Palę Paryż/Część II/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Palę Paryż |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Karol Prochaska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część II Cały tekst |
Indeks stron |
W cienistych głębiach oceanu, gdzie nie dosięgają już prądy, wiry i odpluski fal, w nieruchomej, zielonkawej wodzie, martwej, jak woda akwarjum, w lasach gigantycznych wodorostów, przedpotopowych sigilaryj i lian, żyje ryba flądra.
Gdzieś, setki metrów wyżej, w wiecznej, niezmordowanej pogoni pędzą białogrzywe fale, czarnym lemieszem prują na metry w głąb obolałą powierzchnię oceanu kadłuby olbrzymich parowców, w mętnej galarecie wody trzepocą galaretowate ośmiornice, jak chłodny błysk reflektora przecinają głębie sztyletem łuski długie, wyostrzone ciała ryb w niespokojnym pościgu.
Na dole jest cisza, chłodny, twardy piasek, sady drzew bezpłodnych i białawych, jak chmury, oglądane z aeroplanu. Dno jest, jak niebo, jak odbicie nieba w wypukłej, niezmierzonej kropli oceanu, z kosmosem własnych ruchomych morskich gwiazd, zwyrtkich, ogoniastych komet, — chłodny pośmiertny przytułek zabłąkanych, strudzonych wędrowców.
Na dnie żyje ryba flądra. Wziął ktoś rybę, rozciął ją wzdłuż grzbietu przez pół i połowę położył na piasku. Ryba flądra ma jedną tylko stronę — prawą. Lewą jej stroną jest ziemia, dno.
Od nieużywania organu organ zanika. Wszystkie organy flądry z lewej, nie istniejącej strony przeniosły się na prawą. I z prawej strony, jedno obok drugiego, patrzy zawsze wgórę para maleńkich, beznamiętnych oczu.
Oczy patrzą zawsze wgórę, oba po jednej stronie, poczwarne, niesamowite, dziwaczne, a lewej strony — wogóle niema.
W ogromnem mieście Paryżu, w rudym, piegowatym domu przy ulicy Pavé, mieszka rabi Eleazar ben Cwi.
Ulica Pavé leży w sercu dzielnicy Hôtel de Ville, małego żydowskiego Paryża. W środku międzynarodowego miasta, w centrum Francji, przyniesione tu skądś, ze wschodu, z żyznych pól Ukrainy, z kałużastych miasteczek Galicji, osiadło, namuliło się przez kilka dziesięcioleci, wyrosło beztradycyjne nowoczesne ghetto, trwałe, nierozpuszczalne, odosobnione.
W wielkiem wielojęzycznem mieście ścierają się z sobą na miał setki języków, dziesiątki narodów i ras, użyźniając mierzwą nowych, zapładniających elementów chłodną glebę francuską. Żydzi polscy i rosyjscy z właściwą im zdolnością nieasymilowania się, wlani w roztwór miasta, wypłyną zawsze na powierzchnię jednolitą plamą oliwy.
W Paryżu kotłują się masy, powstają i upadają gabinety, zderzają się i przesadzają w karkołomnym wyścigu wydarzenia. Tu jest cisza, czarny połyskliwy asfalt, lśniący, jak berdyczowskie błoto, jeszybot i bożnica, tydzień od piątku do piątku, i co piątek na stołach u okien karłowate drzewka zakwitają pomarańczowemi płomykami świec.
Tu są swoje własne wydarzenia. Do piekarza Herszla przyjechał czerwonym samochodem syn z Ameryki, i samochód nie mógł wjechać w wąską szczelinę uliczki Prevost. Z Jass przybyła nowa partja żydów uciekających przed pogromem. Córka tandeciarza Mendla, która zeszłego roku zbiegła do miasta z murzynem dżazbandystą z kawiarni na ulicy Rivoli i po miesiącu wróciła do ojca, urodziła dziecko, małego murzynka, i stary Mendel powiesił się w sieni ze wstydu przed sąsiadami. W wąskich, obłupanych uliczkach stygnie stęchłe galaretowate powietrze, nieruchome i przeźroczyste, i wieczorem, załamujące się w niem cienie latarń kołyszą się leniwie jak gigantyczne wodorosty.
Rabi Eleazar ben Cwi ma dwoje osadzonych blisko siebie oczu, i oczy patrzą zawsze wgórę, beznamiętne, maleńkie, bliźniacze, obrócone ku niebu, w którem zdają się widzieć jakieś dla nich tylko dostrzegalne rzeczy. Od nieużywania organu organ zanika. Rabi Eleazar ben Cwi widzi wiele rzeczy niedostępnych ludzkiemu wzrokowi, a nie widzi tych najprostszych; zna jedną tylko stronę — tę, zwróconą do nieba, a tej, obróconej ku ziemi — wogóle nie ma.
Oddawna, odkąd pamiętają mieszkańcy Hôtel de Ville, rabi Eleazar ben Cwi mieszkał stale w domu przy bożnicy, nie opuszczając go nigdy. Z domu jest wejście wprost do bożnicy i rabi Eleazar ben Cwi, by odmówić maref, nie potrzebuje przechodzić przez ulicę. Ulica nie zna rabiego Eleazara. Znają go tylko ci, co zasięgali jego rady, to znaczy, zna go cały Hôtel de Ville, bo i któż nie zasięgał rady rabiego Eleazara ben Cwi, który jest mędrszy od wszystkich rabinów-cudotwórców i do którego na sąd przyjeżdżają specjalnie samochodami nawet kupcy z tamtego brzegu Paryża?
Rabi Eleazar ben Cwi nie był nigdy w Paryżu. Przyjechał tu przed pięćdziesięciu laty ze swego miasteczka i odrazu zamieszkał w domu przy synagodze. A mądrości jego w zawiłych sporach kupieckich nie mogą się nachwalić kupcy paryscy.
Rabi Eleazar ben Cwi ma swego starego szamesa, który jeden mógłby opowiedzieć o świątobliwem życiu rebego. Ale szames opowiada niechętnie i całe dnie i wieczory spędza przy boku rebego. Szames powiada, że rebe jest bardzo słabowity, i nie dopuszcza do niego osobiście z byle głupstwem, póki sam się nie przekona, że sprawa jest ważna i wymaga rady w cztery oczy. Jedno jest pewne: komu rabi Eleazar da w chustce swą ksybę, ten, choćby najcięższą boleścią Bóg go doświadczył, wraca do domu beztroski i wesół, jak ptaszek. To też drzwi do rebego zamykają się rzadko, a staremu szamesowi, kiedy wychodzi w piątek na zakupy, nigdy nie braknie pieniędzy w przetartej aksamitnej portmonetce.
Rabi Eleazar ben Cwi ma dwoje maleńkich, blisko siebie osadzonych oczu, obydwoje od strony nieba. Szames mówił w sekrecie staremu Herszlowi, że rebe często rozmawia z Bogiem. Długo, godzinami, Bóg i rebe gawędzą ze sobą. I Żydzi wiedzą: rebe może mówić z Panem Bogiem, kiedy zechce. To tak, jakby miał z nim stałe połączenie telefoniczne. Zwykli żydzi mogą dzwonić do Boga całe życie i nigdy nie uzyskają komunikacji: tylu ludzi naraz chciałoby się do niego dodzwonić. Czasem, raz w życiu, na krótką chwilę, udaje się żydowi osiągnąć z Nim połączenie i wtedy należy się bardzo śpieszyć, by wyłożyć swoją prośbę, zanim nie przeszkodzi kto inny.
O rabim Eleazarze możnaby powiedzieć, że ma ma do dyspozycji osobną linję i rozmawiać może z Bogiem o każdej porze, bez obawy, że mu ktoś przerwie. Zresztą rebe Eleazar wie, że Pan Bóg, jak każdy żyd, nie lubi, by go nagabywano, gdy jest zajęty, i wie już, w jakich godzinach można porozmawiać z nim najswobodniej. I Pan Bóg ma za to słabość do rebego Eleazara i nie było jeszcze wypadku, aby mógł mu czegoś odmówić.
Tak minęło wiele, wiele lat. Ile? Tego dokładnie nie pamiętał nawet stary szames.
Roku tego rabi Eleazar ben Cwi czuł się już bardzo słaby, często rozmawiał z szamesem o śmierci i przyjmował osobiście tylko w bardzo wyjątkowych wypadkach.
Pewnego wieczora szames wrócił z miasta później, niż zwykle, i rebe omal nie opóźnił przez niego kolacji. Szames był bardzo wystraszony. Na mieście opowiadano o jakiejś strasznej chorobie, która nawiedziła Paryż. Dzieci krawca Lewiego, które, jak to dzieci, poszły tańczyć na święto francuskie — w parę godzin po powrocie umarły w strasznych boleściach. Tej samej nocy umarła na boleści żona kamasznika Symchy i jeszcze trzy żydówki. Od rana zmarło dwunastu żydów. Na mieście panuje wielki lament. Szames, który pamiętał cholerę w Żmerynce, widział w tem jej niezawodne objawy, chociaż gazety nazywały nową zarazę inaczej. Żydzi są bardzo zatrwożeni i wybierają się gromadą do rebego prosić go o radę.
Rabi Eleazar ben Cwi wysłuchał sprawozdania szamesa w milczeniu, jak bardzo jednak wziął je sobie do serca, widać było już z tego, że nie dojadł nawet kolacji. Umywszy ręce, kazał podać sobie tałes i zszedł da bożnicy.
W synagodze panował już lament i płacz. W ciągu wieczora umarło jeszcze trzydziestu żydów. Nazwiska krążyły z ust do ust.
Rebe Eleazar długo modlił się zgięty nad swym pulpitem. Kiedy zamknął „sejfer“ i odwrócił się do wiernych, twarz miał pogodną i świetlaną. Kazał zaraz na drugi dzień odprawić ślub na cmentarzu, jak to jest w zwyczaju w czasie zarazy. Wyszukano na miejscu młodego i młodą. Kupiec bławatny, Szyja, i czapnik, Sender, podjęli się wyposażyć młodą parę.
Ślub odbył się nazajutrz, na cmentarzu Bagneux, w obecności żydów z całego Hôtelu de Ville. Po ślubie odprowadzono młodych do domu.
Tej samej nocy młoda umarła z objawami zarazy. Szames, do którego wystraszeni żydzi przybiegli z tą nowiną, długo nie ważył się powtórzyć jej rebemu. Wreszcie, w obawie, że rebe sam się dowie o tem w bożnicy, z wielkiemi ostrożnościami dał mu do zrozumienia, co zaszło. Rabi Eleazar nie powiedział nic, ale twarz jego, koloru jego mlecznej brody, stała się jeszcze bledsza, i szames zauważył, że ten zły omen wywarł na nim wielkie wrażenie.
W synagodze panował lament głośniejszy jeszcze, niż wczoraj. W ciągu dnia umarło znowu sześćdziesięciu żydów. Między nimi wszystkie pomywaczki wczorajszych trupów. Umarło nadto dwunastu żydów z towarzystwa ostatniej posługi, którzy chodzili odwiedzać rodziny nieboszczyków, siedzące na pokucie. W Paryżu ludzie padali podobno na ulicach tysiącami.
Przez całą noc trwało w bożnicy nabożeństwo, przerywane wtargnięciem coraz to nowych zwiastunów szerzącego się moru. Co chwila ktoś z rozmodlonych dowiadywał się o wypadku zarazy w swoim własnym domu i, zawodząc, wybiegał z synagogi.
Do rana modlił się żarliwie rabi Eleazar, zgarbiony nad swoim modlitewnikiem. Nad ranem z trudnością trzymał się już na nogach i gabe z szamesem musieli pod ręce odprowadzić go nagórę.
Na cały następny dzień rabi Eleazar ben Cwi zamknął się w swoim pokoju i zabronił szamesowi dopuszczać do siebie kogokolwiek. Na schodach cisnął się szlochający tłum. Blady szames, z palcem na ustach, stał na warcie przed drzwiami. Wiedział dobrze, że rebe rozmawia teraz z Panem Bogiem i że nie należy mu w tym przeszkadzać.
Późno wieczorem rebe zawołał do siebie szamesa i kazał sobie powtórzyć nowiny. Wiadomości były okropne. W ciągu dnia zmarło jeszcze stu trzydziestu żydów. Trupy poniewierały się w mieszkaniach niemyte, ponieważ wszystkie pomywaczki pozarażały się i pomarły. Rodziny nieboszczyków siedziały na pokucie o głodzie, gdyż odwiedzający je członkowie towarzystw ostatniej posługi wszyscy poumierali. Rodziny siedzące na pokucie dogorywały kolejno. Ze składającej się z dziesięciu osób rodziny kamasznika Symchy, którego żona zmarła zaraz pierwszej nocy, dziewięć już nie żyje i na pokucie siedzi jeden ojciec.
Rebe kiwał w milczeniu głową, słuchając strasznych relacyj szamesa. Potem kazał podać sobie tałes i zszedł do bożnicy. Szames pobiegł za nim z obowiązku i z ciekawości.
Kiedy rebe Eleazar zjawił się w synagodze, zapanowała w niej wielka cisza. Wszyscy wiedzieli, że rebe cały dzień rozmawiał z Bogiem i że przychodzi powiedzieć coś ważnego. Wszystkie oczy skierowały się w jego stronę.
Stanąwszy na stopniach ołtarza, rabi Eleazar ben Cwi zwrócił twarz do zebranych i mówić zaczął uroczystym głosem prawodawcy:
— Bóg otworzył oczy moje i w księdze swego gniewu pozwolił mi wyczytać bekijach nejfesz. Przez cały czas zarazy żydzi zwolnieni będą od siedzenia na pokucie po swoich zmarłych, jako też od grzebania ich w sposób rytualny. Na czas zarazy zwłoki bez uprzednich obrządków zaszywać będziecie w płótno i wywozić na cmentarz. Bóg doświadczył nas ciężko i jedynie modlitwa zdoła go przebłagać. Anioł śmierci, Malach Hamaweth, wszedł do domów żydowskich i drzwi naszych nie obroniła mezuze. Domy, których dotknął, będą nieczyste przez dni czterdzieści i podlegną opuszczeniu. Módlcie się i proście zmiłowania.
Rabi Eleazar, blady, słaniający się z osłabienia, zszedł po stopniach i, podtrzymywany przez szamesa, opuścił bożnicę. Po wyjściu jego synagoga zahuczała tysiącem rozgorączkowanych głosów.
Wypadki dni następnych nie zdawały się świadczyć o tem, jakoby Bóg zamierzał dać się przebłagać. Naskutek ogłoszonego bekijach nejfesz liczba zgonów w ciągu następnych dni nieco zmalała, nie spadając zresztą poniżej stu ofiar dziennie. Natomiast zabrakło niebawem mieszkań, niezapowietrzonych przez zarazę. Na dziesiąty dzień kryzys mieszkaniowy przybrał rozmiary zastraszające.
Rabi Eleazar ben Cwi zamknął się na cały ten czas w mieszkaniu, nie pokazując się nawet w bożnicy i nie przyjmując nikogo, poruczywszy wszystkie sprawy szamesowi. Napastowany szames umiał jedynie powiedzieć, że rebe jest bardzo milczący i całymi godzinami rozmawia głośno z Bogiem w swoim pokoju.
Na dziesiąty dzień, kiedy w całym Hôtel de Ville nie znalazło się więcej ani jednego mieszkania nienawiedzonego przez zarazę dziesięciu najstarszych żydów udało się do rebego w delegacji. Opłacony szames poszedł na palcach zameldować rebemu o ich przybyciu.
Po długiej chwili wyszedł do nich sam rebe. Twarz miał jeszcze bardziej przezroczystą, niż zwykle, aż strach było pomyśleć, że życie jego wisi na włosku.
Kiedy szames przyniósł krzesła, zabrał głos stary Mechel, największy grosista na cały Hôtel de Ville.
— Rebe — powiedział głosem bardzo przybitym — rebe, uczyniliśmy wszystko, coś nam polecił. W księdze gniewu bożego wyczytałeś bekijach nejfesz i odtąd żydzi nie siedzą na pokucie po swoich umarłych, a zwłoki żydowskie bez oporządzenia rytualnego, zaszyte w płótno, wysyłają na cmentarz. Powiedziałeś, że domy nawiedzone przez zarazę będą nieczyste przez dni czterdzieści i podlegną opuszczeniu, i usłuchaliśmy cię, a jednak zaraza trwa, i niema dnia, w którym nie ucierpiałoby od niej kilkadziesiąt rodzin żydowskich. Mieszkania nasze są przepełnione. Wkrótce nie będzie już ani jednego domu, nieskalanego morem. W całym Hôtel de Ville niema już mieszkań. Rodziny zarażonych śpią na ulicach. Co czynić, rebe?
Rabi Eleazar ben Cwi uśmiechnął się dobrotliwie, i dwoje oczek, utkwionych gdzieś, poprzez Mechela, nie widząc go, jakby był przezroczysty, odbłysnęły tym samym uśmiechem, kiedy powiedział w zamyśleniu:
— Wiele jest jeszcze mieszkań w dzielnicy żydowskiej, po które starczy sięgnąć ręką.
Starzy Żydzi zamienili spojrzenia. Kiedy rebe mówi rzeczy ważne, widzialne jego oczom, zwykłym rozumem ogarnąć ich zrazu niesposób. Na chwilę zaległo milczenie. Wreszcie stary Mechel zdobył się na odwagę i zapytał:
— Rebe, rozumowi naszemu nie równać się z twoim. Słowa twoje są dla nas niejasne. Jakież to mieszkania masz na myśli, po które starczy sięgnąć ręką?
Rabi Eleazar pomilczał chwilę, potem podjął, jakby do siebie, w głębokiem zamyśleniu:
— Wiele jest mieszkań w dzielnicy żydowskiej, których drzwi nie broni mezuze. Przez te drzwi wszedł do nas Malach Hamaweth.
Zapadła długa cisza. Potem rebe jął mówić dalej, jakby ciągnął głośno własną myśl:
— Powiada rabi Hillel, najmędrszy z mędrców: Za czasów rabiego Ezra, kiedy naród żydowski był rozbity, a dokoła szalała zaraza chrześcijaństwa, pragnąc ustrzec się przed nią i zachować swój zakon, żydzi po miastach otoczyli domostwa swoje wysokim murem, a współcześni nazwali te miasta żydowskie słowem: „ghetto“. Ale nadszedł czas, gdy żydom uprzykrzyła się mowa ojców ich i zapragnęli ponieść swój zakon między obcych na pohańbienie. Wtedy zburzyli mur, okalający ich domostwa, i odtąd klęski gojów stały się ich klęskami, a gniew Pański obrócił się przeciw nim. Póki nie ogrodzą się żydzi na nowo murem nieprzebytym od wszystkiego, co nie jest nimi, póty pożerać ich będzie mór, a anioł śmierci nie opuści ich progów.
W tem miejscu rabi Eleazar ben Cwi dał znak ręką, że uważa audjencję za skończoną, polecając szamesowi odprowadzić do drzwi przybyłych.
Dnia 30 lipca o godzinie piątej po południu na bulwarach ukazały się nadzwyczajne dodatki. W dodatkach donoszono o nowym zamachu separatystycznym. Ludność żydowska obwodu Hôtel de Ville opanowała ratusz i wyparła z obrębu całej dzielnicy ludność aryjską. Apatyczni chrześcijanie naogół nie stawiali oporu. Na jedyny zdecydowany sprzeciw żydzi natrafili w dzielnicy Saint-Paul, zamieszkałej przez ubogą ludność polską. W odruchu wrodzonego antysemityzmu ludność polska usiłowała przeciwstawić się z bronią w ręku. Doszło do krwawych utarczek, które pociągnęły za sobą straty ze stron obu, póki nie skończyły się zwycięstwem przeważających liczebnie żydów.
Dodatki nadzwyczajne wspominały o rozklejonem na murach dzielnicy Hôtel de Ville orędziu gminy żydowskiej do wszystkich żydów Paryża. Orędzie donosiło podobno o ukonstytuowaniu, w obronie przed zarazą aryjczyków, samodzielnej terytorjalnej gminy żydowskiej, odgrodzonej od reszty miasta murem barykady. Wzywało ono wszystkich żydów Paryża do przesiedlenia się na teren gminy, wyrażając przeświadczenie, że od nowej tej plagi, która nawiedziła aryjską Europę za wielowiekowe gnębienie narodu żydowskiego, ocaleje on i tym razem, pod warunkiem, że zachowa jak najściślejszą izolację.
Wiadomość wywołała w mieście wielkie wrażenie. Wieczorem w stronę Hôtel de Ville z dzielnic zachodnich i północnych pociągnęły długie karawany samochodów, naładowanych walizami. Nikt im w tem nie przeszkadzał.
U wejścia do dzielnicy Hôtel de Ville milicja narodowa i szomrzy fortyfikowali gorączkowo barykady na wypadek ewentualnej obrony.
Nikt zresztą nie zamierzał ich atakować.
W rudym, piegowatym domu przy ulicy Pavé, stary, zgarbiony szames chodzi na palcach i cicho, na palcach, nasłuchuje u drzwi.
Rabi Eleazar ben Cwi już trzeci dzień nie wychodzi ze swego pokoju, nie przyjmuje żadnego pożywienia, modli się i rozmawia z Bogiem. Szames słyszy monotonny, kiwający się głos. Nad otwartą zatłuszczoną księgą siedzi rabi Eleazar i pałąkowate, przezroczyste jego ciało chyboce się, jak trzcina, pod podmuchem tchnienia bożego. Rabi Eleazar ben Cwi po raz pierwszy wątpi.
I jak tu nie zwątpić? Wziął na ramiona swoje brzemię, przechodzące siły człowiecze. W księdze gniewu pańskiego wyczytał bekijach nejfesz, i odtąd żydzi nie siedzą na pokucie po swoich zmarłych, a trupy żydowskie bez oporządzenia rytualnego idą na łono śmierci. Wszystko napróżno.
Czarne, pokraczne litery, jak podróżni, wymachujący chusteczkami z okien pociągu w biegu, przesuwają się przed przebiegającym je wzrokiem rebego Eleazara.
Rabi Eleazar ben Cwi niżej, w wahadłowych pokłonach, kołysze się nad książką. Postąpił, jak kazał Pan, oddzielił trzody Izraelskie murem nieprzebytym, a oto zaraza szerzy się wśród nich po dawnemu i niemasz na nią lekarstwa.
Czarne litery, jak krople męczeńskiej krwi, kapią na książkę z wykrzywionych bolesnym grymasem ust rebego Eleazara:
Rabi Eleazar wątpi. Wziął na barki swoje odpowiedzialność straszliwą: otoczył miasto żydowskie murem, pozbawiając je nawet własnego cmentarza; i po komorach gnić zaczęły trupy żydowskie.
I odsłonił rabi Eleazar żydom bekijach nejfesz niesłychane w historii żydostwa, iż trupy, nie mogące spocząć w ziemi, oddane być mają płomieniom.
I nie opuściła zaraza murów miasta żydowskiego.
A wszakże powiedział Pan:
Rabi Eleazar ben Cwi wątpi po raz pierwszy w życiu, ugina się pod ciężarem, jak gałązka — pod ptakiem. Pergaminowe wargi mamrocą:
— Panie, czemuż włożyłeś na mnie ciężar ten? Stary jestem i wątłe są plecy moje.
Stara, zatłuszczona książka, jak sito, pełne drogocennej cieczy, deszczem czarnych kropel-liter pada na spragniony piasek duszy rebego Eleazara:
Rabi Eleazar ben Cwi nie szemrze. Wie: niezbadane są wyroki boże. Na kogo On wskaże palcem, ten daremnie ujśćby chciał swemu przeznaczeniu. Nie, rabi Eleazar nie będzie skomlał, jak Mojżesz: „Słuchaj, Panie, poślij tego, kogo posłać masz.“ Za dawno przywykł do posłuchu. Pewną ręką zamyka książkę. Wstaje. Wyprostował się. Woła szamesa.
Wystraszany szames widzi: zaszło coś ważnego, najważniejszego. Ze zwojów siwej brody, jak z białych kłębów ofiarnego dymu, wykwita wąska, parafinowa twarz rebego. Oczy świecą wewnętrznym blaskiem, patrzą, nie widząc.
Rebe Eleazar każe zwołać starszyznę.
Wąskiemi, mroczniejąceymi uliczkami, gdzie, jak olbrzymie wodorosty, kołyszą się modlitewne cienie latarń, w rozwianym chałacie biegnie stary szames, wspina się po krętych schodach, wrzucając w niedomknięty otwór drzwi depeszę-szept: posłanie od rebego Eleazara.
— Hallo! Czy Grand Hotel? Proszę mnie połączyć z pokojem mistera Dawida Lingslaya. Hallo! Hallo-o-o! Czy mister Dawid Lingslay? Mówi sekretarz prezydjum rady komisarzy koncesji anglo-amerykańskiej. Prezydjum prosi pana uprzejmie o przybycie na tajne posiedzenie rady, o godzinie jedenastej przed południem. Tak jest, za godzinę. Możemy liczyć?...
Mister Dawid Lingslay przewrócił się na drugi bok. Światło, przezierające przez szparę między storami, uderzyło go w oczy i, marszcząc się, musiał powrócić do dawnej pozycji. Tak świetnie spał, gdyby nie ten piekielny dzwonek. Za godzinę — w „American-Express“. Trzeba pomyśleć o wstawaniu.
Mister Dawid Lingslay wyciągnął się jeszcze raz na wygodnem, czteroosobowem łóżku. Nagle zerwał się i przysiadł na krawędzi. Odrzuciwszy kołdrę, skrupulatnie pomacał przez jedwabną pyjamę brzuch, potem, podnosząc każdą rękę zosobna, — gruczoły pachowe. Po dokładnych oględzinach wyciągnął się zpowrotem.
Codzień budził się z tym instynktownym strachem zdrowego, muskularnego ciała, przeczuwającego w zwierzęcym lęku chwilę, w której, pewnego ranka, obudzi go gryzący ból w dole brzucha. O przykrym tym fakcie, na którego szali elementarny rachunek prawdopodobieństwa kładł dziewięćdziesiąt dziewięć przeciw stu, mister Dawid Lingslay starał się za dnia nie myśleć, piastując gdzieś wewnątrz, jak wychuchane w zanadrzu pisklę, nieśmiało formułowaną nadzieję na tę jedną setną możliwości ocalenia.
Co rana jednak, gdy pogrążone we śnie ciało, w nagłem przejściu od snu do jawy, oscylowało jeszcze w irrealnej próżni, zanim rozluźnione dźwignie woli nie trafiły znów trybem na tryb, — jak odprężona sprężyna ciskał mu się do gardła strach, który wciskać trzeba było dopiero pięścią do jego komórki, gdzie przyczajony przebywał aż do następnego rana.
W tych krótkich chwilach mister Dawid Lingslay przypominał sobie, że tam, w szufladzie szafki nocnej — wystarczy sięgnąć ręką — leży, wyczekując niecierpliwie tego jednego rana, mały, stalowy przedmiocik, skulony i niewidoczny, czeka, liczy niedosłyszalne tętno spoczywającego na blacie, pękatego zegarka, który gdzieś, w swych wnętrznościach, w rozdygotanym wskazującym palcu skazówki chowa ukrytą, jemu jednemu wiadomą, fatalną godzinę. Odliczył już precyzyjnie tyle i tyle obrotów i odrabia je codzień, udaną obojętnością maskując gorączkowy pośpiech.
W podobnych momentach mister Dawid Lingslay czuł taką piekącą nienawiść do całego świata przedmiotów, że tylko dzięki jego wrodzonemu opanowaniu i flegmie pokojówka nie zastawała co rana jego apartamentu zdemolowanym.
Wyniosłe i oziębłe tafle luster, przyjmujące z lokajską pokorą każdy rzucony im, jak policzek, gest, wszystkie te szafy i biurka, obojętne, druzgocące swą niezbitą, matematyczną pewnością, że stać będą tak samo, odbijać wypolerowaną powierzchnią swej drewnianej skóry inne gesty, twarze i grymasy, kiedy po misterze Dawidzie Lingslayu nie zostanie ani śladu, swoją spokojną, arogancką wyższością zdolne były doprowadzić go do szału. Miało się nieprzepartą chęć porozbijać je, podeptać, połamać na kawałki, zadać kłam ich niewzruszonej przewadze, napaść się widokiem ich bezwładnych szczątków.
W chwilach takich mister Dawid Lingslay naciskał tylko mocniej namydloną brzytwę, pod pocałunkiem której, jak Afrodyta z piany morskiej, wyłaniała się twarz, oślepiająca nagością wypielęgnowanej skóry.
Z tępą nienawiścią wpychał do kamizelki zegarek, do tylnej kieszeni od spodni — mały, stalowy drobiazg, i wychodził na miasto, starając się pozostawać w swoim pokoju jak najkrócej.
Mister Dawid Lingslay, król amerykańskiego trustu metalowego, właściciel czternastu wielkich dzienników w New Yorku, Bostonie i Filadelfji, zatrzymał się w Paryżu w przejeździe, zdążając starym zwyczajem na letnie miesiące do Biarritz. W czasie tego kilkudniowego pobytu zastała go w Paryżu dżuma.
Wszelkie próby wydostania się z zadżumionego miasta spełzły na niczym. Nie pomogły powaga nazwiska, olbrzymie stosunki, astronomiczne czeki. Strach przed zarazą zatarł granice społeczne, potargał nierozerwalną pajęczynę najniezawodniejszych znajomości, otoczył Paryż szczelnym, wyrosłym przez jedną noc, nieprzebytym murem.
Po dwóch tygodniach bezowocnych zabiegów mister Dawid zmuszony był dać za wygraną.
Jak wszyscy gracze giełdowi, mister Dawid Lingslay był fatalistą, i przekonawszy się o bezskuteczności wszystkich usiłowań, sam na sam z sobą w swoim luksusowym pokoju hotelowym przyznał się szczerze do przegranej. Wszystko dotychczas w życiu udawało mu się niebywale. Nieraz, stojąc na kolejnym szczeblu drabiny finansowej, rzuciwszy okiem wdół, doznawał na chwilę lekkiego zawrotu głowy na myśl, że karta jego może być kiedyś bita.
Przekonawszy się tym razem, że wyjścia niema, mister Dawid Lingslay, jak przystało na dżentelmena, sporządził testament, przetelegrafował go do Nowego Jorku, zamknął w biurku skoroszyty podręcznych spraw i czekał.
Dżuma wyraźnie bawiła się z nim w chowanego. Na trzeci zaraz dzień w strasznych boleściach zmarł jego osobisty sekretarz. Mister Dawid Lingslay czekał na swoją kolej. Mijały dni. Po tygodniu czarna karetka zabrała z sąsiedniego pokoju maszynistkę. Coraz to pustoszał któryś z przyległych apartamentów. Pod koniec drugiego tygodnia na całem pierwszem piętrze mister Dawid Lingslay pozostał sam. Z błyskawiczną szybkością, jak kamienie, rzucone w studnię windy, znikali bezgłośnie liftboy’e, służba, maître d hôtel’e. Na ich miejsce wynurzali się nowi. Oddawszy wieczorem portjerowi polecenie, mister Dawid, schodząc nazajutrz, zastawał innego portjera, nie pytał, powtarzał polecenie, starając się nie powracać myślą do tego drobnego epizodu, pił małemi łykami gorącą poranną kawę i jechał do swej metresy.
Od paru bowiem lat mister Dawid Lingslay utrzymywał w Paryżu kochankę, której w prezencie ofiarował, wraz z kolekcją oślepiającej biżuterji niepozbawiony smaku pałacyk na Polach Elizejskich.
Kochankę swą odwiedzał mister Dawid Lingslay dwa razy do roku, nie zatrzymując się zresztą u niej nigdy i mieszkając po kawalersku, w Grand-Hôtelu. Zmuszały go do tego interesy, pomijając już to, że jako dżentelmen i człowiek żonaty, nie lubił afiszować się swym stosunkiem.
Za każdej zaś bytności swej w Paryżu miał w nim tyle interesów i spraw, że zazwyczaj, siedząc już w przedziale i odbierając z rąk grooma tradycyjny pakiet nowości powieściowych, przesyłany mu na dworzec przez kochankę, spostrzegał dopiero, że przez cały czas swego pobytu spędził z nią w sumie może niespełna sześć godzin i solennie przyrzekał powetować to sobie następnym razem, to jest za pół roku.
Nadawszy do New Yorku testament, mister Dawid Lingslay po raz pierwszy uświadomił sobie treść oklepanego słowa „wakacje“ i pożałował, że potrwają tak niedługo. Jakkolwiek bądź, postanowił po raz pierwszy w życiu całkowicie poświęcić je miłości. Była to właśnie ta funkcja życiowa, na którą nigdy nie wystarczało mu czasu, którą załatwiać musiał między dwoma dzwonkami telefonu, zawsze w pośpiechu i zawsze nie w porę.
Przed laty, w tradycyjny wieczór poślubny, kiedy sądził, że tym razem będzie mógł poświęcić jej przynajmniej przewidziane prawem dwanaście godzin, otrzymał w ostatniej niemal chwili ofertę niezmiernie korzystnej i skomplikowanej transakcji, o którą zabiegał oddawna; i przez całą noc poślubną, wypełniając przykładnie, jak dżentelmen, nałożone na niego przez społeczeństwo obowiązki i odpowiadając w roztargnieniu na rozkapryszone pytania młodej małżonki, przesuwał w głowie gigantyczne liczydła cyfr, układając z nich odpowiedź, jaką trzeba będzie dać telefonicznie jutro, z samego rana (byle nie zaspać!). W rezultacie, ilekroć po latach, zwyczajem innych ludzi, mister Dawid Lingslay usiłował przypomnieć sobie swą noc poślubną, na kliszy pamięci występowały tylko te długie kolumny cyfr, reszta zaś gubiła się gdzieś, jak źle wywołane tło.
Po raz pierwszy w życiu, być może na tydzień przed śmiercią, mister Dawid Lingslay mógł niepodzielnie oddać się miłości i każdy dzień był dla niego prawdziwym miodowym miesiącem.
Kochanka, którą utrzymywał w Paryżu ze snobizmu, jak dwa Rolls-Royce’y, jak stałą kabinę na „Majestic’u“, aby mieć z kim pójść wieczorem do teatru i potem na kolację do „Ciro’s“, aby kusić zazdrosne spojrzenia innych mężczyzn jej niezwykłą urodą, przyjmowaną przez niego na wiarę, od innych, nie mając sam nigdy czasu dobrze się w niej rozeznać, — okazała się w samej rzeczy cudowną istotką, instrumentem czułym i czarownym, zawierającym niewyczerpane gamy słodyczy.
Mister Dawid spędzał z nią teraz całe dni, wieczory i noce, odnalazłszy w sobie, w czterdziestym roku życia, najtkliwszego amanta.
Jak sybaryta, pragnący zaostrzyć sobie rozkosz spożycia następnego dania przez powstrzymanie się od poprzedniego, mister Dawid nie przeniósł się do niej ostatecznie, zachowując swój apartament w Grand-Hôtelu, aby po krótkich godzinach rozłąki wracać do niej z coraz większą tęsknotą, zakochany po raz pierwszy, po uszy.
Miłość, to kwestia wolnego czasu. Któż zgadnie grobowcami jakich płomiennych kochanków są poruszające się dokoła nas opasłe cielska brzuchatych businessmanów, tych paradoksalnych niewolników, przykutych za nogę niewidzialnym łańcuchem do skazówki własnego zegarka.
Zresztą misterowi Dawidowi Lingslayowi i tym nawet razem nie sądzone było rozwinąć w pełni skarbów swej niezużytej erotyki. Przeszkodziły mu w tem wypadki, raptowne drgania sejsmiczne, które wstrząsnęły wkrótce psychiczną skorupą zadżumionego Paryża.
Dnia 30 lipca, niemal równocześnie, z jednolitego organizmu Paryża, drogą zbrojnych zamachów separatystycznych, w spontanicznym odruchu samoobrony przed zetknięciem z zarazą aryjczyków, wyodrębniły się dwie dzielnice: Łacińska i Ratusz, tworząc na mapie dawnego Paryża dwa samodzielne państewka: chińskie i żydowskie. Za przesunięciami rasowemi podążyły socjalne.
Dnia 4 sierpnia ludność robotnicza dzielnic Belleville i Menilmontant, rozbudzona nagłym nieprzepartym musem zawładnięcia skromną gospodarką własnego, wymykającego się jej z rąk życia, ogłosiła swe terytorium samoistną republiką radziecką. Na stronę powstańców przeszło wojsko.
Wieczorem tegoż dnia, na znak protestu, kameloci królewscy przy poparciu katolickiej ludności przedmieścia Saint-Germaine opanowali Lewy Brzeg Sekwany, od Pałacu Inwalidów do Pola Marsowego, ogłaszając restaurację monarchii.
Zaskoczona błyskawicznością wypadków, zagrożona w swem posiadaniu, anglo-amerykańska ludność dzielnic centralnych uczuła się zmuszoną zająć wobec nich określone stanowisko i przedsięwziąć środki ostrożności. Celem omówienia wydarzeń, 8 września, w gmachu Opery, zwołany został pierwszy w swoim rodzaju miting dżentelmenów.
Na mitingu tym, gwoli samoobrony przed zbolszewizowanemi dzielnicami Paryża, zdecydowano jednomyślnie dzielnice, zamieszkałe przez ludność anglosaską, ogłosić na czas zarazy autonomiczną koncesją anglo-amerykańską. Uzbrojona milicja, złożona z młodzieży, zająć się miała wzniesieniem barykad dokoła nowej koncesji i ich ewentualną obroną na wypadek napaści ze strony dzielnic zbuntowanych.
Tematem ożywionej dyskusji stała się sprawa tubylczej ludności francuskiej, zamieszkującej teren nowej koncesji. Cześć dżentelmenów obstawała stanowczo przy wysiedleniu elementów nieanglosaskich. Większość głosów uzyskała jednak rozumna propozycja mistera Ramsaya Marlingtona, który wystąpił z wnioskiem użycia francuskich mieszkańców koncesji, po ich gruntownem rozbrojeniu, do świadczeń służebnych, rekrutując z nich niezbędne kadry służby hotelowej i prywatnej. Od świadczeń tych, według projektu mistera Marlingtona, zwolnieni być mieli jedynie sklepikarze i właściciele bistros, jako kierownicy zakładów użyteczności publicznej, oraz Francuzi, mogący się wykazać rentą roczną, przewyższającą sto tysięcy franków.
Wniosek mistera Ramsaya Marlingtona został wprowadzony w życie. Ludność francuska dzielnic centralnych, przyzwyczajona od dawna do życia z napiwków turystów anglo-amerykańskich, nie stawiła oporu przeprowadzeniu projektu mistera Marlingtona i z nową swą rolą pogodziła się wcale nieźle, oszczędzając w ten sposób rządowi nowej koncesji wielu nieprzewidzianych kłopotów.
Do zarządu koncesją pierwsze zgromadzenie wyłoniło radę komisarzy złożoną z dwunastu wybitnych finansistów: sześciu Anglików i sześciu Amerykanów. Do dyspozycji rządu tymczasowego oddano gmach „American-Express Company“.
W wyniku głosowania do rady komisarzy koncesji, w liczbie sześciu potentatów amerykańskich, wybrany został i mister Dawid Lingslay. Powaga nazwiska i stanowisko społeczne nie pozwoliły mu wymówić się od tego zaszczytu, chociaż sprawy państwowe i administracyjne kolidowały wyraźnie z całokształtem jego obecnych zainteresowań i czynności, toteż postanowił poświęcać im jak najmniej czasu i uwagi.
Wspomnianego dnia, powróciwszy do hotelu o godzinie piątej nad ranem, pełen najmelodyjniejszych oddźwięków burzy miłosnej, która oskardami swych błyskawic rozorywała w nim coraz głębsze pokłady nienasyconego smakoszostwa, zbudzony nie w porę dzwonkiem społecznego obowiązku, mister Dawid Lingslay bardziej, niż kiedykolwiek, odczuł cały ciężar swej sytuacji socjalnej i w humorze więcej, niż kwaśnym, jął naciągać powoli swój wykwintny garnitur.
Kończył właśnie golić się przed lustrem, gdy, poprzedzony pukaniem, do pokoju wszedł smukły, zawsze uśmiechnięty boy, niegdyś pierwszy sekretarz wielkiego towarzystwa ubezpieczeniowego, które przy nowym stanie rzeczy straciło wszelką rację bytu, i zameldował, że dwóch panów w ważnej sprawie pragnie widzieć osobiście mistera Dawida Lingslaya.
Innym razem mister Dawid, przeczuwając jakichś nudnych interesantów, byłby kazał zapewne powiedzieć, że niema go w domu. Dziś jednak, postanawiając wychylić do dna kielich społecznego obowiązku, gestem pełnym rezygnacji kazał prosić ich do salonu.
Kiedy po długiej chwili, kończąc zawiązywać krawat, mister Dawid Lingslay ukazał się w drzwiach salonu, na spotkanie jego wstali z foteli rabi Eleazar ben Cwi i starszy, korpulentny jegomość w amerykańskich okularach.