Płomienna północ/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Płomienna północ
Podtytuł Podróż po Afryce północnej
Marokko
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
PRZEZ MORZE ŚRÓDZIEMNE.

W małym porcie hiszpańskim Almeria wsiedliśmy na statek „Balear“, mający dowieźć nas do francuskiego Oranu, — początkowego punktu naszej podróży po północnej części czarnego kontynentu. Na pokładzie stojącego jeszcze przy brzegu statku było po zachodzie słońca dość zimno, gdyż zaczął dąć silny wiatr.
Moja żona ze smętkiem przygląda się falom, nawet tu, w zamkniętym murami porcie, niosącym na swych grzbietach białe pióropusze.
— A cóż dopiero będzie tam? — pyta z przerażeniem w wielkich zielonych oczach, wskazując na latarnię morską, stojącą przy wyjściu na otwarte morze.
Wiedziałem, że „tam“ będzie niebardzo dobrze, gdyż moja Zocha nie jest w przyjacielskich, zażyłych stosunkach z morzem i do tego na „Balearze“, małej, niezgrabnej łupinie na 1000 ton całej parady, lecz mimoto zacząłem bardzo wymownie tłumaczyć, że „taki“ statek, jak nasz, będzie sobie pruł fale Morza Śródziemnego bez kołysania i, że wogóle wszystko będzie dobrze. Pragnąłem zasugestjonować moją biedaczkę-żonę.
Po ulokowaniu naszych bagaży w kajucie, przygotowałem dla Zochny leżak na pokładzie, w miejscu zacisznem i osłoniętem przed wiatrem.
Położyła się, zrezygnowana, na wszystko heroicznie gotowa. Ze smutkiem spoglądała na majtków, wciągających liny, trzymające statek przy brzegu; a gdy ujrzała linę ostatnią, Zochna z westchnieniem zauważyła:
— Zaledwie jedną liną trzymamy się Europy...
Wreszcie i ta ostatnia nić się zerwała, i „Balear“ zaczął obracać się koszlawo, kierowany w stronę wyjścia z portu. Posuwał się wolno i dopiero wtedy, gdy wyśliznął się z bramy portowej, opuścił jakąś flagę, zahuczał urywanym rykiem i pełną parą ruszył wprost przed siebie.
Morze odrazu porwało go, cisnęło do góry, później nadół i tak sobie igrało z tem starem pudłem hiszpańskiem przez całą noc.
— Biedna, biedna moja Zochna! Co z nią będzie? — myślałem z niepokojem.
Istotnie chorowała. Ogarnęła ją zupełna słabość, męczył straszliwy ból głowy. Leżała blada, milcząca, nieruchoma i żałośnie patrzyła na mnie.
Na „Balearze“ wszyscy się zresztą pochorowali. Widocznie było to bezpłatnym dodatkiem do biletów pasażerskich.
Kucharz okrętowy, ponury, mocno czarny typ, w białym kołpaku, znał właściwości statku i przygotował obiad tylko dla oficerów załogi i dla majtków.
Z wielkim trudem i po długiej kłótni udało mi się dostać coś do zjedzenia i to za interwencją kapitana, starego wilka morskiego z Minorki, wałęsającego się po wszystkich morzach kuli ziemskiej, z których wywiózł jakąś nader dziwaczną mieszaninę języków i ostry katar kiszek.
Pierwsza pozwoliła mi się rozmówić z czcigodnym kapitanem, druga — była przyczyną jego obojętności dla moich mąk głodowych, które się wzmagały w miarę tego, jak „Balear“ stawał się coraz bardziej igraszką ciepłych wprawdzie, lecz rozhukanych bałwanów morskich. Wreszcie patrzący na mnie nienawistnym wzrokiem kucharz podał mi jakiś sznycel na oliwie i coś słodkiego, zresztą nie tyle słodkiego, ile lepkiego, a później dobrej, mocnej kawy.
Poczułem się znacznie raźniej, gdy więc kucharz zapytał mnie, czy nie mam zamiaru zachorować na morską chorobę, odpowiedziałem mu tonem przyjaznym:
— Nie, miły panie, nie mam najmniejszego zamiaru, a więc proszę obmyśleć lepsze „menu“ dziś na kolację, i jutro — na śniadanie i obiad. Sznycli nie cierpię, szczególnie, gdy są na oliwie!
Sapnął z rozpaczą i odszedł, zupełnie moralnie przybity.
Na pokładzie usiadłem przy żonie i patrzyłem na spienione morze. Olbrzymie fale, ciągle podrywane przez porywy wichru, ciskały się na żelazny kadłub statku, zmuszały go do drgania i chylenia się na lewy bok, co wykonywał bardzo sprawnie, chociaż jęczał i skrzypiał, niby stary reumatyk. Białe czuby i grzywy fal wieńczyły czasem wysoki dziób „Baleara“ i niby kłami usiłowały wpić się w jego czarne, ociekające wodą ciało. Wiatr huczał i syczał śród olinowania i kołysał zawieszone na blokach łodzie ratownicze, pasy, koła korkowe i zwoje cienkich lin.
Zochna usnęła na chwilę. Oparłem się o balustradę i zapaliłem papierosa. Na pokładzie dojrzałem dwie postacie. Stały zdala od siebie i przyglądały się walce morza z okrętem, a także temu, co się działo na niebie.
Była połowa sierpnia i pełnia. Pod blademi promieniami księżyca morze skrzyło się tysiącami iskier srebrnych i złotych, ciągle się załamujących i na mgnienie oka zanurzających się w jednem miejscu poto tylko, aby wynurzyć się w innem, tuż obok, na grzebieniu nowej fali. Wszystko się tu kotłowało, syczało i ryczało. Wyczuwało się zmaganie potężnych, a namacalnych sił, nieznających spokoju i ukojenia. Na niebie zaś działy się też dziwne rzeczy. Tam mknęły porwane przez wicher strzępy chmur i małe, okrągłe, o wypukłych piersiach obłoczki, podobne do śpiących łabędzi. Tylko jedna chmura, ciemniejsza od innych, prawie czarna, a zwarta w sobie, sprzeciwiała się napadom wichru i sunęła powoli, zwężając się i wyciągając. Wkrótce dotknęła skraju księżyca i nagle topnieć w nim zaczęła, tylko księżyc jął jednocześnie ciemnieć, nabrzmiewać szkarłatem, podobnym do żywej krwi, następnie stał się szarym, aż znikł bez śladu, ale znikła i chmura, utonąwszy w czarnej otchłani nieba.
— To zaćmienie księżyca! — zawołał, zbliżając się do mnie jeden ze stojących na pokładzie pasażerów. — Mogę służyć panu lornetką?
Podziękowałem i zacząłem przez doskonałego Zeissa oglądać księżyc, który powoli odsłonił mały rąbek pokrywającej go czarnej płachty — cienia naszej planety. Cienka nitka, niby zgięty drut, rozpalony do białości, zawisła w otchłani czarnego nieba, lecz stawała się coraz szersza i jaskrawsza, aż się zmieniła w wąski sierp, w półksiężyc, w błyszczącą, niby wymytą lub odpolerowaną na nowo tarczę, w blade oblicze smętnego trupa — nieodstępnego towarzysza i „memento mori“ ziemi.
— Pełne zaćmienie, bardzo ładne! — odezwał się mój sąsiad.
Przyjrzałem mu się bacznie. Był to oficer marynarki hiszpańskiej. Młody, przystojny, silny, o śniadej twarzy i śmiałych oczach, które z pewnością widziały już przed sobą śmierć. Znam takie oczy i śród tysiąca wynajdę je odrazu.
— Pan płynie, prawdopodobnie, na wojnę? — zapytałem, wskazując ręką na południe.
— Tak, na swój okręt! — odparł. — Będziemy bombardować lewe skrzydło tych bandytów z Riffu, co się ważą targnąć na prawa Hiszpanji w Marokku.
Milczałem, gdyż z gazet wiedziałem, że wojska arabskiego wodza Abd-El-Krima pomyślnie wypierały Hiszpanów z południowych części ich marokańskich posiadłości, co bardzo trwożyło rząd madrycki.
— Niech pan spojrzy na to morze! — szepnął, oczami wskazując na białe grzywy bałwanów, mknących jak do ataku. — Niech pan spojrzy... Tą drogą płynęły zwykle galery czarnych piratów i wojowniczych awanturników ku naszym brzegom, gdzie Maurowie wycinali w pień ludność, palili osady i miasteczka, lub porywali jeńców i kobiety; mężczyźni gnili potem, przykuci łańcuchami do ław wioślarskich na galerach i brygantynach, jęcząc pod prażącemi promieniami słońca i pod razami batów dozorców, a kobiety tęskniły i w beznadziei i łzach więdły i umierały w haremach, zapomniane, opuszczone i pohańbione... O tem się marzy Arabom teraz, w XX wieku... wiemy o tem i musimy raz na zawsze marzeniom Maurów położyć kres!
Powiedział to z siłą i przekonaniem, umilkł, a po chwili odszedł do swej kajuty, gdyż przed świtem miał wysiąść w Melilli, gdzie stał jego krążownik.
Pozostałem sam, obejrzałem się i, przekonawszy się, że żona moja widocznie, śpi, zapaliłem nowego papierosa i usiadłem na ławce, przy wejściu do salonu.
Wtedy zbliżył się do mnie ten drugi pasażer, którego spostrzegłem na pokładzie, i usiadł obok. Niezawodnie był to Arab. Europejski strój nie mógł ukryć tego, a gdy podniósł rękę, zapalając cygaro, mankiet odsłonił wytatuowane na skórze znaki, w kształcie run i napisów arabskich.
— Dokąd pan płynie? — zapytałem.
— Do Oranu! — odparł, podnosząc kapelusz w grzecznym ukłonie.
Po chwili zaczął się cicho śmiać, a, widząc moje zdumienie, rzekł:
— Domyślam się, o czem mówił panu ten oficer, który odszedł przed chwilą!
Arab z zadziwiającą ścisłością powtórzył całą rozmowę moją z Hiszpanem i ciągnął dalej:
— My, ludzie z Mahrebu[1] inaczej myślimy, ale zato wszyscy jednakowo, wszyscy! Myśmy im dali cywilizację, odnowiliśmy ich rasę, byliśmy godnymi przeciwnikami na morzu i na polu walk. Zwyciężyli nas po długich wiekach na swojej ziemi i odeszliśmy. Wtedy wdarli się do serca naszej ojczyzny i zagarnęli dużą jej połać. Żelazną, twardą ręką, o! twardszą i bardziej nielitościwą, niż ręka królów maurytańskich z Granady, Kordoby i Sewilli, schwycili nas za gardło, duszą i znęcają się, pogardzając nami jak psami, jak niewolnikami z najnędzniejszego plemienia pochodzącymi. Tak być dłużej nie może! Musimy mieć swoje prawa, swoją wiarę, swoją wolność wszędzie w Afryce, gdzie o wschodzie i zachodzie słońca wierni powtarzają imię Proroka!...
Usłyszałem głos Zochny, więc przeprosiłem Araba i poszedłem do niej. Gdym powrócił, ławka była pusta. Usiadłem i zacząłem rozmyślać nad wielką tragedją ludzkości, tragedją odwieczną, dziejową, której autorem była nienawiść, a aktorami — rasy, ludy, szczepy, kulty, dyplomaci, kupcy, królowie, parlamenty i tak — od wieku do wieku, aż do zarania pierwszych, najwcześniejszych zbiorowisk ludzkich, czy to w barłogach ludzi jaskiniowych, czy we wspaniałych stolicach możnych dynastyj.
Znam przecież dzikie i półdzikie plemiona różnych barw z trzech kontynentów, znam ich marzenia o wolności i samodzielności i, chociaż wiem, że przyniosłyby im one zwyrodnienie i wymieranie, od czego broni nieraz gwałtem i przemocą krzewiona zewnętrzna cywilizacja Europy, lecz, mimo tego przeświadczenia, myślałem, będąc na pokładzie „Baleara“, że jednak powinny istnieć jakieś inne sposoby rzucania ziarn cywilizacyjnych, niż te, dające obfity plon, lecz zarażone trującem zielskiem nienawiści. Myśli te zostały przerwane krótkim rykiem jakiegoś statku i odpowiedzią „Balearu“. Na mostku kapitana rozległy się głosy komendy, tupot nóg zbiegających się marynarzy. „Balear“ zatrzymał maszyny i stanął, podrzucany na falach. Od lewej burty zbliżył się ze zgaszonemi ogniami wywiadowczy torpedowiec hiszpański i po krótkiej rozmowie z naszym parowcem za pomocą latarni sygnałowych odpłynął. „Balear“ ruszył dalej.
Siedząc przy żonie, nie spałem tej nocy, a więc widziałem wszystko, co się działo naokoło. Przed świtem ujrzałem na ciemnem niebie długie, ruchome smugi światła, z jakąś trwożną ciekawością szukające czegoś na niebie i morzu. Były to promienie projektorów, ustawionych na górach w Melilli, — portu hiszpańskiego w Marokku, gdzie wczesnym rankiem mieliśmy zarzucić kotwicę.





  1. Arabska nazwa Marokka, co znaczy „Zachód“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.