Pękły okowy/Część pierwsza/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII.

Otarłszy ukradkiem łzę, panina Jadwiga maszerowała w głąb miasta z powstańcami ku miejscu, gdzie pozostał samochód Kuhnów. Dostała się w grono żołnierzy i dostrajała się do nich doskonale, żywy biorąc udział w ich planach i nadziejach. A że wiało od nich gorzałką i kopcili jej w twarz papierosami, nie mogło to odepchnąć obytej z ludem agitatorki. Brała go, jakim był, a że był to lud polski, i dążył duszą do polskości, więc był jej miły i drogi. Dla żołnierza zaś wyniosła z domu rodzicielskiego specyficzne względy.
Rozmawiając z sierżantem Hallerczyków, Kołeczkiem, porucznik jakby był zapomniał o niej, lecz nagle zwrócił się:
— Zalecałoby się, aby pani pozostała przez tę noc w Sosnowcu z panną Grolmanówną.
— Nie, nie. Ja pojadę z powstańcami.
— Masz tobie! — rozśmiał się Wiktor. — Niepoprawna z pani istota. Obiecywała pani poprawę. A nie potrzebuję nadmieniać, że to nie będzie „byle co“.
— Obiecywałam to, prawda. Z tego jednak nie wynika, abym miała przyrzeczenia dotrzymać — uśmiechnęła się i dodała z słodką prośbą w głosie: — Ja muszę być gdzieś blisko żołnierzy.
— Musi pani?... — śmiał się Wiktor, ulegając dziewczynie, która rozprzęgała w nim moce i poprostu brała go w jasyr.
— Tak, muszę. Zostawi mnie pan gdziebądź w pobliżu granicy i miejsca ataku, dobrze?
— Któżby się pani oparł? Doprawdy pani jest z narodu Poniatowskiego... — wyszeptał i ciągnął: — Ale my ruszymy dopiero o brzasku a noc spędzimy na słomie w Modrzejowie. Więc chyba przespałaby się pani tam na probostwie?
— Dobrze. Jeśli mnie pan tam zabierze.
— No, jeśli pani „musi“...
— I proszę, bardzo proszę.
Wiktora porywała chęć wziąć łapki tego przymilnego dzieciaka i całować bez pamięci.
Zatrzymali się przy samochodzie i czekali na towarzyszów, którzy poszli po swą broń.
— Niech pani jednak nie obiecuje sobie jutro żadnego wspaniałego widowiska. Takich kilku czy kilkunastu kretów, pełzających po ziemi, to nic pięknego — tłumaczył jej porucznik.
— Czy pan przypuszcza, że ja pragnę ciekawego widowiska? — obraziła się trochę.
— A czego? Wrażeń, poprostu wrażeń.
— Ja pragnę żyć całą duszą z tymi, co walczą, dorzucać swe gorące życzenia do sumy uczuć, jakie podniecają walczących. Pragnę dorzucić swoją iskierkę do zwycięstwa. Bo ja wierzę, że to może zaważyć trochę na szali.
— Nie myślałem nad tem... Ale jest coś w tem, co pani mówi — zastanowił się i myślał głośno. — Nasi młodzi ochotnicy, którzy wczoraj przeważyli losy bitwy pod Radzyminem na naszą stronę, bronią swą nie dokazali z pewnością wielkich rzeczy. Bo cóż zdziałać może młokos nie znający rzemiosła żołnierskiego? A przecież przynieśli z sobą na front święty ogień wiary w zwycięstwo i natchnęli nim szeregi. I tak żołnierz odczuł, że tuż za nim stoi murem Warszawa i Polska...
— Tak, poczuł się mocny mocą ducha narodu.
— Istotnie jest jakaś potężna siła mistyczna...
— Ktoby w nią nie wierzył, nie wierzyłby w modlitwę.
Zbliżyło się do nich przez mrok nocny dwóch powstańców z karabinami. Amunicji nie mieli przy sobie wiele, gdyż przed godziną wyjechał już nad Przemszę wóz z kilku Hallerczykami i amunicją, jaką porucznik nie omieszkał zachować dla drużyn Mysłowickich.
Wiktor otulił pannę Jadwigę w długą dachę i rzekł:
— Zabiorę panią z nami do Modrzejowa, jako naszego anioła opiekuńczego, albo raczej naszą boginię wojny, naszą Nikę, ale, na miłość Boską, panno Jadwigo, musi pani trzymać się zdaleka, hen po za obrębem kul. Najlepiej przy samochodzie. Zgoda? Słowo?
Słowo.
Spojrzał głęboko w jej źrenice, z których wystrzelił przemiły, zalotny uśmiech.
— Słowo — powtórzyła. — Będę zachowywać się grzecznie.
— Żeby tylko!
Zaśmiali się jak dzieciaki.
Otoczyła ich reszta towarzyszów z karabinami. Natłoczyli się w samochód, który ruszył powoli przez ciemną, wyboistą ulicę ku pobliskiej osadzie, gdzie noc dała im kilka godzin spoczynku.
Słońce stało już wysoko, gdy w Modrzejowie zerwał się nerwowy ruch i panna Jadwiga wyskoczyła co tchu z probostwa na trakt. Poczęła biedz za kilku ludźmi w stronę mostu granicznego, skąd rozlegały się odgłosy strzałów. Mogło się zdawać, że odbywa się tam polowanie z naganką na liczną zwierzynę. Lecz z drugiej strony mostu również migotały ogienki i grzmiała kanonada.
Serce kołatało w piersi żołnierskiej dziewczyny i myśl jej jak orzeł szybowała nad garstką powstańców. Szare ich postacie oderwały się od ziemi, ukazały przy moście... Jęły trzaskać granaty.
Trwało to tylko chwilę. Wbrew oczekiwaniu powstańcy skoczyli zaraz na most i zniknęli między domostwami miasta, snać nie napotykając oporu.
W istocie przednie straże niemieckie otrzymały rozkaz opuszczenia pozycji i zgromadzenia się na wyżynie przymiejskiej, przy kopalni Mysłowickiej. Bo, lubo gotowi do boju, Niemcy nie oczekiwali ataku, nie spodziewali się powstania. A w tym samym czasie, co Kuna, natarły na nich od strony Słupnej i Radocka zgromadzone tam drużyny Mysłowickie.
Jakby wichrem niesiona wpadła panna Jadwiga przez most w krótką uliczkę. Nie ujrzała przed sobą powstańców, którzy przepadli już gdzieś. Jedynie ciężki kulomiot, zapomniany na przyczółku mostowym i porzucony karabin, świadczyły o potyczce.
Ludność, zrazu przyczaiwszy się w mieszkaniach, jak mysz pod miotłą, wybiegała teraz na ulice i panna Jadwiga znalazła się w pośród gawiedzi wystraszonej a pytlującej językami zawzięcie. Gdzie szukać powstańców, dokąd się skierować nie wiedziała. Pytała się wyrostków, lecz jeden wskazywał jej na prawo, drugi na lewo. Stała bezradna, gdy nadjechał z Modrzejowa samochód Kuhnów. Wskoczyła w niego odruchowo, bez wyraźnego powodu, i w kilka minut ukazała się w progu dyrektorskiej jadalni uskrzydlona, wyróżowiona, radosna jak wiosna.
Pan Wilhelm i wszyscy domownicy byli już na nogach i niby błędne owce tułali się po pokojach. Skupili się szybko dookoła jasnego gońca a dyrektor, podnosząc ramiona wysoko, krzyknął radośnie:
— Ach, das Maedel!!! Sind Sie schon da?! (Już tu pani wróciła!)
Ucieszył się jej nad wyraz tak, że wyszedł ze swego fasonu i omało nie porwał dziewczyny w ramiona. Działała na niego jak baterja elektryczna. Strzały, strejk, zawierucha, powstanie byłyby go wprowadziły w fatalny humor, lecz w obliczu tego wiośnianego zjawiska zapominał o wszystkiem.
— Agato! — wołał do żony. — Każ zaraz przynieść świeżej kawy. Przecież ta dziewczyna z pewnością nie miała jeszcze nic w ustach. To prawdziwy kozak. Że tego gdzie nie przyaresztowali!... Ona teraz będzie robić powstanie śląskie. Koniec świata! Amazonki zapanują, wezmą nas za łby!
Sam — czego nikt jeszcze nie widział — począł własnoręcznie krajać dla niej chleb. A ona trzepała językiem, opowiadała, a bił od niej taki zapał, że wszyscy, nie wyłączając służącej, spozierali w nią, jak w tęczę.
— Agato! — rozkazywał znów dyrektor pierwszej swej służebnicy. — Połóż tę dziewczynę do łóżka, bo to przecież nie spało po ludzku. Gotowa klapnąć.
Ale panna Jadwiga, która rozumiała tyle po niemiecku, zaprotestowała:
— Muszę biedz do miasta i zobaczyć, czy Niemcy już pouciekali.
— I ja z panią! — zawołała Matylda, niepokojąc się już o swego narzeczonego.
Dyrektor mruczał coś w obłędzie, lecz uwagi jego przepadały w rozgwarze niewieścim. Panna Jadwiga przypadła do niego, oblała mu twarz złotym uśmiechem i potrząsnęła jego rękę gwałtownie:
— Dziękuję pięknie za śniadanie i do widzenia!
Tyle jej było. Dyrektor, gładząc łysinę i szurając pantoflami, zbliżył się do okna i wyzierał za nią na ścieżkę, po pagórkach biegnącą do miasta.
Jeszcze panny nie wyszły z ogrodu, gdy ukazał się na tym chodniku Wiktor. Kroczył żwawo, spodziewając się, że dowie się w willi, gdzie zapodziała się panna Jadwiga. Otóż miał ją znowu przed oczyma, w granatowej sukience z barwnemi wypustkami i mankietami — tą porywającą dziewczynę, od której promieniował zapał powstańczy.
— Czy Mysłowice całe w naszych rękach? — wystrzeliła ku niemu, zanim uścisnęli sobie ręce.
— Froncek odpowiedziałby pani na to: niema tak dobrze! — roześmiał się porucznik, oplatając ją złotem spojrzeniem. — Niemczury schowali się do kopalni i domu sypialnego. Miasto całe nasze, oczyszczone, lecz trzeba ich wykurzyć z tych posad.
Panna Jadwiga rozumiała, że to, co brała za potyczkę decydującą, było tylko przegrywką do boju, jaki miał się rozegrać dopiero.
— A załoga francuska co? — spytała stropiona.
— Gwiżdże na wszystko. Pije piwo na dworcu kolei a, skoro będzie gorąco, odjedzie sobie zapewne.
— A gdzie Augustyn? — wpadła Matylda.
— W tartaku. Gotuje tam ze Słowikową strawę dla powstańców.
Puścili się razem do tartaku przez zdenerwowane miasto, jakby trzęsieniem ziemi rozstrojone. Na ulicach potworzyły się grupy ludzi. Ten i ów miotał z ubocza jadowite spojrzenia na Wiktora, na tego powstańca w zadzierzystej czapce z obwiniętemi łydkami, w szaraczkowem ubraniu, w którem zapewne krył się rewolwer i niejeden mały granat.
Znano go od dziecka jako Niemca, widywano w mundurze pruskiego oficera. A teraz dowodził drużyną powstańców i nie wstydził się mówić głośno po polsku na ulicy. I siostra jego przerobiła się na Polkę! Niedawno jeszcze nauczycielka szkoły rządowej! Nie raczyła nawet skłonić głowy przed przechodzącą kierowniczką tego instytutu. Skandal! Brat i siostra dobrali sobie jakąś szykowną pannicę z Polski i paradowali po niemieckich Mysłowicach z wesołemi twarzami zwycięzców. Cóż to za nowe porządki, za przewrotowe, niesamowite czasy!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.