Pękły okowy/Część pierwsza/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Gdy nazajutrz po wizycie Wiktora Kuny w zamku panna Schlichtling i Miss Harrison, powracając konno z lasów pszczyńskich pod eskortą groom‘a, przejeżdżały przez rynek miasteczka, ujrzały przed bramą stojącego, jakby oczekującego ich szefa administracji dóbr książęcych.
Przybierając postawę szeregowca w obliczu generała, pan Kern, w palcie zapiętem na wszystkie guziki, w nicianych rękawiczkach, złożył najpiękniejszy ukłon i z obleśnym uśmiechem ozwał się do panny Schlichtling uniżenie:
— Pani wybaczy... Pragnąłbym pomówić z nią kilka słów.
Zaskoczoną tem pannę Emmę tchnęło złe przeczucie. Skinęła głową i w kilka minut potem, nie prosząc oficjalisty do pokoju, wskazała mu kozetkę w oskrzydleniu marmurowych schodów. A sama spoczęła na kanapce i przybrała pytający wyraz twarzy.
Pan Kern odchrząknął i widocznie skonfundowany począł:
— Poczytuję sobie za obowiązek podzielić się z panią tem, co słyszałem przed pół godziną... Telefonowano do mnie z komendy żandarmerji. Zaszedł straszny wypadek. W gospodzie pod Tychami zamordowano tej nocy porucznika Gronosky‘ego z Grentzschutzu i dwóch jego żołnierzy i zastrzelono sierżanta Kralla. Wyruszyli oni wczoraj wieczorem w pościg za... młodym, eleganckim panem, w którego towarzystwie przechodziła pani podobno przez rynek. Tak mówią w komendzie Grenzschutzu...
Panna Emma słuchała w czujnem skupieniu. Przybladła nieznacznie i po chwili milczenia spytała, cedząc słowa z rozwagą:
— Dlaczego to ścigano pana Kunę? To ciekawe.
— Bo to był oficer armji polskiej.
— Co?! — zawołała panna Emma. — On! Oficerem armji polskiej? To jakaś omyłka!
— Tak twierdził z całą pewnością zamordowany porucznik Gronosky.
— To się mylił! To nie może być!
— I mnie się tak zdawało.
— Pan Kuna jest bratem mej najlepszej przyjaciółki, należy do znanej na G. Śląsku rodziny, z którą łączą mego ojca oddawna serdeczne stosunki. W istocie pan Kuna jest oficerem, lecz oficerem armji niemieckiej! — mówiła panna, domyślając się, że pana Kerna przysłano do niej z ramienia policji, i ciągnęła: Trzy lata temu ranny, przebywał w lazarecie w Dortmundzie i tak się zdarzyło, że ta go tam pielęgnowałam. Żywi dla mnie za to wdzięczność. Dlatego wróciwszy na G. Śląsk, zapragnął mnie powitać. Lecz cóż osoba porucznika Kuny może mieć wspólnego z tą krwawą historją?
Pan Kern poruszył się niespokojnie, zdjął rękawiczkę i znów ją włożył.
— Nie wiem. P. por. Gronosky twierdził, że to oficer polski i dlatego jako za szpiegiem, puścił się za nim w pogoń. A że przy tem stracił życie, więc obecnie na pana porucznika Kunę pada pewne... podejrzenie.
— Podejrzenie? Jakie?
— Że wciągnął por. Gronosky’ego w jakąś zasadzkę.
— Co za romantyczna historja! Ale zgoła nieprawdopodobna. Pan Kuna, oficer artylerji niemieckiej miałby urządzać zasadzkę na innego oficera? To absurd. Czy on go znał? Czy wiedział, że por. Gronosky jest w Pszczynie? Czy mógł mieć jaki powód do... zabijania go? To absurd. A co tam zaszło w tej gospodzie?
P. Kern opowiedział wszystko, co posłyszał o krwawej scenie w gospodzie Lisa, którego aresztowano, aczkolwiek podejrzenie padało na dwóch osobników niepewnej kondycji.
Żona aresztowanego zeznała w przesłuchach, że mąż jej, wystawiwszy porucznikowi Gronosky‘emu butelkę wódki i wieczerzę, poszedł spać w tak pijanym stanie, że, lubo ocknął się skutkiem hałasu w izbie, gdzie pozostawił oficera, nie podniósł się z łóżka. Ona sama zaś ze strachu nie śmiała wychylić się ze sypialni. Gdy dowiedziała się, że zastrzelono Kralla, wyraziła przypuszczenie, że chodziło o uśmiercenie znienawidzonego sierżanta a Gronosky i dwaj żołnierze tylko skutkiem tego stracili życie, że zagrażali sprzysiężonym na Kralla łazikom.
— To bardzo interesujące! — zauważyła panna Emma swobodnie i ciągnęła dalej: — Jednakże nie rozumiem, co ta historja ma wspólnego ze ściganym przez por. Gronosky‘ego porucznikiem Kuną.
— Czy p. porucznik Kuna nie wzmiankował pani ani słowem o por. Gronosky‘m?
— Nie!
— A gdy go ujrzał przed hotelem, nie przestraszył się?
— Nie! Dlaczego miałby się był przestraszyć? Nim ruszył w drogę, rozmawialiśmy jeszcze dość długo jaknajspokojniej. A potem poszłam do pani pastorowej.
— W istocie, jeśli pan por. Kuna nie jest oficerem polskim...
— To panu już mówiłam! Oczywista omyłka por. Gronosky‘ego. Wplątał się on snać w zasadzkę na tego sierżanta. Zresztą.... ja tego zgoła nie rozumiem. Jak niespodzianie albo raczej bezwiednie ścigany por. Kuna mógłby zaimprowizować niby czarnoksiężnik jakąś zasadzkę? Czy pan może mi to wyjaśnić?
— Nie, rzeczywiście nie.
— A może mi pan powie — przygwoździła panna Schlichtling nieszczęsnego emisarjusza władzy — w jakiej styczności stoi to wszystko ze mną?
Biedny pan Kern zarumienił się, zająknął i począł coś bełkotać, że nie byłby ośmielił się trudzić jej tą sprawą, gdyby na jej znajomym, z którym rozmawiała dnia poprzedniego, nie było zaciążyło straszne podejrzenie, że jest oficerem polskim. Sumitując się, nieborak łamał się wpół przed kutą na cztery nogi panną, która spozierała nań z góry, jakby obrażona. Wreszcie odszedł, zmartwiony, że ściągnął na siebie przyganę ze strony pałacowej damy.
A panna Emma zapaliła papierosa i długo jeszcze siedziała na kanapie w zamyśleniu. Że Wiktor wyprawił na drugi świat Gronosky‘ego albo przynajmniej maczał ręce w tej awanturze, nie wątpiła ani chwili. Zrazu była na niego wściekła, bo dostała się w kręgi tej sprawy, i lękała się, by wizyta Wiktora i znajomość jej z nim nie pociągnęła za sobą dalszych indagacji i interpretacji różnych a wszystko to nie wpłynęło ujemnie na jej stosunek z księżną von Pless.
Wyjechała przeto z Pszczyny do domu wcześniej, aniżeli zamierzała pierwotnie. Ale obawy jej okazały się płonne. Księżna po powrocie do zamku wyjechała wkrótce zagranicę z kuzynką a historja ta zaledwie odbiła się o jej uszy, przyczem panna Emma czuwała nad tem, by wyeliminować z niej nazwisko Wiktora Kuny. Wizytą jego nie chwaliła się ani przed księżną ani w domu. Całe to krwawe zdarzenie nie nabrało w burzliwych tych czasach takiego rozgłosu, jak byłoby to w normalnych stosunkach. Utonęło wkrótce w bałwanach fermentującego życia górnośląskiego.
W kilka tygodni potem panna Emma myślała o tem inaczej. Bawiło ją i wbijało w dumę, że tak kapitalnie wymigała się z niemiłej i draźliwej sytuacji. A Wiktorowi nie miała nic za złe. Zaimponował jej ogromnie i ukazywał się jej teraz jakby w szatach średniowiecznego rycerza. Chociaż nie był on dla niej partją, jakiej szukała w życiu, nosiła się z myślą poślubienia go. Posiadał czar nieuchwytny a fascynujący.
Gdy zlustrowała galerję swych narzeczonych, swych pół i prawie narzeczonych, Wiktor błyszczał wśród nich niby brylant, olśniewający ją swoistym ogniem. Dla niego można było zrobić szaleństwo, można było nawet popełnić... małżeństwo.
Mimo to list zrywający z narzeczonym jej, kapitanem, odłożyła panna Emma na później. Bo Wiktor miał wielką wadę: nie był jeszcze dyrektorem tartaku, nie posiadał willi ni samochodu. Zresztą jeszcze jedno miała mu do zarzucenia, a mianowicie, że był nieobecnym, że nie wracał na Śląsk, chociaż mógł był odważyć się na to wobec odprężenia, jakie nastąpiło pod koniec roku w stosunkach górnośląskich, i pokojowego nastroju, w którym wszystko, co było wczoraj, zdawało się iść w zapomnienie.
W pierwszych dniach października poczęły powracać na Górny Śląsk tysiączne zastępy uchodźców. Udało się bowiem Korfantemu, drowi Wróblewskiemu i posłowi Diamandowi wykołatać w Berlinie powszechną amnestję dla powstańców.
Opustoszały obozy i otworzyły się więzienia dla ofiar ślepej, terrorystycznej polityki pruskiej. Rozjaśniło się na widnokręgu śląskim.
Ale Wiktor Kuna nie spieszył z powrotem. Nie był pewnym, czy w Mysłowicach nie pochwycą go za kołnierz władze śledcze. Ojca jego zapytywano, czy syn jego służy w polskiem wojsku, na co wystraszony pan Wilhelm odpowiedział emfatycznem: „nie“! Na tem skończyło się, wszelako nie można było uważać tej sprawy za umorzoną.
W Sosnowcu miał Wiktor pełne ręce roboty. Tam gnieździła się Naczelna Rada Ludowa dla G. Śląska, tam pracowali pp. Czapla, Konstanty Wolny, ks. Pośpiech i inni. Tam przez kilka tygodni wydawano patrjotycznego „Powstańca“ i tam pozostali, po odpływie rzesz uchodźczych, wykluczeni z amnestji przywódcy organizacji powstańczej.
Aczkolwiek zdawać się mogło, że okupacja G. Śląska przez wojska koalicyjne, jaka miała nastąpić w najbliższym czasie, oraz rządy Komisji Międzysojuszniczej doprowadzą wnet do zupełnej pacyfikacji, nikt z tych, co wejrzeli w stan rzeczy, nie wątpił, iż Niemcy, drogą gwałtu dobijać się będą palmy zwycięstwa w „swobodnem“ głosowaniu ludowem. Wiedział to doskonale Wiktor Kuna.
Na miejsce Grenzschutzu miała przyjść „Policja Bezpieczeństwa“, aby zabezpieczyć Niemców przed sukcesami polskiej akcji plebiscytowej. Owa „Sicherheitspolizei“, złożona w części z Grenzschutzlerów a tym samym, co oni, natchniona duchem i komenderowana przez wybitnych oficerów, miała zastępować na terenie plebiscytowym wojsko niemieckie.
Taką samą rolę pełnić miała t. zw. „modra“ policja państwowa zrekrutowana z wysłużonych podoficerów. A z ochotników cywilnych i szumowin społecznych złożony Selbstschutz posiadał wręcz charakter bojówki. Słowem zalewano teren plebiscytowy pułkami dobrze opłacanych sług idei niemieckiej i pokrywano go siecią szpiegoską pod egidą oficerów, by zaszachować Komisję Międzysojuszniczą w Opolu, by sparaliżować i obrócić w niwecz polską akcję plebiscytową, słowem, aby terrorem wygrać sprawę. Zapowiadało to zaiste nie tyle plebiscyt, ile raczej... burzę.
Wróżyły ją kursujące po G. Śląsku pogróżki i hasła do zniszczenia całego przemysłu górnośląskiego, w razie niekorzystnej dla niemczyzny konstelacji. Buta teutońska podnosiła pięść, wygrażała jutrzejszej okupacji i żywiołowi polskiemu. Widząc te przygotowania i wyczuwając ten wyzywający nastrój Niemców, zebrani w Sosnowcu powstańcy wskrzesili w początkach grudnia Polską Organizację Wojskową.
Współpracował z nimi Wiktor Kuna, mozolił się nad planami organizacyjnemi ze Zgrzebniokiem, Hirszlerem, Kościńskim, Przybyłką, Tomczykiem, Hupą i Renką. A w obliczu piętrzącego się zadania i rozlicznych trudności pragnął jaknajprędzej powrócić na ziemię śląską, by od teorji przejść do praktyki i przyłożyć rękę do wcielenia w życie tej organizacji. Spodziewał się wszakże, że po okupacji terenu plebiscytowego przez władze i wojska koalicyjne będzie mógł śmiało powrócić do Mysłowic, a jako Ślązak uzyska długi urlop z wojska.
Istotnie, powróciwszy po świętach Bożego Narodzenia z Kaliskiego od swego towarzysza broni, Władysława Pochwalskiego do Sosnowca, dowiedział się, że rząd polski postanowił zwolnić Górnoślązaków z kadrów swej armji i odesłać do domu, aby tam spełnili swój obowiązek narodowy podczas plebiscytu. Z tej strony zatem nie napotykał już zapory.
Biła właśnie godzina, wzywająca prawych synów tej ziemi staropolskiej do podjęcia o nią walki. Rząd polski przysłał na G. Śląsk posła Wojciecha Korfantego z mandatem zorganizowania plebiscytu i poprowadzenia w szranki armji partjotów. I podniósłszy wysoko sztandar narodowy Komisarz Rządu Polskiego dla Górnego Śląska, zniwelował stronnictwa, zgładził koterje, zszeregował wszystkich dookoła emblematu orła białego, dźwignął dusze na wyższy diapazon tak, iż zagrały w nich najpiękniejsze struny i zbratały się serca w okrzyku: „Niech żyje Polska“!
W tym wielkim dniu śląskim Wiktor Kuna odczuł, że lubo ułomny i pełen nieprawości, nabierzmowany był czystą miłością Ojczyzny. Stanąć w szeregach tej armji komisarjatu polskiego uważał za honor i szczęście. Począł więc pakować manatki, wkrótce uściskał serdecznie przyjaciół: podporucznika Pochwalskiego i kapitana francuskiego Chodźkę i, żegnając się z nimi na moście granicznym wołał:
— Do widzenia! Przybywajcie wkrótce! Potrzeba pierońskich chłopów. Walka będzie straszna z temi sępami...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.