Pękły okowy/Część pierwsza/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pękły okowy |
Wydawca | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Katowice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wśród gromady sosen masztowych pod Szczakową rojno i gwarno było, jak w mrowisku.
Słońce przeciekało przez wysoko rozpięte wachlarze drzew, opromieniało głowy poświatą złotą, spływało ku zachodowi, kładło się na ziemię śląską i oświecało ją blaskami otuchy i nadziei.
Ale w zbiorowej duszy tego zebrania błąkały się cienie. Były to drużyny z za Przemszy, wykolejone, zbłąkane, rozgoryczone. Nie przywykli do włóczęgi ludziska byli w swem własnem pojęciu podobni do hałastry cyganów koczowniczych. Gnieżdząc się, jak się dało, w barakach, domkach lub poprostu na murawie leśnej, sarkali na los macoszy i biadali. A żałoba po tem, co było wczoraj, łączyła się z troską o to, co przyniesie jutro im, ich najbliższym w domu i rodzinnym stronom.
Bolączka ta trwała w stanie zapalnym. Przecież raz wraz przybywał ze Śląska nowy zbieg i rozsiewał wieści, jak to Grenzschutz „oczyszcza“ ziemię śląską z chwastów polskich, jak pieniąc się w pijanym szale, plwając śliną nienawiści plemiennej, spędza mężczyzn, starców i chłopców w grupy, kopie ich, tratuje, katuje, jak pędzi ich z podniesionemi rękoma do więzień i koszar, jak znęca się nad niewinnymi i morduje. Więc błąkając się po gościnnej ziemi, uchodźcy biegli myślami tam, skąd wygnała ich rozpasana furja teutońska lancknechtów, biesiadujących krwawo, wzorem Hunów, na ciele ludu staropolskiego.
Nadchodziła wieczorowa godzina. Po dniu upalnym miły chłód rozlewał się w powietrzu. Tu i ówdzie łyskały pod lasem ognie; pieczono tam ziemniaki. Na skrawku karczowiska dymiła duża kuchnia polowa, niedawno w powstaniu zdobyta na Niemcach. Przy niej ciżbiła się zgiełkliwa czereda, czerwieniły się chustki na głowach wieśniaczek, opodal tarzały się niefrasobliwe dzieciaki i ktoś grał na harmonijce, wesołą nutę wnosząc w rozstrojone obozowisko.
Przez mrowie to szedł młody oficer w rogatej czapce, w niebieskawym uniformie Hallerczyków. Należał do szóstego pułku strzelców polskich. Twarz miał szczupłą, wygolona, smagłą a w pięknych oczach brylantowe blaski.
Porucznik Wiktor Kuna dzień miał znojny. Zabiegał bowiem około doraźnie tworzonego obozu dla uchodźców śląskich. A stokroć więcej nękały go wyrzuty, wymówki, przytyki i żale, jakie odbijały się o jego uszy ciągle pod adresem wojska polskiego. Bo bezdomni przybysze nie mogli wybaczyć żołnierzowi polskiemu, że z założonemi rękami słuchał kanonady powstańców z poza słupów granicznych a nawet niekiedy patrzał na ich zmaganie się z przemocą. Nie chwycił za karabin, gdy zuchwały samolot obrzucał pociskami straże graniczne, a wysunięte posterunki Grenzschutzu wręcz wyzywały je do walki. Trwał w bierności — przygwożdżony bezwzględnym rozkazem z Warszawy.
A szarpały się wtedy nerwy żołnierza polskiego, zwłaszcza tego młodego Ślązaka, z którego szczęśliwy zbieg okoliczności stworzył we Francji oficera wojsk polskich.
W piersi Wiktora Kuny grzmot strzałów, nadchodzący z ojczystej ziemi, odbijał się gromkiem echem; wyraźnie słyszał wołanie Śląska o pomoc i ratunek, widział oczyma duszy potyczki braci z długoletnim oprawcą i odczuwał dramat, rozgrywający się w kilku dniach sierpniowych między Odrą a Przemszą. Teraz zaś wił się pod zarzutami, jakich nie skąpił żołnierzowi polskiemu zawiedziony w nadziejach, zbiegły z pieleszy ziomek. A wypadało mu z natury rzeczy iść między swoich i nieść im słowo otuchy i moralnego pokrzepienia.
Na swe usprawiedliwienie mógł był im powiedzieć, że chociaż nie poszedł śladem wielu szeregowców, na Śląsku urodzonych, którzy poprostu zbiegli z pod chorągwi Hallerowskiej i czmychnęli albo do powstańców albo do domu, zdziałał może więcej od niejednego, odważniejszego z nich, lubo nie wyłamując się z karbów dyscypliny. Otrzymał krótki urlop i wtedy, w przebraniu, pokusił się cichaczem ze seciną powstańców o atak na rodzinne swe miasteczko: Mysłowice, od strony śląskiej i to tam, gdzie Prusak najmniej się tego spodziewał. Nie udała się jednak wyprawa, gdyż wnet partja ta natknęła się na nadciągające od Katowic nowe zastępy piechoty. Niemniej, położywszy trupem pięciu i raniwszy kilku innych, powstańcy ci wprowadzili w szyki niemieckie dezorientację, z której w innych okolicznościach liczniejsze zastępy powstańców byłyby mogły wybić poważny kapitał, może nawet sprowadzić rejteradę całej załogi Grenzschutzu z Mysłowic.
We dwa dni potem, dnia 22 sierpnia, Wiktor Kuna, już znowu w mundurze stał na czele posterunku granicznego w pobliżu Milowic. Z wieczora jakby był zaawanturował się przez granicę: zaatakowały rozłożonych wzdłuż miedzy i haszczów żołnierzy polskich, silne patrole niemieckie. Natychmiast na rozkaz jego, sypnięto Niemcom w oczy gradem kul. Siedmiu knechtów zaryło się twarzami w ziemię.
Wtedy dopiero, ku ubolewaniu Kuny, który pragnął przyjąć potyczkę, oficer niemiecki pośpieszył z ubolewaniem z powodu rzekomej „omyłki“. Tłumaczył się przed Kuną, że źle poinformowany poczytał ich za powstańców górnośląskich.
— Gdyby nawet tak było — odparł mu ostro Kuna — jest krzyczącem bezprawiem, jeśli strzelacie na polską ziemię... Powinienem was wystrzelać jak kaczki. Prawda, że nie jest to jedyne ani największe bezprawie pruskie...
Zachichotał z cicha, a lajtnant pobladł, przez chwilę żuł gniew i wreszcie przybierając minę dygnitarza, niby to wyższego nad takie docinki, odparł ze sztuczną godnością:
— Będziemy chyba trzymali się w granicach, służbowym naszym charakterem wyznaczonych.
— Szkoda, że pan nie trzymał się w granicach Niemiec!
— Omyłka, wypadek, powtarzam. Bardzo żałuję. Straciłem przez to kilku ludzi. Sadzę, że uważa pan ten ubolewania godny incydent za zamknięty.
— Niestety, nie pozostaje mi nic innego. Mam bowiem instrukcje unikania wszelakiej z wami strzelaniny. Obawiam się wszakże, by nie zaszła teraz nowa „omyłka“ innego rodzaju, to jest, by niemieckie władze wojskowe nie przewróciły kota w miechu i nie głosiły, że to my zaatakowaliśmy wasze patrole i sprowokowaliśmy was, jak zawsze niewinnych i zawsze pokrzywdzonych...
Gniew zawrzał znów w żyłach Prusaka. Żądłem ironji dotknięty, ścisnął rękojeść pałasza. Przez chwilę sapał, a gdy promienie ich źrenic spotkały się i zwarły jak kleszcze, z warg jego padło:
— Pan nas nienawidzi...
— Tak jest, nienawidzę was! — odparł Kuna dobitnie, jakby składając raport, i po pauzie dodał: — Nienawidzę was tak samo, jak wy nienawidzicie Polaków...
Zapanowało milczenie. Zdało się, że mają sobie jeszcze coś do powiedzenia, albo raczej, że skoczą na siebie, gdyż stali oko w oko, wyciągnięci jak struny.
— Pan pofolgował swej nienawiści, atakując nas... — rzekł Kuna ze stalowemi dźwiękami w głosie. — Ja, niestety, muszę panować nad sobą, lecz mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze kiedy...
Oficer zmieszał się.
— Jeśli pan sądzi, że to nie było z mej strony omyłką...
— Nie, nie sądzę tego wcale! — wtrącił Kuna cierpko.
— ... to ja nawet osobiście będę gotów dać panu sposobność...
— Doskonale. Jaka pańska godność?
— Oberleutnant Hans Gronosky aus Oppeln.
Z kolei Kuna wymienił swe nazwisko, zaczem zasalutowali sobie i rozeszli się.
Podczas tej wymiany zdań, tuż przy granicy polsko-niemieckiej, Grenzschutzlerzy wynieśli rannych i zabitych poza pobliskie haszcze i wkrótce cała ta partja przepadła w oddali.
Rozpamiętując później to zajście, Wiktor, który nie wierzył ani chwili, aby można było wziąć błękitnych żołnierzy za powstańców, miał przekonanie, iż ów Gronosky puścił wodze swej nienawiści do wojska polskiego i nie byłby wahał się wyciąć jego straży w pień, gdyby nie był odrazu spotkał się ze stanowczą odpowiedzią z kulomiotów.
W tych dniach powstania odegrał on na uboczu rolę bardzo nikłą — przyznawał to w obrachunku z sobą. Wszelako czyliż na terenie śląskim byłby mógł dokazać większych rzeczy? Czyż nieprzygotowane, można powiedzieć przypadkowe to powstanie, z góry skazane na szybką likwidację, dawało pole do akcji na większą skalę?
Wywołali ten odruch nie Górnoślązacy, lecz Niemcy. Oni je systematycznie prowokowali w swoim interesie, już nietylko dlatego, by spławić się w krwi, lecz by jeszcze większy terror rzucić na kraj, zdławić, zabić w nim polskość. Zachodziła nawet kwestja, czy, znając w tej grze wszystkie karty przeciwnika, oni sami nie wydali chytrze hasła do wybuchu tej tak nierównej rozprawy orężnej.
To był ich pierwszy, wielki krok na drodze akcji plebiscytowej — krok uświęcony przez cel oraz przez niemiecki kler, który udzielał Hoersingom najwyższej absolucji na krwawą martyrologję ludu śląskiego, będącą epilogiem tego aktu iście teutońskiej polityki.
Zachmurzył się widnokrąg górnośląski i Wiktor Kuna, z obrazem niedoli swych ziomków przed oczyma, miał wrażenie, jakoby nastał dla jego ziemi długi okres cierpienia.
Idąc przez las do swej kwatery, jaką dzielił z francuskim kapitanem Chodźką, zatrzymał się nagle, bo ujrzał zmierzającego ku sobie przez koniczynisko wyrostka w kraciastej, nisko na nos nasuniętej czapce, który witał go zdala poufałym, szerokim uśmiechem hultaja.
— Froncek! Jakeś się tu dostał o tak wczesnej godzinie? — rzucił porucznik i rozpogodziło się jego oblicze na widok miłego „hytraka“, który nieraz nocą przekradał się przez rzeczkę graniczną i przynosił mu listy z rodzicielskiego domu, urządzając przytem na tym brzegu lukratywne wyprawy po słoninę.
— Stracha mi dognali, te pierońskie szwaby — rzekł Froncek, nazwiskiem Psota (w księgach urzędowych Psotta) i jął długo opowiadać, jak chcąc za dnia już przeprawić się na polską stronę, rozebrał się nad rzeczką w oczach Grenzschutzlerów i, odzienie w węzełek zwinąwszy, wlazł do wody. Niby to chciał się wykąpać. Pluskał się w brudnej wodzie, aż, moment poczytując za stosowny, pochwycił węzełek, przebrnął szybko rzeczkę i pędem puścił się w stronę niedalekiego cmentarza żydowskiego w Modrzejowie. Zoczyły go jednak straże i dwie czy trzy kule bzyknęły za nagusem, który z duszą na ramieniu przykucnął między nagrobkami i dygotał niby w febrze, nim ośmielił się wychylić nos. Z Modrzejowa przywiozła go do Szczakowy żydowska szkapina.
Głuchy na szczegóły tej wyprawy Wiktor rozdarł żywo list, jaki wręczył mu ogrodowczyk jego rodziców. Przysyłała mu to pismo niemieckie jego przyrodnia, trzy lata odeń starsza siostra, Fräulein Mathilde Kuhna.
„Liebster Victor! — pisała Niemka. — Ach, co tutaj się dzieje dookoła nas, tego nie mogę Ci opisać. To nad moje siły. Nie mam na to nerwów. To poprostu straszne, horrendalne. Śni mi się to w nocy, co wypadkiem widziałam.
„Piszę tylko dwa słowa. Nie widzieliśmy Cię całą wieczność, mimo to muszę błagać Cię, abyś nie myślał jeszcze w tej chwili o powrocie, nie ryzykował skóry. Tyś taki nieostrożny!
„Ojciec twierdzi, że ty zawsze nieobliczalny, robisz to, czego nikt nie oczekuje. (Jak z tym twoim polskim mundurem!) Mimo to w tym wypadku przecież okażesz się rozsądnym i poczekasz aż dam ci znać, kiedy będziesz mógł wrócić tu bezpiecznie. Nastąpi to wkrótce. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie wszyscy uchodźcy górnośląscy będą mieli drogę otwartą do swych domów. Mówią tu bowiem o amnestji. Podobno Korfanty wyjechał do Berlina w tej sprawie. Ach, aby nastały znów dawne, pokojowe czasy!
„Od Waltera nie mamy wiadomości. Dawno nie był u nas. Ale ojciec zobaczy się z nim lada dzień, gdyż wypada mu pojechać do Wrocławia, gdzie zamierza ubić sprawę z wystraszonym panem Zimmermannem i nabyć odeń jego udział w tartaku.
„Onegdaj wpadła do nas jak bomba Emma Schlichting. Zawsze „chic“, automobil paradny a ona jeszcze paradniejsza i ładniejsza niż kiedykolwiek. Zazdrościć jej można takiego usposobienia. Jej nic humoru nie psuje. Widuje się ona niekiedy w Wrocławiu (i może flirtuje) z Walterem. Rozweseliła nas przy bowli z brzoskwiniami.
„Dopytywała się o Ciebie ze szczególniejszem zainteresowaniem. Ma ona wyjść za mąż za pewnego artylerzystę z Wrocławia, lecz odzywa się o nim niechętnie, półgębkiem. Natomiast o Tobie z emfazą. Nie dała mi spokoju, póki nie wygadałam się przed nią (to było nierozsądnie), że służysz w polskiej armji gen. Hallera. Zdziwiłam się, gdy na to zawołała: „Der ist aber ein Schlauberger!“ (Jaki to z niego cwaniak!) „Wiedział, jak wydostać się z niewoli!“ Ucieszyła się, że jesteś na wolności i pytała gdzie się znajdujesz. Mam wrażenie, że pragnie Cię zobaczyć.
„Walter pozazdrościłby Ci tego. Bo Emma podoba mu się ogromnie, imponując mu zarówno szykiem, jak swemi stosunkami z arystokracją. Ona jest z tych, co się podobają.
„Po jej wyjeździe (ona wyjątkowo bawi u ojca w Gross-Waldau) przyszło mi na myśl, czy ona nie zjawiła się u nas li tylko w tym celu, aby dowiedzieć się, co dzieje się z Tobą. Jak długo będzie ona interesować się Twoją osobą, to pytanie. Niemiecka wierność nie należy do jej cnót.
„Matka Twoja ściska Cię gorąco i zaleca Ci, abyś na miłość Boską nie odważał się przekradać do Mysłowic. Uzbroiła się ona w cierpliwość. Bądź i Ty rozsądny i nie przejmuj od Polaków ich lekkomyślności. A przyjdź z pomocą Fronckowi w poszukiwaniu słoniny, masła i dobrych, o ile możności domowych wędlin.“
Mnogiemi całusami kończyła Fräulein Matylda swe „dwa słowa“ do przyrodniego brata.
Przestrogi jej i zaklęcia nie wywarły nań wrażenia. Wiedział zresztą, że przyjazd koalicji na Górny Ślask zniewolił Grenzschutz do zaprzestania gwałtów w biały dzień i podziałał uspakajająco.
Natomiast to, co pisała siostra o pannie Emmie wznieciło w zapalnym, młodym oficerze falę wspomnień z tych czasów, gdy ranny dwukrotnie ale lekko przebywał w lazarecie dortmundzkim. Wzorem panien wysoko urodzonych córka majętnego dzierżawcy z pod Tarnowskich Gór zajmowała się pielęgnowaniem rannych „bohaterów“, co naonczas było niemal jedyną przyjemnością. W istocie pielęgnowała młodego i przystojnego ziomka z Mysłowic z czułością, przekraczająca poświęcenie przeciętnej samarytanki. I tak dzięki jej, okres wojny, jaki Wiktor, wtenczas jeszcze, Kuhna, spędził w tym lazarecie, nie należał wcale do przykrości, składanych na ołtarzu Vaterlandu.
Poczytując Emmę za niewierną, panna Matylda wyrządzała jej w pojęciu Wiktora krzywdę, gdyż ładna ta brunetka musiała żywić dla niego snać głębsze uczucia, jeśli długie trzy lata nie wymazały go z pamięci panny, która zaprawdę nie mogła skarżyć się na brak powodzenia u mężczyzn.
Wychowana w Berlinie, panna Schlichting, wyróżniała się z pośród kobiet prowincjonalnego pokroju wielkomiejskiem wzięciem i zacięciem, oraz wszystkiem tem, co daje atmosfera stolicy. Jakoż na Górnym Śląsku wydawała się niemal egzotycznem zjawiskiem. Zawsze plątali się wkoło niej mężczyźni i żyła w chronicznym stanie narzeczeństwa, które wszakże nie pociągnęło za sobą małżeństwa Wizyta ta, której on był niewątpliwie istotną sprężyną, schlebiała mu. Przemawiało to doń rozczulająco i podniecająco i pod wrażeniem rozbudzonych wspomnień zamyślił się głęboko. Tymczasem jednak trzeba było myśleć raczej o słoninie. Siadłszy przeto pod drzewem z Fronckiem, wpierw wypytywał go o życie Mysłowic, a potem zalecił mu, by nazajutrz wybrał się koleją w okolice Trzebini na połów żywności, o którą skutkiem napływu tysiącznych uchodźców nie było łatwo w Szczakowie. Wreszcie zaś, tajemniczą przybierając minę, upomniał Froncka:
— A żebyś mi się stawił tu jutro wieczorem!
— Po pismo?
— Nie!
— A co oni chcom odemnie — spytał nieśmiało chłopak, któremu wogóle dziwnem się wydawało, że przychodzi mu gadać po polsku z oficerem, z człowiekiem edukowanym i to z synem samego pana dyrektora kopalni.
— Dowiesz się tego jutro! — odrzucił Wiktor i dał mu garść papierosów.