Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/XLVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „Świat mojej matki” |
Indeks stron |
Nie potrafię już teraz z powikłanego pasma wspomnień oddalonych wysnuć pamięcią jednolitéj nici, która zwolna, stopniowo, wiodła mię znowu w zaczarowane krainy marzeń i poetycznych rojeń o miłości.
Pan Lubomir bywał u nas często, zawsze jednako melancholijną miał pozę, długie włosy jego zawsze mu w romantycznym nieładzie opadały na czoło, a on odrzucał je w tył niedbałém głowy wstrząsaniem. Ale więcéj, niż zagadkowa melancholia, którą od stóp do głowy był obleczony, więcéj, niż długie zadumy, w które często zapadał i w których lubił oddalać się od towarzystwa, więcéj, niż wszystkie te zajmujące pozory, zdające się mówić o duszy poetycznéj, rzewnéj i umyśle nurtowanym wysokiemi myślami, pociągały mię ku niemu słowa jego szlachetne, pełne zapału, które zdrojami z ust mu płynęły, opiewając wielkie braterstwo ludzi, potęgę miłości, wdzięki przyjaźni, lub grzmiąc oburzeniem na przesądy, próżność, błahostki, niestałość. Serce moje, czujące niczém nie zatamowane porywy do wszystkiego, co, lubo nieznane i niepojęte dobrze przeze mnie, widniało mi z dala szlachetnością i cnotą, wtórowało tym mowom jego przyśpieszoném biciem. Głowa moja, w któréj najgłębszym gdzieś kąciku leżało niewyraźne, lecz razem z duchem moim zrodzone pojęcie o prawdzie, chłonęła jego słowa płynne i podniosłe. Wyobraźnia obudziła się do pracy nowéj, i wieńcami, z tęcz uplecionemi, poczęła znowu wieńczyć piedestał, na którym nowy zjawił się ideał, a pierś oddychała coraz szerzéj, coraz pełniéj i głębiéj, połykając wraz z otaczającém powietrzem tchnienia wiary i uczuć gorących, jakich była spragnioną.
Tylko czasem, w godzinach późnego wieczoru, gdy sama jedna, udając się na spoczynek, siadywałam w sypialni mojéj, w miękkim zanurzona fotelu, z pomiędzy cieniów, jakie, zmieszane ze smugami bladego lampy światła, błąkały się po ścianach pokoju, wypełzała brzydka, drżąca, szyderczo-usta mara niewiary, zwątpienia.....
Wtedy przykładałam rękę do czoła i, odtwarzając pamięcią piérwszy ideał mój, nielitościwie strącony z piedestału, porównywałam go z tym, który coraz silniejszą stopą podnosił się nań teraz. Odtwarzałam pamięcią człowieka, który był bohaterem méj wyobraźni, a którego potém ujrzałam szkieletem, odartym z ciała, o kościach poczerniałych od plam gangreny, i czyniłam porównanie między nim a tym, co, odziany zbroją rycerską, stawał teraz przed myślą moją. Przypomniałam sobie, słowem, Agenora, stawiałam obok niego Lubomira i wołałam: jakaż wielka między nimi różnica! Agenor był bez zaprzeczenia piękniejszy, dowcipniejszy, świetniejszy od dzisiejszego władcy moich marzeń; ale ten o ileż bardziéj zajmującą miał powierzchowność! Agenor posiadał dźwięk głosu, którego mistrzowskie melodyjne modulacye rozmarzały mię i upajały, a Lubomir wygłaszał szczytne myśli, co umysł mój i serce unosiły w siódme niebo zachwytów. Tamten, słowem, myślałam sobie, był pociągającym, światowym, zręcznym i świetnie ułożonym człowiekiem; tego dusza objawia mi się piękną i wzniosłą, i czuję, że duszy mojéj bratnią ma naturę. Czyż dlatego, żem się raz lub dwa razy zawiodła, mam wątpić o wszystkich ludziach na ziemi? Nie! prawda, dobro, wielkość istnieją na świecie; mówi mi o tém wiara i niestłumione niczém pragnienie serca młodego, które pozbyć się nie może ideałów swoich, przeczutych, wymarzonych i wypieszczonych.
Nie, słowa pana Lubomira nie kłamią! kłamać tak płynnie, tak kwiecistym stylem, tak podniosłemi wyrazami, nie umieją chyba ludzie.
Lubomir jest w istocie człowiekiem wyższym, niepospolitym, jednym z tych ludzi może, którzy, według słów mego ojca, wielkością swą przyświecają ziemi, jak zrzadka rozsiane, lecz szeroko rozpalone, pochodnie.
Po takim szeregu wątpliwości, pytań zadanych saméj sobie i odpowiedzi na nie, porywałam za barki brzydką marę zwątpienia, rzucałam ją pod stopy i deptałam, jak zjadliwą żmiję, która jadowitém swém żądłem chciała mi zatruć chwile marzeń rozkosznych i podciąć kwiat nowego uczucia w mém sercu, rozwijający coraz szerzéj kielich swój, podobny do czystéj, ku niebu patrzącéj, lilii.
Tak, kwiat ten nowy, w sercu mém rozkwitający, w samo niebo patrzył i ku niebieskim kierował wysokościom. Porzuciłam płochą zabawę w miłość i wrażenia, jaką wraz z towarzyszkami memi wiodłam bezmyślnie przez parę miesięcy; stanowczą dałam odprawę i panu Ignacemu o wystudyowanych pozach, i dowcipnemu panu Julianowi, i całéj rzeszy moich quasi adoratorów salonowych. Na tańcujących zebraniach nawet czułam się poważniejszą i bardziéj ochotną do zamyślania się, niż do pląsów: a często, bardzo nawet często, w uchu mém brzmiał potężny głos pamiątkowych organów, budząc mi w duszy tęskne o przeszłości dumy; przed wyobraźnią moją stawał obraz opustoszałych podwórzy umarłéj wszechnicy i wprawiał mię w długie chwile niewyraźnych, a smutnych rozmyślań. Nieraz z rozmyślań tych budziła mię matka pieszczotliwém uderzeniem po ramieniu, lub czułym pocałunkiem w czoło.
— Wiem, o czém tak się zamyślasz, mała marzycielko — mówiła wesoło, grożąc mi palcem. — Nie troszcz się, nie tęsknij! zobaczysz Lubomira dziś na wieczorze u pani Natalii, a może jeszcze i przed wieczorem odda nam wizytę.
Kryłam twarz zarumienioną na piersi matki, a ona, śmiejąc się i głaszcząc moje włosy, mówiła jeszcze:
— Daj Boże, Wacławo, aby coś rzeczywistego wyszło z tych twoich marzeń nowych! Ja nic nie mam przeciwko Lubomirowi, wydaje mi się zacnym i rozumnym człowiekiem, a przytém to dobra partya!
Bóg mi świadkiem, że nie myślałam o tém, czy Lubomir dobrą stanowi partyą, i pytałam tylko niekiedy nieśmiałém okiem twarzy i oczu Lubomira o wrażenie, jakie czynię na nim. Pytałam, czy on we mnie odkrywa bratniego ducha, jakiego ja w nim wdziałam, czy ja mogę być dla niego ideałem takim, jakim on stopniowo i coraz bardziéj stawał się dla mnie? A twarz i oczy pana Lubomira mówiły mi, że tak było.