa ta, jeszcze w dalekiem polu, nie zaprzątała w tej chwili uwagi oderwanych od zagrody rozbitków. Mimo to wszyscy byli ciekawi, co odrzeknie na to polityk. Nie lubił on jasno postawionych kwestyj. Zbył sprawę cierpkim uśmiechem:
— My już za Polską głosowali, za broń chwytając! — odparł i nuże znów odmawiać swoją litanję żalów.
— Głosowali za Polską, — przerwał mu oficer — gdy nie było głosowania. A gdy wybije godzina plebiscytu, za kim głos oddadzom? Za Niemcami?
— Nie! Nie głosuję za obcymi, bo wszyscy łapę w naszą ziemię zapuszczajom po skarby a nas kromką chleba zbywajom. Nie głosuję za obcymi, jeno za Górnym Śląskiem.
— Ale za jakim Górnym Śląskiem? Czy takim, co pozostanie pod Niemcami?
— Po francusku nie umiem, ale spamiętałem sobie jedno, co stajało w niemieckiej gazycie, bo to moje hasło: „Silesia fara da se“, To niby, że my Górnoślonzoki dla siebie a wszyscy inni, takie czy owakie, furt ze dwora.
— Wielki z pana polityk! — bąknął Kuna z uśmiechem. — Autonomista! To jest taki, który, nie chcąc przyznać się do tego głośno i uczciwie, oświadcza się za Niemcami!
— Ja za Polską głosować nie będę! — wybuchł wreszcie szczerze autonomista — bo już na wojnę iść nie chcę. A rychło patrzeć, jak na Polskę Moskal napadnie. Wtedy ty pieronie co?
Tu odmalował on trudne położenie nowopowstałego tworu pañstwowego i przypiął łatkę Polakom. Płynęło mu to łatwo i porucznik nie wątpił, iż ma przed sobą oszlifowanego w wielu dyskusjach politykiera, czyli zawodowego agitatora.
— Jak pan się nazywa? — zaskoczył go.
— A jak pon sie nazywa? — odparł hardo agitator.
— Jako oficer nad obozem czuwający mam prawo spytać, co pan za jeden!
— Jak się nazywam? Niech zapytajom sie w Sosnowcu u pana dowódcy Zgrzebnioka Alfonsa.
— A jeżeli zapytam się także wywiadowcy pana Plebanka?
Na to krew uderzyła do twarzy agitatora. Miał bowiem powód wzdrygać się na wzmiankę o b. urzędniku policji, pełniącym służbę wywiadowczą przy Głównem Dowództwie Powstania.
— Jo sie jego buksów i darmozjadów nie boje! — huknął hardo, napadł na komendę powstania i począł wyliczać swe rzekome ofiary dla Polski.
Nierozczulony tem Kuna wpadł tonem rozkazującym:
— Opowiedzą to p. pułkownikowi Żukowskiemu!
— Doskonale! Pójdą i do pułkownika Żymirskiego i pojadą do samego generała Hallera. Czemu nie? — stawiał się kogucio trybun ludu i pomaszerował z oficerem do dowódcy pułku.
— Ten na pysk nie upadł! — zauważył ktoś z zebrania i zwrócił się do milczącego towarzysza agitatora: — Jak on sie zwie?
— Pronobis Aloisius aus Bytkow — odparł Niemiec.
Wkrótce dwaj żołnierze wyprowadzili Pronobisa poza obręb obozu.