<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Jasieński
Tytuł Palę Paryż
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1931
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Okno jest obrazem, przybitym na martwym, kamiennym prostokącie szarej ściany dnia.
Domy na placu Panteonu mają po trzydzieści sześć okien: sześć rzędów po sześć. W domu pod numerem 17, szóste okno w trzecim rzędzie świeci zawsze za dnia bielą niezamalowanego płótna, matową plamą zatrzaśniętej okiennicy, niepokojące, jak zasnute bielmem oko ślepca, wlepione uporczywie w uroczysty profil Panteonu.
Ulicami przejeżdżały już wieczorne patrole trupiarek, zabierające z domów i jezdni zwłoki zmarłych w ciągu dnia i sygnałem przejmującego dzwonka zawiadamiające o tem żywych, gdy P’an Tsiang-kuei, w pyjamie i pantoflach, pchnął ręką bezwładne skrzydło okiennicy i ukazał się w kwadracie futryny, z namydloną do połowy twarzą.
Skończywszy golić się przed lustrem, P’an Tsiang-kuei wytarł starannie twarz, ręce i całe ciało jakimś przezroczystym rozczynem, długo i skrupulatnie płukał usta, skropił z pulweryzatora przygotowaną bieliznę i ubranie. Dokonawszy tych przedwstępnych czynności, P’an Tsiang-kuei szybko ubrał się, wciągnął na ręce szare rękawiczki, omotał szyję szczelnie szalem (sposób, by jak najmniejsza powierzchnia skóry stykała się bezpośrednio z powierzchnią zadżumionego powietrza) i szybko zbiegł po schodach nadół.
W niewielkiej chińskiej restauracyjce było o tej porze tłoczno i gwarno. Ze znalezienia wolnego stolika trzeba było zgóry zrezygnować. Po krótkim wahaniu P'an Tsiang-kuei przysiadł się do stolika w rogu, zajętego przez samotnego starszego pana, nie Chińczyka, w złotych okularach i ze szpakowatą miotełką zaniedbanej bródki.
W milczeniu, nie patrząc na przypadkowego sąsiada, P’an Tsiang-kuei pochylił się nad dymiącym talerzem ulubionej zupy z jaskółczych gniazd.
Podnosił właśnie do ust ostatnią łyżkę, gdy naraz uczuł czyjeś ostre palce, wpijające mu się w łokieć. Przegięty przez stolik szpakowaty pan z bródką, wpatrując się w niego z ponad okularów i rumieniąc się, powiedział stanowczym, nieco drżącym głosem:
— Daruje pan, że go niepokoję. Mam z panem do pomówienia...

Gdyby wielokilometrowy film przeciętnego życia ludzkiego można było puścić raz wstecz, oko nasze, podobne wszystko przenikającej sondzie, zanurzone w niezgruntowany potok ludzkiego wnętrza, gdzieś, głęboko, natrafiłoby na punkt, na twardy, węgielny kamień, jakiś fakt, jakieś zdarzenie, obraz, nieokreślone, przelotne odczucie, wypłowiałe i zatarte, a przepojone tak dziwnym barwnikiem, że przepływający nad niem wieloletni nurt czasu na zawsze przyswoi już sobie jego nieuchwytny kolor.
W życiu P’an Tsiang-kueja, u spodu wszystkich wrażeń, doznań i rusztowań myślowych, leżał obraz.
Było to dawno, tak dawno, że niekiedy zapuszczająca się w te dziedziny pamięć — błądząc w nich poomacku, gubiła się w zwojach puszystej, wszystko niwelującej mgły, z której, jak kontury kosztownych i kruchych zabawek — z pokładów waty, wyłaniały się niepowiązane fragmenty jakiegoś innego świata przedmiotów.
Mały P’an, w pstrych przewiewnych łachmanach, pochłonięty był wówczas stawianiem tamy na rynsztoku jednej z wąskich i brudnych uliczek Nankinu, kiedy ujrzał przebiegającego ulicą ojca. Chudy, bosonogi rykszą, zaprzężony w dwa cienkie dyszelki, biegł truchtem, ciągnąc z trudnością po wyboistym bruku wózek z biało ubranym panem, o białej, jak ubranie, twarzy. Bose pięty rykszy raz wraz migały w powietrzu, a po chudej, stężałej od wysiłku twarzy wąskiemi strumykami nienaturalnego deszczu spływał pot.
P'an Tsiang-kueja uderzyła wówczas po raz pierwszy szeroka, niesamowicie biała, jakby obrzękła, twarz białego pana; dziwnie wypukłe oczy o rozszczepionych powiekach i wyraz spokoju, godności i samozadowolenia, zastygły w jej zaokrąglonych rysach.
Od czasu tego minęło wiele długich, znojnych dni i krótkich, łagodnych nocy, obraz zatarł się i wyblakł, zawieruszył się gdzieś wtyle, w zwojach puszystej, jak wata, mgły. Został cierpki, lotny posmak, otulający już na zawsze świat i rzeczy swoim niematerialnym pokrowcem.
Biała, szeroka twarz o nalanych policzkach, o rozcapierzonych powiekach na nienaturalnej wypukłości oczu, zatraciła swą konkretną cielesność, stała się symbolem, rezerwuarem wydzielającego się ze wszystkich porów, piekącego kwasu nienawiści.
Kiedy w trzy lata później, w mdlący od spiekoty dzień czerwcowy, miłosierni sąsiedzi przynieśli z miasta i ciężko położyli na podłogę nieruchomego szklanookiego rykszę, powalonego gdzieś na skrzyżowaniu ulic, przez nagły krwotok, — maleńki P'an nie płakał, nie czepiał się nóg śpieszących do przerwanych zajęć sąsiadów. Uważnie, z zaciekawieniem obejrzał czarne, otwarte usta ojca — niepojętą, tajemniczą grotę z czerwonemi, zwisającemi stalaktytami, chude, kościste nogi, zakończone parą ogromnych stóp, rozdeptanych, jak stare, znoszone pantofle, — i poważnie, z namysłem, pogroził komuś w stronę okna dziecinną piąstką, jak poprzedniego dnia tragarz Pao-Czang swemu krzywdzicielowi, sklepikarzowi Ling-Ho.
Potem przysiadł na podłodze i znalezionym gdzieś na ulicy, połamanym wachlarzem zaczął odpędzać zwabione zapachem krwi muchy, garnące się chmarą do otwartych ust nieboszczyka. Szkliste oczy trupa, połyskujące mętnie, utkwione były tępo w sufit, i w oczach nie było przerażenia, nie było bólu, tylko bezgraniczne, ciche zdziwienie.
I wtem — może ciało zaczęło schnąć od nieznośnego gorąca, a może po prostu wewnątrz pękł jakiś gruczoł — z prawego oka zmarłego wytoczyła się wielka łza i wolno popełzła w dół po żółtej, pomarszczonej twarzy.
Mały P’an nigdy nie widział płaczących nieboszczyków, nie przyszło mu do głowy zagłębiać się w analizę tego niezwykłego zjawiska; poprostu, w panicznym strachu, zerwał się na równe nogi i pędem wypadł z komórki. Długo biegł wzdłuż wąskich, krętych zaułków, pośród trajkocących kolasek, dokąd oczy poniosą.
Wieczorem, na wybrzeżu, między workami z ryżem, znaleźli go marynarze, długo cucili kopniakami i, napoiwszy go gryzącą wódką z kao-leengu, pozostawili na nocleg w śpichlerzu.
P’an Tsiang-kuei miał wówczas siedm lat.
O głodzie przywykł żyć oddawna — matki nie znał — teraz jednak trzeba było dawać sobie radę już wyłącznie własnym przemysłem. W lecie — noclegi na wybrzeżu, pod gwiazdami. W dżdżyste miesiące — po cudzych zakamarkach, na strychach, w śpichrzach. A schwytali — bili długo i ze smakiem. Nie krzyczał, częściej kąsał. Pewnemu mandarynowi, który capnął go za warkocz, tak wpił się zębami w rękę, że mandaryn wrzasnął wniebogłosy, na krzyk zbiegli się sąsiedzi i, niechby się nie zjawił w tej chwili na ulicy przypadkowy pogrzeb, zatłukliby go z pewnością na śmierć.
Jadł, co popadnie, trafiało się zaś niewiele. Kradł kości psom. Psy do reszty podarły na nim łachmany, niekiedy zawadziły i o ciało. Ujrzawszy go zdaleka, złowrogo szczerzyły zęby. Stosował przeważnie kuchnię jarską. Zbierał na wybrzeżu rozsypane przy ładowaniu ziarna ryżu. Gotować nie miał gdzie. Jadł na surowo, długo i smakowicie żując każde ziarno.
Mimo to starannie unikał pokusy ludnych targów, gdzie tłuści straganiarze za kilka „tunzer“ częstowali gościnnie przechodniów smaczną zupą z herbaty, lub pachnącem winem ryżowem, gdzie na straganach górami piętrzyły się owoce, ciastka na kunżutowem maśle, kawałki trzciny cukrowej i tym podobne przysmaki. Przechodząc — nie wytrzyma, w nosie załaskoce go korzenny, przesłodzony zapach, ani chybi — świśnie trzcinę cukrową, co najgrubszą, a potem — zmykaj zdrów! — nie umkniesz nigdzie, wśród zsuniętych szczelnie straganów, jak ukarany żołnierz — przez szpaler, napróżno zasłaniając grzbiet przed uderzeniami rozwścieczonych przekupni. Po takich eskapadach tydzień łamało go w plecach i twarda pościel z lössu wydawała mu się szczególnie niewygodną.
Za dnia, ilekroć nie bawił się z innemi bezdomnemi brzdącami, najbardziej lubił spacerować po ulicach dzielnic handlowych, przypatrywać się zawiłym rysunkom liter, kunsztownie wykaligrafowanym na zwisających szarfach szyldów. Litery kołysały się, wymyślne i cudaczne, jak filigranowe domki z zapałek, zdawało się, lada chwila gotowe runąć, trzymały się mocno, niewzruszenie, zbudowane przez niewiadomego czarodzieja-architekta. Lubił godzinami w niezrozumiałych hieroglifach doszukiwać się znajomych konturów. O, ta litera frywolnie zadarła wgórę nóżkę, jak baletnica na jarmarku, a ta, druga, jakby drażniąc się z kimś, pokazuje mu „nosa“. Kapryśne kompozycje kreseczek i haczyków, dla innych jasne i znajome, dla niego — niedorzeczne i dzikie, zagadkowością swoją paliły dziecinny mózg.
Niekiedy zapuszczał się na peryferje, gdzie, w ażurowym domku ze słupków, czterdziestu chłopaków z oczyma utkwionemi w tajemniczych deseniach, kołysząc się nieskładnie, wykrzykiwało na wyprzódki jednosylabowe, nosowe dźwięki, podpowiadane z katedry przez pomarszczoną cytrynę w okularach i długim chałacie. Przyczajony za werandą P’an chciwie łowił gwar rozstrzelonych głosów. Cytryna w okularach wtajemniczała dzieci bogatych kupców w ukryte znaczenie nierozwikłanych znaków.
Zczasem zaczął częściej zaglądać w inne miejsce. Nieopodal targu, na ulicy, pod dziurawym, wypłowiałym parasolem, stary siwy kaligraf cienkim pendzelkiem malował na długich zwojach jedwabiu tasiemce wzorzystych liter. Mały P’an, przylepiony do ściany, zachwyconemi oczyma biegł za zmyślnemi poruszeniami zwinnego pendzelka. Pałeczki rosły, rozgałęziały się, łączyły w misterne figury, litera podpełzała pod literę i podnosiła ją na barach, jak akrobata, za chwilę wystrzelała już wgórę równa, chybotliwa piramida, i kaligraf, ważąc w dwóch palcach czarodziejski pendzelek, uśmiechał się z dumą.
Był to jedyny człowiek, który nie odpędzał małego P’ana i, widząc pilność chłopca, oczy zakochane i ciekawe, uśmiechał się przyjaźnie.
W dni, kiedy klientów było mało, i wykaligrafowane na jedwabiu wzory mądrych maksym powiewały bez celu na wietrze, na próżno usiłując zatrzymać śpieszących się dokądś przechodniów, dawał chłopcu podniesiony z ziemi, zepsuty zwitek i pendzelek i uczył go stawiać pierwsze znaki. Pod dotknięciem drżącej nabożnie, niewyszkolonej dziecięcej ręki wyrastały gryzmoły, z trudnością utrzymywały równowagę, aby za chwilę rozsypać się rumowiskiem składowych kresek.
Zresztą wkrótce chłopiec zgłębił mądrość pisania. Zmontowane niewidzialnemi zawiasami pałeczki trzymały się krzepko: spróbuj zdmuchnąć! Oto z sześciu słupków — prawdziwa pagoda, z dachem i wszystko, jak się patrzy, a trzyma się na jednej cieniutkiej nóżce, zachowuje idealną równowagę. Zamiast tajemniczej, skomplikowanej gmatwaniny kreseczek — słowa. Oto — drzewo, oto — ziemia, a oto — człowiek, biegnie, nie zatrzyma się, tak zamaszyście nogę zadarł w rozpędzie.
Zczasem wyjaśniło się, że i słowa, i przedmioty — wszystko to tylko pozór. Sedno rzeczy tkwi nie w nich, lecz w kreskach. Coprawda, nie w tych, wypełzających z pod pendzelka, lecz w innych, tajemniczych i niezgłębionych.
Stary kaligraf w długie, wolne godziny oświecał duszę czytaniem świętej księgi przemian „Y-King“. Na skorupie żółwia widnieją wyryte sześćdziesiąt cztery kreski — „kua“ i w nich zawarta została cała zagadka bytu. Odcyfrować jej do końca nie był w stanie ani najmędrszy Fu-hi, ani światły Kon-Fu-tse, ani tysiąc czterystu pięćdziesięciu komentatorów, głowiących się nad nią od wieków. Jakże tu marzyć o przeniknięciu jej biednemu kaligrafowi, co posiadł napamięć wszystkie kombinacje linij, włącznie do tych, które wchodzą w skład świętego wzoru „kua“!
Mały P’an nie zrozumiał z tego wszystkiego literalnie nic, albo raczej zrozumiał to po swojemu. Biegał za miasto łapać żółwie i długo szukał na ich skorupie świętego wzoru. Nie znalazłszy go, rozbił skorupę kamieniem, chcąc zobaczyć, czy nie schowano go czasem wewnątrz. Nie znalazł nic. Najmędrszy Fu-hi okazał się zwykłym oszustem.
Powróciwszy do miasta, P’an nie podzielił się z nauczycielem swojem odkryciem, nie chcąc go martwić. W milczeniu bił się z myślami. Niesposób pozwolić, aby nauczyciel dłużej trwał w błędzie! Długo rozważał sposoby działania i wreszcie znalazł. Kiedy zmęczony upałem nauczyciel chrapał w najlepsze na swem krześle, P’an ostrożnie wyciągnął źródło wszystkich błędów, świętą księgę „Y-King“, i pomknął z nią na wybrzeże. Wypatrzywszy odpowiednią chwile, niepostrzeżenie cisnął ją w rzekę.
Kaligraf, po przebudzeniu, nie znajdując książki, zaniósł się głośnym lamentem. Otoczyli go gapie. Znaleźli się sąsiedzi, którzy widzieli małego P’ana, pędzącego do miasta z książką pod pachą.
P’ana schwytano. Bito gruntownie i długo. Żądano, by się przyznał, komu sprzedał książkę. Nie wydobywszy zeń nic, nawpół żywego wyrzucono go na ulicę.
Ze zdumieniem rozcierał siniaki. Dobrze, bili go — do tego przywykł. Ale jakże się to mogło stać, że dobry wujcio-kaligraf był przy tem, widział i nie wstawił się? A więc i on nie lepszy? A więc nie warto było martwić się jego błędami, nie warto było kraść książki. Nie warto przyjaźnić się z ludźmi. Spróbuj tylko odebrać im najlichszą kość, — pokąsają cię, jak psy.
Jak tu jednak w wielkiem, ludnem mieście obejść się bez człowieka? W mieście co rzecz — to zagadka. Któż objaśni? Trzeba było pójść na kompromis.
Przewędrował do wschodnich dzielnic. Ulice były tu szersze. Po bokach piętrzyły się kamienne domy, symetryczne, jak pudełka. Po szynach mknęły szklane wagony i w powietrzu rozbrzmiewał nie milknący ani na chwilę huk. Dziwniejsze od domów, dziwniejsze od wagonów były niesamowite kolaski, pędzące ulicami, bez szyn, bez koni, bez rykszów, za poruszeniem nie dotykającego ziemi, niepojętego, sterczącego w powietrzu koła.
Pewnego razu, przechodząc obok jakiegoś magazynu, P’an spostrzegł: stoi wóz, naładowany po sam wierzch kolorowemi pudłami, a zprzodu, zamiast dyszla, zwisa duża korba. Jak tu nie pokręcić? Obejrzał się — dokoła ani żywej duszy. Nie wytrzymał, podbiegł do korby i zakręcił, co sił w rękach. Wóz zawarczał donośnie, jakgdyby z wewnątrz odezwała się cała sfora psów.
Z magazynu wyszedł człowiek w zasmarowanym skórzanym fartuchu. P’an przezornie odskoczył na przeciwległy chodnik.
— To ty, pędraku? Przejechaćbyś się chciał? Siadaj, pojedziemy.
Skośne oczy człowieka w fartuchu uśmiechają się przyjaźnie.
P’an najeżył się: „Znamy się na tem! Nęci, żeby podejść bliżej, a potem wlepi takiego szturchańca, że rok popamiętasz!“ Lecz mimo wszystko nie uciekł. Z bezpiecznej odległości przyglądał się właścicielowi warczącego wehikułu.
— Czego się boisz, smyku? Siadaj, nie zjem cię. Przejedziemy się.
Nie na żarty widać chciało się przejechać małemu P’anowi. Postanowił zaryzykować. Uderzy — pal go sześć. Siniec — wielka mi parada. A nuż naprawdę przewiezie? Ostrożnie zbliżył się do wozu.
— Właź tutaj. Nie bój się. Naści wolne miejsce.
Siadł. Poczciwiec dotknął koła. Wóz ruszył.
Po drodze człowiek w fartuchu rozgadał się. Nazywa się Czao-Lin. Pochodzi z Kuci-Czeu. Miał tam takiego, jak P’an, synka, ale umarł mu podczas głodnego roku, za jego pobytu w Europie. I żona umarła. Teraz osiadł w Nankinie, jako szofer pewnego wielkiego domu towarowego.
Był rozmowny i prosty. Dał P’anowi banana i woził go do wieczora, dostarczając po mieście sklepom kolorowych pudełek. Wypytał o rodziców. Użalił się. Przy pożegnaniu wetknął mu do ręki pomarańczę i dorzucił:
— Przychodź jutro pod magazyn. Pojeździmy.
W ten sposób zaprzyjaźnili się. Co rana, na jednym i tym samym rogu, czekał P’an na ciężki wehikuł z kolorowemi skrzynkami, zwinnie wdrapywał się na siedzenie, brał przygotowaną dla niego garść bananów, niekiedy nawet kawałek trzciny cukrowej i, żując je smakowicie, przypatrywał się zgóry przechodniom.
Smakowitsze od bananów, nawet od trzciny cukrowej, były opowiadania rozmownego wujcia o dalekich, zamorskich krajach, które zwiedził za młodu. Podobno (tak przynajmniej zapewniał wszędobylski wujcio), ziemia wcale nie jest płaska i nie kończy się morzem, lecz okrągła, jak kulka. Wyjedzie człowiek z Nankinu, przejedzie cały świat i znów wróci na to samo miejsce, skąd wyjechał. Wszystko to wydawało się P’anowi dziwne i nieprawdopodobne. Ale wujcio zaklinał się, że to prawda, i nie wierzyć mu było niesposób, — wszystko widział na własne oczy. Mówił, że biali ludzie dowiedli już tego oddawna.
Raz nawet wyciągnął z kieszeni ładny oprawiony notes, a na końcu wklejony był obrazek, — nie obrazek, lecz mapa całego świata. Dwie okrągłe półkule, jak skorupa żółwia, a na półkulach, jak na skorupie — gmatwanina niezliczonych linij: ziemia, morze, Nankin, Chiny, świat.
Tak, było to niewątpliwie to samo tajemnicze „kua“ — sześćdziesiąt cztery święte linje, których on, głupiutki P’an, daremnie szukał na skorupie zdradzieckiego żółwia. Biali ludzie rozwiązali zagadkę najmędrszego Fu-hi!
Gdyby nie był go skrzywdził dziadzio-kaligraf, P’an pobiegłby do niego natychmiast podzielić się z nim swem oślepiającem odkryciem. Lecz, przypomniawszy sobie sińce i rozbity nos we krwi, najeżył się. Krzywd nie zapominał.
Za to zagadkowi biali ludzie, których nienawidzili wszyscy, nawet łagodny dziadzio-kaligraf, urośli w jego oczach do rozmiarów czarodziejskich, wszechwiedzących istot. Czao-Lin opowiadał o nich wiele niezwykłych rzeczy.
Gdzieś, o wiele, wiele „li“, stoją olbrzymie, potworne miasta, gdzie biali ludzie mieszkają w wielopiętrowych skrzyniach, i w skrzyniach tych, zamiast schodów, wgórę i wdół pędzą ruchome pudełeczka, podrzucając w jednej chwili mieszkańców na najwyższe piętra. Pod ziemią, długiemi rurami, mkną, jak błyskawice, wagony, przewożąc w ciągu minuty przechodniów o dziesiątki „li“. Aby biały człowiek nie potrzebował trudzić się sam, dniem i nocą w wielkich fabrykach pracują na niego ogromne maszyny, wyrzucając mu odrazu gotowe rzeczy. Chcesz ubranie — bierz i wkładaj. Chcesz kolaskę — siadaj i jedź. Ani rykszy, ani koni. Wszystko maszyna. Dziwne, ciężkie słowo — aż bucha od niego rozpalonem żelazem. Nawet poto, aby zabijać wrogów — nie pojedyńczo, lecz hurtem — biali ludzie wymyślili podobno też specjalne maszyny.
Kiedyś P’an zdumiony zapytał:
— A dlaczego biali ludzie, kiedy im tak dobrze u siebie, przyjeżdżają tu, do nas, jeździć na naszych niewygodnych wózkach?
Czao-Lin roześmiał się:
— Biali ludzie lubią pieniądze. Na pieniądze trzeba zapracować. Biali ludzie nie lubią pracować. Lubią, żeby na nich pracowano. Tam, u nich, pracują na nich maszyny i ich właśni, biali robotnicy. Ale białym ludziom ciągle za mało pieniędzy. Dlatego przyjechali do Chin i zaprzęgli wszystkich Chińczyków, aby ci pracowali na nich. Białym ludziom pomagają w tem cesarz i mandaryni. Dlatego to właśnie lud chiński żyje w takiej nędzy, że musi pracować i na mandarynów, i na cesarza, i przedewszystkiem na białych ludzi, którzy potrzebują dużo — dużo pieniędzy, i nic mu nie pozostaje dla siebie samego.
A więc z białymi ludźmi trzeba walczyć? Więc to — najeźdźcy, jak mawiał dziadzio-kaligraf. Ale jak tu z nimi walczyć, kiedy oni poznali istotę rzeczy, rozwiązali nawet tajemnicze „kua“, nad którem daremnie łamali sobie głowę i najmędrszy Fu-hi, i światły Kon-Fu-tse, i tysiąc czterysta pięćdziesięciu komentatorów, i nawet sam dziadzio-kaligraf? Kiedy oni mają maszyny do robienia wszystkiego i maszyny do zabijania? Jakże tu z takimi walczyć?
I Czao-Lin mówił: Narazie nie można. Trzeba się od nich uczyć. Naród chiński jest najliczniejszy ze wszystkich narodów. Gdyby umiał to wszystko, co umieją biali ludzie, byłby najpotężniejszym narodem na świecie i nie musiałby pracować na białych ludzi.
Od takich rozmów małemu P’anowi kręciło się w głowie i młotem dudniło w skroniach. Po nocach śniły mu się olbrzymie, żelazne miasta, gigantyczne, potworne maszyny z rozdziawionemi, stalowemi paszczami; z paszcz ich wylatywały potokiem gotowe ubrania, kapelusze, parasole, kolaski, domy, ulice, miasta... I budząc się w nocy, P’an marzył: wyrośnie, przedostanie się tam — pieszo oczywiście nie da rady, no, powiedzmy, okrętem — podpatrzy, wytropi i wykradnie tajemnicę białych ludzi, powróci z nią do Chin, pobuduje wszędzie olbrzymie maszyny, a przy maszynach (Czao-Lin mówił, że nawet przy maszynach niezbędni są robotnicy) — postawi białych ludzi, tych, co to nie lubią pracować, i zmusi ich do pracowania dzień i noc, żeby odpoczywali sobie zahukani, zamęczeni, wygłodniali Chińczycy.
Niekiedy wyjeżdżali z Czao-Linem za miasto rozwozić skrzynki po podmiejskich osadach, i wówczas Czao-Lin, śmiejąc się, dawał P’anowi do rąk kierownicę i uczył go powozić wehikułem. Jak się okazało, to żadna sztuka. Pod dotknięciem drżącej dziecinnej ręki i nóg wóz toczył się posłusznie, skręcał, przyśpieszał i zwalniał biegu, jakgdyby nie zauważał, że kieruje nim nie Czao-Lin, lecz mały chłopczyk P’an. Nazywał się niezrozumiale: Au To Mo-bil.
Później P’an przekonał się, że to nie imię, lecz nazwisko. Imiona miewał inne. Jeżdżąc po mieście, Czao-Lin uczył P’ana po zewnętrznych oznakach rozpoznawać imię każdego pojazdu. Imiona bywały dziwne, zapamiętywał je z trudnością: Bra-Zje, Pa-Nar, Dai-Mler, Na-Pjer, Re-No.
Raz, po drodze, wyminęli czarny, lakierowany wóz, zgrabny i zbytkowny, jak czarodziejski palankin z firankami w oknach i miękkiemi, szaro-aksamitnemi poduszkami. Nazywał się jeszcze dziwaczniej: Mer Ce-des. Czao-Lin odprowadził go rozmiłowanym wzrokiem:
— Na takiej maszynie cały świat objedzie!
P’an zaciekawił się:
— A do Europy na takiej dojedzie?
— I do Europy dojedzie.
P’an obejrzał się z zachwytem. Ale pojazdu już nie było. Zniknął.
Żył w tym okresie P’an przeważnie bananami wujcia Czao-Lina, niekiedy jednak zdarzało mu się samemu zarobić kilka „tunzer“. Włócząc się po ulicach, nietrudno podwinąć się pod rękę jakiemuś panu, — i interes ubity. Pobiec z listem gdzieś, na koniec miasta, i na jednej nodze wrócić z odpowiedzią. Odznaczał się rzadko mocnemi i żartkiemi nogami (najwidoczniej odziedziczył je po ojcu, który słynął jako pierwszy wyścigowiec). Przebiegnie kłusem dwie lub trzy dzielnice i — jazda zpowrotem! Zarobek — w kieszeni.
Podobnie i owego dnia. Jakiś tłusty cukiernik posłał go z listem do wspólnika. Za odpowiedź — dwa tunzer i na dodatek ciastko. Puścił się cwałem.
Było daleko. Za miastem ładna, czyściutka aleja; zieleń, a wśród zieleni, jak filigranowe klocki — białe sześciany willi. Czegoś podobnego nie widział nigdy. Szedł pomału, zapominając o pośpiechu. Wtem — stanął, jak wryty. Przed zamkniętą furtką, czarny, połyskujący, jak cudny palankin, stoi pochrapując cicho, on, czarodziejski Mer Ce-des. Nie mogło być wątpliwości, poznał go z pierwszego wejrzenia. Stoi, samotny, cichutko prychając w piasek. Nawet szofer dokądś się oddalił. Wystarczy wskoczyć na siedzenie, nacisnąć posłuszny pedał i — szukaj wiatru w polu! Na prawo, na lewo — rozgałęzione linje dróg, jak tajemnicze „kua“ na świętej żółwiej skorupie. Wdali, za górami, za lasami — gigantyczne żelazne miasto Eu Ro-pa.
Ze wzruszenia aż upuścił list. Obejrzał się dokoła, — nikogo. W uszach natrętnie dźwięczał mu głos Czao-Lina.
— Na takiej maszynie cały świat objedzie!
Wahał się. A w głowie, jak w ulu, — pszczeli rój.
Nie, nie wytrzymał. Wygięty, jak kot, jednym susem skoczył na siedzenie. Gorączkowo włączył motor. Szarpnął kierownicą. Auto potoczyło się miękko. Zwiększył szybkość. Po bokach przemknęły w szalonym tańcu wille, drzewa, rozwinięty ze świstem wachlarz sztachet. Naprzełaj, w nieskończoność — długa miedza drogi. Ludzie opasali kulę ziemską drogą jak pęknięty garnek drutem. Żegnaj, Nankinie, szturchańce, guzy, niedogryzione kości, zły kaligrafie, Yan Tse-kiangu, unoszący w swoich falach świętą księgę: „Y-king“, wujciu Czao-Linie — żegnajcie!
Nagle zdrętwiał. Na ramieniu wyraźnie uczuł czyjąś ciężką rękę. Obejrzał się i osłupiał. Z wnętrza karetki poprzez odsuniętą szybę przełaził biały pachnący pan z rozwścieczoną twarzą, usiłując przedostać się na przednie siedzenie. Stalowa ręka, jak kleszcze, schwyciła P’ana za kołnierz. Samochód pędził, jak strzała, miękko podskakując na wybojach. Przeskoczywszy wreszcie na przednie siedzenie, biały pan wyrwał P’anowi z rąk kierownicę i zaczął zatrzymywać samochód.
P’an, w pierwszej chwili, najzwyczajniej w świecie przeraził się i z nagłego przestrachu wypuścił kierownicę. Potrochu jednak zaczął przychodzić do siebie. Biały pan najwidoczniej przez cały czas siedział wewnątrz, za firankami, może czekając na szofera. Że też P’anowi nie przyszło odrazu do głowy zajrzeć wprzód przez okienko do środka! Teraz — wszystko przepadło. Zabije go, jak nic. Jedyny ratunek — wyślizgnąć się z rąk tego gościa i dać nura w zarośla.
Samochód stanął. P’an szarpnął się z całej siły i spróbował czmychnąć, lecz biały mocno przytrzymał go za kołnierz, wykrzykując coś w niezrozumiałym języku, prawdopodobnie klął. P’an zrozumiał tylko słowo „złodziej“, które biały od czasu do czasu powtarzał po chińsku. Trzymając P’ana lewą ręką i za kark, biały prawą zawrócił samochód. Pojechali zpowrotem. P’an spróbował ukąsić przytrzymującą go rękę, lecz w odpowiedzi otrzymał solidne uderzenie pięścią w podbródek. Zadzwoniło mu w uszach.
Jechali w milczeniu. Przed fatalną furtką biały zatrzymał samochód i zaczął kogoś głośno wołać. Z willi wybiegli ludzie i otoczyli maszynę. Biały wciąż wykrzykiwał jakieś niezrozumiałe słowa. Wyrywającego się rozpaczliwie P’ana schwycono i poniesiono w głąb, nie skąpiąc mu po drodze szturchańców. Po chwili oszołomiony P’an znalazł się w ciemnej komórce pod schodami. Drzwi zamknęły się za nim na klucz.
Z goryczą rozcierał obolały podbródek. Szarpnął drzwi — mocne, nie da rady. Nie ma co nawet próbować. Przepadł!
Po godzinie przyszli, wywlekli go z komórki i ponieśli na górę. W wielkiej, wspaniałej sali, gdzie podłoga błyszczała, jak wieko z laki, siedział biały pan z samochodu, jeszcze kilku białych i brzuchaty Chińczyk, mandaryn albo kupiec, w bogato wyszywanym jedwabnym chałacie.
Chińczyk od razu przystąpił do badania po chińsku:
— Pocoś kradł samochód? Kto cię podstawił? Wymień wspólników, — nie zrobimy ci nic. Nie wymienisz, — tak ci zerżniemy skórę, że wszystko wyłożysz na stół.
Milczał. I jak tu opowiedzieć takiemu brzuchatemu o żółwiej skorupie, o żelaznem mieście, o najskrytszej tajemnicy białych ludzi?
Zawołano służących. Przyszli dwaj Chińczycy z grubemi bambusowemi trzcinami, rozciągnęli P’ana na stole, zabębnili trzcinami po gołych piętach. Zawył.
— Wydaj wspólników!
Brzuchaty, jak żaba, skakał dokoła i skrzeczał:
— Nie wydasz, — lepiej ci jeszcze skórę złoją!
Bili długo, z przerwami na odpoczynek. Nie krzyczał, zaciął zęby do krwi. Nawet Chińczycy zmachali się. Nie wydobyto z niego nic. Brzuchaty, rozkładając ręce, zaszwargotał po cudzoziemsku z białym. Chińczycy zgarnęli P’ana pod pachę i ponieśli zpowrotem do komórki. Po drodze pieszczotliwie pogłaskali go po twarzy. Spytali: czy bardzo bolało? I dodali, jakby na swoje usprawiedliwienie:
— Biały pan każe bić, niema rady.
Wieczorem ukradkiem wsunęli mu do komórki miskę ryżu i spory kęs pieroga:
— Masz, nie płacz. Pokrzep się.
Zjadł, łakomie oblizując palce. Przycupnął w kącie, zamyślił się. Znowu bili go. I jutro na pewno będą. Biali, nic dziwnego — wrogowie. A ten brzuchaty? Z ubrania widać, że to bogacz. I on — z tamtymi. Służy przed nimi na dwóch łapkach. A więc to też wróg. Prawdę mówił Czao-Lin. Nietylko biali. I swoi. Cesarz, mandaryni, bogacze — wszyscy zmówili się razem. Uciskają. Nie pozwalają żyć. Wszyscy na nich się skarżą... Tamci, biali, wymyślili podobno maszyny do zabijania. Kiedy wyrośnie, wróci na takiej maszynie — tych, w wyszywanych chałatach, trzeba będzie wytępić przedewszystkiem.
Usnął z zaciśniętemi piąstkami.
Nazajutrz rano wyciągnięto go z komórki i poniesiono raz jeszcze na górę. Próbował stawiać opór. Nie pomogło. W sali sterczał już brzuchaty. Tym razem nie groził. Fałszywie szczerząc zęby, zaczął wypytywać:
— Gdzie ojciec?
— Niema ojca, umarł.
— A matka?
— Też niema.
— A krewnych masz?
— Nie mam.
— U kogo mieszkasz?
— U nikogo.
Powtórzył po cudzoziemsku białemu. Długo naradzali się, kiwając głowami. P’an podejrzliwie zerkał w stronę służących, czy nie niosą czasem wczorajszej trzciny. Nie przynieśli.
Natrajkotawszy się dosyta z białym, brzuchaty zwrócił się do P’ana po chińsku:
— Właściwie, należałoby cię, jako złodzieja, oddać policji, żeby, jak złodziejowi, założyli ci na szyję „kang“. Ale biały pan, to miłosierny pan. Biały pan lituje się nad sierotami. Wiele bezdomnych chińskich sierot poumieszczał już w dobroczynnych zakładach. Dlatego postanowił ci darować i nietylko więcej cię nie karać, ale, nadomiar swojej dobroci, umieścić cię w sierocym przytułku chrześcijańskich misjonarzy, żebyś pod ich kierownictwem zapoznał się z prawdziwą wiarą i nauczył się czcić wielkiego boga chrześcijan, który uczy, że kradzież, to wielki grzech. Idź i pocałuj w rękę swego dobrodzieja.
Skończywszy tę uroczystą tyradę, brzuchaty pociągnął P’ana za kołnierz do ręki dobrodzieja, lecz chłopak tak niedwuznacznie wyszczerzył zęby, że biały pan, przypominając sobie zapewne wczorajsze ukąszenie, pośpiesznie cofnął rękę.
Następnie P’ana poprowadzono znów przez salę i wpakowano do tegoż feralnego samochodu; razem z nim wsiedli do wnętrza brzuchaty Chińczyk i jakiś nieznajomy pan i samochód potoczył się w niewiadomym kierunku.
W białym kamiennym domu, dokąd wniesiono z samochodu opierającego się P’ana, kręciło się wielu białych ludzi w długich cudacznych sukniach. W przestronnej sali, na ścianie, P’an zauważył dziwne, płaskie drzewo dużych rozmiarów, o trzech szeroko rozcapierzonych końcach, i na drzewie, przybity za ręce, ze zwieszoną na bok głową, wisiał goły skurczony człowieczek. Najwidoczniej w ten sposób biali karzą złodziei! Za chwilę gotowi tak samo i jego: pocoś kradł samochód? Brzuchaty mówił wyraźnie: biały bóg zabrania kraść!
Wielkie okna sali wychodziły na ogród i w ogrodzie P’an zobaczył tych samych białych ludzi w długich, powłóczystych sukniach.
Brzuchaty Chińczyk i nieznajomy jegomość rozmawiali o czemś koło okna z długim panem w sukni. Od białych ścian, od dziwnego człowieczka, przybitego do drzewa, powiał nagle na P’ana śliski, lodowaty strach. Panowie, zajęci rozmową, odwrócili się do niego plecami. W odległości sześciu kroków czerniały zbawcze drzwi. Doliczywszy do trzech, P’an smyrgnął w nie jednym susem. W tej samej chwili drzwi otwarły się naoścież i P’an wpadł w objęcia wchodzącego długopołego dryblasa. Dryblas pochwycił go na ręce i poniósł, mimo rozpaczliwego oporu, w głąb białych, chłodnych korytarzy.
I P’an uświadomił sobie nagle jasno, że wszystko przepadło, że zamykają go w białej, cienistej piwnicy, że nie zobaczy już więcej nigdy trajkocących kolasek, długich szklanych wagonów, pstrych kolorowych skrzynek wujcia Czao-Lina, czarodziejskich palankinów na bezszelestnych pucołowatych obręczach, i w bezsilnej rozpaczy zaniósł się po raz pierwszy głośnym, dziecinnym płaczem, a płacz jego przedrzeźniały długo wąskie, bielone korytarze.
Miał wówczas P’an Tsiang-kuei dziesięć lat.

Do wieczora wyjaśniło się — nie taki znów djabeł straszny... W każdym razie nie był tu sam. W długiej sali, z łóżkami w dwa szeregi, zastał jeszcze kilkudziesięciu chłopaków. Od biedy jest z kim pogadać.
Kąpali. Myli. Obłóczyli go w długą koszulę do pięt. Wieczorem, przed spaniem, długopoły dryblas ustawił wszystkich na kolana koło łóżek i wszyscy chórem zaszwargotali jakieś podejrzane zaklęcia. Ze ściany, ten sam skurczony, goły człowieczek, przybity do rosochatego drzewa, straszył bolesnym grymasem wykrzywionych ust.
P’an wypytał o wszystko szczegółowo właściciela sąsiedniego łóżka. Czy bardzo biją? Odpowiedział: niebardzo. Co robią? Uczą cudzoziemskiego języka i wielu innych rzeczy. Poskarżył się na jedzenie: leguminę dają tylko raz w tygodniu, w niedzielę. Wogóle — nudno.
Wszedł „ojciec“ w długiej sutannie. Sąsiad momentalnie dał nura w poduszkę, udał, że śpi i to udał tak zmyślnie, że, nim tamten skończył swój obchód, chrapał już naprawdę. Trzeba było z resztą pytań zaczekać do rana.
Pierwszy raz w życiu P’an wyciągnął się na czystem, prawdziwem łóżku. Wydało mu się niewygodne. Poduszka jakoś nie pasowała do głowy. Odłożył ją nabok. Zato kołdra bardzo przypadła mu do gustu — ciepło. Miękka, wysłana oddechami cisza pokoju usposabiała do rozmyślań.
Cóż, w gruncie rzeczy nic strasznego. Jeżeli mikrus nie kłamie, zdaje się, że to poprostu szkoła. Uczą cudzoziemskiego języka i innych jeszcze rzeczy. Pouczyć się nie zawadzi. Tylko skąd też białym ludziom strzeliło do głowy uczyć chińskie dzieci? Prawdopodobnie jakiś szwindel. Niema obawy, dobrze z pewnością pilnują swojej tajemnicy. Zresztą trzeba będzie wybadać. Najważniejsze — nauczyć się cudzoziemskiego języka. Wtedy można będzie podsłuchać, co mówią między sobą biali ludzie. A nuż się wygadają. Trzeba mieć się na baczności. Nie prześlepić niczego. Wywiedzieć, co się tylko da.
Usnął, zwinięty w kłębek, jak jeż, — jeniec w nieprzyjacielskim obozie.
Potem — dni i tygodnie. Wiele dziwnych rzeczy i cudacznych opowiadań. Okazało się, naprzykład, że człowiek, przybity do drzewa, to wcale nie złodziej ani nawet wogóle nie człowiek, lecz prawdziwy, najprawdziwszy bóg. Pulchniutki ojciec Franciszek mawiał, że ten bóg naumyślnie przemienił się w człowieka, żeby cierpieć za wszystkich, nawet za niego, za małego P’ana. Podobno jego też bili niezgorzej. Nie chciało się wierzyć. Z jakiej racji biały człowiek, choćby to był nawet sam bóg, miałby tam cierpieć za Chińczyków? Ojciec Franciszek opowiadał o nim wiele śmiesznych historyj. Naprzykład, kiedy go bito i wymierzono mu policzek, tamten nie oddawał, lecz podstawiał drugi. Masz, bij, ile wlezie! Zupełnie, jak błazen w cyrku na jarmarku. Ojciec Franciszek mówił, że pokora to wielka cnota. Ale co ma do tego pokora, jak biją? Nie bronić się — zabiją na śmierć. Tamtego podobno też zabili. Poprostu — dziwak.
Zresztą nie taki znów zwyczajny dziwak, jakby się zdawało, ale chytry. Furt ze swoją pokorą. Nie sprzeciwiaj się złu. Co cesarskiego — cesarzowi, a co bożego — bogu. Bogu, cóż, bogu niewiele trzeba. Co innego cesarz. Cesarz, to wróg, któż o tym nie wie. Pomaga mandarynom i białym okradać lud, żeby zdychały z głodu dzieci wujcia Czao-Lina. Jakże to bóg, sprawiedliwy i prawy, może kazać Chińczykom nie sprzeciwiać się cesarzowi? Odrazu widać, że to biały.
O, na przykład, ojciec Franciszek mówił nie dalej, jak w zeszłym tygodniu: „Łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niźli bogaczowi — do królestwa niebieskiego.“ A sam co niedzieli przyjmuje od białych bogaczy prezenty przeróżne, wina i owoce, i całemi godzinami grzecznie z nimi gawędzi, kiedy zaś wychodzą, odprowadza ich aż do samochodu, nie przejmując się wcale tem, że oni nie wejdą do królestwa niebieskiego. Najwidoczniej to wcale nie takie ważne, czy kto wejdzie do tego królestwa niebieskiego, czy nie, skoro bogacze niebardzo się tam kwapią, a i sam ojciec Franciszek nie widzi w tem nic złego. Widać nieszczególne musi tam być to królestwo niebieskie, skoro posyłają do niego samych biedaków. Nie, nie spodobał się P’anowi ten potulny bóg. Najwidoczniej przekupili go bogacze i cesarze, żeby namawiał lud do posłuszeństwa. I bić mógł się z pewnością dawać dla przykładu, ile dusza zapragnie. Przecież, skoro to naprawdę bóg, to go nie bolało. I umierać na pewno mógł, ile razy mu się podoba. Nie, nie można wierzyć takiemu bogu. Taki bóg, to oszust.
Ale udawał, że wierzy. Zapamiętale żegnał się i odwalał na pamięć sążniste modlitwy. Wszyscy go chwalili. Nawet posępny, suchy, jak szczapa, ojciec Serafin, niekiedy, bywało, wsunie mu do ręki pomarańczę lub obwarzanek. Rzadko gorliwy chłopczyk z tego P’ana!
Uczył się pilnie. Godzinami z zamkniętemi oczyma wkuwał napamięć dziwne cudzoziemskie słówka. Tabliczkę mnożenia opanował w dwa tygodnie. Im dalej, tem przykładniej.
Pod koniec roku przyjeżdżał sam ojciec Gabrjel, najstarszy z lazarystów. Przed jego wizytą dwa dni myto i zamiatano cały przytułek. Przyjechał tłusty, spasiony, ledwo wdrapał się na schody. Dwaj braciszkowie oprowadzali go pod ręce po salach. Rozmawiał z P’anem. Przepytał o to i owo. Zaciekawił się. Zaczął wypytywać dokładniej. Katechizm na wyrywki. Pochwalił. Na pożegnanie dał do pocałowania rękę i łaskawie pogładził po głowie.
P’an, przyczajony za drzwiami, słyszał, jak grubas mówił do ojca Franciszka:
— Bardzo, bardzo zdolny chłopczyk. I rozwinięty nad wiek. Szkoda takiego do szkoły zawodowej. Koniecznie do gimnazjum. Sam pomówię z ojcem Dominikiem.
W ten sposób przewędrował do gimnazjum, do Szanghaju.
W gimnazjum — nietylko Chińczycy, lecz i biali chłopcy także. Okazało się, że białych uczą tego samego. Zaczął uczyć się jeszcze przykładniej. Biali, coprawda, trzymali się na uboczu, osobną grupą. Na Chińczyków patrzyli z pogardą. Przedrzeźniali: „Żółty! Gdzieś warkocz podział?“ Lecz zadań ściągać nie brzydzili się. Pod ławką przyjaźnie częstowali rogalkiem. Zato na pauzie — nie podchodź! Ten sam, co odpisywał zadanie i rogalik wtykał, wyniośle odpali: „Odwal się, znajduchu!“
Razu pewnego P’an podsłuchał: na wielkiej pauzie zmówili się, żeby poprzerabiać w dzienniku stopnie. Piegowaty, z pieprzykiem na policzku, ukradł klucz od kancelarji. Popoprawiał wszystkie stopnie. Poznali. Przyszli na śledztwo: kto?
Wstał piegowaty:
— To nie my, to Chińczycy. Naumyślnie poprzerabiali nam stopnie, żeby nas wsypać. Sam widziałem tego żółtego, jak kradł klucz od kancelarji.
Wskazuje na małego, Bogu ducha winnego Hu.
Ojciec Pafnucy schwycił małego Hu za kołnierz i kantówką trzepnął go po palcach:
— Precz!
P’an nie wytrzymał. Podskoczył ku piegowatemu i kułakiem w mordę — bęc! Rozdzielono ich z trudnością. Piegowatemu krew puściła się z nosa, a pod okiem siniak, jak śliwka. Z rozbitą mordą poczłapał do domu.
P’ana wywleczono za uszy i zamknięto w pustej klasie.
Po obiedzie samochodem zajechał ojciec piegowatego. Dorodny, pachnący, z czerwonym guziczkiem w butonierce. W kancelarji u ojca Dominika krzyczał, tupał nogami:
— Natychmiast wyrzucić!
P’an słyszał przez ścianę: ojciec Dominik przepraszał. Wyszło na jaw, że stopnie rzeczywiście przerobił piegowaty. Papa spuścił z tonu:
— Ukarać w moich oczach! Pięćdziesiąt rózg, nie opuszczę ani jednej!
Posłano po stróży. P’ana zawleczono do kancelarji. Rozciągnięto go na ławce. Zaczęto odliczać uderzenia. Biały, z guziczkiem w butonierce, wystukiwał takt nóżką w wytwornym buciku, parskając w rozdrażnieniu. Przy czterdziestym uderzeniu trzcina złamała się na dwoje. Pan z guziczkiem nie nalegał. Trzasnąwszy drzwiami, odjechał do domu. Wychłostanego P’ana ojciec Pafnucy postawił na kolana twarzą do ściany. Przestał tak do wieczora.
Nazajutrz oświadczono mu: darowali tylko za pilność w naukach. Gdyby coś podobnego powtórzyło się jeszcze raz — wyrzucą precz!
Nie powtórzyło się. Zagryzł wargi. Na wyzwiska i zaczepki białych nie odpowiadał. Obok piegowatego przechodził, nie patrząc. Tylko zadań więcej ściągać nie pozwalał. I rogalków nie brał. Zresztą więcej nie próbowali. Omijali zdaleka.
Tak minął rok.
Pewnego dnia, najniespodzianiej, ojciec Pafnucy oznajmił z katedry: „Naród chiński obalił cesarza. Państwo chińskie będzie odtąd republiką“.
Na ulicach jakgdyby nic się nie zmieniło. Po dawnemu pędziły tramwaje, wyły samochody, migając piętami sadzili ociekający potem rykszowie, ciągnący dwukołowe wózki z białymi korpulentnymi panami. W gimnazjum po dawnemu wlokły się lekcje, ojcowie-lazaryści stawiali w dzienniku stopnie i na pauzach pili mocną, pachnącą herbatę z butersznytami. Jak to zrozumieć? Naród chiński obalił cesarza i wszystko pozostało po staremu; i biali ludzie nietylko nie uciekli z Chin, ale, naodwrót, z każdym miesiącem zdawało się ich być więcej, a o obaleniu cesarza mówili spokojnie, z aprobatą, jakby o wygodnym dla nich interesie. Najwidoczniej cesarz nie miał tu nic do rzeczy. Ale któż w takim razie? Czao-Lin mówił jeszcze: mandaryni. P’an nie wiedział dobrze, czy pozostali po dawnemu mandaryni, i spytać się nie miał kogo, ale zdaje się, że zostali. W każdym razie zostali bogacze i kupcy w bogato wyszywanych chałatach. Musiała zajść jakaś pomyłka. Najwidoczniej mało było zdetronizować cesarza, trzeba było obalić i tych, w wyszywanych sukniach, a ich właśnie obalić zapomniano. Jakże to się mogło stać?
Tego P’an nie rozumiał i zrozumieć nie mógł, i nie było nikogo, ktoby mógł to wytłumaczyć, a bez tego całe życie stawało się niepojętem i bezsensownem.
Zresztą wątpliwości małego P’ana nie odbijały się na jego nauce. Po dawnemu pilnie przygotowywał się ze wszystkich przedmiotów, jakgdyby w trudnych zadaniach matematycznych szukał rozwiązania męczącej go zagadki. Trzeba nauczyć się wszystkiego, poznać wszystko, co wiedzą biali ludzie, i wówczas wszystko stanie się proste, zrozumiałe i jasne.
Tak mijały miesiące.
Tak mijały lata. Są lata długie, mozolne, męczące, które mijają i w pamięci nie pozostaje z nich nic, przerwa — nie dlatego, aby pozbawione były one własnych, swoistych wydarzeń, w jakie obfituje każdy dzień chłopięctwa; poprostu, jakgdyby w upakowanym worku pamięci powstała dziura, przez którą wysypała się cała ich obfita zawartość. Obejrzy się człek za siebie, zacznie wspominać, niektóre lata odtworzy niemal dzień za dniem, do najdrobniejszych szczegółów, a nagle potknie się — luka. Rok, dwa, trzy — grzebie, szuka, nie zostało nic. Ogólniki: chodziłem wówczas do szkoły, pracowałem wówczas na fabryce. Na takiej a takiej. I kropka. Z mętnej mgły niebytu wypłynie jakiś epizod, drobny i niepotrzebny: zgubiona portmonetka, zasłyszane gdzieś słowo, obraz — drzewo, ławka, dom — i rozpłynie się, jak para. Ileż takich luk i skąd się one biorą, kto odgadnie? Czy nie dziwniejsze stokroć, skąd się biorą w zapomnianej, przetrząśniętej szufladzie pamięci wszystkie te najdrobniejsze świecidełka dziwnych, nawpół startych odczuć, twierdzących natarczywie, że mały, piegowaty urwis, zapamiętale grywający w guziki i wyczyniający wszelkie szkaradzieństwa i ty, dorosły, stateczny, rozumny pan — to jedno, dwa ogniwa jednego i tego samego łańcucha, spojonego wątpliwym klejem uwiecznionego w metryce nazwiska.
W gimnazjum ojców-lazarystów, na trzecim piętrze, w trzech długich salach, mieściła się pokaźna bibljoteka. Od podłogi do sufitu drapały się po ścianach mocne dębowe półki, wyprążkowane grzbietami tomów w solidnych skórzanych oprawach. Wystarczy tam trafić, a zabłądzi się, jak w lesie, w daremnych poszukiwaniach przesieczy. Ścieżki i potajemne drogi znał w nim jeden jedyny człowiek, bibliotekarz, ojciec Ignacy. Uczni w to ustronie puszczano dopiero poczynając od szóstej klasy, i to zaglądających tam łatwo było policzyć na palcach. Większość odstraszała już sama nieprzejrzana gęstwina nagromadzonych tu książek.
Gdy P’an dostał się tam po raz pierwszy (skończył wówczas szesnaście lat), opadły mu ręce. Ile książek — i wszystkie trzeba przeczytać! Czy starczy na to wszystko czasu? Wkrótce jednak nabrał otuchy. Zpoczątku wydaje się wiele, niesposób się uporać, a potem, stopniowo ubywa. Przecież uporali się z tem inni. Czemuż miałby on nie dać rady? Przedewszystkiem — nie tracić czasu. Można z powodzeniem mniej spać. Sześć godzin na dobę starczy. Już dwie godziny zarobione na czysto. Postanowił zacząć od brzegu i systematycznie przejechać wszystkie półki. Wkrótce zresztą zaczął przebierać. O Jezusiku wszystkie bajdy można poprostu przepuścić. Tak powoli półki rzedły.
Pośród traktatów, pośród rozpraw świątobliwych ojców, wpadła mu w ręce książka, która zainteresowała go bardziej, niż inne. Bogobojny „ojciec“ demaskował w niej jakąś współczesną herezję, imieniem: socjalizm.
Przeczytał uważnie, przeczytawszy, zaczął od początku.
Są ludzie, sekta, którzy zechcieli wszystko mierzyć pracą. Zasada, jak u świętego Pawła: „Kto nie pracuje, niechaj nie je.“ Odebrać bogactwa wszystkim bogaczom i uczynić je własnością powszechną. Zniósłszy własność prywatną, wydzielać każdemu wedle jego pracy.
Zamyślił się na długo. Potem pilnie jął szukać bardziej ścisłych wiadomości. Przetrząsnął całą bibljotekę. Nie znalazł nic. Przypadkowo, w uwagach do jakiegoś pękatego tomu, natknął się raz jeszcze na wzmiankę o tajemniczej sekcie. Autor cytował urywki z jakiegoś dzieła najwidoczniej pióra prowodyra i założyciela szkodliwej herezji. Nazywał się: Marks.
Postanowił za wszelką cenę postarać się o cytowaną książkę. Przewertował własnoręcznie cały katalog. Cytowanego autora nie było. Długo nie decydował się zapytać ojca-bibljotekarza. Wreszcie zdobył się na odwagę. Spytał. Ojciec Ignacy zamachał rękoma:
— Grzech pytać o takie książki! Wszystko to szatańska pokusa. Módl się więcej i o postach nie zapominaj!
Tyle się dowiedział.
Postanowił przepytać się w księgarni. Postanowić jednak było o wiele łatwiej, niż wykonać. Pieniędzy nie miał. Wystarać się nie miał skąd. Sprzedać nie było czego — nic własnego nie posiadał. Co począć? Długo myślał i nie mógł niczego wymyślić. Potem wstał i poszedł w kąt, ku zakurzonym półkom, dokąd nie zaglądał nigdy nawet sam ojciec Ignacy. Na półkach piętrzyły się w nieładzie grube foljały w starych, nadgryzionych pleśnią oprawach. Wziął pierwszą książkę z brzegu w języku starochińskim i zważył ją w ręku. Uśmiechnął się. Kradzież? Dowcipni Rzymianie w nieprzyjacielskim kraju nazywali to „zdobywaniem furażu“. Ciekawe byłoby znać historję tej książki, w jaki sposób tutaj trafiła. Możnaby się założyć, że też niezupełnie po chrześcijańsku. Z uśmiechem wsunął książkę za pazuchę i prześlizgnął się po schodach nadół.
W nawpół ciemnej komórce antykwarjusza w odległej chińskiej dzielnicy pachniało pleśnią i zbutwieliną wieków i kurz na brzuchatych porcelanowych wazach, jak na kurz przystało, spoczywał warstwami, aby po ilości warstw, jak po słojowaniu drzewa, rozpoznawać było można genealogię stuleci. Okularny, krótkowzroczny antykwarjusz długo badał książkę, wodząc po niej nosem, jakgdyby po zapachu stronić ocenić chciał jej starożytność. Dał trzy „taele“ i księgę poniósł do nory.
P’an z pieniędzmi w ręku pobiegł zpowrotem do europejskich księgarń. W żadnej jednak z nich książki nie było. Zwątpiały, powlókł się na poszukiwania w głąb dzielnic chińskich. W jednej z księgarń chińskich, gdzie trzymano wydawnictwa europejskie, sprzedawca oświadczył:
— Na składzie nie mamy. Możemy sprowadzić z Europy. Tylko za termin nie odpowiadamy, bo to tam teraz czasy wojenne.
Nie, wypisywać i czekać miesiącami, czy przyjdzie — nie chciał.
Usłużny księgarz poradził mu:
— Nie chce pan czekać? Jest tu jedno kółko studenckie. Sprowadziło przezemnie kilka egzemplarzy. Niech pan spróbuje zajść i poprosić — może jeden odstąpią.
Na skrawku papieru zapisał adres.
P’an popędził z nową otuchą. Było niedaleko. Sadząc po dwa stopnie naraz, wbiegł na drugie piętro. Otworzył mu chuderlawy młody człowiek w okularach. P’an objaśnił mu powód wizyty, powołał się na księgarza. Poproszono go do środka.
W niewielkim, niepokaźnie umeblowanym pokoju matowo płonęła lampa. Gospodarz był rozmowny i grzeczny. Pytał o to i owo: gdzie się uczy, w której klasie, jakie w szkole panują stosunki, czy nie prześladują Chińczyków, czy wielu białych? Rozgadali się.
Podszedł do półki, wyciągnął książkę.
— Na Marksa macie jeszcze czas. Trudne. Nie dacie sobie rady. Przeczytajcie najprzód tę książkę. Łatwiejsza. Zapoznacie się z przedmiotem. Z czasem zdążycie rozgryźć i Marksa.
Pieniędzy wziąć nie chciał:
— Nie sprzedajemy. Przeczytajcie sobie. Jak przeczytacie — przychodźcie, dam wam drugą.
I uśmiechnął się:
— Tego przecież u waszych ojców-misjonarzy nie wykładają.
P’an podziękował. Mocno, z nieśmiałą wdzięcznością uścisnął mu rękę. Bardzo spodobał mu się chuderlawy. Przecież dotychczas z nikim nie gawędził tak prosto z mostu, o wszystkim. Jak strzała pomknął zpowrotem — byle tylko nie zauważyli nieobecności!
Książkę połknął jednym tchem. Ciężkie, nieznajome terminy ekonomiczne przeszkadzały, jak ości, ugrzęzłe w gardle. Przeczytał po raz drugi. Wydała mu się o wiele łatwiejsza i zrozumialsza.
Jeśli wierzyć książce, ucisk i nędza panoszą się nietylko w Chinach. W Europie te same dziesiątki tysięcy białych ludzi uciskają i okradają dziesiątki i setki miljonów własnych, białych robotników i chłopów. Sedno — nie w barwie skóry i nie w pionowych przekrojach granic państwowych, lecz w poziomych rozwarstwieniach klas, spojonych, pomimo różnic języków i obyczajów, wspólnością interesów i celów. Pracujący i wyzyskiwani całego świata, to jedna wielka rodzina. I biały, i żółty cierpią i walczą o jedno. Podobnie i burżuazja. Niedarmo Chińczycy-bogacze zawsze idą ręka w rękę z białymi najeźdźcami.
Wszystko to było niespodziane i uderzające, nowością swą przyprawiało o zawrót głowy. Od rozsadzających czaszkę myśli płonęły rozognione policzki; rozszerzone oczy, jakgdyby uzbrojone w nowe okulary, spoglądały na świat inaczej, przeszywały na wylot, jak świdry.
Przeczytawszy książkę od deski do deski, pobiegł do chuderlawego poprosić o inną. Pomówili o przeczytanem. Chuderlawy objaśnił niezrozumiałe słowa. Trudniejsze miejsca wytłumaczył na przykładach. Niepostrzeżenie zeszli na tematy aktualne. O wojnie. Imperjalizm i t. d. Dlaczego dla Chin byłoby lepiej, gdyby wygrały Niemcy? Zresztą, tak, czy inaczej, kolonjalne apetyty imperjalistów na pewien czas bez wątpienia osłabną. Grozi zato inne niebezpieczeństwo: najazd Japończyków. Wypierają zewsząd białych. Szykują się do nałożenia łapy na Chiny. Niczem nie lepsi od tamtych, bodaj, że nawet gorsi. Na fabrykach wyzyskują robotników w niewiarygodny sposób i płacą grosze, o wiele mniej od Anglików.
Dał nową książkę i poprosił P’ana, żeby zachodził częściej.
Książki zmieniały jedna drugą, im dalej, tym zrozumialsze. Czytał ukradkiem, po nocach, — noce były białe, jasne. Rano, nad niedoczytaną książką zastawał go świt. Za dnia, na lekcjach, ze zmęczenia kleiły mu się oczy. Zaczął się nawet zaniedbywać w naukach. Ojcowie lazaryści, zdziwieni, spytali go o zdrowie. Znacząco kiwali głowami.
Gdy skończył książkę, kręcił się, jak na szpilkach, pragnąc czem prędzej czmychnąć do chuderlawego. U chuderlawego poznał innych. Studenci. Praca samokształceniowa. Długie, żarliwe dyskusje po nocach. Kursy, referaty, zbiórki. Zazdrościł im. Chciało mu się jak najprędzej samemu zanurzyć w ten nieznany, pociągający świat.
Po kilku miesiącach oswoili się z nim, rozgryźli go, zaczęli obdarzać widocznem zaufaniem. Któregoś dnia chuderlawy zaproponował:
— Chcecie przygotować referat o roli misjonarzy chrześcijańskich, jako narzędzia amerykano-europejskiego kapitalizmu, w procesie uciemiężenia ludów kolonjalnych? Temat zdaje się bliski wam i dobrze znajomy. Przeczytacie na najbliższem posiedzeniu naszego kółka.
P’an zachłysnął się radością. Referat namachał wyczerpujący, sążnisty. Niestety, przeczytać go nie miał sposobności. Ojciec Pafnucy zauważył tajemnicze wycieczki. Wyśledził. Za dnia, pod siennikiem, namacał postrzępiony „Manifest Komunistyczny“, upstrzony notatami, oraz referat o misjonarzach. Twarz nalała mu się ponsowym sokiem. Dysząc ciężko, pobiegł truchtem do ojca Dominika.
P’ana wywołano z lekcji. W kancelarji, ojciec Dominik, purpurowo-siny, miął w rękach nieszczęsny referat. W pasji nawet słów zapomniał, tylko nieartykułowany syk:
— Precz, parszywa owco!
P’an spokojnie:
— Proszę zwrócić mi książkę! Niech ksiądz nie waży się drzeć!
— Ja ci pokażę, znajduchu! Ściągnąć mu portki!
Dwaj stróże chwycili P’ana pod pachy. Trzeci momentalnie zdarł spodnie. Powalili go na ławę. Jednemu podrapał mordę. Przywołali do pomocy woźnego. Bili naprzemian dwiema trzcinami. Ojciec Dominik pokrzykiwał:
— Ja cię, żółty djable, nauczę wdzięczności!
Skatowanego cisnęli go na podłogę.
— Ściągaj koszulę! Wszystko! Trzewiki! Wszystko nasze! Z naszej łaski! Kalesony! Wszystko ściągaj!
Ściągnęli. Pozostawili go na podłodze nago. Stróż Wincenty wyszperał, niewiedzieć skąd, podarty chiński chałat — łachmany.
— Na, włóż!
Włożył. A wewnątrz wszystko w nim bulgotało. Podchwycili go pod ręce.
— Precz!
Szarpnął się. Chciał uderzyć. Wykręcone ręce zatrzeszczały w stawach. W bezsilnem zapamiętaniu tak plunął w gębę ojcu Dominikowi, że świątobliwy ojciec zapiszczał, zatupał nogami; ocierając twarz, powalał całą sutannę.
Zwlekli na dół po schodach, przez ogród, rozwarli naoścież furtkę, z rozmachem cisnęli go na ulicę. Upadł pośrodku jezdni. Furtka zatrzasnęła się z łoskotem.
Podszedł policjant:
— A ty co tu robisz?
Podniósł się i, wstydliwie otulając przeświecające przez łachmany ciało, bocznemi ulicami powlókł się do chuderlawego.
Chuderlawy skrajem ręcznika obmył mu krwawiące pręgi. Wygrzebał z szuflady parę bielizny, z kąta jakieś stare, wytarte ubranie. Pomógł mu się ubrać. Zatrzymał na noc u siebie.
Po paru dniach P’ana zainstalowano: na angielskiej przędzalni, jako niewykwalifikowanego robotnika. Od ósmej do ósmej. Płaca — dwa „mejsy“ dziennie. Za to nawet samym ryżem wyżyć niepodobna. Wyszukano mu nocleg. Dalej już — radź sobie sam.
Na robotę szedł raźno, z zapałem. Tam zetknie się nareszcie twarzą w twarz z prawdziwą rzeszą robotniczą, z uszlachetniającą pracą mięśni. Pójdzie przebijać kilofem wysiłku w szczelnej, bezimiennej masie ludzkiej podziemne tunele organizacji.
O ósmej wyszedł z fabryki ogłuszony i posępny. W gardle podskakiwał mu niedorzeczny, napęczniały krzyk. Nie, tego nie był sobie nawet w stanie wyobrazić. Czemże wobec tego są książki, oswojona nędza, głód, abstrakcyjne tabele statystyk? Tu po raz pierwszy, rozszerzonemi przerażeniem oczyma zmierzył całą otchłań ludzkiej niedoli, pohańbienia, cały bezmiar prostej człowieczej męki.
W fabryce panowało nieznośne gorąco, i ludzie pracowali do połowy nadzy, ociekający potem. Pomiędzy maszynami, po sali, spacerowali biali majstrowie z batami w ręku, i bat co chwila wznosił się ze świstem, jak wąż, nad zgarbionemi plecami nieopatrznego robotnika i spadał z żałosnym jękiem. Na zgiętych grzbietach występowały czerwone krechy, jak znaki odrobionych godzin, i pot w tych miejscach zabarwiał się na czerwono. Połowę zgórą robotników stanowiły kobiety i dzieci, nieraz poniżej lat dziesięciu, i po ich stężałych od wysiłku twarzach strumienił się pot, wielki, jak łzy, jak niepojęte, straszne krople, któremi ociekają czasem bezradne, zdziwione oczy katowanych zwierząt.
Olbrzymie maszyny, podobne do potwornych dwugłowych smoków, łykały szare kłęby pakuł, brudne, jak dym, aby za chwilę wypluć je ciągliwą śliną długich włókien, nawijanych w okamgnieniu na wirujące bąki szpulek. Następnie żelazne palce po raz setny chwytały, rozplątywały te włókna, rozciągały je w nieskończoność cienkiemi nićmi, i nici, napięte do jęku, rwały się z trzaskiem w powietrzu, chwytane i sprzęgane w locie błyskawicznym supłem przez żywe palce robotnic. Wówczas z oślinionej paszczy maszyny do spluwaczek olbrzymich koszów leciały bryzgami szpulki, i naładowane szpulkami kosze zabierali gdzieś, w mgłę, nadrywający się pod nadmiernym ciężarem kruchonodzy chłopcy.
Pod wieczór, kiedy ruchy opadłych z sił, stępiałych ze zmęczenia ludzi stawały się powolniejsze i urywane, jak oporne obroty nienaoliwionych kół, krechy apokaliptycznego czerwonego ołówka kolejno znaczyły uszeregowane grzbiety, jakgdyby rozwścieczony mistyczny cenzor zabrał się do wykreślania, jednego za drugim, z księgi wszechstworzenia bezradnych wierszy istot ludzkich.
W powietrzu zawisł tuman puchu, i w puchu tym, jak w obłokach gryzącego dymu, obnażone postacie ludzkie drgały w ujadaniach kaszlu, jak wijące się w pośmiertnych skurczach ciała potępieńców na obrazkach z katechizmu.
Tak, średniowieczni malarze tak właśnie wyobrażali sobie piekło, tylko, że w ich piekle nie było, zdaje się, dzieci, albo, być może, wyrafinowany bóg chrześcijański, któremu obrzydło już torturowanie dorosłych, stworzył od tego czasu nowe, specjalne piekło dla dzieci, a księża zataili ten dogmat przed wierzącymi.
Wracał do swej jamy, jakby napalił się opjum, z chaosem w głowie i ołowiem zmęczenia u podeszew.
W noc śniły mu się pręgowane grzbiety, wykrzywione męką usta, oczy rozszerzone przerażeniem i nieludzką tęsknotą, wśród kłębów dławiącego dymu. Potem poprzez dym przebijać się jęły czerwone języki ognia, wszystko buchnęło oślepiającym płomieniem, i wśród języków płomieni biały dziobaty majster z suszarni, z dwoma harapami w rękach, tańczył taniec wężów. Wreszcie wszystko to rozpuściło się w potokach bezładnej bzdury, które na rozpalony, jak czerwona głownia, mózg wyrzucać zaczęły miarowe pompy snu.
Po miesiącu wżył się, przywykł. Od razów, kaszlu i wycia, od gryzącego tumanu puchu nie kręciło mu się więcej w głowie. Oczy, z za kraty rzęs, patrzyły spokojnie i surowo. Zabrał się gorliwie do pracy: organizować kółko. Było to niesłychanie trudne. Za dnia niepodobna zamienić z nikim słowa. Każdy krok — wymierzony i przewidziany. Wieczorem, po pracy, padający ze zmęczenia robotnicy słuchali, nie rozumiejąc.
Próbował zagadywać w dni świąteczne. Starsi robotnicy bojaźliwie spozierali na niego zpodełba. W fabryce obawiali się nawet westchnąć głośniej. Za lada słowo, co dopiero za jawny opór — wypędzano precz. Jakże w takich warunkach myśleć o sprzeciwie? Unikali go i obserwowali z obawą: ani chybi, ściągnie jaką biedę.
Mimo wszystko, pod koniec drugiego miesiąca, udało mu się sklecić niewielkie kółko młodzieży. Praca szła opornie. Wśród młodzieży — większość analfabetów. Urządził wieczorne kursa elementarne. Przychodziło niewielu. Po dwunastu godzinach wyczerpującej pracy oczy kleiły się do snu. Trudne litery nie przenikały do głów zaczadzonych dymem zmęczenia. Jak tu takich uczyć? W niemocy opadały mu ręce.
Wśród młodzieży znalazł niespodzianie dzielnego pomocnika. Szesnastoletnia szpularka, Czen. Niepospolicie inteligentna dziewczyna. Uczyła się pilnie. Wyprzedziła wszystkich. Żarliwie agitowała wśród koleżanek. Wciągnęła do kółka kilkanaście robotnic.
Bardzo spodobała się P’anowi. Wypytywała szczegółowo o wszystko. Chciwie zapamiętywała. Pytania stawiała rzeczowe, nie dziecinne, przemyślane i ścisłe. Skośne, rozumne oczy spoglądały łagodnie i otwarcie.
Kiedyś, wracając z fabryki, opowiedziała P’anowi swą niedługą historję. Pochodzi ze wsi. W domu było ich trzynaścioro, a ziemi zaledwie dwa „mu“. Ciężko. Gdy miała trzynaście lat, ojciec sprzedał ją staruchowi. Uciekła. Pieszo przywędrowała do miasta. Pracowała w japońskiej fabryce, — płacili mało, nie można było wyżyć. Teraz pracuje tu, jako szpularka. Ciężko, ale zawsze lepiej.
P’an dotychczas dziewcząt nie spotykał. U ojców-lazarystów nie miał po temu sposobności. Lecz nieświadomie zwykł niemi pogardzać: niewolnice, samki, nic więcej. Odbijały się w tem wieki upośledzenia, spadek pokoleń. Słowo „kobieta“ — wyzwiskiem.
W tej uderzała dziecinna, niepokalana łagodność, wnikliwy, nie dziewczęcy umysł, chciwa żądza poznania, świadoma, niepojęta w takim minjaturowem ciele wola walki.
Wieczorami rozmawiali długo, zapominając o posiłku i zmęczeniu. Powróciwszy ze zbiórki do swej nory, wyciągnięty na sienniku, P’an wspominał słowa łagodne i proste, oczy rozszerzone ciekawością i w myśli powtarzał: droga moja! Złapał się na tem sam. A to co znowu? Kocha? Ca za śmieszne słowo! I cóż to jest miłość? Stosunek płciowy i dzieci? Nie, to nie to. Co innego. Poprostu — dobry, miły towarzysz. Ale czuł dobrze: nie, też nie to! I, starając się nie myśleć, czem prędzej zasypiał.
Pewnego razu, wieczorem, po skończonej pracy (miał właśnie wolny wieczór), P’an przystanął przed wyjściem dla robotnic. Rozproszyły się ostatnie. Najwidoczniej przeoczył. Czen prawdopodobnie zajęta. Uczyła teraz kilka robotnic. Powlókł się do domu: popracuje sam. Czasu po nocach nie tracił.
Tymczasem w fabryce, wychodzącej Czen, w wąskim korytarzu, zagrodził drogę dziobaty, barczysty majster. Czepiał się i napastował ją już oddawna. Teraz nie zdążyła krzyknąć, zatkał jej usta szeroką kosmatą łapą. Zaciągnął szamocącą się dziewczynę do swej komórki. W bezsilnej rozpaczy ugryzła go w nos. Ciosem pięści między oczy ogłuszył ją, jak konia. Powalił na podłogę i zgwałcił bezprzytomną.
Wyszedł ocierając chustką ukąszony nos.
W kilka dni potem P’an spotkał się z Czen na zebraniu kółka. Zdziwiła go zaszła w niej zmiana. Maleńka i tak, zdawała się teraz jeszcze mniejszą, jakgdyby wyciągnął ktoś z wewnątrz podtrzymującą ją podpórkę. Oczy szerokie i zdziwione, jak oczy skrzywdzonego dziecka, dawniej otwarte i śmiałe, teraz unikały bojaźliwie jego wzroku.
Podszedł do niej po skończonem zebraniu, zapytał, co jej jest, czy nie chora. Uśmiechnęła się żałośnie. Trudno byłoby określić: uśmiecha się, czy zaraz gotowa zapłakać. Bąknęła, że ją boli głowa.
P’an zaniepokoił się. Przemęczona. Zrozumiałe. Skądże takie dziecko może podołać takiej piekielnej robocie?
Od tego dnia spotykali się rzadko. Jedynie na zebraniach kółka. Uczyła się pilnie po dawnemu. Ale widać było, że coś się w niej załamało. Próbował zagadnąć. Wymawiała się nieśmiało. Zmęczona. I śpieszy się. Ma teraz własne małe kółko robotnic. Nie można się spóźniać — wszyscy są przemęczeni. Więcej niczego nie mógł z niej wydobyć.
Aż tu nagle — wielka nieoczekiwana radość. Przyniosły ją gazety. W Rosji — rewolucja robotnicza. Władza w rękach rad. Na czele — komuniści. Oby się tylko utrzymali! Robotnicze państwo socjalistyczne w sąsiedztwie — co za potężny sojusznik! Myśląc o tem, łatwiej było pracować, znosić porażki, upośledzenie, miażdżący, nieludzki ucisk.
Mijały miesiące.
W fabryce robota posuwała się szybko. Były już trzy kółka ze starszych robotników. Do pomocy nie miał nikogo. Wszystko — sam. Nadążał z trudnością. Własne studja na czas jakiś musiał zarzucić.
I mimo wszystko, po nocach, gdy pozostawał sam, tęsknił potajemnie do dawnych rozmów z Czen, do jasnych, dowierzających oczu, do miękkiej egzaltacji jej głosu.
Raz, wieczorem — minęło już niepostrzeżenie kilka miesięcy — wychodząc, spostrzegł na podwórzu zbiegowisko robotników. Podszedł i zapytał, co się stało.
— Szpularka utopiła się... W studni...
Drgnął. Roztrącając ciekawych, przecisnął się bliżej. Serce waliło na alarm. Poznał zdaleka. Leży maleńka, ze zsiniałą, obrzękłą twarzyczką; w półotwartych oczach — dziecinny przestrach.
Do późna w nocy wałęsał się po ulicach, wstrząśnięty do głębi, napróżno usiłując rozwiązać przejmującą mrozem zagadkę. Co mogło się stać? W jaki sposób mógł tak niczego nie zauważyć, nie zaopiekować się, nie powstrzymać?
Późno nocą powrócił skołatany do swej komórki. W komórce na stoliku — list. Otworzył drżącemi rękoma.

— Najdroższy! Nie potępiaj. Dziobaty biały djabeł zhańbił mnie. Zaraził złą chorobą. Jakże tu żyć? Gdybym ci się przyznała, byłbyś go może zabił. A tak — nie minie go kara. Napisałam władzom, że to z jego winy. Tak się boję umierać! Jedyny mój, najdroższy! Kocham...

P’an zawrzał. Rzucił się ku drzwiom. Na progu zatrzymał się. Dokąd? Zabić dziobatego? Tak czy owak — trzeba czekać do rana. Przycupnął na worku, nie rozbierając się. Myśli sadziły jedna przez drugą. A wewnątrz — fizyczny, żrący ból.
Stopniowo z chaosu wynurzyły się myśli prawidłowe, ścisłe.
I cóż tu dziobaty? Pionek. Kółko olbrzymiego mechanizmu. Zabić jednostkę? Nonsens! Skoro dąb zasłania słońce, cóż pomoże zerwać żołądź? Trzeba zrąbać pień. Podkopać korzenie. Runie — wszystkie żołędzie posypią się na ziemię. Byle wytrwale podrywać dalej! Nie ustawać w pracy. Stać się samemu toporem. Odszlifować nienawiść, jak ostrze, czuwać, by się nie stępiła!
Rozżarzoną igłą bólu powróciła myśl o Czen. Maleństwo! Taka roztropna! O wszystkiem chciała wiedzieć, a nie wiedziała o takiej prostej rzeczy, że tylko Chińczycy karzą winowajców samobójstwa. Chińskie prawo białych nie dotyczy. Biali sobie z niego kpią. I komuż przyjdzie do głowy karać mordercę maleńkiej Chinki?
Do rana przesiedział w kucki.
Rano stawił się na robotę sztywny, oschły, powszedni. Wieczorem, na zebraniu kółka, objaśniał dosadnie, rzeczowo odpowiadał na pytania i, czując dziesięć par utkwionych w nim skośnych oczu, twardo stawiał kropkę:
— Śmierć ciemiężcom!

Pod jesień udało się zorganizować w fabryce pierwszy odpór. Robotnicy wysłali do zarządu fabryki delegację. Podwyższyć zarobki. Znieść karę cielesną. Dzieciom i kobietom za równą pracę — równa płaca.
Delegatów obito i wyrzucono z fabryki. Robotnicy odpowiedzieli strajkiem. Zarząd stracił głowę. Wezwano oddział wojska. Wojsko obsadziło fabrykę. Policja przystąpiła do likwidowania podżegaczy. P’an Tsiang-kueja wraz z kilku innymi robotnikami aresztowano i odstawiono na policję. Na policji aresztantom zdarto z nóg buty i bito bambusem po piętach do utraty przytomności. Zemdlonego P’ana wtrącono do osobnej celi.
Zbiegł. Do razów przywykł od dzieciństwa. Nie przerażały go. Jak kot, rzucony o ziemię, nauczył się padać na łapy. Podobnie i teraz: przesadziwszy wysoki mur, otrzepał ubranie i, jakby nigdy nic, pomaszerował do komitetu dzielnicowego.
Potem — twarze, fabryki, miasta... Obrazy gonią obrazy, jak w rozpędzonym filmie. Wszystkiego utrwalić niesposób. Kółka, mitingi, strajki, demonstracje, więzienia. Ciało na piętach odbito mu do kości. Przeleżał dwa miesiące. Dwa wyroki śmierci. Dwie ucieczki.
Wstąpił do partji Sun Yat-sena. Rozejrzał się. Kuomintang roił się od nacjonalistycznie usposobionej burżuazji. Odebrać cudzoziemcom przywileje, zmusić ich do rewizji niekorzystnych traktatów. Poza tem — wszystko po staremu. Cóż łączy z nimi P’ana? Narazie jedno — wspólny wróg, imperjaliści. Trzeba wykorzystać przeciw nim, kogo się da. Do czasu — sojusznicy. Potem — zobaczymy. Przepędziwszy cudzoziemców, można będzie zabrać się i do tych. Najważniejsze — wzmocnić bezpośredni kontakt z masami robotniczemi. Pracował, nie pokładając rąk.
Studja zmuszony był zarzucić. Jedyny luksus — gazety. Rzadko kiedy dodawały otuchy. Częściej niepokoiły. Na Zachodzie coś się gmatwało. Ententa pokonała Niemcy. Rewolucję robotniczą zdławili swoi, „socjaliści“. Też widocznie coś w rodzaju niemieckiego Kuomintangu. Zwycięzcy w koncesjach odtrąbili zwycięstwo triumfalnem wyciem. Tylko patrzeć, posypią się znów, zatopią powalone bez walki Chiny drapieżnemi chmarami nowych, wiecznie niesytych poszukiwaczy złota.
Zlecieli się. Jeszcze czelniejsi, jeszcze butniejsi, jeszcze bardziej krwiożerczy. Zamęczone Chiny powitały ich cichym, żałosnym jękiem. Ale u dołu już bulgotało. Pierwsze nieśmiałe wybuchy — głuche, oddalone grzmoty nadciągającej burzy.
W Chinach stawało się coraz ciaśniej. Po piętach, jak charty, uganiali się na prześcigi biali i żółci szpiedzy. Trzeba było przemykać się nocami, myszkować po zakamarkach, jak niegdyś, w dzieciństwie, kiedy szukał zapadłej dziury na nocleg. Pracować było coraz trudniej. Ze zmęczenia i niesypiania kleiły się oczy, ćmiły osmagane pięty.
Pomoc nadeszła nieoczekiwanie. Wystarali się o nią przyjaciele. Kuomintang odkomenderował go wraz z grupą studentów na studja do Europy.
W duszny, upalny wieczór, kiedy obładowany okręt kołysał się ociężale na zgarbionych, ociekających pianą grzbietach fal, jak olbrzymia, nieporęczna szafa — na uginających się od wytężenia plecach tragarzy, P’an Tsiang-kuei po raz ostatni ogarnął wzrokiem z pokładu uciekające kontury ojczyzny. Gardło ścisnął mu żal. Chiny odpływały w mrok, jak olbrzymia galera popędzana wdal miarowemi uderzeniami niewidzialnych wioseł. Zdawało się, że w ciszy wieczornej zabrzmi lada chwila stłumione, przeciągłe wycie skośnookich wioślarzy, szczęk łańcuchów, świst wzlatującego bata białego poganiacza. Na wschodzie — czarna smuga nocy. P’an w rozterce oparł się o burtę. Dokąd płynie ten nieszczęsny kraj? I długoż płynąć ma tak jeszcze w mroku? I czy wypłynie kiedykolwiek na wolny, słoneczny przestwór, czy też nigdy nie sądzonem mu jest oglądać wytęsknionego słońca, które nieforemną kulą wyszywają po nocach w udręce wychudłe robotnice na białych sztandarach Kuomintangu?
Do Europy przyjechał nastroszony, czujny, jak niegdyś w dzieciństwie, gdy wpełzał po kość do bud najniebezpieczniejszych psów. Czuł, że wpełza do nory wroga, aby unieść stamtąd strzeżoną przez niego zazdrośnie, najcenniejszą kość — wiedzę. Wróg to daleko gorszy i groźniejszy od rodzimych. W porównaniu z nim swojski opasły chlebodawca wydawał mu się zawsze przylgniętą do jego ciała niezdarną pijawką, którą wystarczy oderwać i odrzucić. Już tam, w Chinach, z dojmującą odrazą czuł całym naskórkiem tysiące innych przylepionych do niego ssawek. Tych niepodobna było zwyczajnie oderwać; nieskończonemi nićmi drutów telegraficznych biegły od nich długie i gibkie macki, opasujące połowę kuli ziemskiej i gubiące się gdzieś, w niezbadanych kamiennych dżunglach obcego kontynentu. Po latach marzeń dziecięcych, zaczarowany morski Mer Ce-des zaniósł go nareszcie do tajemniczej kryjówki.
Pogrążając kolejno kliszę swej świadomości w odczynnikach coraz to nowych stolic, P’an Tsiang-kuei doznawał uczucia człowieka, który, chcąc uchronić się przed zarazą, zaszczepił sobie jej surowicę i czuje, jak po arterjach jego pędzą napęczniałe, wściekłe bakterje i wystraszony organizm, jak puszczona w przyśpieszonem tempie maszyna, wyrzuca serjami tysiące przygotowanych napoczekaniu antytoksyn.
Zresztą zdobycze kultury europejskiej, olśniewające niegdyś umysł dziecięcy, nie oślepiły już przyzwyczajonych, zwężonych z natury oczu, przypatrujących się wszystkiemu uważnie i surowo, oceniając to, co istotne i rzeczowe i przekreślając nieprzydatne jednym zamachem rozcapierzonego pendzla rzęs.
Po małym chłopcu, który postanowił przeczytać pokolei wszystkie książki w bibliotece ojców-lazarystów, pozostało mu w spadku nieugaszone pragnienie: poznać absolutnie wszystko, opanować do podstaw cały złożony aparat obcej kultury.
Uczył się z pasją, łykając książki haustem; przeczytane odrzucał, jak łupinę. Jak lunatyk po gzymsie sześciopiętrowego gmachu, przeszedł, nie poślizgnąwszy się, po cienistych korytarzach wszystkich uniwersytetów Europy.
Wieczorami, unikając gwarnych bulwarów, lubił zapuszczać się w odległe dzielnice robotnicze, oświetlone skąpo rzadkiemi ognikami latarń; wsiąkając w mętny, wyświechtany tłum — wpatrywać się w wychudłe, kanciaste twarze, pożółkłe od nędzy, z wysterczającymi kośćmi nad jamami policzków.
W wyniszczonej, szarej twarzy woźnicy majaczył migot szprych i bosych pięt zajeżdżonego rykszy, biegnącego w tej chwili gdzieś po skwarnych zaułkach Szanghaju. Uginający się pod ciężarem przytłaczającego worka tragarz ociekał żółtym potem chińskiego kulisa. Opuchłe, wyleniałe powieki kobiet, zataczających się pod brzemieniem omotanego w szmaty niemowlęcia, zwężały ich oczy do skośnych szpar.
P’an Tsiang-kuei ujrzał tu po raz pierwszy to, o czem szeroko i mądrze rozpisywały się przeczytane książki, że oprócz ojczystych Chin, z fasadą na Morze żółte, są jeszcze inne Chiny, międzynarodowe, wszędzie, gdzie gną się plecy, tężeją z wysiłku szczęki, zwężają się nienawiścią szczeliny oczu i zasiada wypasiony, majestatyczny chlebodawca.
W mijanych miastach, występując, jako delegat, na mitingach miejscowych organizacyj robotniczych, jak lasso nad rozfalowanem morzem głów, rzucał porywający zew międzynarodowej solidarności.
Zdaleka, z odległej, migocącej zarzewiem Moskwy, czerwonemi pryskami leciały nad światem rozżarzone słowa Lenina; jak pełgające żużle padały na skopane, udeptane stopami zwycięskich armij pokłady świadomości klasowej uciśnionych mas i ludów. Ziemia pod nogami drżała od wewnętrznych wybuchów, od nagłych obsunięć i wspięć przebijających się na zewnątrz pokładów. Wiadomości z Chin przychodziły urywane i niejasne, jak spłoszone stada ptaków, nadleciałe ze wschodu, trwożne zwiastunki nadciągającej nawałnicy.
I wreszcie stało się. Rozpalony do białości kocioł pękł pod histeryczny wrzask wstrząśniętych parlamentów i żałosny lament depesz. Z kotła wzburzoną lawą, zatapiając po drodze wszystko, chlusnęły nieprzebrane żółte kolumny, spiętrzona, nieokiełzana fala wszechświatowego przypływu. Czerwone słońce Kuomintangu z sierpem i młotem i gwiazdą pięcioramienną. Triumfalny pochód na północ. Po drutach telegraficznych, wyprzedzając pociski, leci skrzydlate słowo: zwycięstwo!
Od potężnego wybuchu po całym świecie rozprysnęły się odłamki, wkrótce doleciały i do Europy. Malutcy biali ludzie z walizkami. W oczach — nieprzetrawiony jeszcze strach i zdumienie. Zamiotali się wylękle po całym kontynencie. Nad bulwarami, uciekające w popłochu ogromne błyszczące litery gazet świetlnych, podcinane chłoszczącym wichrem depesz, ułożyły się w jedno szorstkie, kolczaste słowo: „interwencja“.
P’an Tsiang-kuei na pierwszą wieść o rewolucji drgnął, zatrzasnął niedoczytaną książkę, chciał biec na dworzec. Nie puszczono go. Kazano mu pozostać na posterunku, rzucić studja, wzmacniać kontakt z miejscowemi organizacjami robotniczemi, szykować odpór proletarjatu europejskiego przeciw zbrojnej interwencji imperjalistów.
Uległ. Rozumiał: punkt ciężkości walki leży nie tam, lecz tutaj. W Londynie, w Paryżu. W nadymionym gabinecie Foreign Office, w salonach Quai d’Orsay. Stąd do sztabów armij nieprzyjacielskich biegną cieniutkie nici: franki, funty, instrukcje, stalowe, pływające gmachy — pancerniki. Przetrącić grzbiet wroga jednym uderzeniem w stos pacierzowy, naciągnięty cienkim kablem telegraficznym pomiędzy Londynem a Paryżem, złamać go naporem własnych, białych mas robotniczych, zorganizowanych pod sztandarem obrony Rewolucji Chińskiej w imię świetlanego hasła wszechświatowej solidarności uciśnionych!
Zamiast zacisznych bibljotek i chłodnych laboratorjów, znów duszne, przepełnione sale, mitingi, konferencje, demonstracje, płomienne artykuły na wyrwanym z notesu świstku papieru, czadne kołyszące wagony, mieszkania, noclegi, troskliwy nadzór policyjny. Wysiedlono go z Londynu. W Paryżu, na schodach, w tramwaju, w kawiarni, badawcze, wypatrujące oczy. Zamęczyły go na śmierć. Tradycyjne chowanki w metrze, wśród wejść, wyjść, korytarzy. Zmylił ślad. Tak mijały tygodnie, miesiące, rok.
Nareszcie urlop. Pozwolono mu pojechać do Chin. Znowu kołysał okręt unoszony na muskularnych barach fal, jak mówca — na barach rozentuzjazmowanego tłumu. U brzegów Chin zagrodziły mu drogę posępne wieże pancerników, obserwujących brzegi przez długie lunety dział. Ponurym cieniem zamroczyły słoneczny dzień marcowy. Lecz brzegi kąpały się w słońcu, i na brzegu, zatknięty wysoko nad piramidą stłoczonych gmachów, trzepotał jaśniejący sztandar Kuomintangu. Na widok jego P’an rozchmurzył się.
Szanghaj spotkał go pożarem, rozpaczliwem biciem w bębny, alkoholem musującego tłumu, lamentem syren, krzykiem i bełkotem. Wykurzeni z mieszkań, oszaleli z przerażenia ludzie, boso i w bieliźnie, jak widma, skakali poprzez głownie, aby za chwilę zniknąć bez krzyku w bulgocącym, żółtym nurcie tłumu. Odświętnie ubrani rykszowie obnosili triumfalnie na odłamanych dyszelkach nadziane na nie głowy wczorajszych pasażerów.
Zaszedł na posiedzenie Zebrania Delegatów. Mowy tętniły zwycięstwem, odurzały mocniej od najtęższego wina ryżowego. Większość stanowili lewi kuomintangowcy i komuniści. Uzbroić robotników. Uformować rząd tymczasowy z lewych. Cała władza — delegatom! Delegaci-nacjonaliści protestują przeciw uzbrojeniu drużyn robotniczych. Wyszli obrażeni. Figa! Lepiej jeszcze poskaczą!
Po Szanghaju — Nankin. Wojska szanduńskie cofają się w popłochu. Na ulicach — nieprzejrzane, odświętne tłumy, wylały, potoczyły się, prą. Przypiekło słońce i nagle z łoskotem ruszyły lody; zdaje się, że za chwilę, porwane wartkim prądem tłumu, oddzielą się od ziemi, popłyną niezdarnemi krami domy, pałace, pagody; popędzą, zderzając się i kołując, ku otwartemu ujściu — ku zwycięstwu. Słońce — na rozwiniętych skrzydłach sztandarów, w rozszerzonych zachwytem źrenicach, w nieśmiałej wiosennej zieleni drzew, w szczebiocie pijanych ptaków; na fasadach, na twarzach — złota słoneczna sadza.
Wtem...
Głuchy łoskot. Co to? Pierwszy grzmot zbliżającej się wiosennej burzy? Nad zdumionym tłumem z trzaskiem pękł pocisk. Rozpaczliwy kołowrót i krzyk. Kłębowisko ciał, nagły, wściekły odpływ. Zagrodzono rzekę i wezbrane fale chlusnęły zpowrotem, naprzebój. W powietrzu — dymiące rakiety pocisków. Ostrzeliwują miasto! Kto? Szanduńczycy? Nie, nie szanduńczycy.
Nadbiegli pierwsi obłędni gońcy.
— Kanonierki! Desant! Wojska amerykańskie i francuskie wysiadają na brzeg!
Wszystko zakotłowało. Pociski nad miastem szybowały, jak meteory. Na prawo, na lewo — łomot walących się gmachów i czerwone fontanny płomieni. Bezbronny tłum miota się wśród padających ścian, jak oślepły tabun zamknięty w płonącej stajni.
Dopadli go rozczochrani, zachrypnięci ludzie:
— Wszyscy do arsenału, po broń!
P’an Tsiang-kuei nie stracił głowy. Wyrwawszy pierwszemu z brzegu ogłupiałemu żołnierzowi z rąk karabin, na czele dziesiątka ludzi popędził w kierunku portu. Po drodze ze wszystkich stron zbiegali się już grupkami uzbrojeni robotnicy i żołnierze, odstrzeliwując się w biegu. Na wybrzeżu — potyczka. Zdążyli z odsieczą. Gąszcz ludzki. Ciasto. P’an z rozpędu prasnął w elastyczną niebieską masę. Karabin trzasł. Angielski marynarz zamierzył się na P’ana bagnetem. P’an wywinął się. Pięścią — w golony kark. Zakrwawiona twarz marynarza ugrzęzła na zamku karabinu. P’an wyrwał broń. Na zamku czerwona miazga. Schwycił za lufę. Kolbą — naodlew po białych krochmalonych czapeczkach. Jak drwal oczyścił dokoła siebie przestronną polanę. Nadbiegli swoi. Marynarze — w rozsypkę, po kamiennych stopniach nadbrzeża. Ale ztyłu napływali już nowi. Na bulwarze — nowa utarczka. Skacząc przez ciała, P’an pośpieszył w tę stronę. Nagle potknął się. W oczach — płaty, czerwony wir.
Runął lekko, bez krzyku, wyprostowany i elastyczny, jak spadający z trapezu akrobata na rozciągniętą wdole kamienną siatkę nadbrzeża.
Ocknął się w trzy tygodnie później, w brudnym szpitalu wojennym, prześmierdłym jodoformem i mocnym żołnierskim potem. W piersiach — rozpalona igła.
Lekarz pocieszył go:
— Myśleliśmy, że się już nie wyliżecie. O jeden centymetr poniżej serca.
P’an spytał o wiadomości. Ogłuszyły go, jak cios. W Kuomintangu — rozłam, zdrada. Prawi zwąchali się z imperjalistami. Zdrajca Czang Kaj-szek rozpoczął w tych dniach krwawy rozgrom organizacyj robotniczych w Szanghaju i Kantonie. Hasło — walka z komunizmem. Wszędzie masowe rozstrzeliwania i rzezie. Nankin narazie jeszcze się trzyma, ale w nowym Kuomintangu — swary. Lewi kuomintangowcy są w zmowie przeciw komunistom. Tylko patrzeć, a przejdą otwarcie do obozu kontrrewolucji. I tak dalej. Długa litanja niewesołych wypadków, haniebnych imion i dat.
Ze zmęczenia przymknął oczy. Cóż, czyż nie wiedział zgóry, że przyjdzie czas i na tych? A jednak nie przypuszczał, że tak prędko. Zresztą tak może i lepiej. Lubił grać w otwarte karty.
Wkrótce wypisał się ze szpitala. Słaniając się jeszcze na nogach, dał nurka w wir roboty. Teraz — wieś. Nowe dyrektywy. Opanować związki chłopskie. Przyczynić się do rozwoju istniejących organizacyj włościańskich. Wciągnąć do organizacyj młodzież. Dążyć do rozbicia „mituanej“. Nawiązać bliższy kontakt z „Czerwonemi Pikami“. Wytyczna — rewolucja agrarna. Hubei. Hunań. Lepianki. Podwody. Rozmokłe, nieskończone drogi. Wzdłuż kolein, jak słupy drogowe, gorzkie, przytłaczające daty: Uchan. Nankin. Zdławienie powstania robotniczego w Kantonie. Rozstrzelania. Kaźnie. Lepka, niewinna krew.
Jedyna radość: wrzenie rewolucyjne mas chłopskich wzmaga się, wzbiera jak fala. Byle nie ustawać! Jak cierpliwy kret podkopywać groble. Chluśnie — zmyje wszystko. Wtedy — odwet.
Podtrzymywała go jeszcze jedna myśl: na północy olbrzymi Związek Radziecki rozpostarł się, zajął szóstą część kuli ziemskiej. Przetrwał interwencje, blokady, lata głodu i rozprzężenia. W pierścieniu imperjalistów, sam, o własnych siłach, zapuścił korzenie, rośnie, piętro za piętrem, wgórę. Nieodpartemi cyframi statystyk oskarża, upomina, nawołuje: „Trzymaj się! Nie ustępuj! Wznoś! Porażki, ucisk — wszystko to przejściowe! Przed nami — zwycięstwo, przestwór! Nie padaj na duchu!“
Od trudów, niewygód, poniewierki głowa zasnuwała mu się mgłą. Dawała o sobie znać zastarzała rana. Zaniemógł. Odwołano go do centrali. Znowu — w szpitalu. Wyciągnięto starą, zapomnianą kulę. Szybko powracał do zdrowia. W przeddzień wyjścia ze szpitala wręczono mu rozkaz. Odkomenderowany przez kompartję do Europy w charakterze tajnego agenta, jako znający tamtejsze warunki roboty, demaskować miał na miejscu kontrrewolucję.
Wyjeżdżał niechętnie, ale protestować nie próbował. Do Paryża przyjechał pod przybranem nazwiskiem. Rychło wywęszono. Trzeba było znów przemykać się nocami. Zamknięty w maleńkim numerze hoteliku na placu Panteonu, P’an Tsiang-kuei przesunął skazówkę swego dnia powszedniego. Spał w dzień, na miasto zaś wychodził dopiero późno wieczorem, kiedy w żółtawym odbłysku elektrycznych lamp zaciera się zdradziecka barwa skóry, a pod szerokiem rondem kapelusza nikną wydłużone szpary skośnych oczu.
W Paryżu, w Dzielnicy Łacińskiej, roi się od nacjonalistycznie nastrojonych studentów. Wślizgnął się niepostrzeżenie. Był małomówny i poważny. Pomału zaskarbił sobie powszechne zaufanie. Do wiosny był już duszą całego ruchu. Żartobliwy przydomek: „dyktator“.
O wybuchu dżumy dowiedział się po raz pierwszy z ust małego boy’a w hotelu. Instynktownie ucieszył się: nieoczekiwana sojuszniczka. Będzie zabawa lepsza od wszelkich interwencyj. Zakorkuje Europę na ładne parę miesięcy — ani okrętów, ani wojsk, ani nabitych funtami waliz. Byle tylko przetrzymała trochę dłużej, póki nasi nie zdążą rozprawić się docna ze swoimi i z tamtymi!
Przypadkowy zwiastun złowrogiej nowiny, podniósłszy oczy, dostrzegł ze zdumieniem, że kamienna twarz żółtego pana, jak dojrzały owoc, pęka po raz pierwszy szeroką szczeliną uśmiechu. Pochylonemu nad wystraszonym boy’em P’an Tsiang-kuejowi wydało się nagle, że w szeroko rozwartych oczach chłopca dostrzega inne oczy, wąskie i skośne, a poprzez kontury jego twarzy, jak przez woal — inną twarz, mongolską, wyszczerzoną gębę dżumy.
Chłopak hotelowy zmarł zresztą tejże nocy, zaraziwszy się dżumą jeden z pierwszych.


W maleńkiej chińskiej restauracyjce, przegięty przez stolik, starszy pan ze szpakowatą bródką, obserwujący uporczywie P’an Tsiang-kueja z ponad okularów, powiedział, rumieniąc się, stanowczym, nieco drżącym głosem:
— Przepraszam pana, że go niepokoję. Mam z panem do pomówienia...
P’an Tsiang-Kuei podniósł oczy z nad talerza i spojrzał ze zdumieniem na obcego pana, usiłując przypomnieć sobie, czy już gdzieś tej twarzy nie widział.
— Nie przypomina mnie pan sobie oczywiście — powiedział starszy pan, nie spuszczając z niego oczu. — Jesteś pan zanadto Chińczykiem, aby rozróżniać twarze Europejczyków. Tym bardziej, że w gruncie rzeczy nie łączyły nas nigdy stosunki znajomości w ścisłem tego słowa znaczeniu. Studjował pan u mnie, na Sorbonie, bakterjologję i biochemję, będzie temu z jakich siedm lat. Byłem pańskim profesorem. Stosunek nie obowiązujący do zapamiętania. Co innego, jeżeli chodzi o mnie. Obserwowałem was zawsze z ciekawością.
Przyjeżdżacie do nas pewnego ranka i, stojąc jeszcze na stopniach wagonu, nie dotknąwszy nogą naszej ziemi, rzucacie się, jak z trampoliny pływalni, głową wdół, w basen naszej wiedzy, żądni przebyć go jak najszybciej wpław, jakgdyby po tamtej stronie oczekiwała was jakaś czarodziejska, wam jednym wiadoma nagroda. W obce formy myśli europejskiej wciskacie swą nie mieszczącą się w nich, odmienną umysłowość z równą pasją, z jaką kobiety wasze wtłaczają swoje okaleczone nogi w ciasne otwory swych chodaków. Mam wrażenie, że, gdybyście dowiedzieli się pewnego dnia, iż ludzie o dłuższych nogach widzą rzeczy lepiej, nie zawahalibyście się ani na chwilę obciąć sobie własne nogi i zastąpić je dłuższemi od nich protezami.
Jesteście naszymi najpodatniejszymi, najpilniejszymi uczniami i jednocześnie — najbardziej niewdzięcznymi. Uzbrojeni w siedmiomilowe buty naszej wiedzy, zostawiacie je przed progiem własnego domostwa jak parę pantofli, by pójść dalej boso po wysłanej matami przesądów posadzce tradycji.
Pan byłeś właśnie jednym z moich najlepszych, najgorliwszych uczni. Oczywiście to jeszcze nie powód, by po tylu latach odnawiać znajomość w tak dalece odmiennych okolicznościach.
Kiedy pewnego dnia zniknąłeś mi pan z oczu, jak tylu innych pańskich rodaków, sądziłem, że drogi nasze nie skrzyżują się już nigdy. Zapomniałem o panu, jak się zapomina o przechodniach, potrąconych kiedyś na ulicy, których obraz ulatnia się równocześnie z konwencjonalnem uchyleniem kapelusza. Niestety stało się inaczej. Drogi nasze zbiegły się jeszcze raz i odtąd nic już nie jest ich w stanie rozdzielić, chyba... chyba radykalna amputacja...
P’an Tsiang-kuei przypatrywał się starszemu panu z wzrastającem zdziwieniem:
— Przepraszam pana — powiedział łagodnie — wydaje mi się jednak, że bierze mnie pan za kogo innego. Jeżeli kiedyś nawet studjowałem pod pańskim kierunkiem na Sorbonie bakterjologję i biochemję, — zdaje się, że to istotnie miało miejsce — mogę pana zapewnić z całą stanowczością, że nigdy więcej w życiu pana nie spotykałem.
— Nie potrzebuje mnie pan zapewniać — odparł siwy pan, wyzierając sponad okularów. — Wiem o tem doskonale. Pan istotnie nie spotykał mnie więcej nigdy. To ja pana spotkałem. Spotkałem pana w Nankinie, w roku 1927. Jeżeli pan sobie przypomina, w roku tym w paru prowincjach Chin zanotowano masowe wypadki cholery azjatyckiej. Towarzystwo Bakterjologiczne wydelegowało mnie tam celem przeprowadzenia na miejscu odpowiednich badań naukowych. Pojechałem tem chętniej, że miałem nadzieję zobaczenia się z moim jedynakiem, który w owym czasie wstąpił ochotniczo do jednego z oddziałów desantu; pancernik jego stał właśnie u brzegu Chin.
Wojna domowa, która objęła badane przeze mnie okręgi, zmusiła mnie do szukania schronienia w Nankinie. Miałem istotnie możność zobaczenia się z synem, gdyż okręt jego stał na kotwicy u wejścia do portu. Jednakże w parę dni po mojem przybyciu w mieście wybuchły rozruchy. Wówczas to ujrzałem pana po raz drugi. Zobaczyłem pana na czele rozjuszonego motłochu, który atakował broniące koncesji wojska desantu. Mało wprawdzie przypominał pan w owej chwili nieśmiałego, pracowitego studenta Sorbony, ale mimo to poznałem pana odrazu.
Angielska koncesja, w której znalazłem przytułek, została złupiona przez cofających się żołnierzy chińskich, i nas, rozbudzonych, w bieliźnie, ewakuowano pośpiesznie na oczekujący w przystani angielski krążownik, pod eskortą oddziału wojska. W liczbie oficerów jednego z tych oddziałów był również i mój syn. Z wytężoną uwagą obserwowałem przez lunetę z pokładu przebieg rozwijającej się bitwy. Widziałem, jak z zaułków miasta chińskiego runął rozbestwiony tłum, zalewając całe nadbrzeże. Na czele tłumu biegłeś pan. Pod naporem zdziczałej czerni żołnierze nasi zaczęli się cofać. Wtedy ujrzałem mojego chłopca. Biegł z rewolwerem w ręku, zatrzymując uciekających i zmuszając ich do powrotu. Nacierała nań rozwścieczona tłuszcza. I wtedy zobaczyłem, zobaczyłem na własne oczy, jak pan pierwszy doskoczyłeś do niego i rozmiażdżyłeś mu czaszkę kolbą karabinu.
Straciłem przytomność i przeniesiono mnie do kajuty.
Od tego czasu pozostałem zupełnie sam. Jednem uderzeniem odebrałeś mi wszystko. Nauka, która była dotąd mojem jedynem powietrzem, stała mi się nienawistną. Ilekroć próbowałem zasiąść do pracy, zawsze stawał mi przed oczyma obraz mojego chłopca i nie byłem w stanie napisać ani jednej litery...
Uwzględniając moje zasługi na polu nauki, emerytowano mnie, jak niedołężnego starca, pozostawiając mi z łaski pensję profesorską. Jestem nikomu niepotrzebnym szczurem, żerującym na padlinie własnej wieloletniej pracy.
Przez lata te, siedząc sam jak kret, w ciemnym pokoju, wiele i często myślałem o panu. Długo, po nocach, szukałem kładki — od pracowitego studenta Sorbony, płonącego pobożnym podziwem, niemal żarliwą miłością do naszej wielowiekowej kultury i wiedzy, składającego na jej ołtarzu nakrochmalone kwiaty swego zapału, do rozbestwionego Azjaty, masakrującego w dzikiem opętaniu nienawiści niedawnych nauczycieli i gościnnych gospodarzy. Wałęsając się wieczorami po uliczkach i wypatrując z za rogu wychodzących z Sorbony skośnookich studentów z kajetami w ręku, usiłowałem wyczytać na ich twarzach tajemnicę tej nienawiści. Ale twarze ich były uśmiechnięte i sztywne jak maski.
Jednego wieczora zaszedłem do kolegi, rektora Sorbony, i w długiej rozmowie starałem się go przekonać, że kultura europejska, przeszczepiona na grunt azjatycki, jak bakterja, przeniesiona w inne środowisko, staje się dla Europy zabójczą; że Europa, oświecając nieopatrznie Azję, gotuje sobie własną zagładę. Dowodziłem mu, że należy, nie tracąc ani dnia, zamknąć uniwersytety europejskie dla Azjatów. Wziął mnie za warjata i, skierowawszy rozmowę na inne tory, troskliwie odprowadził mnie do domu.
Zczasem konkretny obraz pański zatarł mi się w wyobraźni i, godzinami siedząc z zamkniętemi oczyma, napróżno usiłowałem go sobie odtworzyć. Twarz pańska prześlizgnęła mi się gdzieś, przez sito pamięci, zostały jedynie skośne, zwężone oczy i wystające kości policzków, jak szablon, którego luki należy samemu wypełnić.
Aż raz, wieczorem, zetknąłem się z panem na ulicy twarzą w twarz. Poznałem pana odrazu. Szedłeś pan szybko przed siebie i nie zauważyłeś nawet, że zatrzymałem się na twojej drodze, jak wryty.
Przez całą noc rozmyślałem nad różnemi sposobami zemsty, która narzucała mi się sama. O świcie, nie mogąc doczekać dnia, udałem się na policję i kazałem pana aresztować. Odpowiedziano mi wymijająco. Wskazywano na brak dowodów i przyrzeczono mi wdrożyć dochodzenie. Wyczułem, że wszczynanie procesu byłoby bezcelowe, ponieważ wielu uważa mnie za warjata.
Wówczas zrozumiałem, że pozostało mi jedno wyjście, że muszę pana zabić. Wracając do domu kupiłem sześciostrzałowy rewolwer i wyruszyłem na pańskie poszukiwanie.
Zacząłem bywać w chińskich restauracjach, w nadziei, że tam spotkam pana najpewniej. Przewidywania moje nie zawiodły mnie. Przed dwoma tygodniami istotnie spotkałem pana nareszcie w tej oto restauracyjce. Przekonałem się jednak tego wieczora, że zabić człowieka nie jest wcale tak łatwo, jakby się mogło zdawać. Widocznie do tego niezbędne są też jakieś wrodzone zdolności lub przynajmniej wprawa. Ja zaś nie mam ani jednych, ani drugiej.
Od dwóch tygodni chodzę za panem trop w trop, czekam na pana wieczorem przed pańskim hotelem, jadam z panem kolację w tym oto lokalu, towarzyszę panu, jak cień. I nie umiem pana zabić.
Inni robią to jakoś tak poprostu, mimochodem. Być może, nie trzeba o tem myśleć i wówczas to przychodzi samo, odruchowo. Ja zaś nie przestaję o tem myśleć. Odprowadzając pana do domu, przysięgam sobie, że jutro uczynię to już na pewno. Ale „jutro“ kończy się tak samo jak „dzisiaj“.
Znalazłem się w tej sytuacji po raz pierwszy w życiu. Nigdy nikogo nie zabijałem. Tak się już jakoś złożyło. Nie byłem nawet na wojnie. Czytując niegdyś w gazetach opisy dziesiątków morderstw, nawet nie wyobrażałem sobie, że to takie trudne. Nad ranem, kiedy, odprowadziwszy pana do hotelu (przystosowałem się do pańskiego trybu życia), wracam do domu, wyciągam z kątów stare gazety i czytam uważnie opisy najróżnorodniejszych zabójstw. Sądziłem, że do wszystkiego potrzebne są pewne, bodaj elementarne, studja przygotowawcze. W tym wypadku jednak nie na wiele się one zdają. Widocznie, podobnie, jak znać teorję malarstwa, nie znaczy jeszcze wcale umieć malować, tak samo znajomość historji wszystkich mordów od stworzenia świata nie może nikogo nauczyć praktyki jednego własnoręcznego zabójstwa.
Po dwóch tygodniach straciłem prawie nadzieję, że potrafię pana zabić kiedykolwiek.
Wybuch dżumy z początku ucieszył mnie, jak proste a nieprzewidziane wyjście z sytuacji. Liczyłem, że mnie ona wyręczy, że przyszedłszy następnego wieczora pod pański hotel, z codziennym zamiarem zabicia pana, tym razem już na pewno — natknę się na nosze z pańskiemi zwłokami. Przychodzę co wieczór, punktualnie o godzinie przejazdu trupiarek.
Dżuma jednak pana oszczędza. Początkowo sprawiało mi radość chodzenie za panem krok w krok, obserwowałem pana, jak się miotasz bez celu po pustych nocnych uliczkach, jak szczur, schwytany w pułapkę. Pewność, że, mimo wszystko, prędzej czy później, musisz umrzeć od zarazy, była mi jedyną pociechą w moich codziennych bezpłodnych powrotach. Czas jednak mija. Jeżeli nie dziś, to jutro mogę umrzeć ja sam. Zdarzyć się może z łatwością, że umrę przed panem. Zdarzyć się może i tak, że ja umrę, a pan ocaleje. Do tego dopuścić mi nie wolno. Dziś poprzysiągłem sobie, że zabiję pana nieodwołalnie. Przyszedłem tu umyślnie wcześniej, aby zająć stolik wtyle za tym, przy którym siada pan zazwyczaj. Umyśliłem sobie, że zabić pana ztyłu będzie mi łatwiej. Tymczasem dziś właśnie spóźnił się pan i przysiadł po raz pierwszy wprost do mojego stolika. Czuję, że nie zabiję pana znowu.
Postanowiłem spróbować ostatniego środka. Mam wrażenie, że nie mogę pana zabić, póki wiem, że pan niczego się nie domyśla. Gdy będę przekonany, że pan wie o grożącem mu niebezpieczeństwie i może się bronić, sądzę, że przyjdzie mi to łatwiej. Dlatego zdecydowałem się wyjawić panu wszystko. Strzeż się pan! Broń się pan! Dzisiaj przy wyjściu z tego lokalu zabiję pana!
Profesor umilkł w widocznem podnieceniu, nie odrywając od P’an Tsiang-kueja swych szarych oczu, spozierających z ponad okularów. P’an Tsiang-kuei przyglądał mu się przez chwilę z zaciekawieniem.
— Czy chce pan, byśmy wyszli zaraz? — zapytał spokojnie, wycierając usta serwetką.
— Jak pan sobie życzy — odpowiedział kurtuazyjnie profesor.
P’an Tsiang-kuei w milczeniu uregulował rachunek i wstał od stołu. W drzwiach ustąpił drogę profesorowi. Krótką chwilę obaj panowie certowali się ceremonjalnie, kto ma wyjść pierwszy. Wreszcie pierwszy wyszedł profesor.
Znalazłszy się na ulicy, przez chwilę szli obok siebie w milczeniu. Po pięciu minutach milczącego marszu uliczka, którą szli, nagle urwała się, uderzając, jak głową o mur, o kamienną balustradę nadbrzeża. Wdole centkami świateł migotała Sekwana.
P’an Tsiang-kuei i profesor zatrzymali się niezdecydowanie.
— Niech pan mi powie — podjął wreszcie profesor, przecierając chusteczką zapotniałe szkła okularów — niech pan mi powie z łaski swojej... Nie mogę tego zrozumieć. Zaco wy właściwie nienawidzicie nas tak nieprzejednanie, nas, którym tyle zawdzięczacie, od których zapożyczacie się nieustannie. Myślę nad tem ciągle i nie mogę odpowiedzieć sobie na to pytanie. Zabiwszy pana, nigdy się już tego nie dowiem. Niech mi pan to wytłumaczy, jeżeli nie sprawi to panu różnicy...

Pod wygiętemi żeńsko arkadami mostu miljonem rozmodlonych ust bełkotała czarna, połyskliwa woda.
Oparty o kamienną balustradę, P’an Tsiang-kuei mówił głosem miarowym i beznamiętnym:
— Antagonizm azjo-europejski, o którym uczeni wasi wypisują całe tomy, doszukując się jego źródeł w głębinach uwarstwień rasowych i religijnych, rozwiązuje się bez reszty na powierzchni codziennej ekonomiki i walki klas. Wasza nauka, z której jesteście tacy dumni i którą przyjeżdżamy do was studjować, nie jest systemem narzędzi panowania człowieka nad przyrodą, lecz systemem narzędzi panowania Europy nad nie-Europą, systemem narzędzi wyzysku słabszych kontynentów. Dlatego nienawidzimy waszej Europy i dlatego przyjeżdżamy tak żarliwie was studjować. Jedynie opanowawszy zdobycze waszej nauki, będziemy w stanie zrzucić wasze jarzmo. Wasza burżuazyjna Europa, rozprawiająca szeroko o swej samowystarczalności kulturalnej, jest tylko małym pasorzytem, przyczepionym do zachodniego boku olbrzymiego ciała Azji i wysysającym z niego soki. To my, sadzący ryż, hodujący bawełnę i herbatę, jesteśmy, narówni z waszym własnym proletarjatem, właściwymi, chociaż pośrednimi twórcami waszej kultury. Do jej skomplikowanego zapachu, trącącego na cały świat potem waszych robotników i chłopów, miesza się zapach potu chińskiego kulisa.
Dziś zresztą role nasze się zmieniają. Wasza żarłoczna Europa zdycha, jak klacz, która złamała nogę przed ostatnią przeszkodą. Zdycha, nie zdążywszy pożreć wszystkiego, ze zdławionym od zbytniej łapczywości przełykiem. Nie jest to przypadek, że zarazą, która ją dobija, jest dżuma, nasza stara azjatycka znajoma. Azja okazała się niestrawną dla żołądka europejskiego kapitalizmu.
Słodko jest patrzeć na śmierć wroga, zakradłszy się za jej plecami do wnętrza jego domu, widzieć w jego rozszerzonych przerażeniem źrenicach minjaturowe odbicie własnej twarzy. Widziałem jednego z waszych zadżumionych. Siny już był prawie, gdy wynosiła go z domu służba sanitarna. Kiedy ułożyć go chciano na wspólnym wozie, wyrwał się z krzykiem: „Nie kładźcie mnie tam! Tam są zadżumieni!“ Wpakowano go przemocą. Rzucał się, kopał i gryzł, gdy zaś wepchnięto go wreszcie i zatrzaśnięto za nim drzwiczki, nagle posiniał i stężał. Strach przed śmiercią przyśpieszył zbyt powoli zbliżającą się śmierć.
Patrzyłem w te oczy, rozszerzone śmiertelną trwogą, i zrozumiałem wówczas, że ten strach właśnie jest motorem i dźwignią całej waszej olbrzymiej kultury. Ten lęk, ten pęd do utrwalenia się za wszelką cenę, wbrew logicznej nieuchronności śmierci, popychał was do nadludzkich wysiłków, byle wykuć swą twarz na takich wyżynach, gdzie nie mogłaby jej już zmyć pochłaniająca wszystko rzeka czasu. I myślałem jeszcze, że wyrwać naszą Azję z jej tysiącletniej śpiączki pod figowem drzewem buddyzmu zdołać może jedynie zastrzyknięcie jej tej surowicy kultury europejskiej. Dotychczas Europa posyłała nam tylko swoich kupców i swoich misjonarzy. Chrześcijaństwo było niegdyś jadem, zaszczepionym przez Azję Europie, jadem, który zniszczył bogatą kulturę rzymską i pogrążył Europę na długie wieki w mrokach barbarzyństwa. Lecz Europa nawet tę truciznę bezwładu potrafiła zasymilować, skinetyzować ją, uczynić dla siebie niejadowitą, obrócić ją w narzędzie ucisku innych. Dziś w spóźnionym odwecie eksportuje ją nam zpowrotem. Nie mogąc uczynić z nas własnej koncesji, chce z nas zrobić koncesję Watykanu. Chrystus jest komiwojażerem, płatnym agentem wyzyskiwaczy.
Dziś już zresztą zaszkodzić nam nie może. Europa zdycha w ostatnich konwulsyjnych podrygach. Nie pomogą jej żadne kordony sanitarne. Z Paryża dżuma musi rozlać się nieuchronnie po całym kontynencie. Prawdę mówiąc, jej ingerencja w naszym odwiecznym sporze była najzupełniej zbyteczna. Absurdalność tej interwencji byłaby w stanie przekonać mnie o istnieniu waszego boga, którego tricki, jeżeli wierzyć autorom pisma świętego, nigdy nie grzeszyły zbytnią inteligencją. Lata waszej imperjalistycznej Europy były już, tak, czy inaczej, policzone, i nie było potrzeby przyśpieszać jej końca podobnym wybrykiem.
Za dwa lata, na bezimiennej, zapuszczonej mogile waszej drapieżnej Europy eksploatatorów wyrosłaby nowa Europa, Europa robotników, z którą Azja porozumiałaby się z łatwością międzynarodowym językiem pracy.
Nieproszone wtrącenie się najbezsensowniejszej klęski żywiołowej może dziś jednym razem obucha uśmiercić obie te Europy: zdychającą i jeszcze nienarodzoną.
Stara lichwiarka nie zdążyła nawet sporządzić swego testamentu. Ale testament ten, chociaż niepisany, istnieje. Spadkobiercami jej, narówni z waszym własnym proletarjatem, jesteśmy. Los zarzucił nas tu, do metropolji Europy, poto, abyśmy z jej kostniejących rąk przejęli jej klucze.
P’an Tsiang-kuei umilkł. Chwilę słychać było tylko plusk wody, rozbijającej się wdole o filary mostu.
— Myli się pan — rzekł wreszcie profesor. — Jesteście za słabi, by udźwignąć na swoich barkach ciężar jej spadku. Jeśli Europa umrze, jeśli wymrze jej inteligencja, wraz z nią zginą owoce jej kultury i techniki. Wówczas popadniecie zpowrotem w waszą wiekową śpiączkę, skoro nie stanie tego jedynego bodźca. Czy przypuszcza pan serjo, że rolę tę odegrać może nasze ciemne pospólstwo, że w sojuszu z niem zdołacie zawładnąć skarbnicami naszej kultury? Ale do czegóż, prócz bezmyślnego niszczenia, zdolny jest nieoświecony, rządzony niskiemi instynktami plebs? Pozbawione swych chlebodawców, pańskie „masy pracujące“ znajdą się w sytuacji stada, któremu odebrano pasterzy. Politowania godne w swej bezradności, popadną one napowrót w mrok barbarzyństwa. Niezdolne do żadnego twórczego wysiłku, nie będą one w stanie odziedziczyć jednego choćby tylko Paryża i własnemi siłami uchronić go od ruiny.
— A jednak tak będzie i to, zapewniam pana, w najbliższym czasie. Będzie pan miał sposobność przekonać się o tem naocznie.
— Nonsens. Idę o zakład, że nie.
— Przyjmuję.
— Zakład zbyt abstrakcyjny, aby ktokolwiek z nas miał szansę go wygrać.
— Możemy go z łatwością skonkretyzować. Jeżeli, przy dotychczasowych postępach epidemji, Paryż za miesiąc nie będzie w naszych rękach, uznaję się za pobitego.
— Akceptuję. Jedyny warunek: z chwilą przegranej pakuje pan sobie bez mojej pomocy kulę w łeb.
— Zgoda.
— Może się zdarzyć, że umrę, nie doczekawszy się rozstrzygnięcia naszego zakładu. To rzeczy w niczem nie zmienia. Zakład obowiązuje po dawnemu.
— Obowiązuje po dawnemu.
— Jeżeli wygra pan, w takim razie ja przyrzekam palnąć sobie w łeb.
— To zupełnie zbyteczne — odparł z uśmiechem P’an Tsiang-kuei. — Jeśli wygram ja, zobowiąże się pan wrócić do swej pracy naukowej i stać się lojalnym kierownikiem laboratorjum do walki z dżumą w naszym proletarjackim Paryżu.
— Zgoda. Termin — miesiąc. Na wszelki wypadek, dla uniknięcia trudności, jakie nastręczyć może dotrzymanie warunku naszego zakładu, pozwoli pan, że ofiaruję mu już dziś ten oto rewolwer. Może posłuży on panu za fetysz.
P’an Tsiang-kuei z uśmiechem wsunął rewolwer do kieszeni:
— Poczynając od tej chwili, winien pan skrupulatnie dbać o siebie i zachowywać wszelkie środki ostrożności, aby nie zachorować i nie umrzeć, jeżeli, jako uczciwy dłużnik, nie chce się pan stać niewypłacalnym. Poproszę pana w każdym razie o pańską wizytówkę z adresem, żebym wiedział, gdzie mam upomnieć się o należność w chwili właściwej.
Profesor na wyrwanej z notesu kartce napisał ołówkiem adres.
Pod wygiętemi żeńsko arkadami mostu miljonem rozmodlonych ust bełkotała czarna, połyskliwa woda.

Na Sacré-Coeur biły dzwony, nieustanne, płaczliwe, bezradne.
Rozproszkowani w olbrzymiej kadzi miasta ludzie, w obliczu wszystko niwelującego strychulca śmierci, czepiali się kurczowo w ślepym pędzie odśrodkowym każdego elementu własnej odrębności, zbijali się, jak opiłki dokoła biegunów magnesu, dokoła świątyń własnego obrządku. Wieże kościołów, cerkwi i meczetu odprowadzały w niebo, jak piorunochrony, rosnący z każdą chwilą magnetyczny prąd odrębności, zbijający rozproszone stado ludzkie w samoistne kompleksy rasowe i religijne.
Pierwszy wybuch nastąpił w środowisku, wyodrębnionem najbardziej już samym pigmentem swej skóry i pozbawionem własnego piorunochrona-świątyni.

Dnia 30 lipca stacja radja przyniosła nieprawdopodobną wiadomość. W nocy z dnia 29-go na 30-ty żółtoskórzy mieszkańcy dzielnicy Łacińskiej dokonali zorganizowanego zamachu stanu. Wszystkich białych mieszkańców zepchnięto na prawy brzeg Sekwany, ogłaszając dzielnicę Łacińską autonomiczną republiką żółtych.
Wieczorem tegoż dnia na murach opustoszałej dzielnicy Łacińskiej ukazały się pierwsze długie pasy hieroglifów: odezwy w języku chińskim.
Rząd tymczasowy powiadamiał żółtoskórych mieszkańców Paryża o ukonstytuowaniu na terytorjum byłej dzielnicy Łacińskiej niezależnej republiki żółtych, w odruchu samoobrony przed zarazą Europejczyków. Rząd tymczasowy ogłaszał każdego białego, schwytanego na terytorjum republiki, wyjętym z pod prawa, jako rozsadnika dżumy. Rząd zabraniał dalej żółtym, pod karą śmierci, opuszczania granic swej republiki. Celem ściślejszego odgrodzenia jej od zarażonego miasta, republika otoczona została nowym murem chińskim barykad.
W krótkiej apostrofie do ludności rząd tymczasowy polecał pieczy obywateli znajdujące się na terenie republiki drogocenne bibljoteki, które, jak nietykalne skarbnice, przechować miały owoce kultury europejskiej dla przyszłych pokoleń.
Odezwę w imieniu rządu tymczasowego podpisał P’an Tsiang-kuei.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Jasieński.