Palę Paryż/Część II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Palę Paryż |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Karol Prochaska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część II Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz był dzień 14 lipca.
Dzielni sklepikarze paryscy, którzy zburzyli Bastylię, by wznieść na jej miejscu brzydką wydrążoną kolumnę „z widokiem na miasto“, dwanaście bistros, trzy domy publiczne dla obywateli normalnych i jeden dla pederastów, obchodzili swój benefis, jak co roku, tradycyjnym, republikańskim tańcem.
Udekorowany od stóp do głów szarfami trójkolorowych wstążek, Paryż wyglądał, jak podstarzała aktorka, przebrana za naiwną wieśniaczkę z odpustu, w ludowej szmirze.
Uiluminowane dziesiątkami tysięcy lampjonów i żarówek place zapełniały się powoli spacerującym tłumem.
Z nastaniem zmierzchu, za przekręceniem niewidzialnego włącznika, jaskrawe rampy ulic zapłonęły galowym światłem.
Na skleconych z desek estradach senni, groteskowi muzykanci, w słusznem przeświadczeniu, że święto jest dniem powszechnego wypoczynku, wydmuchiwali z poskręcanych dziwacznie trąb co pół godziny kilka taktów modnego tańca, odpoczywając po nich długo i skrupulatnie.
Wzbierający tłum, stłoczony w nie mieszczących go wąwozach ulic, falował niecierpliwie, jak ryby w okresie tarcia.
Gdzieniegdzie tańczono. Taniec dwojga sprasowanych w ścisku ciał, z braku miejsca, sprowadzał się zresztą do szeregu rytualnych gestów, dokończanych naprędce i już w samotności w którymś z najbliższych hotelików, jedynych instytucyj prawdziwie demokratycznych, nie świętujących tego święta powszechnej równości.
Nad wszystkiem unosił się zapach potu, wina i pudru, jak nieuchwytna, przezroczysta mgła, którą paruje w lecie rozkołysana rzeka tłumu.
Rozgrzane do czerwoności domy wypacały bez przerwy dziesiątki coraz to nowych mieszkańców. Temperatura rosła z chwili na chwilę. W rozpalonych rondlach placów, tu i ówdzie, tłum zaczynał już bulgotać, jak wrzątek, dokoła improwizowanych straganów z lemonjadą i mrożoną miętą. Wyrywano sobie nawzajem z rąk chłodne szklanki z zielonkawym i białym płynem.
Raz po raz, odgarniając tłum wiosłem chrapliwej syreny, przepływały ulicami naładowane po brzegi arki przedsiębiorstw turystycznych, unoszące na falach tego potopu demokracji wybrane pary czystych i nieczystych — przeważnie z jednego i tego samego gatunku Anglosasów — obserwujące z ciekawością przez lorgnony i lornetki dobrze odżywionych, obłaskawionych i dobrodusznych zdobywców Bastylji, w milczącem, choć głębokiem przeświadczeniu, że cała sławetna Rewolucja Francuska nie była w gruncie rzeczy niczem innem, jak jeszcze jedną pomysłową imprezą odwiecznego Cooka, pretekstem do dorocznych wystawnych obchodów, obliczonych na cudzoziemców i wkalkulowanych z procentem w koszty autokarowego biletu.
Tańczących naogół było znacznie mniej, niż przypatrujących się, i któryś z zawiedzionych gentlemanów słusznie wyrzucał zakłopotanemu przewodnikowi, że paryżanie obchodzą swoje święto bez temperamentu.
Z temperamentem i werwą obchodziły 14 lipca dzielnice cudzoziemskie: Montparnasse i Dzielnica Łacińska.
Na ciasnym kwadracie pomiędzy „Rotondą“ i „Domem“ ośm rozstawionych jazz-bandów ostremi tasakami synkop ćwiartowało żywe mięso nocy na posiekane ochłapy taktów. Różnojęzyczny tłum Amerykanów, Angielek, Rosjan, Szwedek, Japończyków i Żydówek demonstrował spazmatycznym tańcem swą nieopisaną radość z powodu zburzenia starej, poczciwej Bastylji.
O kilka ulic dalej, na ciemnym bulwarze Arago, nadprogramową porcją jedzenia świętowało je w ciszy, otoczone kordonem wojska, więzienie „Santé“. Zresztą „Santé“ nie było Bastylją i entuzjaści czternastych lipców mogli tańczyć spokojnie, wiedząc dobrze, że mury przy bulwarze Arago są wysokie i pewne, oddziały wojska — dobrze uzbrojone i posłuszne, i że w demokratycznem, cywilizowanem społeczeństwie ekscesy, dobre w epoce starego reżymu, powtórzyć się żadną miarą nie mogą.
Na frontonie więzienia girlandą spełzłych liter kokietował przechodniów poczerniały napis: „Wolność — Równość — Braterstwo“, jak wypłowiała żałobna wstęga na zapuszczonej mogile Wielkiej Rewolucji Francuskiej.
Papierowe lampjony kołysały się łagodnie, jak nenufary, na zwierciadlanej powierzchni nocy.
Spoceni, czerwoni kelnerzy z trudnością zaopatrywali w chłodną, przezroczystą lemonjadę cudem rozmnożone na te gody stoliki, które z trotuarów rozbiegły się na jezdnię, zajmując niepodzielnie całą ulicę.
Zziajany murzyn nad jazz-bandem ruchami niefortunnego żonglera rozbijał na głowach słuchaczy niewidzialne talerze zgiełku, trząsł się w kataleptycznych drgawkach nad pustą miską czyneli. Szesnastu innych murzynów wkrzykiwało do utraty tchu w mosiężne głośniki trąb, donośnych, jak trąby jerychońskie, magiczne zaklęcia dalekich kontynentów, stwierdzając z przerażeniem, że mury nietylko nie zaczynają się walić, lecz zdają się jeszcze wyrastać wgórę zębatą linją zapalających się okien.
Z tysiącznych kranów, jak z podciętych arteryj Paryża, spływała z szumem chłodna, krystaliczna woda i wyczerpany Paryż bladł z osłabienia i upału.
Pierwszą karetkę pogotowia spostrzeżono o dziesiątej wieczór na placu Hôtel de Ville. Tłum, roztrącany i tłamszony przez napływające bez przerwy wozy turystyczne, początkowo, myśląc, że to jeszcze jeden autokar, powitał ją wrogim pomrukiem. Wkrótce spostrzeżono omyłkę i rozstąpiono się pośpiesznie. Muzyka rozpoczynała właśnie trzeciego charlestona. Tańce trwały dalej.
W niespełna dwadzieścia minut nadjechała druga karetka, by zniknąć zkolei w czarnej szczelinie sąsiedniej uliczki. Nikt nie zwracał na nią uwagi.
Za drugą nadjechała trzecia, piąta i szósta, napełniając rozbawiony plac echem złowrogiego sygnału.
Pierwsze lekkie zamieszanie dało się zauważyć około godziny jedenastej. Wpośrodku czwartego charlestona jedna z tańczących par upadła na wyślizgany asfalt i nie chciała już się podnieść. Otoczono ją ze śmiechem. Para wiła się w konwulsyjnych skurczach. Przeniesiono ją do pobliskiej apteki. Po pięciu minutach zajechała karetka pogotowia i zabrała niefortunnych danserów. Ktoś gdzieś po raz pierwszy upuścił brzęczące, jak pieniądz, słowo „epidemja“, które potoczyło się w tłum. Nikt mu zresztą nie uwierzył. Tańce rozpoczęły się na nowo.
Następną parę, która runęła w czasie tańca wśród dziwnych objawów zatrucia, podniesiono na placu Bastylji. Trzecią — na Montparnassie przed werandą „Rotondy“.
Do północy zanotowano kilkadziesiąt wypadków. Coraz częściej przebąkiwano o dziwnej epidemji. Tańce zresztą nie ustawały.
Na tarasie kawiarni „Dôme“ murzyn, grający na jazz-bandzie, wpół urwanego taktu runął w podrygach na bęben, śmiesznie wierzgając w powietrzu nogami. Rozbawiona publiczność nagrodziła ten nowy trick spontanicznem brawem. Murzyn jednak nie wstawał. Odwrócono go twarzą do góry. Był martwy.
W czarnych tunelach ulic, jak samotny krzyk o pomoc, zawodziły złowieszcze trąbki karetek. Gdzieniegdzie tańce przerywano i zaniepokojona publiczność pospiesznie rozchodziła się do domów. Tańczono jeszcze na Montparnassie, w Dzielnicy Łacińskiej i w kilku innych dzielnicach, zamieszkałych przez cudzoziemców.
Trąbki wyły bez ustanku płaczliwe i wylękłe.
Nazajutrz rano Paryż obudził się w przerażeniu nad mokrą płachtą porannego dziennika. Na pierwszej stronie, wielkiemi czarnemi czcionkami, widniał przejmujący mrozem napis: „DŻUMA W PARYŻU!“
Wiadomości były zatrważające. W noc z 14 na 15 lipca zanotowano ośm tysięcy wypadków dżumy, wszystkie prawie bez wyjątku śmiertelne.
Dzień wstał blady z wycieńczenia, suchy i upalny. Od rana na ulice wyległy rozgorączkowane tłumy, wyrywające sobie z rąk świeże strzępy nadzwyczajnych dodatków. Głuche, przejmujące trąbki sanitarnych aut rozbrzmiewały bez przerwy, równocześnie po wszystkich zakątkach miasta. Zasłabnięcia na ulicach zaczęły zdarzać się dziesiątkami.
Z zapadnięciem wieczora na Górnym Montmartrze i Montparnassie próbowano mimo wszystko tańczyć. Tańczących było jednak niewielu.
Właściciele kawiarń, nie chcąc pogodzić się ze stratą tradycyjnego świątecznego zysku, zdołali pokompletować naprędce nowe orkiestry, i na skoczne dźwięki charlestona ze zmierzchających ulic runęły, zalewając opustoszałe tarasy, podniecone tłumy przechodniów. Muzykanci, szalejący przed „Rotondą“, wydmuchiwali z saksofonów ostatnie ochłapy płuc, napróżno starając się zagłuszyć ponury jazz-band sanitarnych karetek.
Ciasny prostokąt pomiędzy „Rotondą“, „Dômem“ i „La Coupole“ zaludnił się w mgnieniu oka mrowiem tańczących par.
Popłoch wybuchnął niespodzianie i stosunkowo dość późno. Zaczęło się, jak wszędzie. W trakcie tańca jedna z dziewcząt runęła nagle na ziemię, pociągając za sobą dansera. W pierwszej chwili nikt tego nie zauważył. Pary, unieruchomione w ścisku, nie przestały falować do taktu muzyki. O leżącą parę potknęła się inna. Po upływie minuty w środku kwadratu kłębił się już kopiec obalonych ciał. Powstało zamieszanie. Muzyka urwała. Tłum chlusnął na chodniki. Poprzewracani tancerze zrywali się na nogi, uciekając wślad za innymi. Środek kwadratu opustoszał.
Na asfalcie pozostała jedynie wątła dziewczyna, wijąca się w niepojętych zygzakach bólu. Krótka plisowana spódniczka podwinęła się do góry, odsłaniając drobne, prawie dziecinne kolana w naszyjnikach zbytkownych podwiązek i nieśmiałą biel chłopięcych ud, wychylających się, niby prężne, rozjątrzone węże, z gęstwiny kremowych koronek. Ostre lakierowane pyszczki pantofelków drgały ustawicznie.
Tancerze w popłochu cisnęli się do ścian.
Wtedy to, przedzierając się przez tłum i torując sobie drogę uderzeniami pięści, z masy wyłonił się chudy, ryży człowiek w robotniczem ubraniu, zmierzający na drugą stronę jezdni. Rudy człowiek po drodze zaglądał badawczo w twarze tłoczących się gapiów. Przechodząc obok leżącej dziewczyny, zatrzymał się, nachylił i przypatrzył uważnie. Nowy skurcz bólu podrzucił dziewczynę twarzą do góry. Rudy człowiek wydał dziwny krzyk, przypominający pianie koguta, i przysiadł raptownie na ziemi. Pochwyciwszy dziewczynę za szczupłe ramiona, daremnie usiłował unieść ją do góry. Dziewczyna wiła się w gwałtownych paroksyzmach. Rudy człowiek pochwycił ją na ręce i wstał, od nowego jednak podrzutu jej ciała zachwiał się i runął wraz z nią na ziemię. Pochylony nad nią na czworakach, wydając jakieś nieartykułowane dźwięki, począł obsypywać drgające ciało dziewczyny gorączkowemi pocałunkami.
Niezwykłe widowisko przywabiło gapiów, którzy z tarasów kawiarń wylegli na brzegi trotuarów, otaczając niezwykłą parę zwartym kołem. Rozpacz rudego mężczyzny była tak widoczna, tak bezgraniczna, że zjednała mu odrazu sympatję obserwujących tę scenę wydekoltowanych dam.
Mężczyzna, napróżno starając się unieruchomić w swych ramionach drgające ciało dziewczyny, w przerwach między pocałunkami ochrypłym głosem powtarzał jedno i to samo słowo. Widzowie nachylili się bliżej. Ktoś pierwszy dosłyszał i pośpieszył podzielić się z sąsiadami:
— Woła na nią po imieniu. Zdaje się: Jeannette.
— Pewno przyjaciółka.
— Taka młodziutka!
— I taka elegancka! A on — prosty robociarz...
— Może brat?
— Też pomysł! Widział pan kiedy, żeby brat tak całował?
Zresztą dosnuć do końca wszystkich przypuszczeń widzom widocznie nie było sądzonem. Dziewczyna nagle wzbiła się całym ciałem wgórę, z nieludzką siłą uderzyła głową o asfalt i przycichła. Tłum wzdrygnął się. Zaległa cisza. Nawet podniecone damy umilkły, nie dokończywszy wymiany swych interesujących uwag. Filigranowe nóżki, osnute niedostrzegalną pajęczyną pończochy, zastygły sztywno, zadarłszy wgórę zdumione pyszczki pantofelków.
Rudy mężczyzna też przycichł, nachylony nad dziewczyną w niemej rozpaczy. Gdy po paru minutach podniósł głowę, twarz miał wykrzywioną wewnętrznym płaczem. Tłum oczekiwał szlochu, jęków, uderzeń głową o asfalt. Z tylnych rzędów, zwabiony zbiegowiskiem, przecisnął się niepostrzeżenie policjant.
Rudy mężczyzna szklanem spojrzeniem ogarnął tłum. Zazdrosnym ruchem troskliwej ręki zsunął podwiniętą sukienkę dziewczyny, zakrywając odsłonięte nogi i koronki dessous. Złem, psim wzrokiem przebiegł po twarzach otaczających go mężczyzn, zatrzymał się na twarzy policjanta, na wyczyszczonym numerku kołnierza.
— To ja ją zabiłem! — powiedział obojętnym, nienaoliwionym głosem, nie spuszczając oczu z policjanta.
Tłum zafalował w podnieceniu. Policjant nastroszył się.
Rudy mężczyzna przypadł znów twarzą do twarzy nieruchomej dziewczyny i długo pozostawał w tej pozycji. Wyczuwając niejasno uroczystość chwili, policjant postanowił przeczekać. Wreszcie, znajdując, że ta niema scena przeciąga się zbyt długo, ręką delikatnie dotknął ramienia mężczyzny.
Gdy rudy człowiek odwrócił ku niemu twarz, wszystkim nagle zrobiło się nieswojo. Pozlepiane, rozwichrzone włosy kosmykami spełzały mu na oczy. Na czole, jak postronki, ściągające gotową pęknąć czaszkę, wystąpiły mu dwie czarne żyły. Twarz nalana krwią była ponsowo-sina.
Tłum cofnął się w popłochu. Nawet nieustraszony policjant wolał przezornie odstąpić parę kroków.
Rudy człowiek podniósł pięść i pogroził nią w kierunku cofających się gapiów.
— Wszyscy powyzdychacie, dranie! — krzyczał ochrypłym, piskliwym głosem, potrząsając w powietrzu pięścią. — Nie było na was kary! Ja jestem wasza kara! To ja wytrułem was, jak szczury! Ja ukradłem od Pasteura probówki z dżumą! Ja zatrułem stację filtrów! Uciekajcie! Ratujcie się! Nie schowacie się nigdzie!
Tłum w popłochu i przerażeniu odstępował piędź za piędzią.
— Nie uciekniecie nigdzie! Koniec! — ryczał rudy człowiek, wymachując kułakiem w stronę bulwaru Arago. — Nie powyzdychacie od zarazy — przyjdą tamci, z za murów! Tysiące! Dziesiątki tysięcy! Za mnie! Za moją krzywdę! Za wszystkich! Kamień na kamieniu po was nie zostanie! Dranie! Bydlaki! Ścierwy!
Z twarzą, nabiegłą krwią, rudy człowiek parł wprost na rzęsiście oświetloną werandę.
Goście, w panice przewracając krzesła, cisnęli się do wnętrza. Zabrzęczało szkło. Kobiety z piskiem chowały się pod stoliki. Ktoś zapiał przeciągle:
— Na pomoc! Rabują! — i nagle umilkł.
— Policja! Gdzie policja? Czyż naprawdę niema policji? — zanosił się w histerycznym ataku wrzaskliwy głos kobiecy.
Wtedy, wśród powszechnego zamieszania, z za stolika w rogu podniósł się słuszny jegomość, sądząc po szerokości bar — sportsman, i zamierzywszy się, jak rakietą, ciężką butelką szampana, cisnął nią w zbliżającego się rudego człowieka. Prysło szkło. Krew, zmieszana z winem, roziskrzoną, musującą strugą chlusnęła na taras.
— Raz go, a dobrze!
— Jeszcze go raz!
— My tu mamy zdychać? A on co?
— Może naprawdę zatruł? Przecież pisały gazety, że od Pasteura ukradli probówki z dżumą!
— Na pewno zatruł! Bandyta! Po mordzie widać!
— Zatłuc zbója!
— Bij chama! — zahuczało kilkadziesiąt rozbestwionych głosów.
— Panowie, przecież to warjat! — krzyknął ktoś, lecz krzyk, jak kamień, utonął w morzu tumultu.
— A dżuma skąd?
— A probówki?
— Wiadomo, że zatruł!
— Zabić psa!
Pod ciosem trzeciej, celnie wymierzonej flaszki rudy człowiek zachwiał się i chlustając krwią, runął na chodnik. Nakryła go fala rozjuszonych ludzi, las podniesionych lasek, szczęk tłuczonych syfonów i przejmujący pisk kobiecy.
Kiedy fala odpłynęła, na trotuarze pozostała nieruchomo spłaszczona czerwona gomółka.
Majestatyczny policjant, który gdzieś się zawieruszył i nagle odnalazł, z grymasem obrzydzenia odwrócił się w inną stronę. W ciągu pięciu minut kawiarnia opustoszała.
O godzinie pierwszej w nocy na murach miasta ukazało się obwieszczenie prefektury, nakazujące przerwanie uroczystości i zabraniające zbiegowisk. Ukazało się zresztą, jak zazwyczaj, poniewczasie, gdyż ulice opustoszały już doszczętnie same. Ostatnich upartych tancerzy, wijących się w konwulsyjnych drgawkach, karetki pogotowia odwiozły do szpitali powszechnych.
Nocne wydania gazet, których nie czytał już nikt, prócz samych kolporterów, notowały za dzień 15 lipca sześćdziesiąt tysięcy wypadków.
Na ulicach panowała pustka i cisza. Auta kursowały prawie wyłącznie z chorągiewkami czerwonego krzyża.
16 lipca na murach Paryża ukazało się drugie orędzie prefektury. Prefektura donosiła, że, celem umiejscowienia wyjątkowo złośliwej epidemji i zapobieżenia rozszerzeniu się jej na całą Francję, Paryż otoczony został w nocy kordonem wojsk. Wszelkie próby wydostania się poza obręb miasta są bezcelowe i karane będą śmiercią. Prefekt wzywał mieszkańców do spokoju i rozwagi, oraz do nieopuszczania mieszkań.
Dzień przyszedł blady, chwiejny i skwarny. Sklepów nie otwierano. Na jezdniach, jak zastygłe w rozsypce, widniały nieruchome krzesła kawiarń.
Tanie papierowe lampjony kołysały się nad bezludnemi ulicami, jak bańki nad stężałą topielą. Połowa gazet nie wyszła.
Radiostacja donosiła, że do południa zanotowano sto sześćdziesiąt tysięcy śmiertelnych wypadków. Wszystkie ambulanse miejskie, oraz samochody urzędowe, obrócone na karetki pogotowia, nie mogły nadążyć na miejsca wypadków. Szereg instytucyj publicznych zamieniano pośpiesznie na szpitale. Przewidywano przymusową rekwizycję prywatnych aut po garażach dla usług czerwonego krzyża.
O godzinie szóstej wieczorem stacja Eiffla podała wiadomości polityczne.
Spędzający swe wakacje nad morzem prezydent republiki przybył do Lionu, dokąd zawezwano niezwłocznie przez radjo większość przebywających na wywczasach deputowanych i senatorów, oraz bawiących na prowincji członków rządu. Na godzinę dwunastą w nocy w Lionie zapowiedziane zostało nadzwyczajne posiedzenie izby deputowanych, pod osobistem przewodnictwem prezydenta republiki, celem omówienia pożałowania godnych wypadków dni ostatnich.
Paryż wymierał cicho i dostojnie pod zgiełkliwy marsz żałobny samochodowych trąbek i jazz-bandowy klekot dzwonów. Radio na Eifflu notowało pół miljona śmiertelnych wypadków.
Na piąty dzień, wbrew zakazowi prefektury, paryżanie, stłoczeni w niecierpliwem oczekiwaniu w mieszkaniach, skąd nie nadążano uprzątać nieboszczyków, wylegli w rozterce na ulice. Ktoś rzucił hasło, że najlepszym serum przeciwko dżumie jest alkohol. Zapulsowaly bistros. Strzeliły korki. Zagrzechotały jazz-bandy. Zamigotały na nowo szyldy hotelików. Opętany Paryż ogłuszał się winem.
Łożyskami ulic, wstęgą wyślizganego, strumieniącego się asfaltu, płynęły stada aut, jak martwe, bezwładne ptaki, unoszone na powierzchni czarnego, połyskliwego nurtu.
Na Sacré-Coeur biły dzwony.
Z Notre-Dame, z Madeleine, z małych rozrzuconych kościołów odpowiadały im płaczliwym podźwiękiem dzwony Paryża.
Psychoza religijna ogarniała powoli, lecz systematycznie, coraz szersze kręgi ludności.
Głuche, jękliwe dzwony nad miastem ołowianemi pięściami tłukły we wklęsłą śpiżową pierś, i z wnętrza kościołów odpowiadał im łomot kurczowo zaciśniętych rąk i gorzki pobożny mamrot. Nabożeństwo z wystawieniem sakramentu trwało bez przerwy, odprawiane przez woskowych księży, słaniających się ze zmęczenia.
W cerkwi na ulicy Daru metropolita w złotych ryzach gęstym, dostałym basem czytał ewangelję i dzwony dzwoniły wszystkie, jak w dzień wielkanocny.
W synagodze przy ulicy Victoire nad pasiastym tłumem w tałesach płonęły świece, i ludzie, jak języki niewidzialnych dzwonów, kołysali się w wahadłowych ruchach, a powietrze, jak dzwon, odpowiadało lamentem.
Rozproszkowani w olbrzymiej kadzi miasta ludzie, w obliczu wszystko niwelującego strychulca śmierci, czepiali się kurczowo, w ślepym pędzie odśrodkowym, każdego elementu własnej odrębności, zbijali się, jak opiłki żelazne dokoła biegunów magnesu, dokoła świątyń własnego obrządku. Wieże kościołów, cerkwi i meczetu odprowadzały w niebo, jak piorunochrony, rosnący z każdą chwilą, magnetyczny prąd odrębności, zbijający rozproszone stado ludzkie w samoistne kompleksy rasowe i religijne.
Pierwszy wybuch nastąpił w środowisku, wyodrębnionem najbardziej już samym pigmentem swej skóry i pozbawionem własnego piorunochronu-świątyni.