Pękły okowy/Część pierwsza/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.

Nazajutrz z południa, w obliczu tysiącznego, rozagitowanego tłumu na rynku katowickim, stał Nawoj na stopniach posępnego gmachu teatralnego i nieco zachrypłym głosem wyrzucał na głowy gorejące niby żagwie słowa. Cechował go jednak w tem pewien umiar i nie upodobnił się całkiem do swych rozwydrzonych, sztucznym zapałem niesionych krzykaczów komunistycznych, pragnących oddziałać na motłoch zapalnie. W elukubracjach jego było więcej logiki i więcej sensu.
Miasto prawić o neutralności G. Śląska wobec wojny polsko-bolszewickiej, jak zapowiadały to plakaty, miasto występować przeciwko okupacji Śląska, jak byłyby tego pragnęły gotowe do akcji zaczepnej bojówki i żywioły nacjonalistyczne, anarchista obwieszczał już zwycięstwo bolszewików nad Wisłą, zapowiadał zalew kraju przez zwycięskie wojska Lenina, wróżył erę bolszewizmu w Niemczech. Kto uważnie słów jego wysłuchał, mógł był wyczuć w nim rzadki okaz wywrotowca, marzycielskiego ideologa. Ale nikt bodaj spostrzeżeń takich nie robił wśród rozstrajającego umysły rozgwaru jarmarcznego, podniecenia i wrzasków, dochodzących z pod murów kamienicznych. Gwardja Nawoja, t. j. głównie hutnicy z zakładów „Baldona“ i „Marty“, rozsiani w pobliżu mówcy, pośród morza głów, wznosili okrzyki: „Niech żyje bolszewizm!“. „Niech żyje rewolucja światowa!“
Nie przeszkadzała im w tem policja. Świętowała dnia tego, nie inaczej jak zielona policja „bezpieczeństwa“, która dostarczała broni młodym nacjonalistycznym elementom. A, mimo gościnne występy komunistów, one dzierżyły prym, one wytwarzały nastrój bojowy, podniecone do najwyższego stopnia „dodatkami nadzwyczajnemi“ gliwickiego pisemka, które ogromnemi głoskami krzyczało wniebogłosy: Warschau gefallen!!!“

„Upadek Warszawy“ działał jak hasło do ataku. Coraz więcej Orgeszowców zbiegało się na rynek; zwoływał ich zew: „Es geht los!“ A wkrótce z pobliskiej „Kattowitzer Zeitung“ nadleciała wiadomość, potwierdzająca pogłoskę z Gliwic. Bo pijany radosnym tym okrzykiem redaktor polakożerczego blattu, chcąc połączyć się telefonicznie z Warszawą, przesłyszał się i zamiast Linja zajęta” pochwycił uchem tylko... zajęta“ i natychmiast w wyobraźni swej ujrzał już Warszawę zalaną przez hordy bolszewickie.
„Warschau besetzt! Warschau gefallen! Hurra!“ — grało, kipiało w zbiorowej duszy pruskiej, radość najwyższa uderzyła do głowy krzyżaka i zdało mu się, że już trzyma w brutalnej garści G. Śląsk, ściska go za gardło, dławi, wysącza krew polską.
I tłum ruszył strumieniem na Friedrichstrasse przed siedzibę Komisji Międzysojuszniczej.
„Nieder mit Frankreich! Nieder mit Polen! Hurra!“
Z rozdartem sercem słuchali tego Wiktor Kuna i Widera, i patrzyli, jak na sabat piekielny, na maszerujące w nieładzie zastępy teutońskie, uzbrojone w laski żelazne, drągi i granaty, miotające się buńczucznie.
W samą rocznice powstania śląskiego spadła jak grom wiadomość o upadku Warszawy i druzgotała pieszczone ich nadzieje...
Dwaj przyjaciele przemykali się wzdłuż murów obok nieprzytomnej tłuszczy i z obrzydzeniem zerkali w dzikie, namiętnością targane twarze kobiet niemieckich, krwiożerczych Walkirji, płci swej urągających, histerycznym szałem opętanych.
— Czyż, u djabla, ci Francuzi nie posiadają karabinów?! Przyjechali tu w rękawiczkach? — mówił Wiktor do Widery, gdy zbliżali się do komisarjatu.
— Kontroler Blanchard dał się otumanić przez landrata i generała Zycherki. On im jeszcze wierzy!
— Nie podobna jednak, aby Francuzi nie mieli rozpędzić na cztery wiatry tych band — pocieszał się Wiktor, gdy wyszedł z bramy komisarjatu polskiego sekretarz Koj.
— Cóż słychać z Warszawy lub o Warszawie? — zawołał do niego półtonem Wiktor, a Koj uspokoił ich trochę, zapewniając, że ostatnie wiadomości ze stolicy brzmiały raczej uspokajająco. Zapaliła się w nich iskra nadziei.
W kancelarji dra Jarczyka zebrało się niemało Polaków z miasta, między innymi powszechnie szanowany i ceniony lekarz o ładnej, szlachetnej fizjognomji, Andrzej Mielęcki. Alarmujących wiadomości z Warszawy nie brano za dobrą monetę; dyskutowano nad wypadkami, jakich teatrem były Katowice w tej chwili.
A co chwila ktoś przynosił szczegóły szturmu na siedzibę kontrolera francuskiego. Opowiadano, jak to rozjuszona tłuszcza, nacierająca na posterunek kawaleryjski, ściągnęła z konia dragona i zabiła, co ostatecznie zniewoliło kunktatorską komendę do dobycia szabli. W odpowiedzi na granaty niemieckie gruchnęły karabiny francuskie i kilku Niemców legło na bruku. Rozsypała się i cofnęła tłuszcza zbrojna, aby powrócić raz jeszcze i granatami obrzucić mury.
Zdawało się, że o Polakach zapomniano. Dookoła komisarjatu panował względny spokój. Więc dr. Mielęcki, mieszkający naprzeciwko Komisji Alianckiej, począł szukać kapelusza.
— Zostań z nami! — ozwał się doń dr. Jarczyk i jął nalewać mu kawy.
— Nie mogę. Żona moja cierpiąca. A patrząc z okna na te krwawe wybryki, może się niepokoić — odrzekł dr. Mielęcki i wyszedł.
Jeszcze zalegała ulicę Fryderyka bisurmańska zgraja, niewypłoszona słabą akcją Francuzów, jeszcze niekiedy padały granaty w okna Komisji i wycie motłochu rozlegało się dookoła. Przecisnąwszy się przez szalony ferment, Mielęcki wszedł do kamienicy, gdy z dachu jej spadł granat, który, wymierzony w stronę Komisji Francuskiej, trącił o gzyms dachu, spadł na głowy niemieckie i powalił kilka osób. Przeniesiono je bezzwłocznie na podwórze tej kamienicy i dr. Mielęcki zajął się ich opatrunkiem, zanim zabrano rannych do szpitala.
A dr. Mielęcki ruszył po schodach do swego mieszkania, lecz podleciało do niego skokiem kilku burszów z żelaznemi prętami, zajrzała mu w oczy groźna dzicz.
— To z twych okien rzucono na nas granat, du Polnisches Schwein! — huknął, dyszący wściekłością Orgeszowiec.
— Nie! Nie!... — począł protestować Mielęcki, lecz uderzono go kułakiem w kark i żelazna laska spadła mu na głowę. Zwaliła się nań furja zawodowych zabijaków. Napoły nieprzytomnego ściągnięto ze schodów, wywleczono w bramę i tam, niby stado drapieżników rzuciła się na niego zgraja płatnych terorystów. Tratowano go, kułakowano, katowano na wyścigi wśród gradu plugawych wyzwisk i klątw motłochu, w igrzyskach tych biorącego udział bierny lecz radosny.
Obnażyła się istotna natura tej tłuszczy niemieckiej i, gdy na przywołaną przez panią Mielęcką i jej córkę karetkę ambulansową złożono ciało nieprzytomnej ofiary, by powieźć ją do szpitala, tłuszcza, na wzór hyen padliny żądnych, tłukła się dookoła wozu w szale opętańców. Rozpętała się namiętność krzyżacka, wiedźmy współzawodniczyły z knechtami w robocie oprawców i w oczach rodziny męczennika zarówno jak sławetnej Policji „Bezpieczeństwa“ wywleczono z wozu krwią zbrukaną ofiarę na bruk, by pastwić się, dobijać, mordować, szaleć w orgji krwiożerczego rozpasania. Rąbano kijami w gasnące ciało, tratowano je butami, rozdeptywano na miazgę, aż z rozbitej czaszki posączył się mózg.
Nie dość jeszcze było czartowskiej swawoli i uciechy. Opętańcza zgraja powlokła zmasakrowane zwłoki kilkaset metrów do rzeczki Rawy i wrzuciła je do brudnej wody, taki pogrzeb sprawiając Polakowi wśród pijackiego, tryumfalnego wycia podłej gawiedzi.
Nachlipała się krwi polskiej drapieżna, okrutna, światu zagrażająca bestja pruska.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.