Pękły okowy/Część pierwsza/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pękły okowy |
Wydawca | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Katowice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Spóźniłem się... — rzekł Wiktor Kuna, wchodząc do białego, lampą oświetlonego pokoiku w sielskim domku, w którym dwa dni temu spędził tak miły wieczór.
— Jużech myślała, że pana porucznika w sobota co złego spotkało — ozwała się ślązaczka, witając gościa życzliwie.
A panna Orzelska, spozierając w niego, jakby przybywał z drugiego świata, zawołała:
— Jezus, Marja, podobno w lesie wycięto w pień tylu ludzi! Taka masakra! Kursują o tem straszne pogłoski.
— Krew się leje, bo, proszę pani, to... plebiscyt! Ale nie była to nasza sprawa. Ja sam w ogniu nie byłem i nie strzeliłem ani razu. Tylko upiekłem przy tym ogniu swoją własną pieczeń — uśmiechnął się.
Przybywał z Komisarjatu Katowickiego, przygnębiony niepokojącemi wiadomościami z frontu bolszewickiego — wiadomościami, jakie prasa niemiecka wyzyskiwała skwapliwie. Zachmurzył się bowiem widnokrąg warszawski, a Niemcy w niepowodzeniu oręża polskiego znajdowali podnietę do tem zuchwalszej polityki gwałtu. Nie mogło to nastroić porucznika na wesołą nutę. Skoro jednak wstąpił w atmosferę tego białego zacisza domowego i spojrzał w przemiłą, szczerą twarz jasnowłosej dziewczyny, rozpogodził się, zwłaszcza, że odczuwał, iż obie kobiety były o niego poważnie zaniepokojone.
— A jak pani czuje się po tej sobotniej potyczce? — pytał pannę Jadwigę.
— Byłabym o niej może już zapomniała, gdyby nie... sińce.
— A dyć nie brak panience fleków! — westchnęła ślązaczka.
— A jednak pani więcej ubolewa nad swoją sukienką aniżeli nade mną.
— Moi złoci, sińce chnet wniknom a szatki sie nie wrócom.
— Nie wrócą — podjęła panna Jadwiga — jednak większe mamy teraz nieszczęścia. O sukienki niechaj martwi się moja mama, gdy przyjadę do Warszawy odarta jakby cyganicha.
Wiktor miał na ustach jakąś pochlebną uwagę o tej niezwykłej, jasnej, różanej „cygance“, lecz zmilczał. Bo, chociaż zapanował między nimi odrazu swobodny, koleżeński ton, było w tej dziewczynie coś dostojnego, co krępowało oficera, zwykle do obcesowości pochopnego względem młodych kobiet. Nawet w łachmanach ta ponętna panna byłaby trzymała go w pewnej odległości od siebie.
— Niechaj pan mówi nam o tej strasznej rzezi w lesie i o... swej pieczeni!
— Długa to historja! — bąknął na to porucznik, zapalił papierosa, łyknął trochę piwa, jakie gospodyni postawiła przed nim, i opowiedział, jak to komuniści skorzystali z przygotowanej na niego zasadzki, jak zabijaki zmasakrowali zabijaków.
— Ale czemu ta zasadzka na pana? — spytała rozciekawiona panna.
— Zwykle, chcąc sprzątnąć ze świata agitatora polskiego, Niemcy nie bawią się tworzeniem takiego wielkiego aparatu. Bez ceregieli strzelają doń i kwita. W tym wypadku wszakże chodziło o pochwycenie i uprowadzenie mnie, o pognębienie, o plwanie śliną pruską. Jak to już teraz wiem, miałem zapewne przez cały okres plebiscytu, przesiedzieć w więzieniu wrocławskim. A pytanie, czy ktokolwiek byłby potrafił wyzwolić mnie z kaźni... — dodał Wiktor w zamyśleniu. Nasunęła mu się bowiem kwestja, czy ów sędzia, szpiegujący dookoła niego, nie posłyszał czegokolwiek o sprawie z Gronosky‘m. Wprawdzie nie zdradził się z tem, lecz można było tłumaczyć to tem, że, będąc w tak fatalnem położeniu, nie mógł odsłaniać swych kart i przedstawiać się w całej swej grozie.
— Z tego wnoszę — rzekła rozciekawiona panna Orzelska — że ten sędzia żywi dla pana jakąś szczególniejszą zawiść...
— Niema wątpliwości! — odrzucił Wiktor i po chwili dodał: — Niema bo niema, widzi mnie tak, jak potrafi to chyba tylko... brat.
— Brat??
Byli sami. Gospodyni poszła cichaczem spać i cisza panowała w domu. Więc Wiktor, lubo wogóle nieskłonny do zwierzeń, począł mówić pannie Jadwidze o sobie.
— Takie to są u nas stosunki... Ja Polak, notabene spolszczony tak gruntowanie przez... Niemca, mam brata-krzyżaka, który utopiłby mnie w łyżce wody. On to urządził tą obławę na mnie, wszczął jakąś djabelną grę... Zaszachowałem go onegdaj i zadałem mu mata. Odebrał nauczkę i zobowiązał się przysięgą nie wchodzić mi w drogę. Czy on jednak dochowa tej przysięgi?..
— Z pewnością. Brat... Po takiej rzezi...
— Oh, pani nie może wiedzieć, do jakiej wulkanicznej, obłędnej nienawiści zdolen jest Prusak. On dopiero, gdy nienawidzi, żyje... Skutkiem tego, jest to najniebezpieczniejsze zwierzę ludzkie na świecie.
— Na miłość Boską, niech pan się przed nim strzeże!.. — westchnęła panna Jadwiga, zapatrzona ze skupieniem w jego ciemną twarz, na której migotały blaski.
Takiego tkliwego upomnienia nie posłyszał z ust panny Emmy. Nie posłyszał nic, co byłoby szczerym wyrazem prawdziwej kobiecości, ani nic, co byłoby oddźwiękiem bezinteresownej życzliwości, jaką darzyła go ta luba, zszeregowana z nim dziewczyna.
— Może tylko dzięki temu, że towarzyszyły mi dobre życzenia pani, poszczęściło mi się wszystko... — rzekł i, dziękując jej za to, chciał pocałować ją w rękę. Lecz panna Jadwiga, przez moment cała w ponsach, cofnęła rączkę ze stołu szybko.
— Ależ to naturalne!... Czyż mogło być inaczej?... Niech mi pan powie, z jaką miną powitał pana brat w leśniczówce? Co mówił? To musiało być ciekawe!
— O, ciekawe! — zawołał Wiktor i powtórzył jej wymianę zdań z bratem i pokazał jej podpisany przezeń skrypt. A wreszcie ozwał się:
— Spodziewam się, że Heimatstrojów nie ujrzy pani więcej na oczy w Murckach. Czuwa tam czwórka powstańców i Buła. Gdyby jednak mieli oni odważyć się jeszcze na rozbijanie tu zebrań i zagrażać pani, proszę dać mi o tem znać telefonicznie (nie mówiąc, o co chodzi) a w najgorszym razie uciekać stąd do mej siostry i matki... Pragnąłbym bardzo, aby pani poznała moją dzielną siostrę. Czy pani pozwoli, że ona przyjedzie po panią i zabierze ją do Mysłowic na godzinę lub dwie?
— Z wielką przyjemnością! — odparła zarumieniona panna.
Odprowadziła go do drzwi powłóczystem spojrzeniem a, gdy znikł, zwiesiła głowę nad bukietem astrów, w niebieskim wazoniku stojącym, i zapadła w zadumę. W świetle tej romantycznej rozprawy z bratem Wiktor nabrał szczególniejszego uroku. A ta godzina, spędzona z nim w białym pokoiku, pozostawiła w jej duszy blask jakiś majowy.
W kilka dni potem, zanim panna Matylda poznała się z nią, doznał Wiktor miłej niespodzianki, gdy wchodząc pod wieczór do Katowickiej siedziby plebiscytowej a dawniejszego hotelu „Deutsches Haus“, spotkał na progu pannę Jadwigę Orzelską.
Widocznie uniesiony tem spotkaniem zawołał:
— Cóż panią tu sprowadziło?
Ona pokraśniała. Myślała o nim przed chwilą. Obraz jego narzucał się jej nahalnie i otóż stał przed nią, jakby była go przywołała.
— Ja tu pracuję od kilku dni. Dr. Jarczyk prosił mnie, abym zastąpiła sekretarkę, dopóki nie wyzdrowieje.
— Czy pani pisze na maszynie?
— Tak. Pan się dziwi? Ja odebrałam praktyczne wychowanie. Znam nieźle stenografię i umiem nawet... gotować. Tylko pod tym warunkiem, że okażę się dobrą kucharką, pozwolił mi ojciec wstąpić na uniwersytet.
— Ah, to zaprosi mnie pani kiedy na jakie polskie specjały.
— Dobrze. I nie struję pana wcale! — zaśmiała się.
— Oh, w to wierzę. Polki mają talent do gotowania. Wiele większy od Niemek. Przekonałem się o tem u państwa Pochwalskich w Kaliskiem i oczywiście w Warszawie. Jeśli Heine orzekł: „z Polką przez Włochy, z Niemką przez życie“ — to doprawdy nie wiedział, co gada i... nie jadł chociażby tylko naszej sztuki mięsa z chrzanem ani wielkanocnych mazurków.
— Dogadzała panu ciocia Pochwalska! — zaśmiała się panna Jadwiga. — Ale ma zasługę, bo dzięki jej sztuce kucharskiej kobiety polskie zyskały w panu wymownego rzecznika.
Rozmawiając w tym wesołym tonie, zbliżyli się powoli do zbiegu trzech ulic, spadających pod tunel toru kolejowego i dostali się w ciżbę. Uwijały się między nią, niby psiaki, chłopaki z gazetami niemieckiemi i darły się w niebogłosy, obwieszczając: „Neuer Untergang Polens!“, „Polnische Regierung aus Warschau gellüchtet“...
— Co to znaczy?! — zawołała do towarzysza zaalarmowana panna Jadwiga, nie wszystko po niemiecku rozumiejąc.
— Nie jest tak źle, jak głoszą te blaty. Nikt z Warszawy nie ucieka. Ale jest źle i w Germanji radość niesłychana. Bo upadek Warszawy sprowadziłby upadek plebiscytu. Szkoda, że plebiscyt nie odbył się w maju... Z dzisiejszego położenia Warszawy Niemcy chcą ukuć broń i, twierdząc, że alianci nie zdołaliby osłonić G. Śląska, wzywają do tworzenia obrony granicznej przed napływem uciekających wojsk polskich i falą bolszewicką. Bo chcą wziąć tu górę nad wojskiem okupacyjnem.
— Och, to byłoby okropne! — westchnęła panna Jadwiga.
Przygnębienie zamknęło im usta. W milczeniu przeciskali się przez rozfalowany tłum, wałęsający się przed dworcem. Tak wkroczyli w ulice Marjacką, gdzie w pobliżu kościoła mieszkała panna Orzelska. A z werandy narożnej kawiarni wlokły się za nimi długie spojrzenia dwóch Niemców: komisarza policyjnego Weitzlera i agenta tajnej policji Baucha z Mysłowic. Szeptali coś do siebie poufnie, przyczem padło nazwisko sędziego Kuhny.
— Wyznam pani — począł w skupieniu porucznik — że ziemia pali mi się tu pod stopami. Najchętniej przywdziałbym znów mundur i spieszył w szeregi obrońców Warszawy. Biję się z myślami. Doprawdy nie wiem, co począć.
— Pan powinien tu zostać — orzekła panna Jadwiga z cicha.
— Tak pani sądzi? I ja tak sobie powtarzam, bo zdaje mi się, że wisi w powietrzu burza i nadchodzi szybko przesilenie, a więc każdy Ślązak musi stać na swym posterunku z bronią u nogi.
Stanęli przed kamienicą.
— Tak, pan musi tu pozostać!... — powtórzyła smutkiem omotana panna Jadwiga.
A on westchnął ciężko i, podając jej rękę, wyrzekł:
— A jednak... zazdroszczę tym, co biją się pod Warszawą...
Ona uścisnęła jego rękę tak mocno, jak nigdy i odeszła. Lecz Wiktor zauważył, że nie weszła w drzwi kamienicy. Posuwała się ulicą dalej. Towarzyszył jej wzrokiem i zobaczył, że weszła do kościoła Panny Marji.
„Polska dziewczyna, polska“... — przeleciało mu przez głowę i w duchu pochylił się kornie do jej stóp.
Wracając w stronę dworca, minął Hotel Savoy i przypomniał sobie, że mieszkał w nim jego brat. Nie spodziewał się spotkać go w Katowicach, gdyż, jak wiedział, Walter Kuhna wyjechał do Wrocławia, poprostu ze strachu przed nim albo raczej przed stojącą za nim bojówką. Niemniej jednak Wiktor obserwował ciekawie przechodniów i wałęsający się przed dworcem motłoch. Plątało się w nim niemało buńczucznych, podchmielonych młokosów w czapkach sportowych, w których domyślić się było łatwo t. zw. Stosstrupplerów, oraz mnóstwo innych podejrzanych i niesamowitych fizjognomji.
Nawinął mu się przed oczy Nawoj. Zamienili spojrzenia i komunista domyślił się, że porucznik Kuna pragnie z nim pomówić. Ruszył za nim zwolna w zaułek, do toru kolejowego przylegający, i tam, na ustroniu, zbliżyli się do siebie.
— Na co to się zanosi? — zagadnął go Wiktor.
Grymas sardoniczny sfałdował nerwową twarz tego dziwnego, pozornego robociarza.
— ...Na Kraftprobe z Francuzem — odszepnął po chwili. — Zacznie się jutro od owej zapowiedzianej demonstracji.
— Jutro, w rocznicę naszego powstania... A czy komisarjatowi tutejszemu nic nie zagraża?
— Nie — odparł Nawoj. — Francuzi mają iść do djabła, a na ich miejsce... przyjdziemy my.
— Wy? Przecież pieniądze berlińskie zrobiły z was jakichś National-komunistów.
— Czemu nie mamy być przejściowo „National“, jeśli na tym koniku można wyjechać na front? Nastał znów dobry dla nas moment.
— Pan radowałby się, gdyby bolszewicy wzięli Warszawę?
— Tylko dlatego, że raduję się wszystkiem, co niesie zagładę kapitalizmowi i dzisiejszemu porządkowi rzeczy.
— A któż ma stworzyć ów nowy porządek rzeczy? Pan sam nie wierzy w swych towarzyszy.
— Oni są od tego, aby burzyć, a od tego, aby tworzyć nowe życie... od tego jest... życie samo.
— Marne, smutne to życie, co wyrasta na ruinach — odrzekł porucznik i spytał: — Czy pan trzyma swych ludzi w ręku tak mocno. że może ręczyć, iż oszczędzą Polaków?
— Nic im nie zrobią. Ale za Stosstruppe i Zycherkę nie ręczę.
Zamieniwszy jeszcze kilka słów z Kuną, Nawoj pożegnał go, mówiąc z sardonicznym uśmiechem:
— Na, w owym lesie pod Murckami jeszcze lepiej poszło, niż wtedy pod Tychami...
Zachichotał z cicha, w lewym policzku degenerata drgnęły muskuły i usta wykrzywiły się szpetnie, jakby był owiał go odór krwi.
Wiktor przyglądał się mu, jak długim, ślizgim krokiem ostrożnego łazika szedł powoli w stronę dworca w zmiętej czapce sportowej, z pstrym szalikiem na szyi, z rękoma w kieszeniach wytłuszczonej, ciemnej surduciny. Dziwnie był niepodobny do tego pana Nawoja, który przy kieliszku wina oświetlając tajemniczą swą postać, tak silne wrażenie wywarł na młodym poruczniku.