Pękły okowy/Część pierwsza/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.

Zboczywszy z gościńca, samochód wtoczył się ostrożnie na igliwiem wysłaną drożynę podleśną i posuwał się wzdłuż karpowiska, powoli ku oświetlonej leśniczówce. W złudnem, płochliwem a czarownem świetle księżyca wehikuł długi, w cienie drzew spowity mógł robić wrażenie smoka z baśni, czołgającego się gdzieś w tajemnicze ostępy.
Obok szofera siedział w nim umundurowany p. Walter Kuhna a za jego plecami czerniło się aż pięć figur, pięciu zabijaków z karabinami. Między nimi królował swemi rozmiarami Maks Lis.
W leśniczówce zaś zgromadziło się jeszcze trzech ochotników: sam krwiożerczy leśniczy oraz dwóch przezeń zwerbowanych, młodych rolników z niemieckiej osady, Chołdynowa.
Aby pochwycić jednego osobnika, nie było chyba potrzeba tak licznej i zbrojnej partji. Jednakże Lis, pozornie bardzo gorliwy a w istocie będący automatem, kierowanym przez Nawoja, zwrócił sędziemu uwagę, że powracającemu porucznikowi mogło towarzyszyć kilku zakonspirowanych żołnierzyków. Zresztą sędzia nie mógł opędzić się od Orgeszowców, którym zapachniał łatwy zarobek w wyprawie, zakrawającej raczej na łowy czy na figiel. Było to całkiem w myśl Nawoja, reżyserującego po przez Lisa tę zasadzkę. Awanturniczy ten fantasta pragnął bowiem wciągnąć w tę imprezę jaknajwiększą liczbę przeciwników.
Gdy cała partja zebrała się w rogami i bronią obwieszonym pokoju, leśniczy wyraził zdanie, że należy poprostu ustawić po trzech ludzi z jednej i z drugiej strony gościńca w pomroku drzew. Skoro nadjedzie Wiktor Kuna, mieli oni dać dwa, trzy strzały w powietrze, by napędzić mu strachu, a następnie rzucić się na niego i przywieść sędziemu do leśniczówki skrępowanego barana.
— Jeśli on sam jeden pojedzie tędy, to i ja sam jeden podjąłbym się przychwycić ptaszka — rzekł pewien swego leśniczy.
Atoli P. Kuhna obawiał się, by chwacki a kulą nietknięty jego brat nie uciekł pomimo strzelaniny na swym motorowym rumaku. Więc leśniczy zgodził się, by zatarasować drogę, postawiwszy w poprzek niej samochód, chociaż wzdrygał się przed zamykaniem drogi dla wozów i automobilów, przejeżdżających tam, nawet nocą, dość często. Aby zapobiedz ewentualnej kolizji, radził, by Reinke siadł w samochód, wywiesił latarkę i zatrzymywał nadjeżdżających okrzykami.
Na tem stanęło. Wychyliwszy jeden i drugi kieliszek wódki, wszyscy wyszli z domku leśniczego, który objął komendę nad strażą. W pokoju pozostali tylko p. Kuhna i Lis. Flegmatyczny siłacz nie spieszył się.
— Mam słaby wzrok i w ciemności licho co widzę — ozwał się do sędziego, stosownie do ścisłych instrukcji od Nawoja. — Tam ludzi dosyć. Lepiej zostanę przy panu poruczniku od wypadku.
— Rzeczywiście obejdzie się tam bez ciebie — przyznał p. Kuhna, zapalając papierosa, a gdy Lis siadł i nalał sobie wódki, rzekł do dawnego swego szofera: — Maksie, największem głupstwem, jakie popełniłeś w życiu, jest to, że wyciągnęłeś kiedyś Wiktora z topieli. Świat nie byłby nic przez to stracił, gdyby ten bursz był poszedł na dno jeziora. Byłbyś mu oszczędził hańby. Za to głupstwo, przyjdzie ci teraz zbić tego łajdaka na kwaśne jabłko.
— Co pan sędzia zamierza zrobić ze swym bratem?
— Najpierw baty i jeszcze raz baty. Trzeba go leczyć z polskości. Po tej pierwszej wcierce posiedzi sobie w więzieniu wrocławskiem.
— A jeśli go zastrzelą na drodze? — spytał Lis po chwili milczenia.
Nie. Zabroniłem. Muszę mieć wzgląd na ojca i na jego matkę.
— Strasznieby rozpaczali...
— Tak!... Nie rozumieją, że w tych czasach trzeba mieć serce ze stali.
— Pan dyrektor kocha bardzo pana Wiktora — zauważył jeszcze Lis.
— Istotnie kocha go więcej niż mnie i Matyldę, bo ten karlus umie go rozweselić. Zwykle awanturnik, łajdak większe ma szczęście u ludzi, zwłaszcza u kobiet, od porządnego człowieka — zaopinjował „porządny człowiek“ i powstał z krzesła zirytowany.
Przeszedłszy przez pokój, stanął przed Lisem.
— Maksie, ty wiesz niejedno... Czy oni odważą się na drugą ruchawkę?
— Nie mają ani broni ani amunicji.
— Onegdaj znów wykradli nam w Kędzierzynie dwa wagony broni! Mają wśród kolejarzy wielu zaprzedanych polskości buksów. Ty musisz mieć oko na kolejarzy, podawać nam nazwiska wszystkich podejrzanych.
— Kolejarze nie przychodzą do mej gospody — bąknął Lis, ale przyrzekł półgębkiem zastosować się do polecenia swego zwierzchnika.
Pan Kuhna spojrzał na zegarek i mruknął:
— Ten hulaka gotów pić w Murckach do białego dnia.
Sędzia włożył czapkę, poprawił w pasie rzemień, przygarnął szablę i wyszedł w jasną noc. A Lis nie odstępował go na krok. Otrzymał bowiem ważną misję czuwania, by p. sędzia nie ratował się ucieczką w krytycznym momencie.
Cicho było dookoła, tylko chwilami psy leśniczego wyły w zamknięciu żałośnie. W zaszyciu czarnych drzew czatowała ze sztucerami i karabinami partja rzezimieszków, żerujących na plebiscycie, a cielsko samochodu, które majaczyło na drodze o kilkanaście kroków dalej, zdradzało przez swą latarnię, gdzie kryła się zasadzka.
Gdy sędzia i Lis zbliżali się do drogi, ozwały się od strony samochodu, przysłoniętego przed nimi przez mur świerków, zmieszane głosy i rozlegały się coraz nahalniej.
Nadjechało tam w limuzynie dwóch mężczyzn, którzy podnieśli gwałtowny protest przeciwko zamykaniu drogi. Wielką robiąc z tego sprawę, wsiedli na Reinkego w sposób grubiański. Napróżno starał się on mitygować ich, napróżno chciał przepuścić ich wehikuł. Grad wyzwisk spadł na niego i wywiązała się kłótnia, groźny przybierająca charakter.
Zrazu Kuhna i Lis zatrzymali się, łowiąc uchem krzykliwe głosy. Gdy zaś sędzia chciał ruszyć szybko naprzód, Lis powstrzymał go za ramię.
— Lassen Sie das, Herr Amtsrichter (Niech pan sędzia powstrzyma się od tego!) To nie pan Wiktor. Jacyś podróżni, oburzeni z powodu zabarykadowania drogi.
Walter zastanowił się i przyszedł do przekonania, że istotnie nie godzi się, aby wtrącał się w ordynarną kłótnię. Nie ruszył więc z miejsca.
Tymczasem leśniczy nadbiegł do samochodu, powyłazili z pod drzew łapacze i również zbliżyli się do skłóconej grupy, gdzie zdawało się zanosić na bójkę. Bo do wściekłości doprowadzony Reinke trzymał już w garści karabin, gotów kolbą zdzierżyć zawadiaków. Mógł był występować tem odważniej dzięki temu, że podróżni byli bodaj bez broni a on sam miał po swej stronie całą szajkę zabijaków.
Jeden i drugi z nich wmieszał się w kłótnię, klątwy i wyzwiska padały jak kule, i wrzaski alarmowały sędziego tak, że byłby ostatecznie wyskoczył na drogę, by zażegnać awanturę, lecz w kłótni nastąpił raptowny przełom. Lekki samochód cofnął się w bok, zawrócił szybko i pomknął z powrotem w stronę Giszowca z pośpiechem.
Zebrana dookoła Reinkego szajka najmitów nie wyszła jeszcze ze zdziwienia, gdy zaszło coś piorunującego.
Łysnęły ogniki z pod bliskich przydrożnych drzew i huk salwy wstrząsnął lasem, poleciał w knieje groźnem echem, siejąc dookoła strach.
Reinke spadł z samochodu niby kukła, jednocześnie runęło na szosę czterech ludzi. A że kule świstały bez przerwy, jeszcze dwuch zbirów stoczyło się w rów a szofer skonał, kilkoma kulami przeszyty. Ostatni ze zbirów, z kulą w łopatce, potoczył się w las, legł, przyczaił się i jęczał.
Nagle znów zaroiło się dookoła samochodu. Stado wiedźm rzuciło się na powalone ciało i, pukając z rewolwerów, dobijało rannych.
Walter Kuhna chwiał się na drżących nogach, trupio blady, nieprzytomny. Podtrzymywał go Lis, który z zadowoleniem stwierdził, że wszystko odbyło się według programu.
Nawoj wyprawiał sam sobie jakąś czarcią pohulankę. Zgromadziwszy garść Niemców, komunistów, z którymi pospołu wojował na zachodzie Niemiec, zawiózł ich o staję od leśniczówki. Aby wywabić z ukrycia gwardję sędziego Kuhny i wszystkich sprowadzić na jedno miejsce, zainscenizował wielką kłótnię, w czasie której nadbiegł w pobliże i ukrył się w mroku drzew, aby niebawem położyć trupem wszystkie te „bezmyślne podpory burżuazyjnego porządku rzeczy“ i tak wyładować żądzę pomsty na tym żywiole, który ostatecznie obrócił w niwecz i w potokach krwi utopił lamparcie zakusy Spartakistów w Berlinie.
Tej nocy Nawoj nie był wcale podobny do Polaka, który dnia poprzedniego rozmawiał z Wiktorem Kuną. Nie był to ani Polak, ani szlachcic polski, ani Niemiec, ani osobnik o kulturze ducha i religijnych tonach w duszy, lecz wyrodek wyższego typu, swoistym anarchizmem podszyty, w którego nawskróś nerwowym organizmie grało coś z bezinteresownej, wspaniałej rycerskości jego praszczurów niemniej jak coś z sadystycznej krwiożerczości straceńca. Gdy wycinał w pień zbirów sędziego, wargi jego i muskuły licowe drgały raz wraz konwulsyjnie a z oczodołów tryskały fosforyczne, piekielne blaski.
Zaczem wydobył manierkę, łyknął haust wódki i rozsiadł się wygodnie w samochodzie sędziego, oczekując drugiego aktu dramatu.
Przebrzmiały echa strzałów i zacichło wszystko.
Walter przetarł zimnym potem oblane czoło i wykrztusił:
— Maksie, uciekajmy!...
— Es ist alle... — wymamrotał uspakajająco siłacz, suggestywnie oddziaływując na sędziego.
Mimo to Walter poruszył się żywo, jakby chcąc przekonać się, że ma władzę w członkach, i zwrócił się do leśniczówki, nie wiedząc, co począć, gdy jął zbliżać się do nich szybko jak strzała furkot motocyklów, pędzących z Murcków. Jeszcze moment a trzy maszyny zatrzymały się na drodze, naprzeciwko leśniczówki.
Sędzia w obłędnym strachu chciał rzucić się do ucieczki, lecz ramię jego trzymał w swej prawicy Lis i uspakajał go zdradziecko.
— To nasi ludzie! — mówił dosłownie, jak mu przykazał Nawoj, a mówił głośno, by posłyszeli organ jego motocykliści. — Chodźmy do leśniczówki.
Szybkim krokiem zdążali do domostwa, przyczem sędzia szarpał się, usiłował uwolnić z kleszczów ramię, by uciekać w las. Lecz siłacz trzymał go, rzekomo, aby nie upadł i prowadził jak ofiarę pod dach zabitego leśniczego.
Przed schodkami zastąpiły im drogę żona i dwie córki leśniczego, śmiertelnie przerażone i natarły na nich pytaniami.
— Nic nie wiemy, nic nie wiemy! — odrzucił Lis opryskliwie. — Idźcie tam same zobaczyć, co zaszło.
Odsunąwszy je, wprowadził sędziego do pokoju, gdzie jakoby w bezpiecznej przystani zmitrężony Walter odzyskał panowanie nad sobą.
— Czemu i skąd ta napaść, nie rozumiem... Ale co, u djabła, mamy tutaj począć z sobą?! Ruszaj do samochodu! Zobacz, czy ta banda nie uprowadziła go i gdzie szofer. Ty, Maksie, umiesz szoferować. Idź!
Spokojny jak skała Lis odczytywał etykiety jeszcze nieotworzonych butelek wódki.
— Wpierw wypijemy! — zadecydował.
W tym momencie załopotały w przedsionku buty, drzwi rozwarły się, niby deus ex machina, Wiktor Kuna, w skórzanej czapce na głowie. Zdawało się, że raptem jakiś rycerz bajkowy wyskoczył z pod ziemi i cisnął snop promieni w przestrzeń pokoju, sam aureolą oskrzydlony.
Niby na widok upiora, Walter zerwał się z krzesła i pochwycił za rękojeść pałasza. Jeszcze jednak nie zdążył go wydobyć z pochwy, gdy Wiktor wymierzył browning prosto między jego oczy. Stał o dwa kroki przed nim, wyprężony jak struna, z ramieniem w twarz jego celującem.
Walter zatoczył się i osunął w krzesło.
Za plecami Wiktora ukazały się w progu twarze dwóch jego satelitów. Cofnęli się wszakże zaraz, a Lis, wziąwszy ze stołu butelkę wódki, wyszedł do nich, pozostawiając braci sam na sam.
— Ah, Walter!... Tak mnie przyjmujesz?! — wyrzucił Wiktor i odsapnął. — Z opryszkami wchodzisz w zmowę przeciwko mnie i witasz mnie jak opryszek...
Blady, wsparty o stół Walter spoczywał w krześle, niby wór mąki i patrzał w oblicze brata z przerażeniem w źrenicach.
— Ty chytry jesteś, Walterze. — Chytry jak krzyżak i zawzięty jak szatan... Ale jednak dzisiaj przechytrzyłem cię z pomocą życzliwych ludzi i dostałem cię w twoją własną pułapkę... To ci się nie udało.
Wiktor zrzucił kubrak, zdarł z głowy czapkę i, siadając tuż przed nim w krześle, ciągnął:
— Dziwne nastały czasy, jeżeli pan sędzia, kustosz praw, ładu, porządku i tym podobnych rzeczy, występuje ramię przy ramieniu ze zbirami i urządza obławę na brata... Posiadasz szczególniejsze kwalifikacje na sędziego ludzkich postępków... Zajdziesz wysoko, bo ciebie sądzić będą ludzie bliźniaczo do ciebie podobni, twoi prawdziwi bracia, w których pojęciu cel uświęca środki... Ale cóż to zamierzałeś zgotować mi za rozkosze?
— Co zamierzałem?... Nic szczególnego. Chciałem poprostu dać ci nauczkę, abyś się strzegł, nie agitował tak zapamiętale, nie afiszował się. W tych czasach notorycznego agitatora może kto sprzątnąć ze świata...
Wiktor spozierał w twarz brata z drwiącym uśmiechem.
— Łżesz jak z książki. Przyodziewasz się w skórę baranka. Walterze, jeśli ty mnie nie sprzątniesz ze świata...
— Co ty mówisz? Ja?!
— Tak jest, ty. Znam cię i wiem, że jesteś do tego zdolny.
— Przysięgam ci, że nie miałem takiego zamiaru!
— A więc jaki?
— Powiem ci całą prawdę szczerze, pod słowem honoru.
— Ale ty masz z pewnością dwa słowa honoru! A zatem pod jakiem słowem honoru? Pod tem zdradzieckiem?
— Nie. Słuchaj!... Robiłem sobie wyrzuty, że gdy przy pożegnaniu naszem w Mysłowicach byłeś gotów podać mi rękę, odepchnąłem cię bezwzględnie. Postąpiłem... nieładnie, niegodnie. Między braćmi powinien bądź jak bądź panować inny stosunek. Jakoż chciałem to naprawić...
— W jaki sposób? To ciekawe.
— Pragnąłem dostać cię w swoją moc, wprowadzić cię w położenie takie, abyś, zdany całkiem na moją łaskę i niełaskę, oczekiwał z mej strony wszystkiego złego. Wtedy chciałem wyciągnąć do ciebie rękę i powiedzieć: „Wiktorze, bądźmy braćmi!... — mówił sędzia z doskonale podrobionem wylaniem i dodał ciepłym, ujmującym głosem: — Nigdy nie zapóźno. Wiktorze! Bądźmy braćmi!
Powstał ze szlachetnym giestem ręki bohatera z melodramatu, na co Wiktor, cofnąwszy się odruchowo torsem w krześle, wybuchnął serdecznym śmiechem
— Ha, ha! A niechże cię!... Bajecznie zagrałeś tą rolę! Winszuję ci, teraz łżesz artystycznie... Dalibóg, jesteś chytry, szczwany, jak Prusak. Gdy przycisnąć go do muru tak, że nie może ani zipnąć, wtedy poczyna nucić kołysankę o przyjaźni, pieszcząc w zanadrzu zdradę... Nie, Walterze, ja nie jestem szpakiem, co dałby się wziąć na twe plewy. Nie uwierzę, że urządziłeś na mnie tę wielką obławę w tym celu, by na tem tle ujawnić w cudownym blasku swe rzekome uczucia braterskie. Nie wykpisz się, nie wymigasz z tego położenia, w jakie sam mnie wprowadzić pragnąłeś... Za to winienem powiesić cię na suchej gałęzi... — wycedził wreszcie z pogardą Wiktor.
Na twarzy sędziego odmalowało się przerażenie, które wszakże ustąpiło przed wyrazem gryzącej nienawiści.
Obserwując go bacznie, Wiktor zawołał imperatywnie:
— Oddaj swoją broń!
Powoli, niechętnie sędzia odpiął pałasz i podał mu olster z rewolwerem.
Przez chwilę wisiała nad nim chmura milczenia.
— Sępy plebiscytowe!... — wyszeptał Wiktor i ciągnął: — I ty na pasku swego karjerowiczostwa wlazłeś w to stado drapieżników... Czasu wojny patrjotyzm twój pozwalał ci trzymać się na tyłach w roli Kriegsgerichtsrata i innej. Gdy tam ludzie padali, ty robiłeś we Wrocławiu świetne interesy i dopaskowałeś się ładnej kamienicy. Natomiast teraz rozpiera cię twój partjotyzm i przyszedłeś demonstrować go tanio na ojczystej ziemi, grasować tutaj, podstawiać nogę ziomkom podstępnie, szpiegować, mordować ich za kulisami czyli karać za zbrodnię, jaką jest to, że są tem czem są: Polakami... Zaprawdę Polska nie ma powodu zazdrościć Niemcom takiej, jak ty, osobistości, a ja nie mam powodu ronić łez, że straciłem takiego brata...
— Jedno pytanie... — wtrącił sędzia z pokorą faryzeusza. — Czyż, pracując tak gorliwie i szafując groszem na plebiscyt, nie myślisz o łatwej i szybkiej karjerze? Bądź szczery!
— Nie!... Nie!
— W nowo stworzonem państwie bardzo łatwo będzie zdobyć lukratywną posadę, zrobić karjerę. Z tego to względu wyrastają teraz nagle, niby grzyby po deszczu, ci wasi partjotyczni Polacy!...
— Nie! — odrzucił Wiktor z emfazą, bezwiednie kładąc dłoń na sercu. — Dla mnie oddawać Ojczyźnie jaknajwięcej, jest szczęściem, w którem mieści się nagroda. Innej nie pragnę, nie chcę... Wręcz nie chcę! Kto względem swej Matki nie zdolen jest być całkiem bezinteresownym, nie ma w swej duszy promienia łaski Boskiej. Należy do pospolitego plemienia przyziemnych zjadaczy chleba, do nikczemnych płazów... Ja tego nigdy nie mówię głośno, ale ja to czuję...
— Ja-bym radził ci powtarzać to bardzo głośno, jeżeli nie chcesz, by wszelakie krzykliwe wrony zjadły ci z przed nosa rozsypane ziarno. Kto się nie reklamuje, idzie w kąt. Kto niczego nie żąda, nic nie otrzymuje.
— Dobre nauki! Szkoda, że masz tak niepojętnego ucznia... Może napiszesz o tem poradnik dla młodzieży? A nadto o tem... jak nie należy urządzać zasadzek na przeciwników...
Na to wszedł do pokoju Lis. Zabrał ze stołu jak swoje butelki z wódką, powtykał je w kieszeń i, wychodząc, bąknął do Wiktora:
— Samochód czeko!
Wiktor podniósł się z krzesła żywo, przystąpił do brata, dobył z zanadrza papier i przedłożył mu go, mówiąc:
— Podpisz to!
Sędzia począł odczytywać uważnie skrypt, który brzmiał

„Przysięgam na wszystko, co mi jest święte, że
1) nie wskażę sądom ani żadnym władzom nikogo z tych, co tak dla mnie fatalnie obrócili w niwecz haniebnie przezemnie urządzoną zasadzkę na mego brata,
2) opuszczę G. Śląsk bez zwłoki i nie wrócę tam przez cały okres plebiscytowy,
3) zaniecham całkiem wszelkiej działalności plebiscytowej,
4) nie będę ani czynem ani słowem, ani pośrednio, ani bezpośrednio przeszkadzał Górnoślązakom, narodowości polskiej, w ich zabiegach plebiscytowych,
5) i nigdy w niczem nie będę szkodzić ani wchodzić w drogę memu bratu Wiktorowi.“

— To mam podpisać pod przymusem? — spytał sędzia, podnosząc hardo głowę. Spodziewał się on bez porównania gorszych rzeczy ze strony wroga, co trzymał go w garści niby pisklę.
— Nie pod przymusem.
— Nie? A jeśli tego nie podpiszę?...
— To możesz spokojnie odjechać.
— Jakto?!... Bez najmniejszego szwanku?
— Tak jest!
Walter sondował jego twarz wzrokiem z niedowierzaniem, sądząc, że brat z niego żartuje.
— Nie potrzebujesz obawiać się podstępu. Włos nie spadnie ci z głowy — upewniał go Wiktor.
Lecz on nie wierzył.
— A więc... Nie możesz oczekiwać mego podpisu na tym skrypcie.
— Oczekuję, że wstąpisz w siebie, ujrzysz nikczemną swoją robotę na tym gruncie we właściwem świetle i, niezdolny stosować godziwą, z etyką zgodną metodą wybrniesz z tej kałuży, wycofasz się całkiem z tego wszystkiego.
Sędzia zastanowił się.
— Ja to podpiszę — wyrzekł wreszcie stanowczo pod wpływem podejrzenia, że Wiktor, którego mierzył własnym łokciem, wepchnie go w razie sprzeciwu w wilczy dół. Czy nie poleci on eskorcie by zamordowała go w drodze powrotnej?
— Gdybyś miał przysięgę tę złamać, poszukam sobie okazji i zastrzelę cię jak wściekłego psa! — przestrzegł go Wiktor surowo.
Walter wyjął z pugilaresu pióro samopiszące i położył swój podpis na skrypcie. Zaczem, zawsze jeszcze lękając się o siebie, wyciągnął do niego rękę.
— Ufam, że święcie dotrzymasz tej przysięgi? — rzekł Wiktor i uścisnął jego dłoń.
Wkrótce potem Lis wraz z kilku komunistami powiózł go w pobliże najbliższej stacji kolei.
Wysiadłszy z samochodu, który zaanektowali sobie komuniści, sędzia całem tem przejściem przybity, zwrócił się do Lisa z cicha.
— Maksie, tyś był w zmowie z Wiktorem?...
Lis podrapał się za uchem i po chwili odparł flegmatycznie:
— Herr Amtsrichter, ja panu uratowałem życie...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.