Pękły okowy/Część pierwsza/XXVIIa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII.

— Gdzie, u licha, jest Froncek? Czy przyniesiono z przyczółka mostowego ową maszynówkę? — pytał porucznik Kuna, kręcąc się wśród powstańców i napróżno poszukując Froncka po przygodnym biwaku w tartaku, gdzie jedni myli się, opatrywali obuwie a inni jedli i pili wszystko, co znosiły im zażywna gospodyni porucznika, dwie panny z willi dyrektora i wreszcie także pani Agata.
Gdy wymknęła się ona z domu za Matyldą, pan Wilhelm, sprawujący zwykle nad nią władzę, nie miał siły powstrzymać jej, bo w tym z nazewnątrz wkradającym się chaosie wszystko teraz szło niezależnie od jego woli. Nieszczęsny dyrektor poszukiwał napróżno umiłowanego nadewszystko spokoju i przypominał w tem psa, uwijającego się za swym ogonem. Do kopalni nie miał po co chodzić, więc był wytrącony ze swej rutyny i wogóle wykolejony. To, co działo się na G. Śląsku przerastało jego głowę. Znalazł się na łodzi bez steru, bez busoli. Nie zorjentował się dotąd, jak to się stało, że strumień polskości zalewał jego niemiecki dom i w gruncie rzeczy nie pojmował, dlaczego ludzie brali się za łby.
Jedno tylko pozostało jak dawniej: tulipany. Gdy zabrakło mu buzi panny Jadwigi, uśmierzającej troski, poszedł do swych kwiatów, klnąc w duszy na ową Zycherkę, która w jego pojęciu była jedynym zarodkiem fermentu. A w porze obiadowej, gdy napróżno czekał powrotu kobiet, zżymał się, gdyż na domiar złego zanosiło się na opóźnienie obiadu, co w samej zasadzie było rzeczą godną surowego potępienia. Począł przeto rozmyślać, czy Agata nie wyłamuje się z pod jego duchowego zwierzchnictwa i jego domowej omnipotencji. Położył tej medytacji koniec lekki brzęk szyb.
Strzelano. Na szczęście daleko. Na drugim krańcu miasta, w stronie kopalni Mysłowickiej. Uf, rozpoczynało się znów...
Strzały te zaalarmowały nietylko starego dyrektora ale nawet... powstańców. Gotowali się oni do wyprawy na kopalnię Mysłowicką, gdy zaskoczył ich grzmot rozlegający się z wyżyn podmiejskich.
Gubiąc się w przypuszczeniach, wnet drużyny powstańcze ruszyły ku zabudowaniom kopalnianym, gdzie okazało się, że cała kanonada Zycherki skierowana była na pobliską wieżę wodociągową. Bo z wieży tej rzygnął niespodzianie grad kul na zielonych żołnierzy, w chwili, gdy masowo przechodzili przez dziedziniec. Poczęła się z góry taka siejba kul, że oficerowie wiele mieli trudu, by ująć w karby zdemoralizowane swe zastępy.
Nareszcie odpowiedzieli Niemcy ze swych kulomiotów, lecz zgoła nie mogli skazać na milczenie owego działa, które dotkliwie dało się im we znaki, raniwszy kilkunastu żołnierzy, i panowało nad zespołem budynków. Strzelali z okien i z za węgłów, do niewidzialnego nieprzyjaciela, który ukryty poza wysokim gzymsem na szczycie tej wieży, zapewne drwił sobie z ich pocisków.
Wobec tego dowódca załogi uznał pozycję w kopalni za niemożliwą do utrzymania. Jeśli bowiem jeden ciężki kulomiot zaszachował go i obezwładnił, czegoż mógł oczekiwać od swych szeregowców, gdy nastąpi atak całej lawiny powstańców? Rozkazał zatem opuścić co tchu te mury i biedz do wielkiego, na nagiem polu położonego domu sypialnego górników, gdzie ów przeklęty kulomiot nie mógł mu zagrażać.
Za strumieniem czmyhających żołnierzy posypały się jeszcze kule, gdy na szczyt wieży wtargnęło kilku powstańców. Ujrzeli pod krawędzią skulonego w kłąb Froncka Psotę. Zwróciła się ku nim sowizdrzalska gęba:
— Uciekajom, sapramynckie pierony! — stwierdził z całym spokojem karlus.
Wśród radosnych uwag powstańców porucznik Kuna wsiadł na niego:
— Toś ty, huncwocie, skradł tą maszynówkę i wyprawił sobie wojenkę na własną rękę?!
Froncek podniósł się z twardego betonu, rozprężył członki, przeciągnął i odrzekł flegmatycznie:
— Myślołech, że ta maszynówka ze szokolady i chciołech próbować cy tyż strzelnie. Strzelała rychtyk, wypucowała roz galoty Sicherhajtki. Skiż tego łostawili jom przy moście, te kłaki parszywe. Uciekały zielonki jako ten byk, co mu chłop pieprzu posuł pod ogon.
Wiktor przyglądał się spoconemu chłopakowi z lubością.
— Ty pieroński śmierdziuchu!... — brzmiało niemal pieściwie.
— Pon porucznik do mi papieroska? — wysunął do niego dłoń dzielny karlus.
Zniesiono zaraz zasłużoną maszynówkę w szeregi, które niebawem rozciągnęły się od strony wschodniej i północno-zachodniej luźnym pierścieniem w przyzwoitej odległości od groźnej, w karabiny i kulomioty bogatej reduty.
Sprawa była trudna. Z jednej strony Ryszard Mańka z górnikami, z drugiej Kuna z Halerczykami jęli kopać aprosze, amunicją nie szafując. Wkrótce zjawił się przy poruczniku Lis z garstką „lotnej“ bojówki i wlał ducha w powstańców wiadomością, że z Roździenia i Szopienic Zycherka zwiała po pierwszym strzale.
Wiktor zaprzągł zaraz tych chłopów do szpadli a sam skoczył na chwilę wstecz, pod ścianę ustronnego domku, gdzie widniały sylwetki kobiet.
— Moja panno Jadwigo! — ozwał się żarliwie do stojącej tam między Augustynem a Matyldą dziewczyny. — Jestem zabobonny, jak pani wie, więc proszę, abyście poszli do domu.
— Ja zostanę z wami! — zawołał Widera.
— A czem będziesz się bił? Karabinu dla ciebie niema. To teraz rarytas. Oto idź do telefonu i próbuj dowiedzieć się, co się święci w Katowicach, Bytomiu i gdzieindziej.
Panna Jadwiga spozierała w twarz porucznika z niemym wyrzutem, a miała przytem minkę tak słodko-dziecięcą, że Wiktor, zanurzywszy się w toń jej szklistych, chabrowych źrenic, roześmiał się, oblał jej lica rozmiłowanem spojrzeniem i mówił, żegnając ją uściskiem dłoni:
— Pani mi to wybaczy... Czeka nas tu długa, mozolna robota... Nic-by pani nam tu nie pomogła. Natomiast może pani pomóc Matyldzie w Czerwonym Krzyżu.
Odszedł sprężyście jakby w taniec, chociaż Niemcy poczęli już ostrzeliwać linje tyralierskie, poszukujące na nagim terenie jakiejkolwiek osłony. Snać czuł się w swoim żywiole, gruchotanie maszynówek brzmiało w jego uchu jak znana, skoczna muzyka.
Dziewczyna szła za nim wzrokiem, zazdrościła mu i podziwiała go, aż wreszcie zbudziło ją wołanie Matyldy i Augustyna. Gdy Wiktor legł na ziemi i wplótł się w łańcuch powstańców, oddaliła się, poszła za nimi do tartaku.
W godzinę potem ukazało się tam dwóch lekko-rannych powstańców, których opatrzył felczer. Byli dobrej myśli; ufali, że Niemcy, zamknięci w tej kaźni, prędzej, czy później, wywieszą białą chorągiew lub będą starali się nocą przebić przez kordon. Wśród zgromadzonych w tym przygodnym lazarecie pojawił się z wieczora ks. Woźniak z Szopienic. Opowiadał, że zewsząd pomyślne nadchodziły wieści o wyparciu Zycherki z wielu miejscowości, a Emil Kłosek, komendant górników z Wilhelminy, oczyściwszy okolicę snadnie, śpieszył na pomoc powstańcom Mysłowickim. Może już stał w ich szeregach.
Przejęty sprawą ksiądz Woźniak puścił się w stronę grzmiącej stannicy a za nim panna Orzelska. Nie mogła już dłużej usiedzieć jak ptak w klatce, kołatać się w niepewności i niepokoju. Paliło się jej pod stopami; pragnęła popatrzeć na powstańców, przeżywać z nimi w duchu perypetje utarczki, i zdawało się jej, że sercem swem potrafi osłonić przed kulami swego rycerza, do którego przyrosła wśród huku kulomiotów katowickich i spólnych bitewnych uniesień.
Szarzało. Cisza chwilowa, kojąca rozpostarła się na boisku po niefortunnym ataku, jaki powstrzymał w pół drogi siarczysty ogień Zycherki, która w swej wygodnej twierdzy tkwiła spokojnie niby jeż w kolczastym krzewie.
Lecz w piersiach górników kłębiła się wojacka zaciętość i wnet zerwała się samorzutnie sekcja śmiałków, skoczyła naprzód, o kilka stajań dalej padła na ziemię, przyczaiła się. A z okien szlafhauzu zionęły znów rury gradem ołowiu. Zawibrowało powietrze, poświst i huk rozleciał się nad struchlałe miasto.
Aby zatrudnić całą załogę reduty i odwieść jej uwagę od posuwającej się naprzód drużyny, wszystkie łańcuchy powstańców jęły walić znów do pozycji niemieckiej i na całym obszarze rozegrała się muzyka bitewna, budząca w ludziach coś, co śpi na dnie dusz: dzikość dalekich praszczurów.
Zerwało się znów stado sokołów i rwało ku wejściu do „szlafhauzu“, wichurą zapału niesione. Serce w piersi dziewczyny przestało bić, lodowaty dreszcz przeszył ją do szpiku kości.
— Ot, tam... pędzi Kłosek — wybełkotał ksiądz, z za węgla ustronnego domku wyzierając.
— I pan Wiktor Kuna... i Froncek — zadrgały blade wargi panny.
Modlitewne westchnienie podniosło falą dwie polskie piersi. A w tym momencie Kłosek — bo on to był — runął na twarz, w czoło kulą ugodzony. Nie żył.
Na sekundę czy dwie zwolniał bieg wyścigowy, lecz zaraz uskrzydliły ich krzyki:
— O, te gizdy germańskie! Niech ich...!! — zgrzytnął brat poległego.
— Naprzód! Naprzód! — rwał się zew ognisty z napiętej jak struna gardzieli porucznika, elektryzował, upajał brać, skowaną w wspaniały akord bohaterstwa.
Pędzili, nie zauważywszy, że jedno i drugie ogniwo wytrącono z ich łańcucha, i wpadli pod pas w kolistą, dużą kotlinę piaszczystą, osłoniętą z przodu osypiskiem. Dostali się w naturalny etap do drzwi szlafhauzu, niebezpieczny, bo z niedalekich okien wysokiego budynku dosięgalny. Więc odruchowo wiara jęła grzebać łapami doły pod sobą. Grzebali je tak zawzięcie, że zrazu nie uświadomili sobie, iż kanonada nagle przygasała.
— O, pierona, co to?!... — wymamrotał blady jak chusta Froncek.
I porucznik przeraził się, bo zdało mu się, że — jak to uczynić należało — Zycherka lada moment urządzi wypad i wybije ich co do nogi.
Tymczasem zaszło coś, o czem wiedzieć nie mogli. W toku ich akcji ks. Woźniak podbiegł do Mańki, radzili nad czemś przez chwilę, zaczem zabieliła się chorągiew i wystąpił parlamentarjusz. Niebawem udał się do Niemców. Nie z miłą dla nich propozycją, lecz poprostu z żądaniem, by się poddali.
W istocie, jeśli mimo wszelkie ich środki obrony, garść pieronów zdołała podsunąć się po nagocie boiska niemal pod mury ich twierdzy, czegoż mogli oczekiwać w pomroku nocy? Niemniej jednak kapitan Zycherki wzdrygnął się przed złożeniem broni. Odrzekł: nie!
W tym czasie ochotnicza partja wkopała się w piachy, ukryła jako tako po za nikłym pagórkiem osypisk. A cienie wieczoru osnuwały ich głowy i z błogosławionej ciszy czerpali nowe zasoby hartu i męstwa.
Na skłonie niebios rozwlokły się krwawe zorze, złotem lamowane, i skędyś, z oddali rozłogów zamiejskich, niby zaranna nuta skowronka, leciał głos dzwonu na Anioł Pański. Dzwonił w przestwory, zwiastując dzieciom ziemi godzinę pokoju.
Jasnowłosa Warszawianka przylgnęła plecami do ściany domku. Przymurowana do niej, rozkrzyżowana na białem tle, z oczyma pełnemi łez wzruszenia i lęku zamieniła się w posąg żałosny, cmentarny. Płonął w niej stos uczuć, drżała harfa duszy i śpiewała hymn: Boże coś Polskę...
Szybowała swą istotą nad drużyną śmiałków i zamierała w lęku o niego — ukochanego. Bo kochała go, kochała bez miary. Teraz objawiło się jej to z mocą bezapelacyjną. Długo wikłała się w cierniach utajonych skrupułów i krępowała serce zakazem, aż rozbroiła ją miłość i porwała ponad wszystko. I czuła, że lżej byłoby poledz z nim tam, w deszczu kul, aniżeli ujrzeć go w krwi, bez życia.
Purpurowe blaski na niebie przeobrażały się w strugi smętnych fioletów i po nich nadchodziła powoli noc.
Pod jej płaszczem powstańcy postanowili gremjalny walny atak na przygodną stannicę niemiecką. Przedtem należało poczynić przygotowania, a mianowicie podwieźć amunicję, zastąpić wyczerpanego żołnierza innym a wszystkich jakokolwiek odżywić. Więc w szeregach ujawnił się pewien ruch, wielu wycofywało się do miasta, niejeden dążył do tartaku. Ale panna Jadwiga nie poszła za nimi. Była przytwierdzona do miejsca, czekała z bijącem sercem...
Dookoła niej zaległa pustka. Kilku ludzi, co jak ona, odważyli się pod mury domku, znikli, a ks. Woźniak pozostał wśród powstańców. Na pobojowisku zaś zbierano zwłoki Kłoska i rannych.
Wiktor poczołgał się do ciężko ranionego towarzysza, pomógł dźwignąć go na nogi, zaczem, całodzienną akcją przemęczony, ruszył do tartaku, by trochę wypocząć, porozumieć się z bracią a wreszcie wyłowić skądsiś kulomiot dla swej wysuniętej placówki. Wracał z bojów do chachara podobny, z twarzą spotniałą, umorusaną, z łapami chłopa, w odzieniu zapiaszczonem, podartem.
Prąd nowego życia przeszył go, gdy ujrzał na białym ekranie ciemną postać — zjawę dziewczyny, uosabiającej w sobie „polskie powstanie“. Zrozumiał, że nie mogło jej tu zabraknąć, jak ducha nie może zabraknąć w żywem ciele. Podskoczył ku niej.
— Pani tu!? — zadźwięczała ekstaza.
— Pan zdrów!?
Dwie rączki wyciągnęły się do niego a ze zroszonych oczu wystrzeliło szczere, gorące wyznanie.
Nigdy jej nie widział taką, z obnażonem sercem w źrenicach, olśniewającą królewskim blaskiem uczucia, w łzę miłości zaklętą. Cudna była jak gwiazda ranna, z kosmykiem włosów spadającym wzdłuż twarzy, z rozchylonemi wargami, ze słońcem szczęścia na licach i podanemi naprzód rękoma, które zdawały się kłaść na jego serce z matczyną dobrocią, nieprzebraną łaskawością i z miłosnem, ofiarnem oddaniem.
Zalała go radość, zamroczyło szczęście. Zagubił się w objawieniu, we wspaniałości tego cudu kobiety tak, że powalił się do jej nóg. Objął ramionami jej kolana i jęknął w najwyższem upojeniu.
— Kocham!... Ubóstwiam!...
Przymknęła oczy. Wzruszenie odebrało jej mowę. Ręce jej otoczyły pierścieniem jego głowę. Milczeli, bo szły przez nich, w jedną rzeźbę zgrupowanych, smugi wibrującej fanfary podniebnej, bo zasłuchali się w akordy swych serc i zapatrzyli w tęczę swej miłości.
— O, jak ja panią kocham!... — wyjął z płonącego serca, zdumiony, jakie bezmiary miłości pomieścić może pierś jego, i jeszcze klęczał przed nią i tulił te ręce, na których podała mu swą miłość.
Aż zbudził ich gwar i z pomroku wynurzyło się kilku powstańców, niosących na rękach rannego towarzysza broni.
Zstąpili na ziemię — na pobojowisko i panna Jadwiga ozwała się:
— Zapewne ciężko ranny. Chodźmy do niego!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.