Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/Całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały „Pamiętnik Wacławy” |
Indeks stron |
Przez szerokie okno, zdobne w ciężkie firanki, wnikało południowe słońce wiosenne i oświetlało wiejskie mieszkanie, przez które prowadziła mię matka moja, trzymając za rękę. Przebyłyśmy naprzód trzy niewielkie pokoje bawialne, przybrane ze smakiem i komfortem, salę do tańca, w któréj kilkadziesiąt par swobodnie obracać się mogło w mazurze, salę jadalną z wielkim pośrodku stołem, mogącym zmieścić kilkadziesiąt nakryć, i zatrzymałyśmy się w budoarze mojéj matki. Na widok tego pokoju, dziecinne lata moje żywo mi stanęły w pamięci.
Był on zupełnie podobnym do tego, w jakim między rodzicami memi odbywała się owa scena rozłączenia, która niestarte niczém wrażenie zostawiła w mym umyśle. Takie same nizkie i miękkie meble stały pod ścianami, takiemi samemi cackami i gracikami zastawione były stoliki i konsole, taż sama między oknami stała toaleta, i wydało mi się, że w głębi zamkniętych jéj szuflad widzę te same różnobarwne kamienie, które niegdyś stanowiły przedmiot zachwytu dla mych dziecinnych oczu. Za oknami widać było obszerny ogród o starożytnych alejach i kilku ogrodników, pracujących nad kwiatowemi klombami, wijącemi się w przeróżne gzygzaki, pod wysoko wzniesionym gankiem.
Przyzwyczajona od lat wielu do jednostajnych nagich sal pensyonarskich, monotonnemi zastawionych ławkami, poczułam się olśniona pełném smaku, barw i błyskotek otoczeniem, w jakiém się znalazłam. Powiało na mnie tchnienie ciągłego gwaru i zabaw, jakiém owiane było dzieciństwo moje; zdawało mi się, że za ścianami salonów, przez które przechodziłam, brzmi wrzawa ostatniego balu, na którym, w przeddzień odjazdu mego na pensyą, znajdowała się malutka wówczas moja osóbka. Dziwnym zwrotem wyobraźni, przy wspomnieniu o téj pamiętnéj dla mnie zabawie, zamajaczyła przed memi oczyma wysmukła postać i jasno-włosa głowa owego księcia, z którym matka moja tańczyła najwięcéj, a którego powierzchowność utkwiła w mojéj pamięci z zadziwiającą dokładnością. Uśmiechnęłam się z saméj siebie, ale jednocześnie podniosłam oczy na matkę i wzrok mój upadł na dwie zmarszczki, które między brwiami podłużną linią przerzynały aż do połowy gładkie zresztą i wyniosłe jéj czoło.
Szybka jak błyskawica myśl przemknęła mi przez głowę, że te bruzdy na czole mojéj matki, cierpieniem jakiémś zapewne wyryte, miały może związek z ową męzką postacią, która przypłynęła ku mnie ze wspomnień odległych... Stałyśmy obie na środku budoaru i patrzyłyśmy wzajem na siebie w milczeniu. W oczach matki mojéj była czułość macierzyńska, połączona z ciekawością kobiety, która innéj, a młodszéj od siebie, przypatruje się kobiecie. Jestem pewna, że w moim wzroku musiało być uwielbienie.
Jakże piękną jeszcze była matka moja! Utraciła już wprawdzie dawną szczupłość i powiewność kształtów, ale wysoka postać jéj tém więcéj jeszcze miała majestatycznéj wyniosłości i dumy. Czarne jak heban, ogromne jéj włosy, obfitemi warkoczami ciążyły z tyłu głowy i ani jednéj jeszcze nie było między niemi srebrnéj niteczki. Matowa i delikatna jéj cera nic nie straciła na swéj świeżości, usta tylko nieco bledszy miały koloryt, a dwie fałdy, które rysowały czoło, nie tylko nie szpeciły twarzy, ale dodawały jéj pewnego uroku powagi i zamyślenia. Ubrana była w ciemną suknią z grubéj materyi, takaż sama mantyla okrywała jéj kibić malowniczemi fałdami.
Matka moja musiała spostrzedz zachwycenie, z jakiém się jéj przypatrywałam, uśmiechnęła się, pogłaskała mię po twarzy i zaprowadziła do przeznaczonych dla mnie pokojów. Śliczne to były pokoiki! jeden gabinet okrągły, pełen zwierciadeł, kwiatów i świecidełek, z meblami, pokrytemi paliowym atłasem; drugi sypialny, cały zielony, z alkową w głębi w któréj stało łóżko; trzeci bieluchny, czyściuchny dla mojéj Bini, która obok mnie sypiać miała. Zachwycenie moje było niezmierne. Skakałam i klaskałam w ręce, jak dziecko, biegając od sprzętu do sprzętu, od cacka do cacka, od jednéj rośliny wazonowéj do drugiéj; dotykałam się wszystkiego, wszystko z różnych stron oglądałam, słowem, radość moja ze ślicznego, a mego wyłącznego mieszkania, nie miała granic.
Matka moja przerwała te pensyonarskie uniesienia słowami:
— Teraz zostawiam cię u siebie. Oto masz taśmę od dzwonka, przeprowadzonego do pokoju twojéj panny służącéj; zadzwoń na nią i powiedz jéj, aby ci pokazała twoję garderobę, zamkniętą w szafach i komodach, ustawionych w pokoju Balbiny. Wybierz sobie suknią, jaką zechcesz, byle tylko, naturalnie, nie z wieczorowych, których tam także jest kilka, i odmień toaletę. Każ się także uczesać. Suknia twoja zszyfonowana w podróży i koafiura także w wielkim nieładzie. Mamy dopiéro południe i dziś jeszcze przybyć może ktoś z gości. Kobieta dobrego tonu powinna zawsze tak być ubraną pomiędzy swemi czterema ścianami, aby w każdéj chwili módz się całemu światu pokazać. — Rzekłszy to, matka moja raz jeszcze pocałowała mię w czoło i opuściła pokój, a ja z pośpiechem pociągnęłam za taśmę od dzwonka.
I znowu płynęłam z rozpiętemi żaglami na łodzi zachwycenia. Zwinna i szczebiotliwa garderobiana z Warszawy otwierała przede mną szafy i komody, a ja, siedząc pośrodku pokoju na dywanie, znalazłam się istnie zakopana w stosie sukien, okryć i różnych toaletowych fraszek, które kazałam służącéj podawać sobie i rozkładałam wokoło. W godzinę potém, świeżo uczesana i ubrana, stałam sama jedna w gabinecie przed lustrem, spuszczającém się aż do posadzki. Przede mną stała w zwierciadlanéj szybie siedmnastoletnia dziewczyna, w błękitnéj sukni, średniego wzrostu, cienka w pasie i o spadzistych ramionach. Główkę miała małą, okrągłą, pokrytą lasem kasztanowatych włosów, modnie teraz uczesanych. Pod tą modną fryzurą było czoło, w regularny owal wykrojone, pod niém para podługowatych, szafirowych oczu z długiemi rzęsami; między oczyma mieścił się nosek, wcale nieładny, bo za duży i za szeroki dla reszty rysów, ale za to poniżéj kwitła buzia, ponsowa, jak odłam korala. Policzki nie były ani różowe, ani blade, miały białą przezroczystość porcelany, osypanéj brzoskwiniowym puszkiem.
Uśmiechnęłam się do dziewczyny, stojącéj w lustrze.
Oddała mi uśmiech, pokazując białe ząbki.
— Ładna jesteś — szepnęłam do niéj.
— Ładna jesteś! — odszepnęła.
Wyprostowałam się i podniosłam głowę tak wysoko, jak ją zwykła była nosić moja matka. Dziewczyna w lustrze uczyniła to samo.
— Będziesz tak piękną, jak twoja matka! — rzekłam do niéj.
— Jak twoja matka! — powtórzyła.
— Będą cię ludzie uwielbiać! — wymówiłam.
— Będą cię ludzie uwielbiać! — odpowiedziała.
— I starać się o twoję rączkę!...
Tu zaśmiałam się głośno i długo. Na myśl przyszedł mi ów konkurent mój in spe, o którym pisała mi matka, a którego inaczéj wyobrazić sobie nie mogłam, jak wycierającego chusteczką szkiełko od pince-nez. Przedstawiłam sobie, że stoi on przede mną, ujęłam delikatnie obiema rękoma suknią i, robiąc dyg głęboki, rzekłam:
— Dzień dobry panu! a! bardzo przepraszam! bon jour monsieur! zapomniałam, że na wielkim świecie piérwszy wyraz rozmowy nie wymawia się nigdy po polsku. Mówiono mi o tém, ale widzisz pan, jestem świeżo wyemancypowaną pensyonarką, niewprawną jeszcze w zwyczaje światowe. Otóż — bon jour monsieur! proszę skończyć już raz przecieranie swego szkiełka i włożyć je na nos. O tak! dobrze! c’est parfait! teraz proszę patrzéć na mnie! dygam panu po raz drugi; czy prawda, że dygam zgrabnie? Dawała mi lekcye panna D., najsławniejsza tancerka. Zachwycony pan jesteś moim dygiem i całą moją osóbką, nie prawdaż? proszę tylko nie bardzo patrzéć na mój nosek, bo jest niezgrabny! Masz pan zamiar starać się o moję rączkę? bardzo dobrze! przypatrzę się i ja panu, i jeśli mi się podobasz... no... to nie wiem..., a jeśli się nie podobasz, dostaniesz harbuza! cha, cha, cha!... po francuzku harbuz nazywa się citrouille, po angielsku english melon, cha, cha, cha!
W czasie tego monologu śmiech mię zdjął długi i serdeczny, dziewczyna w lustrze zanosiła się także od śmiechu. Nagle umilkłam i spoważniałam. Wzrok mój upadł wypadkiem na papier, leżący u stóp moich na posadzce, a w oczy rzuciły się wyraźném pismem nakreślone słowa: „Nie ufaj zbyt połyskom, dziecię moje, i nie oddawaj im całego serca twego!” Był to list mego ojca, który wypadł mi z kieszonki podróżnego szlafroczka. Podjęłam go z poszanowaniem i machinalnie prawie czytałam daléj: „Wejdź w życie z myślą, że zabawy i zbieranie hołdów nie jest celem, dla którego żyć powinna kobieta. Odurzą cię one i upoją z razu, ale staraj się coprędzéj o wytrzeźwienie. Strzeż się utonięcia we fraszkach. Po-za tém błyszczącém kołem, które cię otoczy, staraj się dojrzéć świat najrozleglejszy, świat pracy, myśli, uczuć wielkich...”
Opuściłam ręce i zamyśliłam się głęboko. Zdawało mi się, że z papieru, który trzymałam w ręku wychodził głos poważny, surowy nieledwie, głos z innego jakiegoś świata, niż ten do którego weszłam, który mię już na samym wstępie upoił. Głos ten przychodził do mnie od ojca, ze stron dalekich, z dalekich krain, po których on wędrował... Rzewnie zaczęło mi się robić około serca, zapomniałam o dziewczynie, która w lustrze śmiała się przed chwilą tak swawolnie, i pismo ojca do ust poniosłam.
W téj chwili zawołano mnie do matki.
Przy obiedzie matka moja rozmawiała ze mną po francuzku i po angielsku naprzemian, a wstając od stołu, rzekła do mnie:
— Bardzo się cieszę z tego, że posiadasz wprawę mówienia dwoma językami, które są powszechnie używane po salonach. Chciałam się o tém przekonać i wyszłaś z próby zwycięzko.
Tu pogłaskała mię po głowie z zadowoleniem.
— Umiem jeszcze mówić po niemiecku — rzekłam, ucieszona pochwałą matki.
— O niemiecki język mniejsza — odpowiedziała — potrzebny on tylko w razie podróżowania, a i to niekoniecznie, bo z francuzkim i angielskim cały świat objechać można. — Zdziwiły mię nieco te słowa, bo na pensyi powiadała mi często jedna z nauczycielek naszych, że znajomość niemieckiego języka jest prawie niezbędną dla każdego, kto chce kształcić swój umysł.
Podzieliłam się tą uwagą z moją matką.
— Nauczycielka wasza — rzekła — miała słuszność, jeśli to, co mówiła, stosowała do mężczyzn; kobiety zaś nie mają potrzeby ślęczéć nad naukami, chyba jeśli się kształcą na guwernantki.
Słowa te dały mi wiele do myślenia.
— Moja mamo — zawołałam po długim namyśle — nie rozumiem dobrze tego, coś mi powiedziała. Jeśli dla mężczyzny nauka jest rzeczą potrzebną, dla czegóż-by dla kobiety nie miała być równie taką?
Uśmiechnęła się moja matka.
— I mężczyźni nie potrzebują głębszéj nauki... a ci tylko jéj się oddają, którzy zmuszeni są za jéj pomocą zarabiać sobie na kawałek chleba, jak np. doktorowie, prawnicy, urzędnicy i tym podobnych zawodów ludzie.
— Więc bogaci mężczyźni wcale się nie uczą? — zawołałam.
— I owszem — odpowiedziała mi matka — uczą się języków obcych, muzyki, tańca i przyzwoitéj w towarzystwie maniery.
Języków, muzyki, tańca! pomyślałam, a więc tego samego, czego i ja się uczyłam! Miałam wielką ochotę zapytać moję matkę, czy ów sąsiad z gotyckim pałacykiem i piękném nazwiskiem, o którym mi pisała, niczego się więcéj nie uczył? Bo w takim razie musi on być zupełnie takim samym, jak ja, a więc nic w nim niéma ciekawego, bo przecie dobrze znam moję własną osobę. Żeby to on wiele, wiele umiał i wiele, wiele widział na świecie i mnóztwo nowych ciekawych rzeczy umiał mi powiedziéć, to-by się mnie bardzo spodobał. Ależ znowu, ponieważ jest bogatym i nie potrzebuje zarabiać sobie na kawałek chleba, musiał uczyć się tylko języków, muzyki, tańca i maniery. A może téż ta maniera jest przymiotem wielce zajmującym? Nie uczyłam się wprawdzie maniery... a zobaczymy!
Rozmyślania te przerwała moja matka, mówiąc mi, abym usiadła do fortepianu. Poskoczyłam do moich pokojów i przyniosłam nuty, przywiezione z sobą z pensyi. Na pensyi uczył mię muzyki jeden z ludzi, którzy poczucie artystyczne, jakie sami noszą w piersi, umieją zaszczepić w dusze tych, których wprowadzają w krainę sztuki. Nauczyciel mój pojmował sztukę w wysokiém jéj znaczeniu i mnie tak ją pojmować nauczył. Sama zresztą czułam nieraz przy grze te drgnienia tajemnicze, które są świadectwem iskry wewnętrznéj, noszącéj nazwę talentu. Na pensyi, gdy tylko miałam czas wolny od nauk, grywałam godzinami całemi, nie mogąc oderwać się od fortepianu. Koleżanki moje i nauczycielki nazywały mię artystką pensyi. Najwięcéj miałam zamiłowania w niemieckiéj muzyce. Z pomocą nauczyciela mego, od którego zamiłowanie to przejęłam, studyowałam wyłącznie prawie Beethovena, Haydna, Mozarta. Regularne ich passaże, poważne akordy, słodki rytm melodyi, który wypływał z powodzi nagromadzonych tonów, niby coraz nowa, wyłaniająca się z cieni, tajemnica, miały dla mnie urok niewymowny. Gdy palce moje wywoływały je z klawiszów, przed oczyma rozwijały się całe szeregi obrazów poetycznych, wielkich; a choć potém obrazy te znikały nieraz bezpowrotnie, zostawał mi po nich w głowie jakiś szlak gwieździstych myśli, niby mleczna droga na nocném niebie. I teraz więc wybrałam jednę z ulubionych moich sonat i od niéj zaczęłam mój popis muzyczny. Grałam dość długo, a gdy uderzyłam ostatnie akordy sonaty, matka moja zbliżyła się do fortepianu.
— Doskonale wykonałaś tę sonatę — rzekła — szkoda tylko, że podobne rzeczy są zbyt poważne i rzadko się komu podobają.
— Moja droga mamo — odpowiedziałam — ponieważ podobają się one tobie i mnie, czegóż więcéj potrzeba?
— Nie powiedziałam tego, że najbardziéj lubię ten rodzaj muzyki — rzekła znów matka — przekładam włoską, w któréj śpiewność jest wyraźniejsza, i francuzką, która posiada więcéj życia. Ale o to, jaki jest mój gust w tym względzie, mniejsza. Jestem twoją matką i nie potrzebujesz popisywać się przede mną. Co innego zaś z obcymi ludźmi, którzy ciekawi będą poznać twój talent. Do ich-to upodobań i skali artystycznéj zastosować się w twéj grze powinnaś, inaczéj okrzyczą cię za nieumiejętną w muzyce, co będzie z wielką twoją szkodą, bo każda dobrze wychowana panna ładnie grać powinna.
Gdy matka moja to mówiła, mnie przyszły na myśl słowa nauczyciela mego o tém, że sztuka uszlachetnia człowieka, wlewając w umysł jego żywioł piękna; przypomniałam sobie owe szlaki gwieździstych myśli, które zostawiały mi po sobie melodye mistrzów, i odezwałam się po chwili namysłu:
— Przykro-by mi zapewne było, gdyby ludzie zganili grę moję, bo bardzo lubię być chwaloną; jednakże zostały-by mi zawsze te miłe myśli, jakie mi przychodzą do głowy za każdym razem, gdy gram ulubionych moich kompozytorów.
— Moja droga — odrzekła mi matka — muzyka stanowi zapewne przyjemne przepędzenie czasu w samotności i środek rozrywki w nudach, ale są to tylko uboczne cele, dla których młode panny grać się uczą. Głównym zaś celem umiejętności grania jest możność przyjemnego zabawienia towarzystwa, w jakiém znajduje się młoda osoba.
— W takim więc razie — odrzekłam — muzyka jest cackiem, przeznaczoném do bawienia uszu ludzi, jak naprzykład ten kotek porcelanowy, który stoi na etażerce, ma bawić ich oczy.
— Między muzyką i porcelanowym kotkiem niepodobna zrobić porównania — odpowiedziała z uśmiechem matka — kotek jest nieżywy i żadnego na nikim zrobić nie może wrażenia, wtedy, gdy piękną muzyką młoda osoba daje dowód, że jest starannie wychowaną.
Ostatnie słowa szczególniéj uderzyły mój umysł. Dla czego mianowicie muzyka ma być cechą starannego wychowania? Czemu nie jest nią również znajomość rysunku, historyi, arytmetyki i t. d.? Zadawszy sobie w myśli te pytania, rzekłam:
— Moja mamo, ponieważ umiejętność grania ma za jedyny cel bawić ludzi i świadczyć przed nimi o staranném wychowaniu młodéj osoby, dla czegoż w tych samych celach nie uczą nas skakać przez sznur, albo kulki przewracać po podłodze? Toby tak samo i bawiło, i stanowić mogło cechę dobrego wychowania, gdyby ludzie zgodzili się na to zapatrywać w ten sposób, a nauka przychodziła-by nam wszystkim z większą łatwością.
Rozśmieszona tą uwagą, która mi nie wiedziéć zkąd przyszła do głowy, zaśmiałam się serdecznie. Moja matka uśmiechnęła się także, ale prędko spoważniała i rzekła z odrobiną niezadowolenia:
— Uważam, Waciu, że masz wielką skłonność do analizowania wszystkiego i do łamania swojéj młodéj główki nad każdym przedmiotem, o którym rozmawiasz. Otóż staraj się tego pozbyć, bo gdy ludzie skłonność tę w tobie spostrzegą, nazwą cię pedantką i panną emancypowaną.
Zmartwiło mię to piérwsze spostrzeżenie, jakie matka moja uczyniła na moję niekorzyść. Pocałowałam ją w obie ręce i rzekłam:
— Myślałam dotąd, moja mamo, i mówiono mi tak na pensyi, że dobrze jest zastanawiać się nad wszystkiém i wszystko starać się zrozumiéć.
— Tak — przerwała mi matka łagodnie, głaszcząc moje włosy — dobre to jest i pożyteczne, ale tylko dla mężczyzn, dla tych istot uprzywilejowanych, którzy wszędzie w życiu między ludźmi we własnych myślach mają prawo być samymi sobą. My kobiety takiego prawa nie mamy. Każda z nas, wchodząc w świat, znajduje kodex, według którego artykułów ma postępować, a kodexem tym są: zwyczaje. Rządzą one już naprzód jéj wychowaniem, a potém, jeśli się niemi choć na jotę rozminie, otwiera się przed nią inna księga praw, która się kodexem karnym nazywa. Ten kodex karny, to sądy, obmowy i potępienie świata, z którego uświęconym regulaminem kobieta rozminąć się ośmieliła. Niech cię Bóg broni, abyś się z tą karną księgą spotkać miała. Wiem ja, co ona znaczy i lękam się jéj dla ciebie śmiertelnie.
Gdy matka moja to mówiła, dwie fałdy, rysujące jéj piękne czoło, stały się głębszemi i smutek zagrał w oczach. Objęłam ją i przytuliłam się do niéj, czując, że przygarnia mię do siebie z miłością.
— Moja mamo — szepnęłam po chwili — czyliż niéma na świecie kobiet, które-by probowały zniszczyć ten brzydki kodex, co nie pozwala im ani myśléć, ani postępować według własnego rozumu i serca, ale wedle przyjętych praw, których one same nie pisały przecie?
— Bywają takie kobiety, które w części, albo zupełnie probują się rozmijać z kodexem światowych zwyczajów, jeśli te nie zgadzają się z ich przekonaniami — mówiła moja matka — ale są to nieszczęśliwe istoty, których naśladować nie należy. Jeśli są one ubogie, giną przez to marnie najczęściéj, bo świat wyrzeka się ich, jak nieposłusznych sobie dzieci; jeśli są bogate, cofają się prędko z niebezpiecznéj drogi, wracają na utarte szlaki, a raz na nie wróciwszy, przyjmują za swoje to, co im z razu obce naturą swoją było i wyrzekają się siebie samych, aby nie ściągnąć na swe głowy srogich wyroków karnego kodexu. — To rzekłszy, powstała moja matka i, pocałowawszy mię w głowę, opuściła pokój. Zostałam sama i długo siedziałam zamyślona.
Niewyraźne jakieś światła przebiegały mi przez głowę. A więc, myślałam, mówię obcemi językami i umiem grać dla popisu przed ludźmi? Nie wolno mi zastanawiać się nad tém, co mój umysł uderza; bo ludzie nie lubią tego w kobiecie? Czyliż wszystko, co jest we mnie, na mnie i koło mnie, ma istniéć tylko dla ludzi, dla ich zabawy, pochwały, lub dla uniknięcia ich nagany? Więc jestem cała własnością ludzi i tego kodexu prawnego, który się nazywa: zwyczaje? A cóż będzie własnością moją i tych, których kocham? Czyliż nie mam grywać ulubionych moich sonat dla tego, że ich większość ludzi nie rozumié? Czyż niemiecki język niepotrzebnym mi jest, skoro nim nie rozmawiają w salonach? Mamże odpędzać od siebie uwagi i myśli, które mi przychodzą do głowy, choć-by one były najbardziéj mię zajmujące, dla tego, że nie jest w zwyczaju, aby kobieta myślała, zastanawiała się w ten sposób? Nie, zawołałam w myśli, może to i dobrze, może tak być i powinno, ale ja tego nie rozumiem!
A matka moja czy rozumié sama tę naukę, jaką mi dała przed chwilą? — zapytałam znowu siebie i przypomniałam smutny ton jéj głosu, gdy wymawiała ostatnie owe słowa, owo powiększenie się fałd na jéj czole i żal tajony, co przez chwilę zamigotał w jéj oczach.
Tak, myślałam, matka moja rozumié to, co dla mnie jest tajemnicą.
I przemknęła mi myśl, że na dnie téj tajemnicy leży coś bardzo smutnego.
I doświadczyłam przeczucia, że świat mojéj matki nie jest tak bezchmurnie wesołym, jak go sobie wyobrażałam.
Gdy takim oddawałam się myślom, nagle zaturkotały pod gankiem koła, a turkotowi temu zawtórowało przyśpieszone bicie mego serca.
Ktoś przyjechał, piérwszy gość, którego ujrzéć miałam w domu méj matki. Piérwsza osoba z jéj świata, która mnie miała zobaczyć. Trwoga mię zdjęła. A tu jeszcze matki mojéj niéma w bawialnym pokoju. Tuż, tuż gość wejdzie, jakże się ukłonię, jakie piérwsze słowo wymówię? Zerwałam się z krzesła na równe nogi. Ucieknę, pomyślałam, i frunęłam przez pokój.
Niestety! u wejścia do drugiego pokoju musiałam stanąć na progu, jak wryta: bulion od portyery zaplątał się w szerokiéj białéj frendzli, którą oszyta była moja błękitna suknia. Pochyliłam się i drżącemi rękoma zaczęłam rozplątywać frendzlę. Ale nie łatwa była z nią sprawa. Jedwab okręcił się i zamiast rozwikłać go, jeszcze gorzéj plątałam.
W przyległym pokoju posłyszałam męzkie stąpanie. Czułam, że rumieńce uderzają mi do twarzy. Otóż, myślałam, zamiast polepszyć, pogorszyłam moje położenie. Będę musiała powitać gościa, nie mogąc ruszyć się od progu! Targnęłam raz jeszcze i zrobiłam to tak silnie, że uwikłanie mojéj odzieży jeszcze się wzmocniło. Do pokoju wszedł młody mężczyzna.
W stanowczéj chwili wróciła mi odwaga. Wyprostowałam się rezolutnie, o ile pozwalała mi na to przymocowana do portyery suknia, i ozwałam się:
— Bardzo przepraszam pana, że nie mogę ani kroku postąpić na powitanie, ale frendzla od sukni splątała mi się z portyerą.
Mówiłam to prawie z płaczem, tak upokarzało mię śmieszne, jak mi się zdawało, moje położenie.
Młody człowiek z uśmiechem podszedł do mnie i rzekł:
— Wszak to zapewne kuzynkę Wacławę widzę?
— Tak — odpowiedziałam.
— Jestem Franciszek W. — wymówił z ukłonem i podał mi rękę.
— Kuzynek Franuś! — zawołałam — odzyskując zupełnie śmiałość; — o! jakże się to stało, że nie poznałam kuzynka!
— Trudno to kogoś poznać, jeśli się go widziało dwunastoletnim malcem, a spotyka na nowo dorosłym człowiekiem. I jabym kuzynki może nie poznał, gdybym nie wiedział, że ją tu znajdę.
— O, niechże mi kuzynek pomoże wyplątać się z uwięzi, bo doprawdy poruszyć się nie mogę!
— Najchętniéj to uczynię — odpowiedział kuzynek, i przyklęknąwszy na jedno kolano, zaczął mocować się z poplątanemi nićmi jedwabiu.
— Ależ, jak widzę, kuzynka w formalną popadłaś niewolę! — wymówił z uśmiechem.
Wyraz niewola przypomniał mi przed chwilą rozmowę moję z matką i wywołane nią moje rozmyślania. Spoważniałam nagle i wyrzekłam bardzo seryo:
— Rozplącz coprędzéj moje frendzle, kuzynku, bo znieść nie mogę niewoli.
Kuzynek, który ciągle klęczał na jedném kolanie, podniósł nagle głowę i prosto w twarz mi popatrzył.
— A jednak — rzekł, uchylając się znowu nad splątaną frendzlą — kuzynka często spotkasz się w świecie z niewolą.
Kiedy kuzynek patrzył na mnie, piérwszy raz spostrzegłam, że ma błękitne oczy z bardzo miłym wyrazem, a gdy wymawiał ostatnie słowa, zdało mi się, że głos jego był trochę smutny.
W téj chwili z sąsiedniego pokoju weszła moja matka: spostrzegłszy mię stojącą nieruchomie i kuzynka klęczącego, zatrzymała się na progu zdziwiona.
— Co to jest? — spytała — Franusiu; w jakiéj-że romantycznéj znajduję cię postawie?
Wyrzekła to ze śmiechem, ale zdawało mi się, że śmiech ten był nieco przymuszony. Kuzyn, który właśnie co uwolnił moję suknią, częścią porwawszy, częścią rozplątawszy jedwab’, w którym utkwił nieszczęsny bulion, zerwał się śpiesznie i, z wielkiém uszanowaniem powitawszy moję matkę, opowiedział jéj historyą całego zdarzenia. Wysłuchawszy go z uśmiechem, matka moja rzekła do mnie:
— Jest to dla Waci mała nauczka, że panna dorosła, która przestała już być pensyonarką i nosi długie suknie, powinna na każdym kroku być bardzo uważną i ostrożną. — Z tonu, jakim matka moja to mówiła i ze spojrzenia, jakie rzuciła na mnie, poznałam, że wyrazy jéj nie były tak proste, jak się zdawało, ale miały podwójne jakieś znaczenie.
Kuzyn zajął się rozmową z moją matką i przestał zwracać na mnie uwagę. Ośmielona tém, przypatrywałam się mu ciekawie.
Przed wyjazdem na pensyą widywałam go małym chłopaczkiem, gdy go do rodziców moich przywoziły w odwiedziny dwie ciotki mojéj matki a jego dalekie krewne, które, jak mi mówiono, miały go na opiece. Jakże się od téj pory odmienił. Z małego chłopaczka, trochę niezgrabnego i wiecznie rozczochranego, stał się wcale przystojnym młodym człowiekiem. Już wtedy, kiedy, klęcząc przede mną, spełniał wielkie dzieło rozplątywania mojéj frendzli, uważałam, że miał błękitne oczy z miłym wyrazem; teraz zobaczyłam jeszcze światło-płowe gęste włosy, odrzucone w tył nad czołem niezbyt wysokiém, ale białém i pogodném. Rysy miał ściągłe, delikatnością przypominające twarz kobiecą i małe jasne wąsiki.
Podano herbatę, przy któréj kuzynek rzekł do mojéj matki:
— Ciotka Hortensya i ciotka Ludgarda przysłały mię tu z oświadczeniem, iż pragną co prędzéj zobaczyć kuzynkę Wacławę.
Wiedziałam, że mówił o krewnych swych, które go wychowały, a były rodzonemi ciotkami mojéj matki.
Matka moja odpowiedziała:
— Jak tylko Wacia opatrzy się trochę w domu, natychmiast pojedziemy do Rodowa i zaprezentuję ją ciotkom. Czy pamiętasz babki twoje, Waciu? — zwróciła się do mnie z zapytaniem.
Odpowiedziałam, że pamiętam tylko długie szeleszczące ogony ich sukien i białe koronkowe ich czepce.
Uśmiechnęła się na to moja matka.
— Ciotki moje — rzekła — lubo są już w podeszłym wieku, pilnie dotąd strzegą wszystkich zwyczajów światowych. Zobaczysz w nich prawdziwe wzory dam wielkiego świata, które do późnych lat zachowały w ubiorze, układzie i obejściu się dystynkcyą wyższych towarzystw. A jakże tam idzie gospodarstwo w Rodowie? — zwróciła się z zapytaniem do kuzynka Franusia.
Kuzynek zarumienił się trochę.
— Doprawdy... nie wiem — odpowiedział z zakłopotaniem.
— Przecież jesteś niby zarządcą gospodarstwa ciotek? — zaśmiała się moja matka.
— Przyznam się kuzynce — odpowiedział zawsze z pewném zakłopotaniem się Franuś — nie mam szczególnego zamiłowania w gospodarstwie. Potém ciotka Hortensya sama się miesza bardzo do rządów, a mnie pozostaje tylko spełnić niekiedy jéj polecenia.
Gdy to mówił, spostrzegłam, że po twarzy jego przemknął się wyraz smutku.
Po herbacie matka moja wyszła z salonu, a kuzynek przysunął się do mnie.
— Czy pamięta kuzynka — rzekł — jak to, gdy przyjeżdżałem z ciotkami do jéj rodziców, uczyliśmy się razem przez sznur skakać, a kuzynka śmiała się ze mnie, że niezgrabnie skakałem...
— O, pamiętam! — odpowiedziałam — a kuzyn pamiętasz, jak rozbiłeś piłką lustro w mamy pokoju?
— O! pamiętam, ciotka Hortensya kazała mi wtedy klęczeć za karę, a kuzynka tak mię żałowałaś, że aż zanosiłaś się od płaczu...
— O! pamiętam, pamiętam! i potém ojciec na pocieszenie nas przywiózł nam z miasta książkę z obrazkami.
— W któréj była powiastka o jakimś grzecznym Franusiu, a kuzynka mówiłaś, że to ja jestem taki grzeczny...
— Spodziewam się, że kuzynek i teraz jest grzeczny...
— Do usług kuzyneczki.
Ostatnie słowa wymówił z bardzo zgrabnym ukłonem.
— A ileż-to już lat upłynęło od tego czasu, jak kuzynek przyjeżdżałeś do nas?
— O, wiele, wiele! kuzynka nie miałaś wtedy więcej, jak lat ośm.
— A kuzyn ile lat miał wtedy?
— Dwanaście.
— Więc kuzyn o cztery lata ode mnie starszy?
— Tak.
— Więc teraz ma rok dwudziesty drugi...
— Dwudziesty drugi.
— A ja siedmnaście lat skończyłam miesiąc temu.
— Tośmy to oboje starzy!
— Okropnie!
— Co widzę? kuzynka masz już siwe włosy!
— Kuzynek pełno zmarszczek na czole!
I śmieliśmy się długo, głośno, wcale nie po staremu.
— Ależ kuzynek tak się odmienił... — zaczęłam znowu rozmowę.
— A kuzynka wcale nie — przerwał Franuś — jak była, tak i jest prześliczną.
Musiałam zarumienić się po uszy, bo poczułam na twarzy straszne gorąco. Męczyłam w palcach moję nieszczęśliwą frendzlę i nie mogłam oczu podnieść na kuzynka, tak byłam zmieszana jego komplementem.
Gdy nareszcie wzrok podniosłam, zobaczyłam, że patrzył na mnie ciągle, a błękitne jego oczy były błękitniejsze niż wprzódy.
Podobałam się mu! — mignęła mi myśl przez głowę i piérwszy raz w życiu poczułam przyjemność, jaką myśl taka sprawia. Była ona tak żywą, że aż mi serce żywiéj uderzać zaczęło. W téj chwili weszła do pokoju moja matka i powiedziała, że ponieważ muszę być zmęczona podróżą, powinnam już udać się na spoczynek. Miałam wielką ochotę zostać jeszcze trochę z nią i z kuzynkiem i oświadczyłam, że nie czuję się wcale zmęczoną.
— Co mi tam prawisz — łagodnie odpowiedziała matka — wiem ja, że takie, jak ty, nowicyuszki w świecie, nigdy spać nie chcą. Pomimo to, zbyt długiego czuwania strzedz się należy, bo źle wpływa na piękność cery. Idź więc, idź i odpocznij po tak dalekiéj drodze!
Niechętnie powstałam, aby być matce posłuszną i widziałam, jak kuzynek aż do drzwi przeprowadził mię wzrokiem.
W gabinecie moim paliły się świece i przy toalecie stała, oczekując mię, panna służąca.
— Jaką suknią mam panience przygotować na jutro? — spytała.
Nad rozstrzygnięciem téj kwestyi myślałam długie dwie minuty, ale, niestety, nie mogłam ogarnąć pamięcią kolorów i form wszystkich sukien, jakie były w mém posiadaniu. Służąca szafy znowu pootwierała przede mną, a ja, po półgodzinném wahaniu się, wybrałam na jutro blado-liliową suknią, ozdobioną czarnemi koronkami. W kwadrans potém leżałam już w mięciuchném łóżeczku, zasłaném haftowaną bielizną, a przy mnie stała moja Binia, która, jak zwykle, przyszła mię pożegnać przed nocą. Alabastrowa lampka z przyćmioném światłem paliła się na kominku i łagodnie oświetlała zielony sypialny pokoik. Zgrabne sofki i fotele wychyliły się z cienia, po stolikach błyskały złocone kubeczki i flakony, zielona firanka w miękkich fałdach zasłaniała do połowy otwór alkowy, w któréj stało łóżko, napełniając ją dziwnie przyjemną ciszą i półświatłem.
— Jakiż śliczny ten mój pokoik! to raik prawdziwy! — rzekłam do Bini.
— Daj Boże — odpowiedziała — aby ci w nim dobrze i spokojnie było.
— Ja nie chcę, Biniu, aby było spokojnie! — zawołałam ze śmiechem. — Przeciwnie, chcę, aby u mamy bywało wiele, wiele gości, ażebym się wszystkim podobała, aby mię wszyscy chwalili, aby mama co najprędzéj wydała u siebie tańcującą zabawę i abym piérwszego mazura tańczyła z kuzynkiem Franusiem! — Binia nic nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się i znacząco pokiwała głową. Ucałowałam ją w oba policzki; a gdy odeszła, zaczęłam rozmyślać nad tym piérwszym dniem, co mi upłynął w domu matki. Jakże szczęśliwa jestem, że mam tak dobrą, śliczną, miłą matkę! pomyślałam i przy téj myśli zaczęły mi się zamykać do snu powieki, a przed rozmarzonym wzrokiem przesuwały się piękne pokoje domu naszego, szafy pełne sukien, cacka toaletowe, pomiędzy któremi zamigotały parę razy błękitne oczy kuzynka. Błogość nieokreślona ogarnęła mię całą, serce uderzało mi w piersi zwolna, rozkosznie... poduszki, na których spoczywała moja głowa, były tak miękkie... alkowa taka cicha... wpółoświetlona... wpółciemna... Zamknęłam zupełnie oczy i zdawało mi się, że firanka, przysłaniająca alkowę, kołysze się powoli, fałdy jéj pochylają się ku sobie, z cichym szmerem coś szepcą do siebie, niby te drzewa, co na polach dotykają się szczytami, wietrzykiem poruszane. Coraz mgliściéj, coraz niewyraźniéj snuły się przed mym wzrokiem obrazy, w dzień widziane, coraz ciszéj, coraz tajemniczéj szeptała nade mną firanka...
Nagle otworzyłam uśpione już oczy i usiadłam na łóżku. Wyraźnie, wyraźnie posłyszałam, jak ktoś obok mnie wymówił: „nie ufaj zbyt połyskom, dziecię moje, i nie oddawaj im całego serca twego!”
Obejrzałam się wokoło z instynktową trwogą i naturalnie nikogo nie zobaczyłam. Na stoliczku tylko przy łóżku leżał list mego ojca, który wyjęłam z kieszonki od sukni i tam położyłam. Oparłam twarz na ręku i zamyśliłam się. Wtedy na pamięć przyszedł mi ojciec mój. Dlaczego nie jest on tutaj z nami? myślałam. Wyobraziłam go sobie w krajach dalekich, cudzych, i łzę poczułam w oku.
Piérwsze dwa tygodnie pobytu mego w domu matki przemknęły, jak sen, szybko i rozkosznie. Wszystko było dla mnie tak nowe, tak zajmujące; byłam zupełną panią mego czasu, moich sukien, moich śliczniuchnych pokoików i mego, posłusznego każdemu skinieniu, kuzynka. Bawił on u nas całe dwa tygodnie, z czego niezmiernie byłam zadowolona. Trudno-by było o zręczniejszego, grzeczniejszego i potulniejszego chłopaka. Codziennie z rana spotykał mię z bukietem hyacyntów i narcyzów, które zaczynały już kwitnąć w ogrodzie, i oddawał mi go na „dzieńdobry”. Po całych dniach przechadzaliśmy się po domu i ogrodzie.
Ja mu opowiadałam o pensyi i o towarzyszkach moich, on mi różne prawił rzeczy o sąsiedztwie, którego jeszcze nie znałam; przypominaliśmy sobie wzajemnie czas, spędzony w dzieciństwie, a śmiech nasz wesoły rozlegał się po salonach.
Nie mogłam nie spostrzedz, że czynię na kuzynku bardzo miłe wrażenie. Często, podnosząc wzrok, spotykałam się z jego oczyma, które tkwiły w mojéj twarzy i bywały wtedy bardzo błękitne. Niekiedy także, gdy patrzyłam na niego, spuszczał nagle oczy i leciuchny rumieniec przesuwał się mu po czole. Raz matka moja zaczęła grać walca i powiedziała nam, abyśmy tańczyli, bo chce zobaczyć, jak téż ja tańczę. Kuzynek objął mię i puściliśmy się wkoło salonu; zrobiliśmy krąg jeden, drugi, trzeci, w głowie mi się kręciło, tchu brakło w piersi, a kuzynek tańczył jeszcze i mnie za sobą pociągał. Dosyć! — szepnęłam — nie mogę oddychać. — Dosyć, dzieci! — wołała moja matka, ale Franuś nic nie słyszał. W końcu matka moja musiała urwać muzykę, a ja bez tchu upadłam na sofę. W parę minut potém kuzynek pocałował mię w rękę i rzekł cichutko:
— Przebacz, kuzynko, że nie posłuchałem cię, gdyś mi mówiła, aby zaprzestać walca. Straciłem pamięć wszystkiego... był-bym tak z chęcią na koniec świata zabiegł...
— Tobyś się dopiéro zmęczył, kuzynku! — odpowiedziałam, śmiejąc się, ale serce biło mi bardzo mocno, nie wiem, czy od walca, czy od słów Franusia.
Jednego dnia przechodziliśmy w ogrodzie około młodéj brzózki, białą korą okrytéj.
— Ile razy spojrzę na tę białą brzózkę — rzekł kuzyn — tyle razy myślę, że drzewa i ludzie miewają niekiedy między sobą podobieństwa!
— I do kogoż ta brzózka podobna? — spytałam.
— Do pewnéj kuzyneczki mojéj, któréj na imię Wacława.
— Jakto?
— Taka sama cieniuchna i wysmukła, a młode jéj listeczki, co zaledwie się rozpuszczają, to jak naiwne i poetyczne rozmowy kuzynki!
Zaśmiałam się i obejrzałam dokoła siebie:
— A ty, kuzynku — rzekłam, chcąc porównaniem za porównanie odpłacić — podobny jesteś do tego gładkiego wysokiego dęba, co tam nad stawem stoi...
Franuś zarumienił się nagle.
— Czy kuzynka żartuje ze mnie? — zapytał mię, a ton jego był taki jakiś dziwny, że aż się przelękłam, czy go nie obraziłam.
— Wcale nie! — zawołałam — ale jeśli młodą, jak ja, osóbkę, można przyrównać do brzózki, dla czegożby słusznie mężczyzna do dębu przyrównanym być nie mógł?
— Dąb, to godło siły!... — wymówił po chwili kuzyn, i spuścił nagle oczy, a po twarzy jego rozlał się przejmujący smutek. Nie wiedziałam, co mam o tém myśléć, podałam mu rękę i rzekłam:
— Przebacz, kuzynku, jeśli ci mimowoli przykrość sprawiłam! — Pocałował mię w rękę i odpowiedział:
— Nie to, kuzyneczko, porównaniem swém przypomniałaś mi tylko to, co mi zawsze najmocniéj dolega...
Widząc, że nie chce mi nic więcéj powiedziéć, nie pytałam daléj i wkrótce wyszła mi z myśli ta rozmowa, a kuzynek rozweselił się i nad wieczór porównywał mię znowu z jakimś kwiatem: białą różą, podobno, czy konwalią, już dobrze nie pamiętam.
Pewnego dnia włożyłam tę samę błękitną suknią z białą frendzlą, którą miałam na sobie zaraz po przyjeździe i przechadzałam się z kuzynkiem około klombów, niedaleko ganku. Naraz spostrzegłam, że oczy kuzynka spoczywały upornie na mojéj frendzli.
— Co się kuzynek tak przypatruje memu ubraniu? — spytałam.
— Ubranie to przypomina mi najpiękniejszą chwilę mego życia — odpowiedział.
Instynktowo spuściłam oczy i poczułam przyśpieszone bicie serca.
— I jakąż-to chwilę tak piękną przypomina kuzynkowi moja suknia? — spytałam,zwyciężając wzruszenie.
— Tę, w któréj piérwszy raz ujrzałem cię, kuzynko — odpowiedział.
Zmieszałam się jeszcze bardziéj, ale uczyniłam wysilenie i zażartowałam:
— A więc takich chwil kuzynek masz teraz pełno, bo ciągle na mnie patrzysz!
— Ale od tamtéj zaczęło się dla mnie nowe życie — odrzekł kuzyn i utkwił we mnie oczy, które w téj chwili stały się bardzo błękitnemi.
Nie mogłam ani sekundy dłużéj znieść jego spojrzenia, odwróciłam się żywo i poskoczyłam ku gankowi. Gdy stanęłam na piérwszym stopniu balkonu, obejrzałam się i zobaczyłam Franusia, stojącego nieruchomie między klombami, ze spuszczoną głową i wzrokiem, utkwionym w ziemię. Miał minę tak zasmuconą, że żal mi się go zrobiło bardzo... wróciłam zwolna pomiędzy klomby i stanęłam przy nim.
— Kuzynku — rzekłam — czy rozgniewałeś się na mnie za to, że cię tak prędko odbiegłam?
— Ja-bym się miał gniewać na kuzynkę? — zawołał — ja-bym za kuzynkę moje życie oddał.
W głosie jego było tyle szczerości i prawdy, a w oczach taki migotał smutek, że aż przycisnęłam dłoń do serca, aby mi z piersi nie wyskoczyło. Pochyliłam się i zerwałam biały narcyz, a oddając go kuzynkowi, rzekłam:
— Weź ode mnie ten kwiatek, kuzynku, a ile razy na niego spojrzysz, pomyśl, że mam dla ciebie wielką... wielką przyjaźń. — Mówiąc te słowa, czułam, że rumienię się silnie, zdjął mię wstyd jakiś niezmierny i tym razem na dobre już uciekłam z ogrodu, a w mgnieniu oka znalazłam się już w moim pokoju. Rzuciłam się na sofkę, zakryłam oczy rękoma i ogarnęło mię nieznane dotąd uczucie. On mię pokochał! szeptało mi coś do ucha, a szept ten przechodził do serca i zrodził w niém ciche pytanie: a ja czy kocham go?
Porwałam się nagle i usiadłam na sofce z oczyma, wlepionemi w przestrzeń. W przestrzeni téj zawieszony w powietrzu stał przede mną kuzynek, a obok niego wymarzona przeze mnie postać jednego z bohaterów powieści, o którym na pensyi jeszcze czytałam, a który tak silne zrobił na mnie wrażenie, że śniłam o nim przez dwie noce z rzędu. Patrzyłam na obydwóch i robiłam porównanie... po kwadransie pokazało się, że Franuś nie był wcale podobnym do mego ulubionego bohatera. Tamten był brunet, a on miał płowe włosy, tamten podróżował po całym świecie, a w podróżach swych walczył z dzikiemi narodami i zwyciężał lwów pustyni, a Franuś, nie wiem, czy kiedykolwiek wyjeżdżał ze swych stron rodzinnych; tamten nie tylko był bardzo czułym dla swéj bohdanki narzeczonym, ale jeszcze wielce uczonym, odważnym i sławnym człowiekiem. A Franuś czy był uczonym, odważnym? nie wiedziałam i ta-to może niewiadomość włożyła w moje usta następny cichutki monolog, wypowiedziany pod sekretem dziewczynie w błękitnéj sukni, która stała w lustrze przede mną i poprawiała sobie włosy, rozrzucone śród uprzedniego rozmyślania. Nie, nie kocham go, ale go bardzo, bardzo lubię! Takie ma ładne błękitne oczy, taki jest dobry, a taki smutny bywa czasami! Dla czego on taki smutny bywa? o bardzo go lubię! a jeśli on taki sam uczony i odważny, jak tamten w powieści, no, to może... może...
Nie miałam czasu dokończyć mego monologu, bo zawołano mię na herbatę.
Weszłam do salonu z niezwykłym na twarzy rumieńcem i dobrą godzinę nie miałam odwagi spojrzéć na kuzynka.
Milczałam, byłam jak złapana, a ile razy spojrzałam na matkę, widziałam, że patrzyła na mnie z większą niż zwykle uwagą.
Wieczór mniéj wesoło przeszedł, niż zawsze. Matka moja przerzucała dzienniki i była bardzo zamyśloną; Franuś milczał i nie zbliżał się do mnie; grałam trochę na fortepianie, ale muzyka mi nie szła, palce niezgrabnie jakoś plątały się po klawiszach, a wywoływane niemi tony nie zostawiały po sobie dawnych gwieździstych szlaków myśli. Wcześniéj niż zawsze odeszłam do moich pokojów; w sercu czułam niespokój, po głowie majaczyły splątane myśli, nie mogąc dobić się ładu ni ciągu... Rozbierałam się powoli, nie odpowiadałam służącéj, która mię zapytywała o strój jutrzejszy, a gdy tylko zostałam sam na sam z Binią, wzięłam ją za rękę i spytałam:
— Powiedz mi, Biniu, jak ci się podoba kuzynek Franuś? — Popatrzyła na mnie z uwagą i odpowiedziała:
— Znam go od dziecka, dobry z niego chłopiec zapewne, ale źle bardzo, że przyzwyczaił się do próżniactwa i, choć jest dorosłym człowiekiem, nie ma dotąd żadnego stałego zajęcia. — Słowa te sprawiły mi przykrość. Były one niby oskarżeniem, rzuconém na dobrego kuzynka.
— A zkąd-że wiész o tém, że Franuś niczém się nie zajmuje? — spytałam.
— Bo znam cały sposób jego życia. Wychowały go dwie stare a bogate krewne i źle go wychowały. A teraz siedzi u nich na łasce, jak stary jaki lub niedołęga.
Poczułam jeszcze większą przykrość i przestałam wypytywać Binią o kuzynka. Pocałowałam ją tylko na dobranoc w milczeniu, a gdy odeszła, długo myślałam nad jéj słowami. Nie, nie wierzyłam temu, co mi powiedziała o kuzynku. Musiała być źle uwiadomioną, bo czyliż możebném było, aby taki dorodny, miły, dowcipny, młody człowiek, jak Franuś, był próżniakiem i żył na czyjéjś łasce!
Usnęłam, myśląc wciąż o kuzynku, porównywając go z moim ulubionym powieściowym bohaterem.
Obudził mię turkot kół na dziedzińcu. Pociągnęłam taśmę od dzwonka, a gdy służąca weszła, spytałam, czyby to kto przyjechał.
— Nie — odpowiedziała — to owszem pan Franciszek odjechał.
Poczułam w sercu jakby nagłe ukłucie szpilką. Taki mię żal ogarnął, że schowałam się do alkowy, z bojaźni, aby sługa nie dojrzała łez, które mi się zakręciły w oczach. Wczoraj przecie nie mówił mi, że odjeżdża, myślałam; żeby się był choć pożegnał! a może go czém obraziłam? Mój Boże! musiał odjeżdżać bardzo smutny. Nie wiedziałam dobrze, dla czego-by koniecznie miał być smutnym, odjeżdżając; przeczuwałam tylko, że żal mu było mię opuszczać. Gdy tak rozmyślałam, siedząc na łóżku, weszła do alkowy Binia.
— Czy nie wiész, Biniu — spytałam — dla czego kuzynek Franuś tak niespodzianie dziś odjechał?
— I owszem — odpowiedziała — nad rankiem otrzymał list od swych ciotek, rozkazujący natychmiast do nich wracać. — Na wyrazie rozkazujący, Binia położyła szczególny nacisk.
— O mój Boże! — zawołałam — czyż-by téż nie mógł o kilka godzin opóźnić wyjazdu, aby się pożegnać z mamą i ze mną!
Binia pokiwała głową znacząco.
— Jak się jest u kogo na łasce — wyrzekła zwolna — to się traci prawo rozporządzania choćby jedną godziną swego życia!
Znowu brzydki wyraz: na łasce, wpadł mi w ucho i zaćmił sobą miły obraz kuzynka. Straciłam zupełnie humor. Ubierałam się tak niedbale, że aż mi to przyganiała służąca, a gdy wyszłam z mego pokoju i znalazłam matkę przy rannéj herbacie, o mało się nie rozpłakałam, spojrzawszy na niezajęte miejsce przy stole, na którém zwykle z powitalnym bukietem siadywał Franuś. Powściągnęłam jednak, jak mogłam, przykre wzruszenie, bo zobaczyłam oczy mojéj matki utkwione we mnie z baczną uwagą. Gdy usiadłam przy niéj, wzięła mię za rękę i rzekła z łagodnością, ale zarazem bardzo poważnie:
— Czy pamiętasz, Waciu, że piérwszego dnia twego tu pobytu, gdyś to zaplątała swoję frendzlę z bulionem portyery, mówiłam ci, że panna, która nie jest już pensyonarką i nosi długie suknie, powinna być na każdym kroku bardzo ostrożną i uważną?
Odpowiedziałam, że pamiętam to bardzo dobrze, ale nie dorozumiewałam się jeszcze wcale, do czego stosują się te słowa.
— Chcę ci więc teraz powiedziéć — ciągnęła matka — że w życiu daleko gorsza może się stać plątanina, niż zaczepienie frendzli, jeśli młoda osoba nieuważnie postępuje z młodym mężczyzną.
Zaczynałam domyślać się, o co idzie, ale jeszcze nie pojmowałam w zupełności słów matki.
— Chcę tu mówić o twojém postępowaniu z kuzynem Franusiem — mówiła daléj; — zanadto się z nim spoufaliłaś. Widziałam wczoraj przez okno, jak w ogrodzie dałaś mu narcyza. To nie dobrze. Młoda panna nie powinna nigdy postępować w ten sposób z młodym człowiekiem, który dla niéj partyi do maryażu stanowić nie może. Franuś dobry jest chłopak, to prawda, i sama go bardzo lubię, ale nie ma żadnego funduszu, a zatém odpowiedniéj pozycyi w świecie; nie może więc ani pomyśléć o ożenieniu się z panną posażną i tak, jak ty, starannie wychowaną. Ludzie, widząc między wami zbyt poufne stosunki, mogli-by jeszcze przypuścić, żeś się nim zajęła, a przez to odstręczyła-byś od siebie dobre partye, które ci się zdarzyć mogą.
Słuchałam mowy mojéj matki z wielkiém zdziwieniem i nieokreślonym jakimś bólem w sercu. Dziwiło mię twierdzenie, że Franuś ani pomyśléć nie może o ożenieniu się z panną posażną i dobrze wychowaną dlatego tylko, że jest ubogim. Wewnętrzny głos mówił mi, że było to niesprawiedliwém. Cóż on winien temu, że mu los nie dał bogactwa? A gdyby pokochał taką pannę, o jakiéj mówiła moja matka, czyżby się miał rozstać z nią i cierpiéć dlatego tylko, że nie posiadał funduszu? Przecież tyle razy czytałam w powieściach, że ubodzy młodzi ludzie pracą zdobywali bogactwa i żenili się potém z temi, dla których uderzyły ich serca! Obok téj myśli przypomniałam sobie słowa Bini, że Franuś był próżniakiem i żył na łasce bogatych krewnych, a przypomnienie to właśnie zabolało mię. Zabolały mię jeszcze słowa matki o dobrych partyach, które-bym mogła odstręczyć od siebie zbyt poufałém obejściem się z kuzynkiem. Więc miałam zadawać kłam moim chęciom i poczuciom, zapierać się przyjaźni, jaką czułam dla dobrego kuzyna, dlatego tylko, aby nie zrazić kogoś tam do ożenienia się ze mną? Głęboko mię ta myśl upokorzyła. Czyliż mi tak koniecznie potrzebne te dobre partye? Dla czegoż kuzynek nie może się nazywać dobrą partyą? Czyliż tylko bogaty człowiek dobrą partyą nazwać się może?
Obudziłam się z zamyślenia i zwróciłam się do matki z pytaniem:
— Moja mamo, co właściwie nazywa się w świecie dobrą partyą?
Zdawała się zdziwioną tém zapytaniem, które nagle inny zwrot nadawało rozmowie.
— Dobrą partyą — odpowiedziała — nazywa się maryaż, który daje młodéj osobie stosowne do jéj urodzenia i wychowania stanowisko w świecie.
— A cóż to jest stanowisko w świecie? — ponowiłam pytanie.
— Jest to położenie społeczne, oparte na urodzeniu, i majątkowe, płynące z posiadanego funduszu.
— Więc, ażeby mężczyzna mógł stanowić dobrą partyą, musi posiadać piękne nazwisko i znaczny majątek?
— Niezawodnie — odrzekła moja matka.
— A jeśli przy nazwisku i majątku — rozumowałam daléj — ma on zyzowate oczy, albo nie ma wcale nosa, albo jest garbaty czy kulawy, albo ma złe serce, albo nic nie umié, czy pomimo to zawsze stanowi on dobrą partyą?
Matka moja wyraźnie zmieszała się i długo nie odpowiadała, nakoniec rzekła:
— Niéma tu mowy ani o zyzowatych oczach, ani o braku nosa, ani o garbie, ani o złém sercu; są to wszystko rzeczy bardzo wyjątkowe. To tylko pewna, że brak odpowiedniego stanowiska w świecie jest największą, stanowczą przeszkodą, jaka stoi między ubogim mężczyzną a panną posażną i dobrze urodzoną. Dla tego téż nie chciała-bym, aby ludzie widzieli zbytnią twą przyjaźń dla Franusia, bo samo nawet przypuszczenie, że się nim zajmujesz, rzuciło-by na ciebie śmieszność i mogło-by cię skompromitować.
To rzekłszy, moja matka pocałowała mię w czoło i, zamieniwszy jeszcze kilka słów o potocznych rzeczach, wyszła z pokoju.
I znowu wystąpił mi przed oczy wyraz: ludzie! Była to więc ta sama historya niestosowności dla kobiety zbytniego rozumowania, która mię tak zajmowała w piérwszym dniu po przybyciu. Szło tu jednak o rzecz bardziéj dla mnie na dobie dotkliwą. Przyjaźń moja dla Franusia, którą mu tak seryo przyrzekłam, przy oddawaniu narcyza, miała paść ofiarą ze względu na ludzi! Czułam, że jeśli w tym razie pójdę za wskazówkami, jakie podawała mi moja matka, i okażę się obojętną dla biednego kuzyna, popełnię niesprawiedliwość. Przypomniałam sobie smutek, jaki w nim parę razy spostrzegłam, a to przypomnienie wzmogło moję eteryczną i bezwiedną sympatyą dla niego. Wyszłam do ogrodu i całą godzinę, chodząc po aleach, myślałam o Franusiu. Stopniowo coraz więcéj zaczynałam znajdować podobieństwa między nim, a moim ulubionym bohaterem z powieści.
Znowu minęło parę tygodni, przepędziłam je w ciągłych marzeniach. Nic nie robiłam. Budziłam się późno, przepędzałam przy toalecie długich parę godzin, bo panna służąca moja, chcąc się popisać z korzyścią, jaką odniosła z lekcyi, wziętych od najlepszego w Warszawie fryzyera, codzień inną a bardziéj skomplikowaną urządzała mi koafiurę. Raz splatała włosy moje w warkocze i okręcała mi je wkoło głowy, tworząc w ten sposób nad czołem wysoki dyadem; innym razem nielitościwie zakręcała je w papiloty, a potém przypiekała rozpaloném żelazkiem, z czego tworzyły się długie i gęste jak las angielskie loki; to znowu urządzała z tyłu głowy tak misterne pukle, iż wydawały się wielką kokardą, z szerokiéj ułożoną wstęgi. Zajmowały mię te zmiany niezmiernie, z niezmąconą cierpliwością siadywałam całemi godzinami przed lustrem, ze sztywnie wyprostowaną głową, aby najlżejszém poruszeniem nie zepsuć lub nie utrudnić dzieła, które się nade mną dokonywało. Czasem nudziło mię to nieruchome siedzenie i natenczas patrzyłam w lustro, poddając dla rozrywki twarz moję najściślejszemu rozbiorowi. Niekiedy uśmiechałam się do mego obrazu w zwierciedle, bo za nim spostrzegałam błękitne oczy Franusia, które wyraźnie mówiły mi, że jestem ładna.
Późno po południu wychodziłam po skończonéj toalecie do salonów i przepędzałam parę godzin z moją matką na pogadankach, które toczyły się zawsze prawie około stroju, sąsiedztwa, którego jeszcze nie znałam, i różnych zwyczajów światowych. Następnie cały prawie dzień przepędzałam w ogrodzie, gdzie zaczynało być z wiosną bardzo pięknie.
Był to ogród starożytny i obszerny: dzielił się na dwie części, z których jednę przerzynały cieniste sklepione aleje; druga, w angielskim rodzaju, pełna była gajów, trawników, altanek, ścieżek krętych i sztucznych grot z mchu i kamieni. Zapoznałam się z ogrodnikiem Niemcem, który uszczęśliwiony był, że mógł rozmówić się ze mną swoim rodzinnym językiem i, wziąwszy na to pozwolenie od matki, kazałam mu pod moją dyrekcyą urządzić parę altan i mnóztwo klombów o fantastycznych kształtach, do których wzory czerpałam z własnéj wyobraźni. Bawiły mię bardzo te roboty, a szczególniéj możność rozkazywania komuś, któréj używałam po raz piérwszy w życiu, ale nierównie więcéj jeszcze zajęta byłam własnemi marzeniami, które roiły się w méj głowie z mnogością młodych pszczółek, unoszących się nad kwiecistą łąką.
Pomiędzy temi marzeniami najwyraźniejsze majaczyły trzy postacie: kuzynka Franusia, owego ulubionego bohatera z powieści i młodego sąsiada z Gotyckiego pałacyku, którego obraz najrozmaiciéj przedstawiał się méj wyobraźni. Kuzynek jednak otrzymał najczęściéj zwycięztwo nad owymi dwoma rywalami. Zaraz po owéj rozmowie, jaką miałam o nim z moją matką, poczułam dla niego żywszą niż wprzódy sympatyą. Zdradzała się ona spółczuciem dla biednego chłopca, względem którego nie wolno mi nawet było okazywać przyjaźni bez narażenia się na śmieszność i obmowy. Nazajutrz myślałam o nim więcéj, na trzeci dzień jeszcze więcéj, a czwartego dnia zatęskniłam za nim bardzo. Piątego dnia chodziłam nad wieczór po lipowéj alei; zmrok zapadł i gwiazdy występowały na niebo jedna po drugiéj. Powietrze ciepłe napełniała woń wiosennych kwiatów, które obficie kwitły na klombach: w gajach brzozowych parę razy ozwał się słowik i wietrzyk łagodny cicho zaszeleścił w gałęziach lip. Pomyślałam o kuzynku i serce zaczęło mi uderzać w piersi mocno; zapragnęłam, aby był przy mnie; wymarzone postacie bohatera powieściowego i możnego sąsiada rozwiały się jak mgła, a wysoko między gwiazdami zaświeciły nade mną błękitne oczy Franusia i patrzyły na mnie smutnie a z uwielbieniem.
Kiedy wróciłam do salonu, matka moja spojrzała na mnie przy świetle lampy i rzekła:
— Nie dobrze jest, że tak późno przechadzasz się po ogrodzie; chłód wieczorny może ci szkodzić. Uważam, że oczy masz trochę zaczerwienione... od zimna zapewne.
Matka moja, która była trochę cierpiącą i cały dzień nie wychodziła z pokoju, nie wiedziała o tém, że w ogrodzie było bardzo ciepło, a oczy moje zaczerwieniły się nie od zimna, ale od dwóch łez, które mi spadły na jedwabną sukienkę, gdy, wchodząc na ganek domu, pozostawiłam za sobą cienistą aleę z zamkniętą w jéj cieniach postacią kuzynka i świecącemi nad nią jego wymownemi oczyma.
Nazajutrz od samego już ranka, gdzie się tylko obróciłam, wkoło mnie błąkała się twarz Franusia; głos jego słyszałam w szumie gajów brzozowych, oczy jego spuszczały się ku mnie na promieniach słońca. Gdy usypiałam, wydawało mi się, jak piérwszego wieczora, że firanki, przysłaniające alkowę, szeptały niewyraźnie jego imię. Usnęłam i w śnie widziałam zwieszone nad sobą niebo wieczorne, a na niém między złotemi gwiazdami dwie gwiazdy błękitnych oczu... Obudziłam się, położyłam rękę na sercu i nieśmiało, bardzo nieśmiało, zapytałam: czyliż-bym go kochała?
Biała lampka paliła się na kominku, a przyćmione jéj światło tak drżąco i niepewnie migotało po ścianach pokoju, jak drżąco i niepewnie migotały w méj głowie myśli, gdy siliłam się dać odpowiedź na własne pytanie.
Pewnego dnia, zaledwieśmy z matką powstały od obiadu, który jadałyśmy o szóstéj po południu, rozległo się za bramą podwójne uderzenie z bata i na dziedziniec wtoczyła się ciężka kareta z sześciu końmi.
Spojrzałyśmy pośpiesznie w okno.
— To pani S. z córkami przyjechała! — rzekła moja matka.
Słyszałam już była od matki i Franusia o téj naszéj sąsiadce; ciekawa byłam ją poznać, a przy tém ucieszyłam się, widząc wysiadające z powozu dwie młode panny.
Matka moja uprzejmie podbiegła ku drzwiom, które lokaj na oścież otworzył, i ujęła ręce wchodzącéj sąsiadki. Była to czterdziesto-letnia przeszło kobieta, wysoka, otyła, ubrana w suknią aksamitną i kapelusz o strusich piórach, z pewnym wyrazem dumy na ustach i złośliwości w oczach. Za nią weszły dwie jéj córki, alem zrazu mało na nie zwróciła uwagi, bo, stojąc na stronie, przypatrywałam się powitaniom mojéj matki z przybyłą. Ściskały się serdecznie za ręce.
— Bonjour, bonjour chère M-me Mathilde — mówiła pani S. — tak-em się za panią stęskniła, ma toute bonne! ma toute aimable!
— Oh, merci, merci! — odpowiedziała moja matka, ściskając ciągle ręce pani S. — wybierałam się w tych dniach do pani, bo nigdy nie mam dosyć jèj miłego towarzystwa!
— Dobra jesteś o tyle, o ile piękna, nieoceniona pani Matyldo! — z nowém przymileniem wyrzekła pani S.
— Zawsze nie tyle dobra i miła, jak pani — odpowiedziała moja matka.
W ciągu téj arcy grzecznéj i czułéj rozmowy, słyszałam jakiś fałszywy ton, brzmiący w głosie mojéj matki, i pochwytywałam złośliwe błyski oczu pani S. Byłam pewną, że obie te panie mówiły nieprawdę i zdziwiłam się.
— Córka moja, Wacława — wymówiła moja matka, prezentując mię sąsiadce.
Pani S. orzuciła moję osobę takiém spojrzeniem, iż byłam pewna, że w tém mgnieniu oka porachowała wszystkie włosy na mojéj głowie i guziczki przy sukni, potém wyciągnęła do mnie rękę i rzekła:
— Bonjour, mademoiselle! oto są moje córki: panna Emilia i panna Zenona. Spodziewam się, że poznacie się z sobą bliżéj i poprzyjaźnicie.
Obie panny podały mi ręce i wtedy dopiéro uważniéj na nie spojrzałam. Były to młode dziewczęta w moim wieku, lub mało starsze ode mnie, ni ładne, ni brzydkie, białe, różowe z zadartemi noskami, wyprostowane, sztywne, bardzo modnie i kosztownie ubrane. Matka moja i pani S. usiadły na kanapie, ja i dwie panny na fotelach i zaczęła się rozmowa.
Z razu przecież ja i panny S. tworzyłyśmy milczącą trójkę; czułam, że wypadało mi rozpocząć z niemi rozmowę, ale nie wiedziałam od czego zacząć. Wybawiła mię z kłopotu panna Zenona, odzywając się:
— Pani długo była na pensyi?
— Ośm lat — odpowiedziałam.
— I zupełnie już pani pensyą ukończyła?
— Zupełnie.
— Jakże się pani wieś podoba?
Odpowiedziałam, że znajduję ją zachwycającą i na tém skończył się dyalog piérwszy.
Panny S. spuściły oczy i siedziały nieruchome.
Sama nie wiedziałam, jak mam dalszą zawiązać rozmowę i siedziałam, jak na rozpalonych węglach.
— A panie stale zamieszkują na wsi? — odważyłam się zapytać.
— O tak — odpowiedziały obie razem i na tém się skończył dyalog drugi.
Matka moja rzuciła na mnie wymowne spojrzenie; zrozumiałam, że mówiło mi ono, abym była rozmowniejszą. Ale o czém tu mówić z osobami, które piérwszy raz w życiu widzę, a które siedzą na krzesłach, wyprostowane jak szpileczki, i oczy trzymają utkwione w falbankach swoich sukien?
— Jakże panie czas przepędzają? — ozwałam się w końcu.
— Niezupełnie dobrze — odpowiedziała panna Emilia.
— Doprawdy — zawołałam ze zdziwieniem — a mnie tak przyjemnie czas przechodzi!
— Nic dziwnego; pani dopiéro wróciłaś z pensyi i wszystko dla niéj jest nowością — odezwała się panna Zenona.
— Toby znaczyło — rzekłam z uśmiechem — że po pewnym upływie czasu, to, co dziś dla mnie miłém, stanie się nudném i niezajmującém?
— Niezawodnie — odparła Zenona — a prędko to nastąpi, bo mało pani znajdziesz tu rozmaitości. Chociaż zabawy bywają u nas bardzo częste, to jednak towarzystwo widujemy zawsze jednostajne.
— A więc — rzekłam rezolutnie po chwili namysłu — gdy nie będę mogła bawić się, zacznę pracować.
Obie panny podniosły zdziwione oczy i popatrzyły na mnie ciekawie. Zdało mi się, że w oczach starszéj, Emilii, wzbudzone memi słowami, błysnęło żywe zajęcie.
— Waciu? — ozwała się w téj chwili moja matka — może zaprosisz panie do ogrodu i pokażesz im klomby, twoim smakiem urządzone.
Powstałyśmy i za chwilę byłyśmy już w ogrodzie. Zaledwie przestąpiłyśmy próg salonu i znalazłyśmy się na świeżém powietrzu, w towarzyszkach moich nagła zaszła zmiana. Podniosły spuszczone powieki, rozjaśniły twarze i piérwszy raz swobodnie na mnie spojrzały.
— Jaka pani szczęśliwa! — zawołała z nich jedna — nie oswoiłaś się jeszcze z tém, co nas oddawna przestało już bawić! My tak wiecznie nudzimy się w domu!
— Zdaje mi się — odrzekłam ze zdziwieniem — że panie wcale nie jesteście starsze ode mnie?
— Ja mam lat ośmnaście, a siostra moja Emilia dziewiętnaście, ale od trzech lat obie uważane jesteśmy za dorosłe panny. Z początku bawiło nas wszystko: suknie, zabawy, grzeczności nam robione; ale teraz tak przywykłyśmy do tego wszystkiego, że nas to wcale nie zajmuje.
— Po całych dniach siedzimy w domu z założonemi rękoma — podjęła Emilia — i jak zbawienia czekamy gości, a gdy nie przyjadą, umieramy z nudów i same nie wiemy co robić z godzinami, które wloką się długie jak miesiące.
Przykre wrażenie czyniły na mnie te wyznania; czyżby i ze mną miało być z czasem tak samo? — pomyślałam.
— Mówiłaś pani przed chwilą — ozwała się Emilia — że, gdy się znudzisz, będziesz pracować. I ja myślałam już kilka razy o tém, żeby się wziąć do czego, toby może czas prędzéj przechodził. Ale kiedyż niéma do czego wziąć się. Gospodarstwem zajmuje się ochmistrzyni i panna apteczkowa; suknie szyją nam krawcy i modniarki; książek w całym domu innych niéma, prócz romansów francuzkich, których nam otwarcie czytać nie wolno. Do muzyki nie mamy obie najmniejszéj zdolności, a jednak gramy po parę godzin na dzień, aby tylko módz pokazać ludziom, że grać umiemy. I cóż tu robić? Wprawdzie nalewamy z kolei herbatę, wyszywamy na kanwie w krosienkach i haftujemy kołnierzyki; ale to wszystko niezajmujące i nie posiada nawet wyraźnego celu. Kołnierzyki naprzykład nosimy zawsze kupowane po sklepach, gdyż są ładniejsze, a te, które same haftujemy, walają się po szufladach. I co tu robić? proszę!
— A jakżebyś pani pracowała? — zagadnęła mię Zenona.
Zmieszałam się bardzo, bo pojęcia moje o pracy były czysto teoretyczne, przelotne tylko i sama nie wiedziałam z razu jak odpowiedziéć na zapytanie. Po chwili jednak namysłu odpowiedziałam z determinacyą:
— Nauczyła-bym się szyć suknie i szyła-bym je sobie sama; odebrała-bym od panny apteczkowéj kluczyki i wydawała-bym ze śpiżarni; wyszukała-bym ze dwoje ubogich dzieci i uczyła-bym je czytać.
Towarzyszki moje popatrzyły na mnie ze zdziwieniem i zdawały się zastanawiać nad tém, co powiedziałam. Ja także zamyśliłam się głęboko i wszystkie trzy, zwolna i ze spuszczonemi głowami, postępowałyśmy wzdłuż lipowéj alei.
W końcu, dręczona tłumem myśli, ozwałam się:
— Widzę, żeście panie, mimo małéj różnicy wieku, daleko więcéj ode mnie świadome życia i obyczajów, jakim ludzie ulegają na świecie. Ja zaś z natury méj jestem ciekawą, nie bierzcie-ż mi więc za złe, że was osypuję pytaniami, i powiedzcie mi jeszcze, co ma uczynić panna, któréj nudno i ciasno w granicach cudzą wolą zakreślonych, a która dla zwyczaju przestąpić ich nie może?
— Wyjść za mąż — odpowiedziała zupełnie seryo Zenona.
— Jakto! — zawołałam — wyjść za mąż dlatego tylko, aby przestać się nudzić?
— Ażeby być swobodną — dokończyła młoda panna S.
Zdziwiła mnie ta odpowiedź niewymownie; Emilia wzięła mię za rękę.
— Pani jesteś tak szczerą, tak otwartą, od razu widać to z twojéj twarzy. Jestem także pewna, że masz bardzo dobre serce, widać to z twoich oczu. Bądźmy przyjaciółkami, pokochałam cię od piérwszego spojrzenia!
Pocałowała więc mię w twarz serdecznie.
— I ja także poczułam dla pani żywą sympatyą — rzekła Zenona. — Jesteś tak jakoś niepodobna jeszcze do nas!
Ostatnie słowa wymówiła z dziwną intonacyą w głosie.
Uścisnęłyśmy się wzajemnie.
— Mówmy sobie po imieniu — rzekła Emilia.
— Dobrze, Emilko! — zawołałam uradowana.
W uścisku dwóch sióstr, jakim mię obdarzyły, poczułam dobroć i serdeczne ciepło i tém więcéj żałowałam je, że się tak srodze nudziły i że spostrzegłam kilka razy w ich twarzach przeglądający smutek.
Wracałyśmy z przechadzki dobrze już poprzyjaźnione, ale, gdy tylko przestąpiłyśmy próg salonu w obu siostrach znowu nagła zaszła zmiana. Zesztywniały, ochłodły i, ze spuszczonemi powiekami, jak wprzódy, wyprostowane, usiadły na fotelach. Matka moja z niezmierną uprzejmością częstowała panią S. i obie panie bezprzestannie zamieniały między sobą czułości i komplementa. Obok tego uważałam, że matka moja kilka razy zatrzymywała wzrok swój na obu pannach S., a potém przeniosła go na mnie i w oczach jéj błysnęło zadowolenie.
Pani S. również przenosiła wzrok ze mnie na swoje córki, ale w spojrzeniu jéj coraz żywsza malowała się złośliwość, a na czole gromadziły się chmury, które daremnie rozpędzić chciała przymuszonéj uprzejmości uśmiechem.
Zastanowiłam się nad tą grą fizyognomii dwóch pań i zrozumiałam ją. Matka moja znajdowała mię ładniejszą od panien S. i cieszyła się; to samo spostrzeżenie w tłumiony ale widzialny gniew wprawiało ich matkę. Dlaczegóż więc te panie, rywalizujące z sobą i nie lubiące się widocznie, objawiały tyle wzajemnéj czułości i ugrzecznienia?
Postanowiłam zapytać o to matkę po wyjeździe gości. Po herbacie matka moja poprosiła panny S. aby coś zagrały. Emilia usiadła przy fortepianie i furioso zagrała jakąś wojenną fanfarę. Gra jéj była wyraźnie wymęczona, bez czucia i pojęcia sztuki, nie było w niéj umiejętności ni talentu. Powstała od fortepianu z twarzą zaczerwienioną, jak burak. Wyglądała, jak tylko co zdjęta z łoża tortur.
Pani S. wycedziła prośbę, abym z kolei i ja zagrała. Miałam już powstać i spełnić jéj żądanie, gdy nagle myśl mi przyszła, że nie dobrze będzie, jeśli we własnym domu grą daleko lepszą i umiejętniejszą upokorzę niedołężną muzykę Emilii. Nie wiem zresztą dlaczego, ale zdawało mi się, że ona sama obawiała się tego i z pewnym niepokojem przenosiła wzrok swój ze swéj matki na mnie. Za nic w świecie nie chciała-bym wyrządzić jéj przykrości i naprędce wymówiłam się przed panią S. bólem ręki. Emilia spojrzała na moje ręce, które wyglądały zupełnie zdrowo, a potém długo popatrzyła na mnie. Spotkałam się z tém jéj spojrzeniem i wydało mi się, że była w niém czułość i wdzięczność. W oczach zaś pani S. błysnął wielki tryumf. Sądzę, że owéj chwili była pewną, iż albo wcale grać nie umiem, albo gram niedołężniéj jeszcze od jéj córki. Wkrótce pani S. powstała z kanapy, żegnając się z moją matką. I znowu posypał się z obu stron grad komplementów, czułości, upewnień najszczerszéj przyjaźni i sympatyi, a temu wszystkiemu towarzyszyły złośliwe spojrzenia pani S. i dwuznaczny uśmiech mojéj matki. Zdawało-by się, że w tych dwóch osobach, ściskających sobie ręce i rozczulających się wzajemnie, były cztery osoby. Dwie kochały się nad życie, a dwie niecierpiały się z całego serca. Panny S. w obliczu swéj matki pożegnały się ze mną z wymierzoną i wyważoną etykietalną czułością, ale gdy odwróciła się, Emilia objęła mię ramieniem i serdecznie pocałowała w usta kilka razy. I znowu w jednéj osobie pokazały się mi dwie osoby. Jedna była sztywna i wyrachowana salonowa panna, druga dobra, ciepła i serdeczna dziewczyna.
Matka moja patrzyła przez okno, dopóki kareta nie zniknęła za bramą, potém rzuciła się na kanapę jakby po wielkiém zmęczeniu, i wyrzekła z szerokiém ziewnięciem:
— A cóż za nieznośna, nudna i napuszona osoba, ta pani S.!
Patrzyłam na nią zdziwiona i zmartwiona zarazem, lubo sama nie wiedziałam, jaki był powód przykrości, którą poczuwałam. Matka moja mniéj jakoś piękną, niż zwykle, wydawała mi się w téj chwili. Instynktowy wstręt czułam dla jéj dwulicowości, którą w niéj spostrzegłam. Usiadłam przy niéj i ozwałam się nieśmiało:
— Moja mamo, wytłómacz mi pewną rzecz, któréj nie rozumiem.
— Cóż takiego? — zapytała, otaczając mię czule ramieniem.
Ośmielona jéj pieszczotą, mówiłam daléj:
— Powiedz mi, dla czego okazywałaś tyle serdecznéj czułości dla pani S. i mówiłaś jéj tak wiele miłych rzeczy, skoro jéj nie lubisz, a towarzystwo jéj znajdujesz przykrém i uciążliwém?
Matka moja uśmiechnęła się.
— Moje dziecko — rzekła — pani S. zajmuje w świecie taką pozycyą, że, chcąc nie chcąc, trzeba być dla niéj czułą i uprzedzającą.
— Więc czułość twoja, moja mamo, zwracała się do pozycyi pani S., nie do jéj osoby?
— Naturalnie.
— Więc to pozycya pani S., a nie ona sama, siedziała tu na téj kanapie, jadła konfitury i słuchała komplementów, jakie jéj mówiłaś?
Zaśmiała się moja matka i żartobliwie uderzyła mię po twarzy.
— Naturalnie, moje dziecko — odrzekła — bo i któż chciał-by męczyć się nieznośną obecnością, pani S., gdyby nie posiadała w świecie takiéj, jaką posiada, pozycyi!
— A więc — spytałam jeszcze — gdyby pozycya jéj była jeszcze dwa razy wyższą, miała-byś, mamo, obowiązek być dla niéj dwa razy grzeczniejszą.
— Tak-by nakazywał zwyczaj, moja droga.
— Jaki to, moja mamo, nierozsądny i niesprawiedliwy zwyczaj! — zawołałam prawie z oburzeniem.
Moja matka długo na mnie patrzyła.
— I cóż cię w nim tak razi? — zapytała po chwili.
— Udawanie, kłamstwo, niesprawiedliwość — odrzekłam żywo. — Boć skoro grzeczność nasza i czułość ma w objawach stosować się do pozycyi tych, którym je okazujemy, to już choć-byśmy, nie wiem jak, żywe mieli uczucie względem nieposiadających takiéj pozycyi, musieli-byśmy znajdować się z nimi obojętnie. A jeżeli osoba, niżéj położona w świecie, tysiąc razy lepszą jest od téj, która wyżéj od niéj stoi? A jeśli ta, która stoi wyżéj, jest nam niesympatyczną, więc mimo to mamy dla piérwszéj chłód, dla drugiéj czułość objawiać, kłamać i nie oddawać ludziom słuszności na pozór, gdy ją przecie w sercach naszych uznajemy? Nie, moja matko, ja chyba do tego zwyczaju nigdy zastosować się nie potrafię!
Gdy to mówiłam, matka moja uważnie mi w twarz patrzyła. Dwie fałdy na jéj czole stały się znów głębszemi i znowu smutek zagrał w oczach.
— Szkoda mi ciebie — wyrzekła z cicha — tyś dla lepszego świata stworzona! Gdy pożyjesz dłużéj, powiędną te śliczne kwiatki, których teraz masz pełne serce. Posłuchaj! każda prawie z nas wchodzi w świat z takim wonnym bukietem naiwnych uczuć i idealnych wyobrażeń. Ale potém listek po listku opada z bukietu i więdnie, aż zostaje nam w końcu pęk nagich łodyg, któremi po utracie kwiatów pocieszać się musimy. Twoje naiwne i instynktowe pojęcie o prawości w stosunkach z ludźmi, to jeden z kwiatów, składających twój świeży jeszcze bukiet; moja czułość dla pozycyi pani S. to łodyga, która mi po takim samym kwiecie została.
— I cóż to było, co zdmuchnęło listki z twego kwiatka, mamo, a pozostawiło ci w ręku nagą łodygę? — spytałam, tuląc się do niéj.
— Życie i jego konieczności... świat i jego zwyczaje... — odpowiedziała zwolna i, pocałowawszy mię w czoło, odeszła.
Życie! świat! ależ ja myślałam, że one właśnie dadzą mi najpiękniejsze kwiaty, a nie odbiorą mi tych, które już posiadała! — Życie! świat!... oneż-to nauczyły moję matkę uśmiechać się z czułością do tych, których nie lubi? Oneż-to wyryły te dwie zmarszczki na jéj piękném czole, a w oczy jéj wrzuciły smętne iskry, które w nich migotały niekiedy? Jakaż więc tajemnicza a smutna potęga leży w tych dwóch wyrazach, które oczom młodéj, niedoświadczonéj dziewczyny przedstawiają symbole i obietnice nieopisanych piękności, niewyczerpanych radości? Życie i świat! te zaczarowane zamczyska, piętrzące się w wyobraźni młodéj, cudów nieznanych pełne, te krainy o tajemniczych, niedoścignionych okiem przestrzeniach, w których młode serce śni raj pierwotny ludzkości, byłyż-by podobne do tych Sfinxów starożytnych, o których mi mówiono, że zdaleka wędrówce biorą je za bóztwa, a gdy się zbliżą, widzą... potwory?
Z głową niespokojnych pytań pełną, odeszłam do mego pokoju. Tam, zanim usnęłam, białe światło lampy rysowało przede mną po ścianach drżące kielichy lilii śnieżnych, które chwiały się pod tchnieniem czegoś niewidzialnego i listek po listku traciły stopniowo ze swojéj wspaniałéj, srebrzystéj korony. W pół senném marzeniu, widziałam posadzkę zasłaną kwiatami, które w moich oczach więdły i umierały, a mnie żal zdejmował za niemi wielki... podnosiłam w górę oczy i zdawało mi się, że widzę nad sobą niebo wieczorne, a rozsiane po niém gwiazdy złote bladły, nikły, umierały tak, jak owe kwiaty rozsiane po ziemi...
Smutno mi było.
Kiedym się zbudziła, zobaczyłam stojącą przy mnie moję matkę z listem w ręku.
— Wstawaj, śpioszku — rzekła, całując mię w czoło — zadzwoń na twoję garderobianę i ubierz się żwawo. Otrzymałam od moich ciotek list bardzo naglący, abyśmy dziś jeszcze przyjechały do Rodowa. Po wczesném więc śniadaniu wyjedziemy.
Zerwałam się na równe nogi; ani mi już w myśli postały wczorajsze rozmyślania i sen, który był ich następstwem.
Miałyśmy jechać do Rodowa, a więc tam, gdzie był kuzynek Franuś! Zobaczę go więc po trzech tygodniach niewidzenia! Serce uderzało mi radośnie. Matka moja, powiedziawszy mi jeszcze, abym wzięła z sobą stosowny zapas ubiorów, bo zabawimy w Rodowie tydzień lub dłużéj, wyszła, a ja coprędzéj uchyliłam sztory. Strumienie światła wpłynęły do pokoju przez okna, wychodzące na ogród.
Dzień był prześliczny; młode listki, operlone rosą, złociły się od słońca, roje ptaków świergotały w bzowych i jaśminowych zaroślach. Podniosłam w górę oczy i zobaczyłam błękitne sklepienie bez żadnéj chmurki, a na niém słońce poranne, z którego wychodziły snopy światłości olśniewającéj. Od tego słońca, od tego nieba, od tego świergotu ptaków, od téj zieleni, brylantami rosy błyszczącéj, wpłynęła w pierś moję pogoda niezmącona; szczęście jakieś, radość, poryw do życia ogarnęły mię całą, krew szybko krążyła w moich żyłach, bijąc w twarz rumieńcami.
Otworzyłam okno i, pełną piersią chłonąc w siebie wonne powietrze, zawołałam, składając ręce: — O jakże pięknym jest świat, jak radośném jest życie!
Na klombach kwitły jeszcze białe narcyzy; przypomniały mi one żywo Franusia. Za godzin kilka zobaczę go, pomyślałam i poskoczyłam do taśmy od dzwonka; kiedy służąca weszła, siedziałam już przed toaletą, orzucona penioarem, z rozpuszczonemi włosami.
— Zosiu! — rzekłam do niéj — uczesz mię dziś, jak umiész najpiękniéj i tak, jak mi najwięcéj do twarzy.
— Uczeszę panienkę w angielskie loki — odrzekła; a po godzinie kasztanowate włosy moje kręcącemi strumieniami opływały mi ramiona. Zosia przepięła je lekko w górze złotą przepaską i przyniosła mi długą powłoczystą suknią z białego kaszmiru.
Gdy w tym stroju stanęłam przed moją matką, popatrzyła na mnie z widoczném zadowoleniem i rzekła żartobliwie:
— Ani chybi, że zawrócisz głowę temu biednemu Franusiowi. Proszę cię, postępuj z nim uważnie, bo to dobry chłopiec, i żałowała-bym go, gdyby naprawdę tobą się zajął. Mógł-by przez to ucierpiéć, a i ciebie ludzie-by ogadali.
Po wczesném śniadaniu zajechała leciuchna czterokonna karetka i bryczka, mająca zabrać pannę służącą z pakunkami. Byłam tak uradowana podróżą i tak zajętą wyborem kapelusza, rękawiczek, okrycia i parasolki, że zapomniałam pożegnać się z moją Binią. Na ganku dopiéro przypomniałam sobie o tém, ale nie było już czasu do poprawienia mego błędu, bo matka moja siedziała już w karecie. Wskoczyłam do powozu i, spuściwszy szybę, spojrzałam na okno pokoju mojéj piastunki. Oczy moje spotkały się z jéj wzrokiem. Patrzyła na mnie przez okno łagodnie, ale i smutnie. Posłałam jéj ręką pocałunek, odpowiedziała mi takim samym gestem, a mnie większy jeszcze żal i wstyd przejął. Powóz ruszył z miejsca, a ja pomyślałam, czyliż-by moje przywiązanie do Bini było także jednym z tych kwiatów, z których świat i życie mają listki odmuchać, zostawiając mi po nim nagą łodygę.
Drobny ten na pozór wypadek zmącił moję poranną radość, nie mogłam pozbyć się wyrzutu sumienia i zapomniéć smutnego wyrazu twarzy, z jakim Binia patrzyła na mnie odjeżdżającą od niéj bez pożegnania.
Kareta szybko się toczyła, za oknami przesuwała się bardzo malownicza okolica, urozmaicona mnóztwem, jakby w ramy ujętych, obrazów. Patrzyłam całą mocą wzroku i zachwycałam się; matka moja siedziała w głębi karety nieruchoma i zamyślona.
— Jakaż cudowna okolica! — zawołałam w końcu, uniesiona zachwytem, — jak te piękne obrazki szybko zmieniają się i niby w panoramie następują jeden po drugim! Tylko co było wzgórze, a tu już równina z ciemniejącym w oddali lasem, po niéj następuje cmentarz, tak rzewnie ocieniony zwisłemi gałęźmi brzóz płaczących, a tam znowu szarzeje kościołek wiejski, albo na wzgórzu rozłożona wioska roi się pracującym ludem i kłęby ozłoconego słońcem dymu posyła pod błękitne sklepienie!
Matka moja uśmiechała się poważnym uśmiechem i po chwili odrzekła:
— Tak samo dzieje się i w życiu ludzkiém. Człowiek idzie przez świat i coraz w innych znajduje się miejscach, i coraz nowe napotyka obrazy, a pragnie, aby one były ciągle coraz piękniejsze i świetniejsze. Jak nas w téj chwili dzielna czwórka koni, tak człowieka los jego unosi daléj a daléj, a on nigdzie zatrzymać się nie chce, bo śni mu się o najcudowniejszém miejscu, do którego pędzi go wyobraźnia. Aż najczęściéj staje się tak, że zamiast do tego wyśnionego najcudowniejszego miejsca, człowiek przybywa na pustą piaszczystą wydmę, na któréj zatrzymuje się wóz jego przeznaczeń i kończy się droga, tak pięknych a rozmaitych pełna obrazów.
Gdy matka moja to mówiła, uważałam, że fałdy, rysujące jéj czoło, zagłębiły się nieco. Wyraźnie smutna jakaś myśl podyktowała jéj te słowa. Myślałam przez chwilę, potém rzekłam:
— Moja mamo! zdaje mi się, że każdy z takich przez świat wędrowców najlepiéj-by uczynił, gdyby raz stanowczo wybrał sobie jedno z pięknych miejsc, które przebywa, i na niém zatrzymał wóz swoich przeznaczeń. Posiadał-by, zamiast wydmy, albo wzgórze, opromienione słońcem, albo dolinę, ocienioną drzewami i ochłodzoną wodami strumienia.
Matka moja uważnie na mnie spojrzała. Zdawało mi się, że podejrzewała moje słowa o myśl ukrytą.
— Na wzgórzu może być za gorąco, w dolinie za chłodno — odrzekła zwolna; — człowiek nie chce się pogodzić z małemi dolegliwościami, które tam napotyka, idzie daléj, aby znaléźć sobie miejsce, do raju podobne, a wtedy, zamiast raju, znajduje najczęściéj pustynią piaszczystą, na któréj i skwar słoneczny dopieka, i wichry ostre wieją. Pragnął-by może wrócić, ale już bywa... za późno!
Patrzyłam z uwagą na twarz mojéj matki, gdy to mówiła. Fałdy na jéj czole stały się jeszcze głębszemi, a w oczach zagrał smutek. Spuściła powieki i znowu stała się milczącą i nieruchomą.
Tłum myśli mię opanował.
Spojrzałam na moję matkę: była bardzo piękna w swoim płaszczu z czarnego aksamitu i z ciemném piórem, które ocieniało jéj czoło. Nie, nie jest jeszcze zapóźno! — zawołałam w duchu i jak błyskawica przemknęła mi się przez głowę myśl: dla czegóż-by rodzice moi nie mieli pogodzić się i połączyć z sobą na nowo?
Na myśl tę serce poskoczyło mi w piersi radośnie.
W téj chwili matka moja zwróciła się do mnie i rzekła:
— Niestosowną do podróży zrobiłaś koafiurę, Waciu; wiatr ci włosy rozwiewa i przyjedziesz do domu ciotek rozczochrana.
Spadłam z obłoków. Smutek całkiem zniknął z jéj oczu, fałdy wygładziły się na czole, uśmiechała się do mnie pogodnie i niedbale poprawiała mi rozwiane wiatrem angielskie loki.
— Nie — pomyślałam — matka moja nie do siebie stosowała wyrzeczone przed chwilą słowa. Niéma w niéj żalu za miejscem, które u boku ojca mego opuściła dobrowolnie!
Westchnęłam i zasunęłam się w głąb’ karety. Migocące za oknami powozu krajobrazy przestały mię zajmować; myślą pobiegłam w kraje dalekie, kędy samotny, szeroką ode mnie przegrodzony przestrzenią, po szczytach gór Alpejskich i po falujących szybach oceanu wędrując, uczył się mój ojciec rozumiéć Boga.
Wjechałyśmy na dość wysoką górę, a z niéj roztoczył się przed nami widok prześliczny. Wysunęłam głowę przez okno i patrzyłam.
W środku doliny, którą zewsząd otaczały wzgórza różnych kształtów i wielkości, stał dwór starożytny, obszerny, widocznie bogaty, bo kosztownemi otoczony sztachetami, z rozległym parkiem, którego zieloność stała za murowanym domem, jak nieruchoma wysoka ściana. Z za parku, na najwyższém ze wszystkich wzgórzu, widniał dość duży, murowany kościół; z innéj strony wązka bystra rzeka wypływała z jakiéjś niby pomiędzy dwiema górami rozpadliny i śród ciemnych jodeł, rozrzuconych po jéj brzegach, wielkim pędem w kilku zwrotach okręcała się po dolinie.
— Cudowne miejsce! — zawołałam.
— To Rodów! — odpowiedziała mi matka.
Więc babki moje cioteczne w tak piękném mieszkają miejscu! jakże dziwnie wydawać się muszą ich szelesczące ogony u sukien przy szmerze téj rzeki, i czepce, o krochmalnych koronkach, przy tych szczytach wzgórz zielonych! Uśmiechnęłam się do téj mojéj myśli. Na sercu znowu mi było pogodnie i radośnie. Pomyślałam sobie, że już tak blizko znajduję się kuzynka Franusia! Kareta zjeżdżała z góry prędko, coraz prędzéj, a serce moje uderzało mocno, coraz mocniéj. Tuż, tuż staniemy przed gankiem. Jak téż to Franuś wybiegnie na nasze powitanie, portyerę otworzy, rękę mi poda z radością w błękitnych oczach! Jakie téż będzie piérwsze słowo, którém do mnie przemówi i co mu odpowiem? A babki? babki? toć nie widziały mię od lat dziewięciu? Jak znajdą mię teraz, jak się im spodobam?
Stanęliśmy przed gankiem. Zamiast Franusia, w drzwiach domu ukazał się wysoki i brodaty lokaj w czarnéj liberyi ze srebrnemi galonami i, uroczyście zstąpiwszy ze wschodów, otworzył portyerę karety.
Kuzynka nie było.
Wbiegłam za matką moją na ganek i zapuściłam wzrok niecierpliwy w głąb’ obszernego i ozdobnego przedpokoju.
I tam kuzynka nie było.
Weszłyśmy do sali jadalnéj z ciemnemi ścianami, długiéj, jakby przepaścistéj; obiegłam wzrokiem wszystkie jéj kąty.
I tu kuzynka nie było.
Miałam takie poczucie, jakby mi taflę lodu przyłożono do serca. Znalazłam się w wielkim salonie, bardziéj długim niż szerokim, który, przez tę nieprawidłowość form, wyglądał nakształt olbrzymiéj szuflady. Salon ten przerzynał dom w całéj jego szerokości, miał więc okna przeciwlegle do siebie położone i tak ocienione drzewami, że śród dnia był pogrążony w pół zmroku. Ciężkie firanki z ponsowego aksamitu, oszyte ciężką złotą frendzlą, opadały na szyby, bardziéj jeszcze tamując drogę dziennemu światłu. Szczególne umeblowanie salonu od razu uderzyło moje oczy. Pod każdą z dwóch ścian podłużnych stało po dwie jednostajne kanapy, pod temi czterema kanapami były rozesłane cztery zupełnie jednostajne dywany, a na dywanach, stało po sześć foteli, w zupełnie jednostajnym ustawionych porządku. Pomiędzy temi fotelami stały jednostajne stoliki, dźwigające cztery jednostajne lampy. Resztę przestrzeni, znajdującéj się pod ścianami, zajmowały krzesła rzędem ustawione. Ściany miały staroświeckie obicie błękitne, w złote gwiazdy; od sufitu spuszczał się ciężki żyrandol.
Tchu mi zabrakło w piersi, gdy weszłam do tego półciemnego salonu. Byłam pewna, że ktoś mię włożył w szufladę i zasunął do komody. Obiegłam jednak salon szybkiém wejrzeniem. Kuzynka w nim nie było.
W przyległym pokoju dał się słyszéć szelest dwóch ciężkich sukien jedwabnych, rozchyliła się portyera i babki moje stanęły w progu.
Jakkolwiek duszno mi się zrobiło, przestępując próg salonu moich babek, nie mogłam oprzéć się artystycznemu wrażeniu obrazka, który się mi przedstawił. W ramach, utworzonych z ponsowéj o złotych frendzlach firanki, stały dwie stare kobiety jednostajnego wzrostu, wysokie, szczupłe, wyprostowane, w długich sukniach z ciężkiéj czarnéj materyi i takich samych mantylkach, zdobnych w szerokie, czarne koronki. Na tych poważnych, sztywnych nieco postaciach, były dwie głowy z blademi, ściągłemi twarzami, o delikatnych rysach, z czołami pooranemi mnóztwem zmarszczek, z blademi, dumnemi ustami, z zupełnie prawie białemi włosami, które w regularnych lokach opadały na skronie z pod czepców z prawdziwych białych koronek. Takież same białe koronki, w kształcie szerokich kołnierzy, otaczały ich szyje i spadały na ręce białe, delikatne, o długich, cienkich palcach. Stanęły w progu obiedwie i parę sekund patrzyły na nas, nie ruszając się z miejsca. Matka moja wzięła mię za rękę i żywo postąpiła na przód. Z wdziękiem, właściwym sobie, pocałowała w ramię obie swe ciotki, a potém wskazując na mnie, poleciła mnie ich sercu i łasce.
Utkwiły we mnie piwne i, mimo wieku, piękne jeszcze oczy, i podały mi do pocałowania białe swe ręce.
Po dopełnieniu téj ceremonii, babki moje usiadły na jednéj z czterech jednostajnych kanap, matce mojéj i mnie wskazując gestem miejsca na fotelach. Tak uderzyły mię postacie moich babek, że, przypatrując się im, nie słyszałam rozmowy, jaką prowadziła z niemi moja matka. Wiedziałam o tém, że jedna z nich była od lat wielu wdową, a druga nigdy zamężną nie była; że jednéj z nich było na imię Hortensya, drugiéj Ludgarda. Ale na piérwszy rzut oka były tak do siebie podobne, a przytém tak jednostajnie ubrane, że zakłopotała mię myśl, jak je na przyszłość rozróżniać będę.
Na szczęście spostrzegłam, że u jednéj z nich wysuwały się z każdéj strony czepca po trzy siwe loki, u drugiéj po cztery. Chodziło więc tylko o to, jak było na imię jednéj, a jak drugiéj. Ale pomyślałam, cóż będzie, jeśli którego dnia, którakolwiek z moich babek, odmieni liczbę swych loków? Nie rozróżniłabym już ich wtedy z pewnością. Zaczęłam się tedy bacznie przypatrywać, czy innéj jakiéj nie odkryję między niemi różnicy. I odkryłam, a nawet wielką i uderzającą.
Twarze moich babek, podobne do siebie rysami, różniły się niezmiernie wyrazem. Jedna z nich była dumna, zimna, z wązkiemi, pogardliwemi ustami i surowym przenikliwym, a twardym wzrokiem; drugą, przeciwnie, cechowała łagodność w połączeniu, z przyrosłym jakby do twarzy smutkiem, a pomimo sztywnéj postaci i podniesionego czoła, rozlewał się po niéj wyraz nieokreślonego jakiegoś moralnego przygnębienia. Piérwsza prowadziła rozmowę i wydawała się prawdziwą panią a władczynią wszystkiego, co ją otaczało, druga odzywała się rzadko i patrzyła przed siebie mało ruchomemi i myślącemi, ale dobremi i miękkiemi, oczyma. Uczułam się pociągniętą do drugiéj.
Zwróciłam uwagę na rozmowę matki mojéj z babkami, w nadziei, że coś o Franusiu mówić będą. Rozmawiały o pogodzie, drodze, wczorajszéj wizycie u nas pani S., a o nim nie było ani wzmianki. Siedziałam jak na mękach. Błękitne oczy kuzynka błąkały się wciąż przede mną, po ścianach między złotemi gwiazdami obicia, i taki mię żal ogarnął, że w ciszy mego serca, w saméj najdalszéj głębi mojéj myśli, szepnęłam sobie: doprawdy! chyba ja jego kocham!
W téj saméj chwili, jedna z moich babek, ta, która mówiła mało, a miała łagodne oczy i usta, wyciągnęła rękę i poruszyła srebrny dzwonek, stojący na stole. W drzwiach od jadalnéj sali stanął lokaj.
— Poprosić pana Franciszka! — rzekła moja babka.
Na te słowa poczułam silne ukłucie w sercu, a zarazem chęć do rzucenia się babce na szyję, ale zaledwie spojrzałam na jéj sztywną, surową suknią i biały czepiec, popęd ten ustał, a tylko czułam, że rumienię się po uszy. Szczęściem nikt na mnie nie patrzył, ja zaś patrzyłam na drzwi od jadalnéj sali, któremi byłam pewna, że nadejdzie Franuś. Po kilku minutach usłyszałam w istocie śpieszny chód jego i upragniony mój kuzynek wszedł do salonu.
Wydało mi się, że razem z jego wejściem świetléj i ciepléj zrobiło się w ogromnéj szufladzie. Lód spadł mi z serca i piérwszy raz od wejścia mego tutaj odetchnęłam swobodnemi piersiami.
Zaledwie jednak rzuciłam okiem na kuzynka, który, aby dojść do nas, musiał przebyć szufladę w całéj jéj długości, zdziwiłam się bardzo. Postępował krokiem nie tak swobodnym, jak zwykle; przeciwnie, cała jego postać nacechowana była przymusem i zmieszaniem. Na twarzy jego, zamiast zwykłéj otwartości i pogody, zobaczyłam ten sam przymus i zmieszanie. Od samych drzwi patrzył tylko na moje babki, a na mnie, widziałam, że rzucił tylko w progu przelotne wejrzenie. Wprawdzie widziałam, że przy wejrzeniu tém oczy jego błysnęły tak, że przy nich pogasły złote gwiazdy obicia, ale za to potém straciły nagle swą świetną barwę i stały się niepewne jakieś, niby zalęknione. Czemu on na mnie nie patrzy? — myślałam sobie, gdy Franuś zbliżał się do kanapy. Na to-żem tak ślicznie się uczesała i wyglądała go tak niecierpliwie? Kuzynek pocałował z kolei w rękę obie ciotki swe i moję matkę, a mnie skłonił się tylko ze spuszczonemi oczyma.
Ubodło to mię znowu; u nas zawsze mi rękę do uścisku podawał i to kilka razy na dzień, jak się ku temu najmniejsza wydarzała sposobność. Czy obrażony na mnie? ale za cóż? Czy nie chce już być ze mną w przyjaźni? pomyślałam znowu. Tymczasem kuzynek stanął za jednym z foteli, obie ręce oparł o poręcz i miał minę człowieka, który nie śmie usiąść.
— Usiądź, Franusiu! — rzekła moja babka z łagodniejszemi oczyma.
Usiadł, ale na samym brzeżku fotelu, z ciągle jednostajnie nieśmiałą miną. Coraz więcéj byłam zdziwiona. Gdzież podział się pewny siebie i pełen zręcznych ruchów układ mego kuzyna? Spojrzałam na moję matkę i zobaczyłam, że patrzyła na Franusia pełném dobroci spojrzeniem, w którém malowało się pewne współczucie.
— Jakżeś przebył podróż od nas do Rodowa? — spytała, jakby chcąc go wciągnąć w rozmowę.
— O, dziękuję cioci! bez żadnego złego wypadku — odparł Franuś i umilkł znowu, a oczy trzymał stale utkwione w dzwonek, stojący na stole.
Gdzież się podziała jego rozmowność i dowcip w odpowiedziach? przemknęła mi się myśl i znowu popatrzyłam na kuzyna, którego postawa przypominała mi bojaźliwe pensyonarki przy examinach, i wydawał mi się prawie brzydkim. Przytém zdjęła mię jakaś litość nad nim. W istocie miał minę prawdziwie wzywającą miłosierdzia.
Babki nie zwracały wcale uwagi na Franusia i zaczęły znowu rozmawiać z moją ukochaną matką. Po chwili spostrzegłam, że oczy jego oderwały się od dzwonka, przeszły na lampę, z lampy na ścianę, ze ściany na wysoką poręcz fotelu, na którym ja siedziałam, i po odbyciu téj podróży naokoło świata, zatrzymały się w miejscu, do którego dążyły, t. j. na mojéj twarzy. Jednocześnie stały się znowu bardzo błękitne, jakiemi widywałam je zawsze.
Pochwyciłam tę chwilę i odezwałam się:
— Jakże pięknie położony jest Rodów! — i mówiłam daléj o moim zachwycie nad piękną doliną, którą przy wjeździe oglądałam ze wzgórza. Im więcéj mówiłam, tém więcéj pogodniały oczy Franusia, zniknęło uprzednie jego zmieszanie, nie spuszczał ze mnie wzroku i uśmiech zaczął igrać na jego ustach.
Gdy skończyłam mówić, rzekł:
— O, jak kuzynka umiész odczuwać piękność natury! Jak żywemi skreśliłaś słowami krajobrazy, otaczające Rodów! Są one w istocie prześliczne. Ja, co się tu wychowałem, znam każdy kątek okolicy, jak rodzinne miejsce. Lubię o wschodzie dnia wchodzić na wzgórze i patrzéć, jak piérwsze promienie słońca przeglądają się w błękitnéj rzece, albo szeroko spozierać na ciemny bór sosnowy, pomiędzy którym...
Nagle urwał, bo usłyszał głos jednéj ze swoich babek, zwrócony do niego.
— Franusiu — mówiła — idź do pokoju mego i przynieś mi koszyk z robotą.
Twarz jego z ożywionéj i pełnéj zapału, jaką była, gdy mówił do mnie, stała się znowu nieśmiałą i zmieszaną.
Zerwał się na równe nogi, poskoczył i zniknął za portyerą.
Po kilku sekundach przyniósł srebrny koszyk, pełen białéj bawełny, postawił go przed ciotką i usiadł znowu na brzeżku fotelu.
Babka moja uchyliła nieco koronkowe mankiety, które jéj opadały na ręce i, prowadząc daléj rozmowę z moją matką, zaczęła wydobywać z koszyczka robotę, która składała się z milionowych drobnych cząsteczek. Były to tak zwane frywolitki, to jest gwiazdeczki, kółeczka, gzygzaczki, pajączki, wyrabiane za pomocą specyalnych mikroskopijnych narzędzi z najcieńszéj bawełny, jaka exystuje na tym świecie. Cienkiemi palcami białych swoich rąk rozwijając powoli jeden z kłębków, babka moja poraz piérwszy zwróciła się do mnie:
— A Wacia czy lubi robótki? — spytała.
Uderzył mię ton jéj mowy oschły i wyniosły. Wprawdzie niewielką byłam amatorką ręcznych robót i powiedziałam to, bo nie widziałam powodu, dla czego-bym nieprawdę mówić miała. Babka moja utkwiła we mnie swoje piwne dumne uczy i rzekła:
— To bardzo źle; panna dobrze wychowana powinna zajmować się robótkami, wyszywaniem na kanwie, haftem.
Babka moja zwróciła się do mojéj matki i mówiła daléj:
— Powinnaś, Matyldo, przyzwyczajać Wacię do ręcznych robót; postaw w jéj pokoju krosienka z napiętą kanwą i każ pannie służącéj przerysować dla niéj z żurnalu deseń na kołnierzyk.
— Przyznam się kochanéj cioci — odpowiedziała moja matka z uśmiechem — że sama nigdy nie byłam amatorką robót ręcznych i nie widzę, na co-by one były tak konieczne.
— Jakto? — przerwała babka — to nadaje kontenans młodéj osobie, w czasie naprzykład wizyty jakiego młodego człowieka. Jakże z nim będzie rozmawiała, skoro nie znajdzie punktu oparcia dla swoich oczu?
Tak mię zdziwiły te słowa, że odważyłam się nieśmiało wymówić:
— Kochana babuniu, dla czegóż-by młoda osoba nie miała patrzéć na tego, z kim rozmawia?
Babka ze zdziwieniem spojrzała na mnie, a w téjże chwili kłębuszek bawełny z rąk jéj wypadł i potoczył się pod kanapę. Drobny ten wypadek odebrał mi możność posłyszenia odpowiedzi babki, bo Franuś poskoczył z niezmierną żywością i upadł na kolana przed kanapą, dla wydobycia ztamtąd kłębuszka.
Gdy kłębuszek został już wydobyty z pod kanapy, babka wzięła mikroskopijne szczypczyki, mikroskopijne kółeczka i, owijając bawełną setnego numeru, prowadziła daléj przerwaną rozmowę:
— Otóż mówiłyśmy o robotach. Nieprzyzwoitém jest, aby dobrze wychowana panna siedziała w salonie z założonemi rękoma i mieszała się do rozmowy starszych, albo głośno wypowiadała swoje zdania. Najpiękniejszą ozdobą młodéj osoby jest skromność, a dlatego, aby módz zachować skromne ułożenie, konieczną jest w jéj ręku ręczna robótka. Takim jest zwyczaj, przyjęty w świecie, a ze zwyczajem nikomu rozmijać się nie wolno.
Ostatnie wyrazy babka moja wymówiła jeszcze oschlejszym, niż zwykle, tonem. W głosie jéj zabrzmiał twardy despotyzm. Cała ta rozmowa przykre na mnie sprawiała wrażenie. Matka moja, która patrzyła na mnie, musiała to spostrzedz, bo zaczęła mówić o czém inném. Ja zwróciłam się znowu do Franusia.
— Czy kuzynek wyjeżdżał w tych dniach w sąsiedztwo? — spytałam.
— O, nie — odpowiedział — ja rzadko wyjeżdżam w sąsiedztwo. Ciocia Hortensya jest wielką amatorką koni i z niechęcią widzi, gdy ich kto do podróży używa. Wychodziłem tylko parę razy na polowanie.
— Czy kuzynek znajdujesz w polowaniu tak szczególną przyjemność?
— W samém polowaniu, to jest w strzelaniu do zwierza, niewielką znajduję przyjemność, ale jest to przynajmniéj jakie takie zabicie czasu. Zresztą, gdzież można znaléźć milszą samotność, jak...
Znowu urwał nagle, bo druga babka przemówiła do niego:
— Franusiu, idź do mego pokoju i przynieś mi mój koszyk z robotą.
Porwał się z miejsca z takim samym, jak piérwszą razą, pośpiechem, poskoczył i przyniósł koszyczek, zupełnie podobny do piérwéj przyniesionego, z tą różnicą, że nie bawełną, ale włóczką był napełniony. Zaledwie jednak babka moja miała czas wydobyć z niego wielkie włóczkowe, wyrabiane szydełkiem kwadraty, gdy we drzwiach stanął galonowany lokaj z serwetą na ramieniu i uroczystym głosem wymówił:
— Podano do stołu.
Obiad był długi, sztywny, ceremonialny; dwaj lokaje na palcach chodzili około stołu, roznosząc półmiski; matka moja z właściwą sobie wprawą i dowcipem podtrzymywała rozmowę; ja w milczeniu siedziałam naprzeciw Franusia, który milczał także.
Po obiedzie, ceremonialnym porządkiem wróciłyśmy do salonu, babki moje i matka znowu zasiadły na kanapie, a ja z Franusiam zaczęłam chodzić po salonie.
— Powiédz mi, kuzynku — rzekłam półgłosem — jak na imię téj babci mojéj, która ma po trzy loczki z każdéj strony czépca, a jak téj, która ich ma po cztery?
Franuś, mijając kanapę, nieśmiałe wejrzenie rzucił na koafiury swych ciotek i rzekł:
— Piérwszéj jest imię Hortensya, drugiéj Ludgarda.
— Któraż jest wdową, a która panną?
— Ciotka Hortensya owdowiała przed trzydziestu blizko laty.
— Zdaje mi się — rzekłam — że babka Ludgarda musi być daleko lepszą od swéj siostry.
— Dlaczego kuzynce tak się zdaje?
— Bo ma łagodniejszy wyraz twarzy i mniéj mówi o posłuszeństwie dla zwyczajów.
Franuś uśmiechnął się. Zdawało mi się, że w tym jego uśmiechu zabłąkała się kropelka goryczy.
— Obie są bardzo dobre — odpowiedział.
Podobała mi się ta jego odpowiedź, z którą nie mogłam jednak się zgodzić. Babka Hortensya wcale mię nie pociągała do siebie, a frywolitki, które wyrabiała z wielką uwagą, poruszając swemi cienkiemi palcami, wprawiały mię w rodzaj osłupienia, graniczącego z przerażeniem. Wolałam już o wiele kwadraty babki Ludgardy.
Mimochodem spojrzałam w okno. Słońce zachodziło prześlicznie i różowemi promieńmi zaścielało aleę ze starych jodeł, ciągnącą się od ganku wzdłuż ogrodu. Posłyszałam świergot ptastwa i cichy szmer listków w gęstwinie, utworzonéj pod oknem z akacyi i jaśminu.
— Kuzynku, prowadź mię do ogrodu — zawołałam.
Na twarzy Franusia odmalowało się przerażenie.
— To niepodobna — odrzekł półgłosem — ciotki wzięły-by za złe, jeśli-byśmy sam na sam poszli do ogrodu.
Rozśmiałam się prawie głośno.
— Ależ to być nie może! — zawołałam — tak ci się tylko zdaje, kuzynku; bo i cóżby w tém złego było?
To mówiąc, zbliżyłam się do stołu, przy którym siedziały babki i, wziąwszy rękawiczki, zaczęłam je wkładać na ręce.
— Dlaczego-to Wacia wkłada rękawiczki? — spytała babka Hortensya — podnosząc oczy od frywolitków.
— Pójdę do ogrodu, moja babciu — odpowiedziałam.
Znowu utkwiła we mnie z bacznością swoje piwne oczy.
— Dobrze wychowana panna nigdy nie oddala się od starszych osób — wyrzekła z oschłą uroczystością. — Gdy my pójdziemy do ogrodu, natenczas i ty z nami pójdziesz.
Byłam zdumiona i zmieszana.
— Kochana babciu — rzekłam — w ogrodzie tak pięknie, mam wielką, ochotę przejść się...
— Ochota powinna ustąpić tam, gdzie idzie o zachowanie zwyczaju — odrzekła babka.
Znowu ubódł mię ten wyraz: zwyczaj, a ukłucie to poczułam silniéj, niż kiedy.
— Kochana babciu — ozwałam się — doprawdy nie rozumiem tego zwyczaju, który wzbrania mi przechadzać się po ogrodzie, i nie pojmuję, dlaczego miałabym się do niego stosować.
Z rąk babki Hortensyi znowu wypadł kłębuszek i potoczył się na ziemię, a kuzynek znowu rzucił się na kolana przed kanapą, aby go podnieść. Ale tym razem babka nie zwróciła już uwagi na tę dywersyą i rzekła do mnie:
— Uważam, że Wacia lubi rezonować. Otóż dobrze wychowana panna rezonować nie powinna, ale ślepo wierzyć w to, co mówią jéj starsze osoby i nie łamać sobie głowy nad zrozumieniem zwyczajów, które świat już raz uznał za dobre.
I znowu powiadano mi, że nie powinnam rezonować, to jest myśléć!
Poczułam w sobie bunt ducha, odrzuciłam ręką w tył moje loki, podniosłam głowę, miałam już na ustach wyraz nowéj protestacyi, gdy powstrzymało mię spojrzenie mojéj matki. Nic nie rzekłam, tylko obejrzałam się na kuzynka. Stał za mną ze spuszczonemi oczyma, z obwisłemi rękoma, jak student, któremu pan profesor burę daje. Dziwnie, strasznie nie podobał mi się w téj postaci. Zdawało mi się, że powinien coś był odpowiedziéć babce, że powinien był wymówić to słowo protestacyi, które zamarło na moich ustach, powstrzymane ze względu na matkę; że powinien był słowem wywalczyć dla mnie swobodę przejścia się po ogrodzie. Patrzyłam na jego nieśmiało spuszczone powieki i pochylone czoło i czułam, jak w sercu mojém, chwiejący się już przez dzień cały, opadał jeden z listków, składających kwiatek mojéj dla niego sympatyi. Rozpoczęliśmy znowu we dwoje naszę monotonną przechadzkę po salonie. Zaczęłam opowiadać Franusiowi o wizycie u nas pani S. i jéj córek.
— Jakże się kuzynce podobały te panie? — zapytał.
— Matka wcale mi się nie podobała — odrzekłam — a córki wydały mi się sympatycznemi, mianowicie starsza, Emilia.
— Tak — odpowiedział Franuś — panna Emilia ma bardzo dobre serce.
— Zkąd o tém wiész, kuzynku.
— Była ona raz na pewnym wieczorze — mówił — gdzie znajdowało się mnóztwo bogatych i bardzo pożądanych młodych ludzi; między nich wmieszał się pewien chłopak ubogi, mało znający towarzystwo, w jakiém się znalazł. Nikt do niego nie mówił, nikt się nim nie zajmował, stał w kącie, gdy inni bawili się wesoło, i rozmyślał nad smutném swém położeniem w świecie. Otoż panna Emilia piérwsza przemówiła do niego, wyprowadziła z kąta, wciągnęła do zabawy i tak się nim przez cały wieczór zajmowała, że ubogi młody człowiek poczuł dla niéj wdzięczność serdeczną.
Kuzynek mówił to ze spuszczonemi oczyma i parę razy głos mu zadrżał. Byłam pewna, że owym ubogim młodym człowiekiem, czującym wdzięczność dla panny Emilii, był on sam.
Kwiatek mojéj sympatyi dla kuzynka, choć był już utracił jeden ze swych listków, poruszył się jednak żywo i natchnął mię temi słowami:
— A może téż panna Emilia nie samém dobrém sercem była powodowana, postępując tak z tym młodym człowiekiem?
— A czém-że by inném powodować się mogła? — zapytał.
— Może miała dla niego żywszą niż dla innych sympatyą? — rzekłam żartobliwie.
Rumieniec wytrysnął na twarz Franusia. Podniósł na mnie oczy, które były w téj chwili bardzo wymowne i zwolna zapytał:
— Czy kuzynka naprawdę przypuszcza, że bogata panna może miéć żywszą sympatyą dla ubogiego człowieka?
Ukłuło mię to pytanie i ton, jakim wymówił je kuzynek, a w którym znowu drżała kropla goryczy. Podniosłam głowę i miałam odpowiedziéć twierdząco, gdy nagle...
Franuś jednym skokiem przesadził salon i stanął przed kanapą. Skok ten spowodowany był kiwnięciem palca babci Hortensyi, mającém znaczyć: „zbliż się”. Widząc go, stojącego już przed sobą, babka Hortensya rzekła:
— Franusiu! każesz natychmiast założyć sobie do wózka i pojedziesz mi do miasteczka po bawełnę.
Nie chciałam wierzyć swoim uszom, wlepiłam wzrok w twarz kuzyna i dojrzałam, że zbladł i zarumienił się jednocześnie.
— Proszę cioci — wyjąkał — może-by Ignacy pojechał, albo Jan...
Piwne oczy babki surowo w nim utkwiły.
— Wiész o tém — odpowiedziała — że nikt mi nie umié tak dobrze wybrać bawełny, jak ty. Kłębuszki już się kończą i nie będę mogła jutro rano kontynuować roboty. Przytém Jan i Ignacy potrzebni są w domu.
Franuś ze spuszczonemi oczyma pocałował w rękę z kolei ciotki swe i moję matkę, przede mną skłonił się i wyszedł.
Prowadziłam za nim oczyma ze ściśniętém sercem. Litość mię zdjęła nad nim, ale czułam, wyraźnie czułam, że w sercu mojém zachwiał się drugi listek kwiatka mojéj dla niego sympatyi.
W dwóch szufladach, to jest w salonie i sali jadalnéj, pozapalano lampy. Obie babki siedziały nieruchomie na kanapie; jedna z nich wprawnie ruszała palcami, robiąc frywolitki, druga błyskała szydełkiem. Matka moja przerzucała album i z obojętną, ani wesołą, ani téż znudzoną twarzą, prowadziła rozmowę. O, jakże mi było duszno i ciasno w tym wielkim salonie, o ścianach zasianych złotemi gwiazdami! Jak pragnęłam wybiedz po za te ściany, odetchnąć świeżém powietrzem, posłyszéć szum tych starych jodeł, co czerniały za oknami, spojrzéć w niebo wieczorne i zobaczyć gwiazdy, prawdziwe gwiazdy boże, ruchome, migocące, nie te martwe, zimne, sztywne, które ręka ludzka poprzyklejała do ścian, niby na urągowisko świetnym dyamentom nocy!
Na dziedzińcu posłyszałam turkot wózka. To zapewne Franuś odjeżdżał, aby nazajutrz dostawić babce kłębuszek bawełny do frywolitków. Dla tego kłębuszka był zmuszony mnie opuścić, dla tego kłębuszka już mnie dziś nie zobaczy... o, biedny Franuś, którego przeznaczeniem jest przynosić kłębuszki z pokojów ciotek, wydostawać je z pod kanapy, jeździć po nie choćby o północy! Ale dlaczego takiém jest jego przeznaczenie? Zajęta témi myślami, wyszłam do sali jadalnéj i zobaczyłam... fortepian. Rzuciłam się ku niemu, tak, jak się rzuca w objęcia dobrego przyjaciela, spotkanego na ziemi wygnania. Uderzyłam w klawisze, odpowiedziały mi dźwięcznie i przeciągle, bo wysoki sufit sali wyborny dawał rezonans tonom. Przebiegłam klawiaturę szybkim passażem i zaczęłam rozmawiać z fortepianem. A naprzód opowiedziałam mu minorowemi akordami, że spotkał mię zawód wielki... straszny... Wyjeżdżałam z domu prześlicznym porankiem i myślałam, że cały dzień będę chodziła z kuzynkiem po obszernym ogrodzie moich babek, pod słońcem wiosenném, pod sklepieniem jodeł ciemno-zielonych, że pójdę potém z kuzynkiem w dolinę, na wzgórze; będziem razem rwali fijołki, których tam tyle, i będziem śmiać się, rozmawiać, patrzéć na siebie, aż wieczór zabłyśnie złotemi gwiazdami, na które razem oczy podniesiem, a ja wtedy opowiem kuzynkowi, że daleko na świecie kędyś mam ojca, co rozumié Boga, królującego tam w górze!... O takim dniu marzyłam, wyjeżdżając z domu. I otóż, co mnie spotkało? Kuzynka, który panował w tych marzeniach moich, nie znalazłam; na jego miejscu był kto inny!
Tamtego wyobrażałam sobie wesołym, dowcipnym, zręcznym, pewnym siebie; tego zobaczyłam zmieszanym, niezgrabnym, pokornym. Tamten zrywał mi fijołki na wzgórzu, ten wydobywał kłębuszki z pod kanapy; tamten zabił podobno węża, który chciał mię ukąsić, gdy zrywałam kwiaty, ten drżał na skinienie palca babki Hortensyi! Gdzież więc był kuzynek moich marzeń? Nie znalazłam go. A na domiar zawodu, zamknięto mię na klucz zwyczaju w jakiéjś ogromnéj szufladzie, do któréj w dzień nie dochodziło słońce, a któréj wieczorem przyświecały u ścian gwiazdy papierowe, wyglądające, jak trupy tych, co świecą na niebie!...
Tak opowiadałam fortepianowi nieszczęście dnia tego, gdy pod palcami memi minorowe tony zaczęły w majorowe przechodzić, i posłyszałam pytająco brzmiący akord: — dlaczego kuzynek całkiem inny jest w Rodowie, niż po-za nim? Dlaczego kuzynek, w obecności swych ciotek, wydaje się taki zmieszany, pokorny, nie po męzku uniżony?... Długo palce moje plątały się po klawiszach, uderzały tony, półtony, oktawy, trele, a odpowiedzi wydobyć z fortepianu nie mogły. Nagle na ostatnim krańcu klawiatury, w najwyższéj oktawie wiolinu jęknęły tercye żałośne, krzykliwe i przypomniały mi pokorny, płaczliwy, uniżony krzyk żebraka, wołającego na ulicy z dłonią, wyciągniętą: chleba! chleba! chleba!... Jednocześnie w środkowej oktawie klawiatury zabrzmiał akord posępny, a w nim posłyszałam wyraz, który niedawno tak raził mię w ustach Bini: na łasce!... Ręce moje zsunęły się z klawiszów, z kwiatka mojéj dla kuzynka sympatyi odpadł drugi listek.
Kiedy umilkł fortepian, posłyszałam rozmowę, jaką prowadziły w salonie babki moje i matka. Ponieważ mówiły, nie starając się wcale stłumić swego głosu, wszystko wyraźnie usłyszéć mogłam.
— Zapewne, Matyldo, postarasz się wydać za mąż Wacię przez ten rok, w którym ma ona pozostać u ciebie — mówiła babka Hortensya.
— O, wydaj ją za mąż, koniecznie wydaj! — dodała babka Ludgarda.
— Młodać to ona jeszcze! — zwolna wymówiła matka.
— Tak — zaczęła znowu babka Hortensya — ale pamiętaj o tém, że gdy wróci do ojca, stosownéj partyi nie znajdzie dla siebie między tymi uczonymi wyrobnikami, którzy go otaczają.
— To prawda — cicho szepnęła moja matka.
— A pamiętaj jeszcze i o tém — mówiła daléj babka — że jeśli niezamężną odeślesz ją do ojca, narazisz przez to dziecko twoje na zrobienie takiego samego maryażu, jaki ciebie zgubił...
— O, moja ciociu! nie mów o tém, proszę cię — zawołała matka zmienionym głosem.
— Po co Hortensya wspomina to, o czém Matylda mówić nie może bez przykrego wzruszenia — z wyrzutem rzekła babka Ludgarda.
— Mój Boże! — oschle odpowiedziała piérwsza — i cóż powiedziałam innego, jak to, co mówiłam jeszcze przed ślubem Matyldy? Byłam zawsze tego zdania, że robi mezalians, wychodząc za uczonego wyrobnika, a czas pokazał, że miałam słuszność...
— Ciociu — przerwała moja matka, głosem, który drżał trochę.
Babka Hortensya nie dała jéj mówić daléj. Podniosła nieco głos i mówiła oschléj jeszcze i wyniośléj, niż wprzódy:
— Kiedy wychodziłaś za mąż, Matyldo, byłaś w tym wieku, w jakim jest dziś twoja córka; rozkochałaś się w człowieku, który imię wysmażył sobie w retortach, a chleb zdobywał, bakałarząc w uniwersytecie i rozlewając po papierze rzeki atramentu. Rozkochałaś się w nim i poszłaś za niego, bo nie miałaś rodziców, którzy-by ci tego zamążpójścia wzbronić mieli. Ale przypominasz sobie, że ja, jako najbliższa opiekunka twoja, mówiłam, zawsze, iż ten maryaż nie przyniesie ci szczęścia. Najlepiéj jest, jeśli ludzie łączą się z podobnym sobie, a my, które rodem, majątkiem, wychowaniem stoimy na wysokich szczeblach społeczeństwa, powinnyśmy w naszéj klasie mężów sobie wybierać.
— A jeśli w téj klasie nie znajdzie się odpowiedniéj partyi? — zapytała przeciągle babka Ludgarda.
— W takim razie nie należy wcale wychodzić za mąż — odpowiedziała siostra jéj z twardym despotyzmem w głosie.
Wydało mi się, że posłyszałam westchnienie babki Ludgardy. Kilka sekund było milczenie, aż matka moja ozwała się:
— Najgorętszém życzeniem mojém jest, aby Wacia wyszła za mąż w moim domu i w przeciągu tego jeszcze roku, to jest zanim odjedzie do ojca. Oprócz bowiem tego, że tam trudno będzie znaléźć stosowną partyą, zaczynam być coraz niespokojniejszą o mój stan majątkowy i chciała-bym, aby ona miała zabezpieczoną przyszłość wtedy, gdy może...
Nie dokończyła; głos jéj znowu zadrżał przy ostatnich wyrazach.
— Zdaje mi się — zaczęła znowu babka Hortensya — że nie możesz zaprzeczyć, iż człowiek, którego oddawna przeznaczyłam na męża Wacławie, jest pod względem rodu najlepszą dla niéj partyą... Wiész, o kim mówię...
— Niezawodnie — odpowiedziała moja matka — to téż nic nie mam do zarzucenia panu Agenorowi, i byleby wzajemnie podobali się sobie...
Nie słuchałam daléj. Puściłam ręce po klawiszach i znowu rozmawiałam z fortepianem. Pytałam go: dlaczego babka moja z takim przekąsem mówiła o moim ojcu? dlaczego mojéj matki głos zadrżał przy wspomnieniu o nim? Czemu babka Ludgarda miała taki smutny ton mowy? Dlaczego koniecznie chciano mię wydać za mąż w tym roku? Fortepian różne dawał mi odpowiedzi, a w nich nieprzerwanie a dźwięcznie brzmiało imię — Agenor.
Wymówiłam to imię półgłosem, a przed wyobraźnią moją, stanął znowu nieznany sąsiad gotyckiego pałacyku i, patrząc na mnie, wycierał chusteczką szkiełka swego pince-nez. „Agenor!” — powtórzyłam raz jeszcze półgłosem; imię to podobało mi się bardzo.
Biedny Franuś, stał może w owéj chwili przed żydówką w ryżéj peruce i kupował od niéj kłębuszek bawełny!...
Dano mi na sypialnią pokój osobny, w którego sąsiedztwie umieszczono moję garderobianę, Zosię.
Pokój ten był, jak inne wprzódy widziane, więcéj długi, niż szeroki. W ogóle całe wnętrze domu moich babek miało tę szczególność, że wydawało się komodą, a raczéj misterném biurkiem, pełném szuflad ogromnych, mniejszych i najmniejszych.
Sypialna moja szufladka ostawiona była staroświeckiemi krzesłami o wysokich rzeźbionych poręczach; takie same szerokie staroświeckie rzeźbione łóżko, zasłane batystem i jedwabiem, czekało na moje przyjęcie. Gdy weszłam do tego pokoju, jeszcze większą, niż przedtém, czułam duszność; odprawiłam prędko Zosię, narzuciłam na siebie lekki penioar i otworzyłam okno.
— O! mamże was przecie, gwiazdeczki śliczne, co tak mile mrugacie na szafirowém sklepieniu! — zawołałam w myśli. — Mam cię, szmerze jodeł starych! mam cię, powiewie wiatru letniego, ciepły, orzeźwiający!... Nie puszczano mię do was, zamknięto mię w komodzie na klucz zwyczaju, który wzbrania dobrze wychowanéj pannie przechadzać się po ogrodzie bez towarzystwa starszych osób; ale oto teraz otworzyłam moję szufladkę i widzę was, jodły czarne, czuję cię, powiewie wietrzyka, kocham was, gwiazdeczki!...
Zniknęły mi z pamięci babki, Hortensya i Ludgarda, zapomniałam o frywolitkach i kwadratach, przestałam nawet myśléć o kuzynku, dźwięczne imię Agenor nie brzmiało już w moich uszach. Przechyliłam głowę na dłoń, tak, aby oko w oko módz patrzéć gwiazdom, ścigałam uchem szmer drzew ogrodowych, wietrzyk łagodny rozwiewał mi włosy i pieszczotliwie muskał po twarzy...
Nazajutrz rano, gdy weszłam do salonu, babka Hortensya robiła już frywolitki, a nowy kłębuszek bawełny, który rozwijała, dał mi poznać, że Franuś był już z powrotem z miasteczka. Zaraz po przywitaniu, babka Ludgarda dała mi do robienia jeden ze swoich włóczkowych kwadratów, a matka moja wzięła do ręki książkę i w głos czytać zaczęła. Był to jakiś romans francuzki; zajął mię trochę z razu, ale potém całą myśl moję kłopotało pytanie: dlaczego kuzynek Franuś nie przychodzi nam powiedziéć „dzień dobry”? — Czyliż-by mu było wzbronioném wchodzić do salonów bez pozwolenia babek! — pomyślałam. — Ależ to okropnie! Jakież jest stanowisko jego w tym domu?
Dopiéro, gdy oznajmiono podane śniadanie, babka Ludgarda wyrzekła do lokaja:
— Poprosić pana Franciszka.
Sądzę, że gdyby nie było tam babki Ludgardy, Franuś nie byłby wcale wezwany do towarzystwa, bo babka Hortensya zdawała się wcale nie wiedziéć o jego w domu pobycie. Naturalnie z zaczęciem śniadania nie czekano jego przyjścia. Siedziałyśmy już u stołu, gdy Franuś wszedł i po przywitaniu zajął miejsce w milczeniu. Przypatrywałam się mu nieznacznie. Był bardzo blady, powieki miał nieco zarumienione i na twarzy wyraz przygnębienia. Zamiast, jak zwykle bywało, szukać mego wzroku, zdawał się go unikać, trzymając oczy spuszczone na talerz. Uwagi te moje były przerwane zwróconą do mnie mową babki Hortensyi:
— Waciu — rzekła, patrząc na mnie bystro swemi piwnemi oczyma — dlaczego opiérasz się o krzesło? Dobrze wychowana panna powinna zawsze prosto się trzymać.
Wyprostowałam się machinalnie, ale uwaga babki mocno mnie zażenowała.
Franuś nieśmiało, bardzo nieśmiało, podniósł na mnie oczy. W téj chwili zaszczebiotała u okna para kanarków w klatce, któréj wczoraj nie spostrzegłam. Babka Hortensya skrzywiła się i wyciągnęła z kieszeni batystową chustkę.
— Nieznośne ptaki! — rzekła — Franusiu, zakryj klatkę chustką, aby przestały głuszyć nas swojém szczebiotaniem.
Kuzyn zerwał się z krzesła, aby spełnić ten rozkaz, ale babka Ludgarda żywo się poruszyła.
— Nie zakrywaj im klatki! nie odbieraj im światła! niech sobie szczebiocą! — zawołała.
Franuś stał na środku sali z chustką w ręku, zawieszony pomiędzy dwoma sprzecznemi rozkazami swych ciotek.
— Zakryj klatkę! — wyrzekła babka Hortensya z twardym despotyzmem w głosie.
— Zanieś ją do mego pokoju — wymówiła jéj siostra.
Kuzyn stanął na krześle, zdjął klatkę z okna i wyniósł ją z sali. Uważałam, że usta babki Ludgardy drżały przez kilka sekund; chciała coś powiedziéć, ale spojrzała na siostrę i zamilkła. Babka Hortensya obojętnie tymczasem krajała kotlet na talerzu. Zrozumiałam wtedy, że stosunek dwóch sióstr nie był tak patryarchalnym, jak się wydawało. Potwierdziło mię w tém mniemaniu spojrzenie, rzucone na babkę Ludgardę. Złożyła ona nóż i widelec, przestała jeść i smutnie spoglądała na miejsce, gdzie wisiała wprzódy klatka z ulubionemi snać jéj kanarkami.
— Dziwna rzecz! — pomyślałam sobie — wszystkie osoby, któro spotkałam dotąd w świecie mojéj matki, mają jakby dwie twarze, jednę zwyczajną, wesołą, drugą smutną. Matka moja, kuzyn, panny S., babka Ludgarda, wszyscy oni miewali chwile, w których wydawali się smutni, a jednak czegoż im brakło? Mieszkali w takich pięknych pokojach, nosili ładne stroje, zasiadali do stołów z obfitemi zastawami, a jednak bywali smutni?
Więc w atmosferze tego świata, w który wstąpiłam, jest coś, co niewidzialnie rani serca ludzkie? Czyliż i ja będę miała także z czasem dwie twarze: jednę z uśmiechem, drugą z chmurą?
Po śniadaniu, gdyśmy przeszli do bawialnego salonu, spostrzegłam wyraźnie we Franusiu wielką chęć zbliżenia się do mnie, połączoną z pewną nieśmiałością. Dzień był pochmurny, dżdżysty i w salonie zmrok prawie zupełny panował. Usiadłam tedy z szydełkiem i z kwadratem babki Ludgardy pod oknem, z czego zapewne korzystając, kuzynek, przysiadł się do mnie. Uważałam jednak, że wprzódy krążył koło mnie parę minut i z pod oka rzucał nieśmiałe spojrzenia na babkę Hortensyą.
— Kuzynek jakiś nie swój dzisiaj — zagadnęłam go, widząc, że nie może się zebrać na rozpoczęcie rozmowy.
— Owszem, kuzynko — odpowiedział półgłosem — ja zawsze jestem taki... tutaj.
Siedzieliśmy tak oddaleni od reszty towarzystwa, że nikt posłyszéć nie mógł naszéj rozmowy.
— Dlaczegóż tutaj kuzynek inny jest, niż gdzieindziéj? — spytałam ciekawie.
Kilkanaście sekund upłynęło od mego zapytania, Franuś nie odpowiadał. Podniosłam oczy od roboty, żałując, żem mu to pytanie zadała. Wzrok kuzynka był wlepiony w ziemię, czoło nachmurzone. Chciałam zmienić przedmiot rozmowy i obejrzałam się wkoło. Salon, dziwnie posępnie wyglądał. Środek jego tonął w zupełnym prawie cieniu, a tylko dwa jego końce rozświetlone nieco były szarawém światłem, wnikającém przez okno.
— Czy znajdujesz, kuzynku — rzekłam — że salon ten jest bardzo posępny?
— Bywają pewne położenia ludzkie jeszcze posępniejsze — odpowiedział.
Postanowiłam koniecznie wprowadzić rozmowę na tor weselszy.
— Opowiedz mi, kuzynku — ozwałam się najswobodniejszym, jak mogłam tonem — czém się zajmujesz, co robisz po całych dniach w Rodowie?
— Nic — krótko odpowiedział Franuś.
— Jakto nic? — powtórzyłam z przykrém wrażeniem.
— Tak, nic. Wstaję późno, piję kawę, chodzę na spacer z laseczką i papierosem, jem obiad, śpię po obiedzie, czytam nędzne francuzkie romansidła, a potém idę spać. Czasem wychodzę na polowanie z fuzyjką, albo wyjeżdżam w sąsiedztwo...
Podniosłam twarz i oko w oko na niego spojrzałam.
Na kwiatku mojéj dla niego sympatyi znowu zachwiało się parę listków.
— Powiedz-że mi, kuzynku — wymówiłam — dla czego to tak jest?
— Co?
— Że kuzyn nic nie robisz?
— A cóż kuzynka chcesz, abym robił?
— No tak, coś przecie...
— Łatwo to powiedziéć, ale wszystko zależy od stanowiska, w jakiém się człowiek znajduje.
— To prawda, ale dlaczegoż kuzyn znajduje się w takiém położeniu?
— Opowiem o tém kuzynce późniéj, kiedyś... nie teraz...
— Czemuż nie teraz?
Franuś znowu nie odpowiadał. Podniosłam oczy, i zobaczyłam, że twarz ukrył w dłoniach.
— Kuzynku! co tobie? — zawołałam.
— O mój Boże! — wyszeptał — odsłaniając twarz bladą i powleczoną wyrazem cierpienia — gdybyś kuzynka wiedziała, co się ze mną od wczoraj dzieje, gdybyś mogła zajrzéć w moje serce, pożałowała-byś mnie!...
W istocie żałowałam go z całéj duszy, bo widziałam, że cierpiał, ale... owe listki, co się były przed chwilą zachwiały na kwiatku mojéj dla niego sympatyi, oderwały się całkiem i uleciały za innemi. Franuś wydał się mnie w téj chwili dziwnie słabym, dzieckiem prawie... skarga, która wyszła z ust jego, zwiększyła moje ku niemu współczucie, ale zmniejszyła sympatyą. Przytém przypomniałam sobie słowa Bini, że Franuś niczém się nie zajmuje i jest próżniakiem. Słowa te on sam potwierdził, a dziwna rzecz, ja, co sama od przybycia do domu matki nic nie robiłam i nie myślałam nawet, aby to źle było z méj strony, tego samego nie mogłam znieść we Franusiu, w mężczyźnie. Przyszedł mi natychmiast na myśl mój ulubiony bohater powieściowy. O! tamten nietylko pił kawę, spał i jadł obiad — pomyślałam — tamten walczył z dzikiemi narodami i zabijał lwy na pustyni!
Franuś siedział ciągle ze zwieszoną głową, smutny, zmieszany, onieśmielony, nie wiem czy pytaniami memi czy własnemi danemi mnie odpowiedziami. Widziałam, że cierpi i żałowałam go z duszy. Chciałam mu na pocieszenie coś miłego i wesołego powiedziéć, gdy z drugiego końca salonu matka moja zawołała mię do siebie. Głos jéj, gdy wymawiała moje imię, brzmiał tak łagodnie i czule, że porwałam się jak strzała, szybko przeskoczyłam salon i, przyklęknąwszy przed nią, spytałam:
— Czego chcesz, mamuńciu?
— Chcę, abyś bliżéj nas siedziała — rzekła, gładząc moje włosy.
— Waciu — ozwała się babka Hortensya, podnosząc oczy od frywolitków — muszę ci powiedziéć dwie rzeczy. Oto naprzód, że panna dobrze wychowana nie powinna tak długo rozmawiać sam na sam z młodym człowiekiem, jak ty przed chwilą czyniłaś to z Franusiem; następnie, że nie przystoi, aby panna dobrze wychowana, biegała i podskakiwała, jak prosta jaka wiejska dziewczyna. Panna dobrze wychowana powinna zawsze iść zwolna, trzymając się prosto, z powagą i dystynkcyą.
Powstałam od kolan matki, usiadłam na fotelu i, robiąc kwadrat babki Ludgardy, myślałam: — mój Boże! ileż-to rzeczy nie wolno robić pannie dobrze wychowanéj? Nie wolno jéj objawiać swego zdania, rozmawiać sam na sam z młodym człowiekiem, patrzéć na niego, chodzić bez starszych na przechadzkę, opierać się plecami o poręcz krzesła, biegać, podskakiwać, mój Boże! a cóż jest pozwolone pannie dobrze wychowanéj?
Czyż-by tylko robić frywolitki i kwadraty?
W téj chwili matka moja ozwała się:
— Zagraj, Waciu!
— O, grać jeszcze jéj wolno! — pomyślałam i chciałam poskoczyć do fortepianu, ale przypomniałam sobie przestrogę babki Hortensyi i przeszłam przez salon zwolna, krokiem poważnym i dystyngowanym, jak przystoi dobrze wychowanéj pannie.
Następny dzień zszedł, jak dwa poprzedzające. Robiłam włóczkowe kwadraty dla babki Ludgardy, słuchałam głośnego czytania mojéj matki, grałam i przechadzałam się po salonie z Franusiem, rozmawiając z nim o rzeczach powszednich, zwyczajnych, bo widziałam, że w Rodowie nie było sposobu rozmawiać z nim o czém inném. Zresztą strzegłam się długich z nim rozmów sam na sam, głównie dlatego, iż widziałam, że się one nie podobają mojéj matce. Na dworze było ciągle dżdżysto i pochmurno, salon wyglądał jak szuflada, zamknięta na dwa spusty, a my, jak spoczywające na jéj dnie suknie i czepki.
Zaczynałam już tęsknić za powrotem do domu i myślałam tylko o tém, jakby było dobrze, gdyby kuzynek pojechał z nami. Szeptały mi do ucha to życzenie ostatnie listki, które trzymały się jeszcze na kwiatku mojéj życzliwości dla Franusia. Tęsknota ta jednak za powrotem do domu minęła mię od razu, gdy przy obiedzie babka Hortensya ozwała się do mojéj matki:
— Będziemy miały jutro wiele gości, Matyldo.
— I kogoż ciocie spodziewają się na jutro? — zapytała obojętnie moja matka.
— Naprzód, jak zwykle w niedzielę, po nabożeństwie przyjedzie do nas Proboszcz i Rudolf z żoną i córką.
Przy wzmiance o panu Rudolfie i jego rodzinie, fałdy na czole mojéj matki zagłębiły się nieco. Babka mówiła daléj:
— Oprócz tego pan Agenor W., spotkawszy nas przeszłéj niedzieli przed kościołem, bardzo grzecznie oświadczył, iż za tydzień nie omieszka nam złożyć swego uszanowania.
Fałdy na czole mojéj matki zniknęły prawie całkiem. Mimowolne przelotne spojrzenie rzuciła na mnie. Ja poczułam rumieniec na twarzy. Dotąd nie wiem, dlaczego zarumieniłam się wtedy na wspomnienie o nieznanym człowieku. Był to zapewne skutek dosłyszanéj przed wczoraj rozmowy.
Wieść ta o jutrzejszych gościach rozweseliła mię. Po obiedzie, zapomniawszy zupełnie o przestrogach babki Hortensyi, zaczęłam wiele mówić, śmiać się i figlować z kuzynkiem. Raz okręciłam mu wkoło ręki włóczkę od kwadratu babki Ludgardy, drugi raz zagrodziłam mu drogę fotelem, gdy przechodził przez salon. Spostrzegłam wprawdzie parę razy utkwione we mnie surowe oczy babki Hortensyi, ale tak się czułam wesołą, tak wreszcie zmęczyły mię trzy dni, spędzone na robieniu kwadratów i dystyngowaném chodzeniu po salonie, że nie mogłam się powstrzymać od swawoli. Widziałam zresztą, że matka mi jéj nie przygania, bo patrzyła na mnie z uśmiechem i była w wybornym humorze. Wybiegłam do sali jadalnéj, Franuś wszedł tam za mną. Zdawało się, że wesołość moja rozpromieniała go i dodała mu śmiałości. Stał się trochę podobniejszy do tego kuzynka, którego poznałam w domu mojéj matki. Oczy jego znowu rozjaśniały, czoło rozpogodziło się. Gdy zobaczyłam go takim, pozostałe listki na kwiatku mojéj życzliwości dla niego zaczęły się poruszać i szeptać mi do ucha miłe o kuzynku rzeczy.
Wzięłam go poufale pod rękę i zaczęliśmy chodzić szybko w koło wielkiego stołu, postawionego na środku sali.
Przechadzka ta nasza przypomniała mi jednę z chwil, które w dzieciństwie spędziłam razem z Franusiem.
— Czy pamięta kuzynek — rzekłam — jak to, będąc jeszcze dziećmi, bawiliśmy się w chowanego? Ja chowałam się a kuzynek mnie szukał i nawzajem.
— Pamiętam, pamiętam! — zawołał ze śmiechem kuzynek.
— I cóż nam przeszkadza ponowić teraz tę zabawę? — rzekłam, zatrzymując się na środku sali.
— Nic — odpowiedział kuzynek — tylko...
— Tylko co?
— Ciotka Hortensya...
— I cóż ciotka Hortensya?
— Mogło-by to się jéj niepodobać.
— Dlaczego? i cóż w téj grze złego być może. Ot idź kuzynku do salonu, a ja tymczasem schowam się gdzie w téj sali. Jak będzie wszystko gotowe zawołam: już! i przyjdziesz mię szukać: czy dobrze?
Kuzynkowi pomysł ten widocznie się spodobał.
— Dobrze — odpowiedział ze śmiechem i wybiegł do salonu.
Obejrzałam się po wszystkich kątach sali. Gdzieby tu najlepiéj schować się? — pomyślałam. Wzrok mój padł na wielki staroświecki komin, bardzo elegancki, z lustrem wprawioném w górze i z ekranem, który zasłaniał jego otwór. Doskonale! — pomyślałam, schowam się w kominku, oto kuzynek porządnie się naszuka, póki mię znajdzie! Odsunęłam trochę ekran, wcisnęłam się za niego, a wlazłszy w kominek i przykucnąwszy, zgarnęłam, jak mogłam najlepiéj fałdy mojéj sukni, aby się nie wysuwały za ekran i zawołałam z całéj siły: już!... Zarazem posłyszałam śpieszne kroki kuzynka, który wszedł do sali i zaczął szukać mię w całkiem innéj stronie, niż byłam. — Ależ wybornie schowała się kuzynka! — mówił, zaglądając pod szeslong — no proszę: przecie znam tę salę, jak mój własny pokój a nie wiem, gdzieby tu kuzynka być mogła!
Dusiłam się od śmiechu i miałam już odsunąć ekran, wyskoczyć z kominka i zawołać oto jestem! gdy na progu od salonu posłyszałam surowy i twardy głos babki Hortensyi:
— Co to jest? gdzie Wacia!
Dreszcz przebiegł mi po ciele. Głos babki Hortensyi grobowe na mnie wywarł wrażenie. Nie ruszałam się jednak z miejsca, bo wzięłam sobie za punkt honoru pokazać, że się jéj nie lękam. Ale posłyszałam głos mojéj matki pełen niezadowolenia:
— Franusiu — mówiła — czegoś się tak zdetonował? gdzie jest Wacia?
Nie chcąc sprowadzać na kuzynka dalszego gradu zapytań, a przytém zakłopotana mojém ukryciem, odsunęłam ekran i nakształt złodziejów spuszczających się przez kominy, wyskoczyłam na środek sali. Jedwabna moja suknia była pomięta i koafiura rozrzucona.
Stanęłam oko w oko przed babką Hortensyą, któréj srogie piwne oczy wpiły się w twarz moję:
— Proszę! — ozwała się oschłym swoim tonem — panna dobrze wychowana chowa się w kominy i każe młodym ludziom szukać siebie po wszystkich kątach! To bardzo niepięknie, Waciu! podobne gry przystoją pensyonarkom, albo prostym dziewczętom, ale nie pannom dorosłym i dobrze, jak ty, wychowanym.
— Moja ciociu... — ozwała się matka i z twarzy jéj widziałam, że chciała mię tłómaczyć, ale babka Hortensya przerwała:
— Już to, Matyldo, uważam ciągle, że córce twojéj braknie téj dystynkcyi i skromności układu, jakie odznaczać powinny pannę dobrze wychowaną. Jesteś dla niéj zbyt pobłażliwą, moja droga, rozmijasz się ze zwyczajem, który każe, aby matki nie spuszczały z oka swych córek i nie przebaczały im najmniejszego rozminięcia się z konwenansem.
Dotknął mię do żywego ten wyrzut, zrobiony mojéj matce.
Podniosłam głowę i rzekłam rezolutnie:
— Moja babciu, jeżeli to, co uczyniłam było złem, lubo ja tego takiém nie znajduję, dziękuję ci za twą przestrogę, ale ręczę ci, że moja mama nic a nic temu nie winna...
Obie babki odwróciły się wyprostowane, jak zwykle, i wyszły do salonu, matka poszła za niemi, czule wprzódy spojrzawszy na mnie. Ja zaś obejrzałam się na Franusia. Stał po środku sali ze zwieszoną głową, z obwisłemi rękoma i znowu miał minę pensyonarki, która się lęka śmiertelnie, aby nie dostała bury od guwernantki. Czegoż się tak przeląkł? dlaczego nie przemówił ani słowa dla uniewinnienia mego, gdy mię oskarżono? czemuż teraz nie zbliży się i nie przemówi do mnie, aby zatrzéć w méj pamięci wrażenie niemiłego wypadku? Nie! on drżący i zmieszany stoi, jak posąg studenta, nie umiejącego na pamięć swéj lekcyi, i dziękuje może w duchu Bogu, że bura babki Hortensyi na moję, nie na jego spadła głowę.
Patrzyłam na niego kilkanaście sekund... potém odwróciłam się i odeszłam. Kwiatek mojéj życzliwości dla niego nie miał już ani jednego listka.
Przyszłam do mojéj sypialni bardzo smutna: zdawało mi się ciągle, że widzę przed sobą ów bukiet mój świeżych uczuć, o jakim-to mówiła mi matka moja, a w tym bukiecie jednego kwiatka już niebyło, pozostała mi po nim naga łodyga. Im więcéj przypatrywałam się téj łodydze, tém lepiéj widziałam, że nie była ona tak ogołoconą, jak mi się z razu wydała. Zamiast owych listków eterycznéj życzliwości dla kuzynka i poetycznych o nim marzeń, które z niéj opadły, rozwijało się szczere dla niego współczucie, przyjaźń pokrewieństwa i gorąca chęć zajrzenia bliżéj w to poczciwe serce, które tak mało zdawało się miéć siły, i jeśli to było w mojéj możności, przyniesienia mu pomocy i pociechy. Zgarnęłam pamięcią wszystkie chwile niewinnych wzruszeń, jakich doświadczyłam, rozmawiając z kuzynkiem i patrząc na jego błękitne oczy, wszystkie chwile marzeń moich o nim w alkowie, przy drżącém świetle białéj lampy, wszystkie chwile tęsknoty za nim, gdy odjechał z domu méj matki, a ja dumałam o nim w cienistych alejach mego ogrodu. Zgarnęłam pamięcią wszystkie te chwile, razem z opadłemi listkami kwiatka sympatyi, i pogrzebałam je w głębi serca. Była to piérwsza mogiła, która się w mém sercu podniosła... zadumałam się nad nią smętnie i pomyślałam: czy wiele jeszcze takich mogił powstanie nad kwiatami z mego bukietu?...
Długo, długo w noc myślałam o Franusiu, o jego dziwném położeniu, którego jeszcze dobrze zrozumiéć nie mogłam, o jego niezrozumiałéj do mnie nieśmiałości i pokorze; czułam, że musi być bardzo nieszczęśliwy i tak się nad nim litowałam, żem zapomniała nawet o jutrzejszéj wizycie nieznanego pana Agenora i o tém, że nazajutrz miałam poznać wiele nowych osób.
Na godzinę przed południem, przed ganek domu zajechała kareta moich babek; wielka, staroświecka, nie tak leciuchna i milutka, jak nasza, ale kosztowniejsza i cała błyszcząca od srebrnych ozdób. Ciągnęło ją sześć karych koni, strojnych w rzymskie szory, na koźle siedział wąsaty, olbrzymiéj postawy woźnica, w czarnéj ze srebrem liberyi. Podobnież uliberyowany lokaj stał przy portyerze, z kapeluszem w ręku, drugi siedział na krześle za karetą umieszczoném. Podobał mi się ten ekwipaż. Był on wprawdzie ciężki, ale miał w sobie zarazem coś poważnego i prawdziwie pańskiego. Babki moje i matka wyszły na ganek w sukniach z długiemi szelesczącemi ogonami i w czarnych aksamitnych płaszczykach; ja miałam na sobie blado-różową jedwabną suknią, takiż kapelusik i leciuchny płaszczyk z białego kaszmiru, podbity różową materyą.
Porwane szybkim kłusem rosłych koni, w mgnieniu oka przebyłyśmy część malowniczéj doliny i wjechałyśmy na wzgórze, na którém stał piękny murowany kościół, którego kollatorkami były moje babki. Przed kościołem stało mnóztwo powozów, męzkich karyolek, bryczek i wozów, tłum różnorodny zalegał cmentarz. Wysiadając, widziałam, że wszystkie głowy zwróciły się ku wspaniałemu naszemu ekwipażowi. Babki moje poszły na przód, wyprostowane i z wyniosłemi czołami, jak zwykle. Ja z matką postępowałam za niemi. Suknie nasze sunęły się po trawie z szelestem, za nami postępował sążnisty lokaj, dźwigający nasze książki do nabożeństwa; ludzie w siermięgach, patrząc na nas, otwierali szeroko usta i zrywali co prędzéj z głów czapki; mężczyźni w czarnych surdutach, z głębokiém uszanowaniem uchylali kapeluszów; damy pięknie ubrane, z parasolkami w ręku, z uśmiechem pełnym uprzejmości skłaniały głowami. Babki moje i matka odpowiadały tym wszystkim powitaniom lekkiemi ukłonami, a ja, nie znająca nikogo, szłam, czując, że się rumienię pod tém mnóztwem spojrzeń, ale zarazem nieznane dotąd, przyjemne uczucie mię ogarniało. Piérwszy raz widziałam, jak na pozory dostatku i wytworności ogólna zwraca się uwaga, jak ogólne otacza je uszanowanie. Piérwszy raz miałam przebłysk pojęcia, czém jest ta pozycya społeczna, o któréj tyle słyszałam i dla któréj młode panny robią dobre partye, wychodząc za mąż za ludzi bogatych...
W kościele przed wielkim ołtarzem lokaje rozesłali dywany, postawili na nich cztery krzesła i podali nam książki do nabożeństwa. Usiadłyśmy, a jednocześnie proboszcz, wyraźnie oczekujący na nas z rozpoczęciem nabożeństwa, w kościelnych szatach wyszedł z zakrystyi. Po kościele rozlały się poważne tony organów, ksiądz śpiewał u stopni ołtarza, rozlegały się dzwonki znaczące momenta odprawiającéj się ofiary, ale ja nie modliłam się... tak, nie modliłam się wcale. Z drugiéj strony balustrady, za którą siedziałyśmy, stał cały rząd mężczyzn, sąsiadów naszych zapewne. Nie wiedziałam, czy byli oni starzy, czy młodzi, bo raz tylko rzuciłam wkoło okiem, a potém nie śmiałam już wzroku oderwać od książki, bo spostrzegłam, że wszystkie ich spojrzenia utkwione są we mnie. Kilkanaście pań, siedzących wkoło nas w ławkach i na krzesłach, nieustannie téż spoglądały na mnie i szeptały potém między sobą. Poczułam, że jestem punktem, na który zwraca się ogólna uwaga. Przyjemne, lubo z pewném zmieszaniem połączone uczucie, którego doświadczyłam, przechodząc przez cmentarz, zwiększyło się we mnie, w serce zaczęła mi wstępować pycha, nieznana dotąd, głowę napełniły jakieś dymy, pomiędzy któremi daremnie siliłam się odszukać ducha modlitwy. Zapomniałam, że stoję w obliczu Boga, pamiętałam tylko o tém, że byłam przedstawioną przed oblicznością ludzi. Czytałam w książce modlitwę i nie rozumiałam jéj, myślałam o tém, czy téż fałdy mojéj sukni dobrze się układają, ale nie śmiałam obejrzéć się, aby na nie spojrzéć.
I gdzież się podziało to gorące, ciche natchnienie, z jakiém po nocy bezsennéj, owego pamiętnego dla mnie ranka, klęczałam przed oknem mego pensyonarskiego pokoiku i, patrząc na słońce, które wschodziło, tak rzewnie, tak ciepło modliłam się do Boga, królującego nad gwiazdami?
Gdzież się podziało to natchnienie méj duszy? Czy pochłonęły je owe połyski, przed któremi w liście swoim ostrzegał mię mój ojciec? Czy straciłam je dla tego, że nie miałam godzin pracy, w których-bym się uczyła pojmować myśl Bożą?
Pytania te przyszły mi do głowy w chwili, gdy lud cały upadł na kolana, a kościół zabrzmiał tysiącem piersi śpiewanym hymnem do Boga wszechpotężnego.
Strach i smutek mię przejął. Podniosłam wzrok i zobaczyłam kuzynka Franusia, który naprzeciw nas stał we drzwiach od zakrystyi, blady, smutny, zamyślonemi oczyma wpatrzony w ołtarz, tak, jak gdyby pytał o coś Boga, jak-by go prosił o co.
Na widok ten, upadłam na kolana i kilka minut serdecznie modliłam się za biednego mego kuzyna.
Powrót nasz z kościoła bardziéj jeszcze był tryumfalny, niż uprzednie przejście przez cmentarz. Mnóztwo osób nas otoczyło z ukłonami, powitaniami. Matka moja trzymała mię za rękę i prezentowała witającym ją paniom; panowie podchodzili do mnie, przedstawiali jedni drugich, kilkadziesiąt nazwisk zabrzmiało mi w uszach, oczyma spotykałam się z mnóztwem spojrzeń, obiegających mię od stóp do głowy, czułam, że rumieniłam się i bladłam na przemian; ale serce moje coraz przyjemniejsze ogarniało uczucie, a w głowie zwiększały się owe dymy, co w kościele zasłoniły przede mną oblicze Boga. Słyszałam, jak kilka osób winszowało mojéj matce tak uroczéj córki...
Gdy nareszcie wsiadłyśmy do powozu i kareta zwolna potoczyła się ze wzgórza, długo widziałam, jak ekwipaż nasz ścigany był oczyma tłumów. Jadące przed nami włościańskie wozy z pośpiechem ustępowały nam z drogi, mijający nas panowie w angielskich powozikach, kłaniali się nizko kapeluszami, woźnica tryumfalnie palnął parę razy z bata. Słowa mego ojca „nie ufaj zbyt połyskom” daleko, daleko były wówczas ode mnie.
O kilka stai od kościoła babka Ludgarda ozwała się:
— Pan Agenor nie był dzisiaj w kościele.
— Prezes mi mówił — odpowiedziała jéj siostra — że pan Agenor dowiedział się od niego o pobycie u nas Matyldy i niezawodnie dziś nas odwiedzi.
Matka moja uśmiechnęła się i rozjaśnioném okiem popatrzyła na mnie.
W jadalnéj szufladzie moich babek gwarniéj i ludniéj, niż zwykle, odbywał się obiad. Naprzeciw mojéj matki siedziała pani Rudolfowa, ja miałam obok siebie córkę jéj i męża, a naprzeciw miejscowego proboszcza. Franuś, jak zawsze, usiadł na szarym końcu. Z wielką ciekawością przypatrywałam się nowym znajomym, a którzy zarazem zostawali z nami w dość blizkim stopniu pokrewieństwa, bo zalecono mi, abym pana Rudolfa nazywała wujem, żonę jego wujenką, a córkę kuzynką. Pan Rudolf był pięćdziesięcioletnim człowiekiem, średniego wzrostu, gęstych, szpakowatych włosów, twarzy, która musiała być kiedyś bardzo piękną. Na wysokiém jego czole rysowało się mnóztwo zmarszczek, wielkie oczy, zagłębione, były bez blasku, koloru ich ani wyrazu dojrzéć nie mogłam, bo rzadko podnosił powieki. To ciągłe spuszczanie oczu, jak téż pewne wgięcie ust i pochylenie głowy na piersi, rzucało na całą jego osobę piętno pewnego przygnębienia moralnego, graniczącego z upokorzeniem i boleścią. Odzywał się rzadko, a gdy to czynił, głos jego był stłumiony i dźwięczały w nim jakieś tony, których znaczenia nie rozumiałam dobrze, ale które porównywałam do ech przebrzmiałéj kędyś burzy. Miał zwyczaj odgarniać sobie często włosy z nad czoła, a zarazem przesuwał rękę po oczach, jak człowiek zmęczony. Gdy przypatrzyłam się mu dobrze, poczułam dlań nieokreśloną życzliwość i pomyślałam sobie: otóż znowu jeden smutny człowiek!...
Pani Rudolfowa miała wręcz odmienną, niż jéj mąż, powierzchowność. Mogła mieć lat czterdzieści lub więcéj, ale była jeszcze dość przystojną. Czarne jéj włosy, starannie uczesane, pod białym stroikiem ze wstążek i tiulu, otaczały okrągłą twarz o śniadéj cerze i regularnych rysach. Coś przykrego było jednak w jéj twarzy. Czarne i zanadto trochę otwarte, oczy, były niesłychanie ruchliwe i biegające, a za każdém poruszeniem wymykały się z nich jakieś ostre, żółtawe błyski. Mówiła bardzo wiele i śmiała się często, a w śmiechu otwierała dumne i wydęte nieco wargi, tak, że pokazywały się z za nich dwa rzędy białych, drobnych i ostrych zębów. Nie wiem dlaczego, ale za każdym razem, gdy pokazywały się te zęby, zdawało mi się, że wujenka serdeczną czuła ochotę ukąsić niemi kogoś. Może tak było dlatego, iż białość ich odbijała rażąco od śniadéj cery i czarnych włosów i oczu. Najwięcéj jednak zajęcia wzbudziła we mnie córka ich, Rozalia, a moja u stołu sąsiadka. Była-to dwudziestokilkoletnia panna, wzrostem przenosząca mię o pół głowy, lubo i ja do rzędu nizkich zaliczać się nie mogłam. Szczupła w pasie, szeroko rozwinięta w ramionach, posiadała-by postać wyniosłą i nakazującą, gdyby nie dobrowolne, jakby umyślne a ciągłe opuszczanie głowy na piersi. Głowa ta za małą trochę była, stosownie do wysokości wzrostu, ale niedostatek ten nagradzało bogactwo włosów kruczéj czarności, w kilku grubych warkoczach, opadających na szyję i ramiona, a z pogardliwém jakby zaniedbaniem odrzuconych w tył nad czołem śniadém, gładkiém, o regularnych zarysach. Oczy Rozalii były wielkie, ściągłe i czarne, ozdobione długiemi rzęsami, rzucającemi na delikatne i śniade jéj policzki tém gęstsze cienie, że powieki najczęściéj były spuszczone. Za to brwi jéj, wązkie i gęste, podnosiły się nad oczyma w harde łuki, a nos prosty, kształtny, miał dumne, ruchome i rozdęte nieco nozdrza. Nad ponsowemi wypukłemi wargami porastał drobny, czarny puszek, a na lewym policzku czerniała niewielka naturalna plamka. Z tą energiczną i nieco namiętną pięknością rysów kuzynki dziwną sprzeczność stanowił wyraz jéj twarzy. Była w nim jakby sztuczna jakaś pokora, słodycz, a przytém marmurowy spokój, wydający się chwilami przezroczystą maską, z pod któréj oczy ciskały iskrami, wargi zaginały się pogardliwie, brwi dumnie się podnosiły, a cała twarz nabierała ruchliwości prawie burzliwéj. Było-to jednak tylko oka-mgnienie, błyskawice szybko niknące pod maską, a na ich miejsce ukazywało się znowu czoło gładkie, jak odłam marmuru, oczy pokornie spuszczone, wargi słodko uśmiechnięte i tylko długie rzęsy nie przestawały rzucać na policzki ruchomych cieni, niby obrazy chmurnych myśli, snujących się po jéj pięknéj głowie, niby mary, wyszłe z łona burz, grzmiących w piersi...
Wszystkie te uwagi czyniłam, rozmawiając u stołu z kuzynką. Rozmowa nasza toczyła się czas jakiś o rzeczach obojętnych, gdy sąsiadka moja, po raz piérwszy od chwili, w któréj usiadłyśmy obok siebie, podniosła na mnie oczy i z wyrazem niezmiernéj słodyczy w głosie rzekła:
— Jeżeli ci to, kuzynko, nie uczyni przykrości, nazywaj mię po imieniu.
— I dlaczegoż miało-by mi to przykrość sprawić? — odrzekłam serdecznie — przecie jesteśmy krewne i powinnyśmy być z sobą w przyjaźni?
— Tak — odpowiedziała Rozalia — ale widzisz, między tobą a mną tak wielka istnieje różnica, że zaledwie ośmieliłam się prosić cię o to.
Gdy to mówiła, głos jéj brzmiał pokornie, a powieki, opuszczając się, rzuciły na policzki ruchome, posępne cienie.
— Różnica? — zawołałam zdziwiona — co téż mówisz, Róziu! jakaż między nami istnieje różnica?
— Taka — odpowiedziała tym samym pokornym głosem —jaka zachodzi zawsze między bogatą panną, jak ty, a ubogą, jak ja, dziewczyną...
Powieki jéj głębiéj jeszcze opuściły się na oczy, po policzkach liczniejsze zadrgały cienie, ale zarazem, w dziwną sprzeczność, brwi podniosły się i bardziéj harde zakreśliły łuki. Patrzyłam na nią zdziwiona, nie wiedząc, co mam jéj odpowiedziéć, gdy podniosła na mnie znowu oczy pełne słodyczy i rzekła:
— Przebacz, kuzynko, że śmiałam cię prosić, abyś mię nazywała po imieniu, ale, widzisz, to ułatwi między nami rozmowę, a ja-bym tak chciała zasłużyć na twoję przyjaźń...
Zasłużyć na moję przyjaźń? nie wierzyłam moim uszom. Przecież była o wiele starszą ode mnie; ja to więc raczéj powinnam była, jako dziecko jeszcze prawie, skarbić sobie jéj przyjaźń. Przyszło mi na myśl, że starsza kuzynka żartuje sobie ze mnie. Spojrzałam na nią z wyrzutem i rzekłam:
— Kochana Róziu! dlaczego chcesz mi sprawiać przykrość podobnemi żartami? przecie ja to właśnie...
Nie skończyłam, bo podniosła na mnie oczy, pełne pokornego przerażenia i zawołała:
— Żartami? O, kuzynko! czyż-bym śmiała żartować z ciebie! Ja, uboga dziewczyna, żartować z bogatéj panny! Jak to widać, że jesteś nieświadoma spraw tego świata i nie wiész, że z biednych tylko ludzi pozwalają sobie żartować, a z bogatych nikt nie żartuje nigdy!...
Przy tych słowach zaśmiała się prawie głośno, a mnie przykro się zrobiło niezmiernie.
— Kuzynko — rzekłam seryo — nie rozumiem cię wcale i zaręczam, żem nigdy dotąd nie myślała o tém, czy jestem albo będę bogatą...
— O, nie gniewaj się na mnie, Waciu! Przepraszam cię, kuzynko, po sto razy przepraszam! nie chciałam nic złego powiedziéć. Chciałam tylko nadmienić, że wielka różnica zachodzi między twoją suknią a moją, między twoją złotą broszą a moim sznurkiem prostych korali!
Gdy to wyrzekła, oczy jéj błysnęły zielonawo, jak u kota, ale usta z większą jeszcze uśmiechnęły się słodyczą.
Byłam zdziwiona, zasmucona i zaciekawiona, ale zarazem przyszła mi chęć odwetu. Po pewnéj pauzie rzekłam:
— Jeszcze większa różnica, kuzynko, zachodzi między twoją twarzą a moją.
— Co chcesz przez to powiedziéć, śliczna kuzynko? — spytała słodko — ale przy wyrazie „śliczna”, wargi jéj drgnęły i po policzkach cienie od rzęs zamigotały żywiéj.
— To, że jesteś daleko piękniejszą w swoim prostym czarnym stroju, niż ja w mojéj pięknej sukience — odrzekłam.
Złożyła ręce z wyrazem wdzięczności i, nieśmiało podnosząc na mnie oczy, zawołała:
— O, jakżeś dobra, Waciu! jak nieocenione masz serce, że przyznajesz piękność ubogiéj dziewczynie! Mój Boże! jakże cię kocham, jak cię uwielbiam, kuzynko, za to, że raczyłaś zwrócić uwagę na twarz moję! I któż kiedy spostrzega piękność w ubogiéj dziewczynie? Choćby była najcudowniéj piękną, zawsze będzie tylko nieoszlifowanym i bez oprawy dyamentem; bogata panna to co innego, może być sobie szarą i suchą jak krzemień, ale ma oprawę ze złota i brylantów!...
Zaśmiała się znowu ostro, jak wprzódy, i rzuciła na mnie takie spojrzenie, jak gdyby chciała powiedziéć, że ja-to jestem tym szarym krzemieniem, oprawionym w brylanty. Wnet jednak spuściła oczy, głowę pochyliła na piersi i była znowu marmurowo spokojna, tylko słodki a pokorny uśmiech błądził po jéj hardych, energicznych ustach. Zebrałam myśli i po chwili milczenia rzekłam:
— Zdaje mi się, kuzynko, że nie tak twarze, jak serca ludzkie różną posiadają wartość. Jedno z nich może być dyamentem, inne krzemieniem.
Podniosła na mnie łagodnie oczy i spytała:
— Czy doprawdy sądzisz, Waciu, że serce ubogiéj dziewczyny musi być koniecznie szare jak krzemień, a bogatéj panny świetne jak dyament? Powiédz mi, proszę, czy tak istotnie sądzisz? jestem z góry pewną, że masz słuszność. Przecie tak świetnie jesteś wychowaną!
Rozmowa ta stawała się dla mnie coraz przykrzejszą. Czułam, że pokorna koteczka zapuszcza we mnie pazurki, a nie pojmowałam, dlaczego-by to czyniła.
— Kochana Róziu — odpowiedziałam — jestem pewna, że we wszystkiém, co się odnosi do znajomości ludzi i świata, posiadasz bardziéj wyrobione zdanie, niż ja, która zaledwie w świat wstąpiłam.
— Dlaczego tak sądzisz? — spytała, nie podnosząc na mnie oczu.
— Bo jesteś starszą ode mnie — odrzekłam krótko.
Ledwie dostrzegalny rumieniec przemknął po jéj policzkach, zwróciła na mnie oczy, pełne słodyczy i nieśmiałości, i z takim samym, jak piérwéj, spokojem spytała:
— Czy naprawdę, kuzynko, jesteś tego zdania, że panna w moim wieku powinna już nazwać się starą panną? O! powiedz mi, proszę, jestem pewną, że zdanie twoje będzie słuszne.
Zabrakło mi cierpliwości. Ażeby przerwać rozmowę, zwróciłam się do lokaja z prośbą o podanie wody. Kuzynka zdawała się nie zważać na to, że nie otrzymała odpowiedzi i z niewzruszonym spokojem układała w fałdy leżącą na jéj kolanach serwetę.
W téj chwili babka Hortensya, rozmawiająca dotąd z panią Rudolfową i moją matką, zwróciła się do księdza, który siedział naprzeciw mnie, a którego fizyognomia wydawała mi się bardzo sympatyczną i myślącą.
— Księże Hilary — rzekła — racz nam powiedziéć, co się dzieje z sąsiadem naszym, hrabią Witoldem?
— Hrabia Witold — odpowiedział ksiądz Hilary — mieszka ciągle w swoim starożytnym modrzewiowym dworze i daje z siebie okolicznym mieszkańcom piękny przykład zacności i pracy.
— I niepojętego dziwactwa — podjęła pani Rudolfowa, ukazując w śmiechu swoje białe zęby.
Babka Hortensya uśmiechnęła się i skinęła potwierdzająco. Proboszcz zaprotestował żywo:
— I w czém postępowanie hrabiego Witolda pani dobrodziejka znajdujesz dziwaczném? — zapytał.
Tu babka Hortensya podniosła głowę.
— Z wielu względów należy mu się nazwa dziwaka — wyrzekła zwykłym sobie stanowczym tonem. — A naprzód mam mu za złe, że brata się z każdym piérwszym lepszym, nie pomnąc na wysokość swego rodu... następnie, czyliż można nazwać rzeczą stosowną, aby człowiek jego wieku i pochodzenia zakopał się w gospodarstwie, niby prosty lub ubogi szlachetka, i zaniedbywał towarzystwa równych sobie ludzi...
— Hrabia Witold — przerwał kapłan — mierzy wartość ludzi wedle rozumu i sumienia, a nie wedle światowych uprzedzeń... co zaś do zakopywania się w gospodarstwie, to wszystkim nam wiadomo, że hrabia Witold otrzymał po rodzicach majątki, obarczone ogromnemi długami, i musiał nadludzkie prawie czynić wysilenie, aby dziedzictwo przodków zachować od ostatecznéj ruiny, a historyczne swe nazwisko ustrzedz od zarzutu nieuczciwości.
Rozmowa ta żywe wzbudziła we mnie zajęcie. Piérwszy-to raz słyszałam o hrabi Witoldzie, ale nazwisko jego było jedném z tych, które uroczo i poetycznie, jak legendy dawnych czasów, brzmiało w owych opowieściach Bini, co przed laty, gdy małém jeszcze byłam dziecięciem, unosiły mię zachwyceniem i smutkiem naprzemian.
— Hrabia Witold — ciągnął daléj ksiądz — jest człowiekiem pracy i zasad, a nie blasku i przesądów. Wszyscy wiedzą, że nigdzie w prowincyi całéj gospodarstwo rolne nie stanęło tak wysoko, jak w jego dobrach; nigdzie niéma tak obfitéj i otwartéj dla wszystkich biblioteki, jak w jego domu; nigdzie oko znawcy nie spocznie na tak pięknych dziełach sztuki, jak te, które przyozdabiają jego ściany. Ubogi znajduje u niego pracę i przytułek, opuszczone dziecko oświatę, smutnego gotów w każdéj chwili pocieszyć, upadającemu rękę podać, występnemu przebaczyć. Hrabia Witold, pani, jest chrześcijaninem w prawdziwém znaczeniu tego wyrazu, a przytém zacnym i użytecznym obywatelem kraju. — Ksiądz mówił to z zapałem; znać było, że miał cześć głęboką dla człowieka, o którym się tak wyrażał, bo myśląca twarz jego ożywiła się, poważne oczy zabłyszczały. Połykałam jego słowa; wprawiły mię one w zachwycenie. Nagła myśl przemknęła mi przez głowę: Ten człowiek, o którym słyszę, inny jest jakiś, niż ci wszyscy, których widuję! To też z największém zdziwieniem posłyszałam babkę Hortensyą mówiącą:
— Mimo tych wszystkich cnót, jakie mu przypisujesz, księże Hilary, bez wahania zamknęła-bym hrabiego Witolda do domu obłąkanych...
Głos jéj, gdy to mówiła, był twardy i despotyczny; miała mówić daléj, ale pan Rudolf po-raz piérwszy w czasie rozmowy podniósł głowę i, patrząc na babkę swemi siwemi blademi oczyma, rzekł:
— A ja-bym rygle i zamki połamał, aby go uwolnić.
Babka Hortensya wlepiła w niego surowe spojrzenie:
— I dlaczegoż to? — spytała twardo.
— Bo hrabia Witold podał mi rękę wtedy, gdy nikt mi jéj podać już nie chciał... — zaczął pan Rudolf, a w głosie jego dźwięczały te tony dziwne, głębokie, które były podobne do ech burzy przebrzmiałéj.
— Rudolfie! — przerwała mu żona — proszę cię, przestań...
— On, młodzieniec, ledwie wyrosły z dziecka — ciągnął pan Rudolf, nie uważając na przerwę — podźwignął z rozpaczy mnie, dojrzałego człowieka...
— Ojcze! — przerwała Rozalia, składając ręce pokornie — czy sądzisz, że powinieneś opowiadać tu tę historyą? czy doprawdy tak sądzisz? Bo jeśli jesteś innego zdania, dlaczegoż ją chcesz opowiadać?
Postawa i twarz kuzynki były pokorne, ale głos, jakim przemawiała do ojca, dźwięczał ostro; nozdrza jéj rozdęły się i brwi zakreśliły harde łuki.
Pan Rudolf przesunął dłoń po czole i oczach, jak człowiek zmęczony, i umilkł. Babka Hortensya znowu głos zabrała:
— Nienawidzę ludzi, którzy, jak hrabia Witold, zapominają o wysokości swego pochodzenia i na każdym kroku rozmijają się z przyjętemi zwyczajami. Powtarzam: nienawidzę takich ludzi!
— O, i ja pogardzam takimi ludźmi! — zawołała pani Rudolfowa.
— A ja szanuję takich ludzi i hrabiego Witolda uwielbiam — ozwał się znowu pan Rudolf.
— Rudolfie! —zawołała jego żona — jak możesz zaprzeczać cioci Hortensyi?...
— Hrabia Witold — ciągnął, nie zważając na nią, pan Rudolf — ma silny umysł i zacne serce, którém kocha nieszczęśliwych, a pobłaża występnym...
— Ojcze! — przerwała Rozalia, tak samo, jak piérwéj, składając ręce — ojcze! czy sądzisz, że babcia Hortensya może się mylić? a jeżeli tak nie sądzisz, dlaczego jéj zaprzeczasz?
Pan Rudolf znowu przeciągnął dłoń po czole i oczach i zamilkł.
Wyraźnie spostrzegłam, że człowiek ten był cały pod władzą żony swéj i córki, a mianowicie ostatniéj. Jakiś dramat bolesny brzmiał w jego głosie, malował się w zapadłych, pozbawionych blasku, oczach i na wyniosłém znać niegdyś czole, które teraz, mnóztwem bruzd poorane, pochylało się z przygnębieniem pod ostrém spojrzeniem dwóch kobiet.
Obiad się skończył i roznoszono kryształowe kubeczki z ciepłą wodą do płukania ust. W téj saméj chwili na dziedzińcu zaturkotały koła.
— Kto to przyjechał? — zapytała babka Hortensya lokaja, który spojrzał w okno.
— Pan Agenor W., — była odpowiedź.
Ręka moja, w któréj trzymałam kubeczek z wodą, zadrżała.
Byłam pewna, że się rumienię, ale, nie chcąc pokazać mego zmieszania, podniosłam oczy i, szukając dla nich punktu oparcia, spojrzałam na Rozalią.
Głęboki rumieniec pokrył twarz jéj śniadą i spływał aż na szyję, ale w mgnieniu oka zastąpiła go wielka bladość, po któréj błąkały się i drżały cienie, utworzone przez rzęsy i warkocze. Zdziwiła mię trochę ta zmiana w twarzy kuzynki, ale nie zastanawiałam się nad jéj powodem.
Nieznany hr. Witold, o którym myślałam przed chwilą, zniknął całkiem z méj pamięci; pamiętałam tylko o tém, że o kilka kroków ode mnie jest już ów sąsiad młody, którego obraz, wymarzony tyle razy, snuł się w méj wyobraźni.
Babki jednocześnie się podniosły, na to hasło powstali wszyscy, lokaje usunęli krzesła i na oścież otworzyli drzwi przed nami. Pośrodku bawialnego salonu, wprowadzony tam bocznemi drzwiami, stał wysoki i smukły mężczyzna, i batystową chusteczką wycierał szkiełko wiszącego u szyi pince-nez...
Jakże dźwięcznie zabrzmiało w mém uchu imię Agenor, wymówione przez jednę z mych babek, która mi go przedstawiła! Jakże długiém spojrzeniem spoczęły na mnie jego wielkie, ciemnosiwe oczy, tak mądre, tak przenikliwe i dowcipne zarazem, patrzące z pod wypukłych, podłużnie wykrojonych, powiek! Blady był tą wykwintną arystokratyczną bladością, która świadczy o życiu, spędzoném w bezczynnym spoczynku i w burzliwém miotaniu się na przemian; włosy miał ciemne, w gęstych zwojach spadające na czoło, niezbyt wysokie, ale szlachetnych linii, i takież faworyty, po angielsku rozdzielone. Pod małym wąsikiem, wedle najświeższéj mody zakręconym w dwa długie rożki, ponsowiały usta, o cienkich, delikatnych wargach i takim samym mądrym i dowcipnym uśmiechu, jakim był wyraz spojrzenia. Gdy podawał mi białą, wykwintną, o długich palcach rękę, tęczowym połyskiem błysnął przede mną wielki brylant jedynego, jaki nosił, pierścionka. Skłonił się i, nie spuszczając ze mnie wzroku, wymówił:
— Nie powiem pani, że z jéj przybyciem horyzont naszéj okolicy nową przyozdabia się gwiazdą; nie powiem także, iż jéj zjawienia się między nami oczekiwaliśmy, jak miłośnicy kwiatów oczekują o wschodzie dnia rozkwitu lilii białéj; nie powiem pani tego wszystkiego, lubo-bym mówił szczerą prawdę, gdyż posądzić byś mię pani mogła o używanie próżnych komplementów i oklepanych frazesów. Ale nie mogę powstrzymać się od wyrażenia, że ci, którzy oczekiwali gwiazdy, zobaczą słońce, a ci, co wyglądali rozkwitu pięknéj lecz pospolitéj lilii, ujrzą pojawioną między nami wspaniałą ozdobę dalekich krain.
Wymówił to tonem łatwym, lekkim, nawpół żartobliwym, nawpół głębokim. Głos jego miał brzmienie czyste, pełne odcieni i modulacyi, niby z doskonałą mechaniką instrument, z którego mistrzowska ręka wywołuje kameleonową grę tonów. Byłam onieśmielona, a zarazem przejęta niewypowiedzianém i niepojętém dla mnie saméj wzruszeniem. Daremnie siliłam się na odpowiedź; usta mi drżały i w głowie myśli wikłały się, tak, jak długie loki moje, które plątałam bezwiednie w palcach, nie mogąc od nich wzroku oderwać.
Ze stanu tego wyprowadziło mię poczucie bólu. Ręka stojącéj obok mnie Rozalii tak silnie zaciężyła na mojém ramieniu, że aż mię zabolało. Zarazem podniosła ona wzrok na pana Agenora, i patrząc mu prosto w twarz z pod swoich długich rzęs o tajemniczych cieniach, zapytała słodkim i nieśmiałym głosem:
— Więc pan znajdujesz, że, do przybycia tu mojéj kuzynki, na horyzoncie naszym nie było ani jednéj gwiazdy, a w okolicy ani jednego pięknie rozkwitłego kwiatu? Czy doprawdy pan tak znajdujesz? O! powiedz, że tak myślisz; przyniesie mi to niezmierną radość! Ja tak kocham kuzynkę Wacławę! tak pragnę, aby ją wszyscy uwielbiali!
Dziwnym był uśmiech pana Agenora, jakim odpowiedział kuzynce Rozalii, a dziwniejsze jeszcze spojrzenie, jakie na nią rzucił. Wydało mi się, że w piérwszym było trochę cierpienia, a w drugim błysnął wyrzut i gniew szybko stłumiony. Była to tylko jedna sekunda, potém skłonił się przed nią i wyrzekł:
— Kiedy astronom przygląda się niebieskiemu przestworzu i spostrzega nową gwiazdę piérwszéj wielkości, zjawiającą się pomiędzy innemi, raduje się, ale jednak nie zapomina o tych, które widział piérwéj i które stanowiły z dawna rozkosze jego oczu i myśli. A czyliż miłośnik hortykultury pogardzi wspaniałą centyfolią, co mu wczoraj pod oknem rozkwitła, dlatego, że dziś obok niéj zjawiła się śnieżna towarzyszka jéj — lilia?
Mówił to zwykłym sobie głosem, w którym lekkość salonowa łączyła się z głębokością tonów, zda się z samego dna piersi płynących. Spojrzałam na niego i na Rozalią: patrzyli na siebie przez parę sekund dziwnie... dziwnie... nic a nic nie pojmowałam, coby znaczył wyraz, jaki miały wtedy ich oczy, ale instynktowo poczułam przykrość. Opuściłam ramię Rozalii i usiadłam obok mojéj matki.
Gdyby nie obecność pana Agenora, dziwnie zaprawdę wygłądało-by kółko osób, które zasiadło wkoło jednéj z czterech jednostajnych kanap, zajętéj, jak zwykle, przez dwie moje babki. Było to niby zebranie familijne, wszyscyśmy tam byli spokrewnieni z sobą bliżéj lub daléj, słychać było same imiona babek, ciotek, wujów, kuzynek i kuzynów. A jednak lodowy chłód zdawał się ścinać wszystkie serca, a z serc wydostawał się na usta i twarze. Babka Hortensya zajęta była zwyczajną swą świąteczną robotą, to jest rozplątywaniem i zwijaniem na kłębuszki moteczków bawełny, z któréj w dnie powszednie wyrabiała frywolitki. Pani Rudolfowa siedziała obok niéj i, co chwila pokazując w uśmiechu swoje białe zęby, z rodzajem uniżonego pośpiechu, pomagała jéj rozplątywać cieniuchne nici, podnosiła z ziemi upadłe kłębuszki, podsuwała jéj pod nogi stołeczek, poprawiała poduszkę za plecami. Babka Hortensya z wyraźném zadowoleniem przyjmowała te wszystkie przysługi ugrzecznionéj kuzynki, i rzucała na nią bardzo przyjazne spojrzenia, które sprzeczały się rażąco z surowym i zimnym wyrazem jéj oczu.
Zasunięta w przeciwny róg kanapy, milcząca jak najczęściéj i z głową opadłą na piersi, siedziała babka Ludgarda, a o bok niéj siedząca, matka moja, postawą swą i wyrazem twarzy zdawała się umyślnie dostrajać do jak najzupełniejszego kontrastu z panią Rudolfową. Im więcéj ta ostatnia była uniżoną, tém dumniejszą i bardziéj sztywną stawała się moja matka; im więcéj było w niéj pochlebstwa i biernego zgadzania się z każdém poruszeniem i słowem babki Hortensyi, tém więcéj moja matka zamykała się w sobie i owijała się wyrazem hardéj dumy i godności. Daléj jeszcze pan Rudolf, zatopiony w głąb’ fotelu, milczał i albo trzymał oczy utkwione w posadzkę, albo patrzył niemi przed siebie, jak człowiek, którego myśli odbiegają od obecności w daleki jakiś punkt czasu czy przestrzeni. Kuzynek Franuś trzymał się z daleka, z miną, jak zwykle było w Rodowie, nieśmiałą; kuzynka Rozalia usiadła tak, aby skąpe światło, rozświetlające nawpół salon, jak najmniéj na twarz jéj padało i na amarantowém tle jéj fotelu widać było tylko kibić jéj kształtną, wyprostowaną i pokornie spuszczające się, śniade, marmurowe, spokojne czoło.
Pomiędzy temi wszystkiemi osobami zdawały się uwijać niewidzialne jakieś duchy tajemnych rywalizacyi, pokrytych przezroczystą powłoczką światowéj grzeczności, niechęci, graniczących z nienawiścią, a chowających się pod płaszczyk salonowéj etykiety, rozlicznych dolegliwości, starannie zamkniętych w piersi, których koniuszczki wyglądały raz po raz przez oczy, lub wypływały na chmurach, przesuwających się po czołach, w mgnieniu oka spędzanych pamięcią na przyzwoitość. Pokrewne imiona, któremi obdarzały się wzajemnie te wszystkie osoby, nie wychodziły z ich ust ciepło i serdecznie, ale wyglądały raczéj, jak etykietalne tytuły, dawane w imię zwyczaju i posłuszeństwa ślepego raz przyjętéj formie mówienia. Nie wiem już, jaki wrodzony instynkt badania i zaglądania w głąb’ wszystkiego, co mię otaczało, dał mi spostrzedz te wszystkie cechy towarzystwa, w jakiém byłam. Widziałam wyraźnie, że pani Rudolfowa, dla przyczyn, o których nie wiedziałam jeszcze wtedy, pochlebiała babce Hortensyi i grała przed nią kłamaną jakąś rolę; że matka moja zimną i dumną swą postawą protestowała przeciwko téj uniżoności i pokorze; że babka Ludgarda była zatopioną w smutnych jakichś myślach, które widocznie biegły w przeszłość; że pan Rudolf, obok żony i córki, istot, które miały mu być najbliższe, czuł się samotnym i nieszczęśliwym; że w cieniach mknących po twarzy Rozalii i w pokorze jéj postawy, a marmurowym spokoju czoła, leżała tajemnica jakaś dziwna; że kuzynek Franuś czuł się upokorzonym i nie na swojém miejscu; że, słowem: że żadna z tych osób nie była sobą; że każda z nich nosiła w piersi inne uczucia, niż te, które objawiały się w twarzy i słowach; że nie było między niemi ani dwóch serc, spojonych szczerą sympatyą lub przyjaźnią; że wszystkie one zebrały się tutaj, nie przez pociąg i wzajemne upodobanie w sobie, ale w imię niepojętego wówczas dla mnie interesu, albo posłuszeństwa zimnéj, despotycznéj etykiecie.
W przeciągu kilku minut spostrzegłam to wszystko, dojrzałam nawet rzeczy, których znaczenia nie rozumiałam jeszcze; niemniéj jednak, od tego chłodu, od tego przymusu, od téj dwulicowości osób mię otaczających, i na moje serce spadł przymus i ciężar. Siedziałam obok mojéj matki, zmieszana, zdziwiona własnemi uwagami; a, pamiętna na przestrogi babki Hortensyi i owiana atmosferą, jaką oddychałam, czułam sama, że byłam wyprostowana i sztywna bardziéj może jeszcze, niż to jest wymaganém od dobrze wychowanéj panny.
I powtarzam: dziwnie-byśmy tam wyglądali wszyscy, gdyby nie obecność pośród nas pana Agenora. Świetna i błyszcząca jego indywidualność rozjaśniała sobą pół-zmrok posępnego salonu. Skry, sypiące się z siwych jego oczu, rzucały blask na zimne czoła i sztywne postacie otaczających; głos jego, pełen modulacyi i zgięć przedziwnych, przywodził na pamięć w téj chłodnéj i ciemnéj szufladzie wiosnę, świat szeroki, ogrody pełne kwiatów i gaje brzozowe, szumiące śpiewem ptasząt.
Mowa jego była tak samo mądra i dowcipna, jak uśmiech ust i wyraz oczu. Pełno w niéj było niespodzianych zwrotów, błysków poetycznych, odbijających przy lekko wyrzucanych sarkazmach, jak promienie słońca przy sztucznych iskrach fajerwerku. Wysoka i smukła jego postać posągowych nabierała kształtów, gdy powstawał i opierał się o wysoką poręcz fotelu, a sam nawet ruch jego, którym, snać ze zwyczaju, wydobywał często chusteczkę i przecierał nią szkiełko od lornetki, jakże był wdzięcznym i pełnym dystyngowanego zaniedbania!
Piérwszy-to raz w życiu widziałam światowego mężczyznę w całém znaczeniu tego wyrazu; piérwszy raz w życiu uderzył mię w oczy ten przymiot, iskrzący się i jak ognie sztuczne mieniący się barwami tęczy. Widziałam blask, iskry, barwy, falowanie głosu i kształtów, miękkie i artystyczne, na wzór posągowych draperyi i... byłam zachwyconą.
Spojrzałam na kuzynka Franusia i, widząc jego zmieszaną postawę i smutny wyraz ust milczących, nie mogłam pojąć, jakim sposobem myśl o nim zajęła kilka tygodni mego życia. Błękitne jego oczy wydały mi się blade i bez życia, przy żywych, pełnych dowcipu i blasku źrenicach pana Agenora; on sam dziwnie mały, niezręczny, niepokaźny, przy świetnéj, wysokiéj, śmiałéj jego postaci.
Gdy, po godzinie rozmowy, babka Hortensya zaproponowała przechadzkę i wszyscy wyszliśmy do ogrodu, gdy różowe promienie zachodzącego słońca padły na twarz pana Agenora i bladość jego ożywiły ruchomą grą świateł, uznałam, że w piękności, dowcipie, powabie, przechodzi on o wiele bohatera powieści, o którym na pensyi śniłam dwie noce z rzędu. Kuzynek Franuś na daleki bardzo plan cofnął się w pamięci mojéj, a pan Agenor nie miał już w wyobraźni mojéj rywala.
Stałam się mówną, ożywioną, czułam, że byłam dowcipną, słowa potokiem cisnęły mi się do ust, majowe powietrze, owiewając twarz moję rozkosznie, sprowadzało na policzki rumieńce, w oczy wsypywało iskry.
Widziałam, że matka moja ściga mię pełnemi macierzyńskiéj radości oczyma, że nawet babka Hortensya mniéj surowo na mnie spogląda, że za to pani Rudolfowa, coraz częściéj pokazuje swe białe zęby, a przy spojrzeniu na mnie pana Rudolfa czoło jego mniéj chmurném się staje.
Widziałam to wszystko i po raz piérwszy zapragnęłam wzmódz sprawione na otaczających wrażenie. Pozwoliłam jednemu z moich loków, aby mi opadł na czoło i wązkiemi nićmi wił się po twarzy płonącéj; stąpałam tak, aby moja różowa sukienka płynęła za mną malowniczą falą, usta otworzyłam pół-uśmiechem, bo widziałam już w lustrze, że w takim razie były one najpiękniejszemi.
Szłam wsparta na ramieniu Rozalii; obok mnie postępował pan Agenor, prowadząc rozmowę, złożoną z urywanych frazesów, sypiących się jak grad iskier, i pół-uśmiechów, migocących po twarzy. Przechodziliśmy około pysznie rozkwitłego krzaku róż białych. Byłam tak pewna siebie, takie poczucie swobody i panowania mnie ogarniało, że, zerwawszy dwie róże, jednę z nich przypięłam do czarnych koronek, zdobiących mój stanik, drugą zaś ośmieliłam się podać panu Agenorowi z uśmiechem, mówiąc:
— Ze słów, któremi mnie pan powitałeś, wnoszę, że lubisz kwiaty. Daję więc panu tę różę, jako mój kwiat ulubiony.
Przypiął sobie różę do klapy ubrania i odpowiedział z ukłonem:
— Uszczęśliwiasz mię pani! — potém dodał półgłosem:
— W istocie, dzień ten do najszczęśliwszych mego życia policzę.
Ręka Rozalii znowu dziwnie ciężko zawisła na mojém ramieniu. Milcząca dotąd, podniosła oczy i ze zwykłym sobie, pełnym słodyczy uśmiechem, wymówiła:
— Czy doprawdy nie miałeś pan dni szczęśliwszych, niż dzisiejszy? czy doprawdy nie miałeś pan dni takich? O, powiedz mi pan! jeśli tak jest, będę bardzo uradowana, bo i w mojéj pamięci dzień dzisiejszy głęboko się zapisze...
Nie wiem, co odpowiedział jéj pan Agenor, bo wzrok mój padł na kuzynka Franusia, który szedł o kilka kroków od nas i dziwnemi oczyma patrzył na białą różę, tkwiącą przy klapie surduta pana Agenora. Był taki blady i taki jakiś smutny, że zdjęła mię litość i przez kilka sekund popatrzyłam na niego.
Jakby przyzwany tém mojém spojrzeniem, zbliżył się, a w czasie, gdy pan Agenor rozmawiał z Rozalią, szepnął mi z cicha:
— Dziś właśnie mija cztery tygodnie... jak o téj saméj porze, przy zachodzie słońca, dałaś mi, kuzynko, biały narcyz...
— A więc? — spytałam, nie podnosząc oczu na Franusia, bo sama nie wiedziałam czemu, ale przypomnienie to jego sprawiało mi przykrość.
— Nic, kuzynko — odpowiedział — myślałem tylko, że w życiu ludzkiém szczęśliwe chwile prędko mkną, bardzo prędko... a potém...
— A potém co? — spytałam — z coraz przykrzejszém poczuciem.
— A potém człowiek budzi się ze snu miłego i widzi, że na miejscu, na którém go sen postawił, stoi kto inny...
— Kuzynku! — zawołałam z urazą i żalem.
— O, przebacz! jeślim cię obraził, więcéj nigdy nie uczynię tego! — wymówił z cicha, głosem, w którym łzy drżały, i wszedłszy w boczną aleję, zniknął mi z oczu. Ścigałam go długo wzrokiem, serce moje podzieliło się na dwa uczucia. Żałowałam kuzynka i bolałam nad tém, że sprawiłam mu przykrość; ale z drugiéj strony tajemną rozkosz czułam na myśl, że jest serce, którém władam dowoli, które przeze mnie, dla mnie boleje; że jestem tak potężną, iż mogę jedném słowem pogrążyć kogoś w najwyższą radość lub smutek... Kiedy spojrzałam potém na Rozalią i pana Agenora, rozmowa przerwana już była między niemi.
Na twarzy Rozalii harde łuki brwi więcéj niż kiedy sprzeczały się ze spuszczonemi powiekami: pan Agenor piérwszy raz od przybycia do Rodowa zamyślił się, patrzył przed siebie nieruchomemi oczyma, a na gładkiém jego czole zarysowała się przykra jakaś zmarszczka, w któréj, jak mi się wydało, ból walczył z szyderstwem...
Wieczorem pan Agenor opowiadał nam cudowne rzeczy o licznych podróżach, jakie odbywał. Mieszkał długo w Paryżu i Wiedniu, był w Londynie, Rzymie i Madrycie, żeglował po oceanie Atlantyckim i Spokojnym, walczył z Francuzami przeciwko Beduinom i uczestniczył w polowaniu na lwy w Algierze. Opowiadania te jego były istną panoramą: rozliczne obrazy migotały w nich, niby czarodziejską wywołane różdżką, następowały po sobie, błyszczały, roiły się i znikały, pozostawiając słuchaczy olśnionych i złudzonych prawdziwością kolorytu i wydatnością form. Słuchając go, widziałam z kolei bulwary Paryzkie, oświetlone śród nocy milionami słońc gazowych, bale wielkiego świata, którym przewodniczyli monarchowie o dyplomatycznie zimnych czołach i milczących ustach, i monarchinie w sukniach, osypanych dyamentami; nieskończone przestworzy oceanów, to gładkie, jak szyby szkła zielonkowatego, to napiętrzone ruchomemi skałami bałwanów, to w noc miesięczną, iskrzące się srebrną pianą fosforycznego światła. Przed oczyma memi rozkładały się pustynie piasczyste, skwarném rozpalone słońcem, z ciągnącemi się długiemi karawanami objuczonych wielbłądów; obozy wojowników, brzmiące rycerską pieśnią Francuzów; białe płaszcze Beduinów, mknące między gwiaździstemi cieniami tropikalnéj nocy; fantastyczne stroje i ciemne twarze afrykańskich myśliwców, z bronią na ramieniu, z wytężonym wzrokiem rozpalonych oczu, oczekujących pojawienia się wspaniało-grzywego króla zwierząt, którego ryk brzmiał od granic pustyni, niby przeciągły huk piorunowego grzmotu.
Nie wiem, jakie uczucie, jakie natchnienie porywało pana Agenora; zdawał się improwizować. Śmiech i łzy, burze i pogoda, pustynie i gwary, zdawały się być w ruchoméj grze fizyognomii i w energii lub miękkości ruchów, któremi tak samo władał, jak głosem. Nigdy ani jednego tonu nie użył fałszywie, harmonia myśli z dźwiękiem i ruchem była tam zupełną. Całe audytoryum zostało zdobyte. Słyszałam, jak w przestankach rozmowy obecni zamieniali pomiędzy sobą uwagi:
— C’est un vrai gentilhomme! — szepnęła babka Hortensya do pani Rudolfowéj.
— To człowiek najdystyngowańszy, jakiego znam! — odpowiedziała wujenka, pokazując białe zęby.
Matka moja przenosiła wzrok z twarzy pana Agenora na moję, a w oczach jéj czytałam, że gdyby oczy te mogły wysnuć tajemnicze nici, wiążące na zawsze z sobą ludzi dwoje, wysnuła-by je choćby kosztem życia swego i związała-by niemi mnie z wymownym i pięknym człowiekiem.
Pan Rudolf rozmawiał półgłosem z proboszczem, Rozalia milczała i czoło miała marmurowo spokojne, jak zwykle, tylko pierś jéj falowała przyśpieszonym oddechem, nozdrza rozdęły się, wargi sponsowiały tak, że krew zdawała się z nich tryskać. Nie podniosła jednak powiek ani razu i ani razu nie spojrzała na pana Agenora. Porównałam ją w owéj chwili do posągu, przedstawiającego spokój i pokorę, którego wnętrze rozpierał niecierpliwy, kipiący, rwący się do wybuchu płomień. A ja? ja byłam olśniona, ogłuszona, upojona, w głowie czułam szum i zawrót; miałam takie poczucie, jakby mię porywał czarnoksiężnik jaki i na rozpostartém skrzydle unosił w kraje podniebne. Gwałtownie zarumieniłam się, ale nie radość, tylko trwoga ścisnęła mi serce...
W połowie wieczora nagle babka Hortensya, rozweselona jak nigdy, ozwała się:
— Jeśli państwo zechcecie przyjąć podobną propozycyą od dwóch poważnych matron, nie mogących zbyt wesołéj dostarczyć wam zabawy, to zapraszamy was wszystkich na kilkodniowy pobyt w Rodowie.
Na ten wniosek całe towarzystwo się poruszyło. Pani Rudolfowa podniosła do ust rękę babki Hortensyi i, jąkając się, wyrzekła, że nie spodziewała się tak długiego pobytu w Rodowie i nie wzięła z sobą potrzebnych rzeczy.
— Franuś każe sobie jutro założyć parę koni i przywiezie wam wszystko, czego będziecie potrzebowali — odrzekła babka, zwracając się do Franusia, który przez cały wieczór siedział w kątku milczący.
— Życzenie cioci jest dla mnie świętym rozkazem! — zawołała pani Rudolfowa, z nową uniżonością całując ręce mojéj babki.
Ale pan Rudolf podniósł na nią swoje blade, zmęczone oczy.
— Zofio — rzekł — nie możem pozwolić na to, ażeby pan Franciszek utrudzał się dla nas...
— Rudolfie — przerwała mu żona — ciocia Hortensya tego sobie życzy...
— Ależ sam pojechać mogę... — zaczął jeszcze pan Rudolf.
— Ojcze! — przerwała mu znowu Rozalia, składając ręce, głosem pokory pełnym — ojcze, wszak sam przyznajesz, że każde słowo babki Hortensyi świętém być dla nas powinno? nie prawdaż? a jeśli to sam przyznajesz, dlaczego sprzeciwiasz się jéj woli?
Pan Rudolf przesunął dłoń po czole i oczach i umilkł.
Z żywą niecierpliwością oczekiwałam odpowiedzi mojéj matki na projekt babki Hortensyi, ale jakże się zdziwiłam, gdy posłyszałam, że była odmowną. Tłómaczyła się, że wyjechała z domu na parę dni tylko, że ma mnóztwo wizyt do oddania ze mną w sąsiedztwie i t. d. Dziwiłam się tém bardziéj, że wiedziałam, iż pierwotnym projektem mojéj matki było przepędzić w Rodowie tydzień lub więcéj.
Byłaż to nowa protestacya przeciw uniżonemu zgodzeniu się z wolą babki pani Rudolfowéj? Albo może... duma macierzyńska, niepozwalająca wyjawiać tajemnéj chęci widzenia mię długo z panem Agenorem? Dotąd zdaje mi się, że i jedno, i drugie było powodem opozycyi mojéj matki, która zresztą nie była zbyt silną i została przełamaną kilku łagodnemi słowami prośby, wymówionéj przez babkę Ludgardę. Matka moja pocałowała ją w rękę i wyrzekła:
— Zostanę, moja ciociu! — Tym gestem i słowem widocznie chciała dać poznać, że nie na prośby-to babki Hortensyi, ale jéj siostry, zostaje w Rodowie. Babka Hortensya zacisnęła nieco swe wązkie usta, a surowe jéj oczy surowszemi jeszcze się stały. Pani Rudolfowa zaś pokazała w uśmiechu całe dwa rzędy białych zębów i słodkim a żartobliwym głosem rzekła:
— Gdybym była na twojém miejscu, najdroższa ciociu, gniewała-bym się na kuzynkę Matyldę: wszak to na prośbę cioci Ludgardy nie na twoję, zgodziła się pozostać.
Fałdy na czole mojéj matki zagłębiły się; zimno spojrzała na panią Rudolfową i zwolna odrzekła:
— Ciotki moje wiedzą dobrze, jak szczerze i bezinteresownie kocham i poważam je obie.
Trudno opisać intonacyą głosu mojéj matki, gdy to mówiła. Był on bez zarzutu grzeczny, ale chłodny jak lód, ostry jak stal wyostrzona. Śniadość pani Rudolfowéj zniknęła pod krwistym rumieńcem, ale córka jéj zwróciła się do mojéj matki i, zwyczajnym sobie gestem składając ręce, zawołała ze słodyczą:
— O, ciociu kochana! czy można kogo kochać interesownie? Powiedz mi, proszę, czyliż to jest możebném? Co do mnie, nie przypuszczam, aby można było interesownie kochać. Gdybym znała kogo, ktoby tak kochał, gardziła-bym nim!
I przy tych słowach, skierowanych do mojéj matki, zaledwie dostrzegalne, szybkie, ale błyskawiczne spojrzenie rzuciła na pana Agenora.
Dziwna rzecz! pan Agenor zarumienił się lekko... Ale ze zręcznością wytrawnego światowca, w téj saméj chwili skłonił się przed moją babką i wyrzekł z wytworną grzecznością:
— Co do mnie, mam przekonanie, że ktokolwiek dobrowolnie wyrzeka się chwil przyjemnych, jest podobnym samobójcy. Z wdzięcznością zatém przyjmuję zaproszenie łaskawych pań i zostanę tu póty, póki mię same ztąd nie wypędzicie.
Nazajutrz, gdy słońce, prześlicznie świecąc na niebie, przez gałęzie jodeł i ciężkie firanki, zasłaniające okna, przedarło się aż do bawialnego salonu, babka Hortensya zaproponowała towarzystwu przejażdżkę do jednego ze swych folwarków, pięknie i malowniczo, jak mówiła, położonego śród lasu. Z radością przyjęliśmy wszyscy wniosek a pan Agenor oświadczył, że wraz z kuzynem Franusiem będzie nam towarzyszył konno.
— Jeżeli babcia pozwoli — nieśmiało i pokornie ozwała się Rozalia — ja także konno pojadę.
— Nie mam nic przeciwko temu — odpowiedziała babka — nie uważam za rzecz nieprzyzwoitą, aby młoda osoba jeździła konno; od dawna czyniły to damy najwyższych rodów, a nawet rozrywka ta jest tradycyjnym zwyczajem, z dawnych pozostałym wieków w domach arystokratycznych. Nie lubię tylko, jeśli dobrze wychowana panna po Donkiszotowsku włóczy się sama jedna konno po polach i drogach...
— Pani znajduje, że powinna miéć ona zawsze za sobą swego Szanso-Pansza — ozwał się pan Rudolf, podnosząc swe blade oczy, ożywione tym razem słabym błyskiem ironii.
— Rudolfie! — szepnęła jego żona...
— Co do mnie — ciągnął daléj — znajdowałbym, że konna przejażdżka najmilsza jest wtedy właśnie, gdy się odbywa samotnie...
— Ojcze! — przerwała Rozalia — wszak wiész o tém, że babka Hortensya nigdy się nie myli? nie prawdaż, że wiész o tém?
— Rozalio! — odpowiedział pan Rudolf — w którym budził się jakby opór jakiś i wola — Rozalio! wszak wiész o tém, że dotąd jednego tylko Boga ludzie uważają za nieomylnego...
Matka moja przerwała tę przykrą rozmowę, odzywając się:
— Co do mnie, jeździłam kiedyś konno i, stosując się do zwyczaju, nigdy w istocie nie odbywałam przejażdżek samotnie; ale znajduję, że towarzystwo w takich razach wtedy tylko może być miłém, gdy jest dobrane i urozmaicone.
— O, droga Matyldo! — przerwała wujenka, pokazując wszystkie zęby — to wiadomo, że przedewszystkiém lubisz rozmaitość...
Fałdy na czole mojéj matki zagłębiły się i zaszły słabym rumieńcem.
— Każdy ma swe wyłączne upodobania — odrzekła zwolna i zimno — są osoby, które lubią przedewszystkiém bardzo jednostajny dźwięk i blask...
Wyrazy te miały snać tajemnicze jakieś znaczenie dla pani Rudolfowéj, bo śniadość jéj zniknęła znowu pod krwistą barwą rumieńca.
— I jakiż-to naprzykład dźwięk lub blask? — spytała ze słodyczą, najeżoną kolcami.
— Różne bywają dźwięki i blaski — tak samo, jak piérwéj, odrzekła moja matka — może być blask słońca i blask złota, dźwięk muzyki i dźwięk monety...
— Ciociu najdroższa! — zawołała Rozalia, składając ręce — czyż jest na świecie ktokolwiek, coby przekładał blask złota nad blask słońca i dźwięk monety nad muzykę? O! czyż jest ktokolwiek na świecie? a jeśli i jest, to już go chyba takim ten świat uczynił, na którym dukaty — to gwiazdy, piękność nadające, i wschody, po których wstąpić można do przybytku szczęścia...
Zaśmiała się, a na czole pana Agenora znowu zjawiła się tajemnicza przykra zmarszczka. Po obiedzie, na parę godzin przed zachodem słońca, zajechały przed ganek powozy odkryte i masztalerz ze stangretami trzymał za uzdy trzy piękne wierzchowce, które w stajniach moich babek stały do rozporządzenia gości.
Rozalia wyszła na ganek, wsparta na ramieniu pana Agenora, który ją prowadził, ubrana w czarną amazonkę, z piórem powiewającém na kapelusiku. Wyglądała bardzo pięknie, rumieniec krasił śniade jéj policzki, uśmiech błądził po ponsowych wargach.
Pan Agenor podawał jéj strzemię; wydało mi się, że długo i mocno oparła się o jego ramię, potém lekko wskoczyła na konia.
Panowie siedli téż na koń, a ja z babką Hortensyą, moją matką i panią Rudolfową, wsiadłam do powozu. Babka Ludgarda dnia tego nie wychodziła wcale ze swego pokoju i mówiono, że jest trochę słabą, a pan Rudolf wyszedł na oddaloną samotną przechadzkę i jeszcze nie wrócił.
Dopóki przebywaliśmy malowniczą dolinę, jeźdźcy trzymali się w blizkości powozu. Pan Agenor bardzo pięknie siedział na koniu; znać było, że przywykł był kierować najdzikszemi rumakami, bo od niechcenia trzymał w ręku cugle i kiedy-niekiedy tylko zwracał uwagę na bieg swego wierzchowca, a ciągle prawie patrzył na mnie i prowadził z nami, zwykłą sobie, łatwą i błyszczącą rozmowę. Rozalii postać wyprostowała się i głowa podniosła; uważałam, że im dłużéj jechała, im więcéj rozszerzały się przed nami malownicze widoki doliny, tém częściéj oczy jéj podnosiły się do góry, zdawały się szukać czegoś po niebie, a pierś falowała szybko i po milczącéj twarzy przemykał taki wyraz, jak gdyby z jéj wnętrza wydobywały się na jaw coraz nowe cienie i, spotykając się z blaskami dnia słonecznego, kłóciły się i walczyły z niemi. Franuś jechał z drugiéj strony portyery, rzadko odzywając się, jak zwykle. Nie mogłam jednak nie spostrzedz, że dobrze jeździł konno i dzielnie władał swoim parskającym i kapryśnym karoszem.
Skończyła się szeroka biała droga, która przerzynała dolinę, i wjechaliśmy w las, w którym wysokie i gęste sosny tworzyły szumiącą kolumnadę z dwóch stron drogi, wązkiéj i najeżonéj korzeniami drzew, z ziemi wystającemi. Na drodze téj jeźdźcy nie mogli postępować równolegle z powozem. Franuś pozostał z tyłu, a pan Agenor i Rozalia pojechali przodem. Z razu, odwrócona do nich plecami, słyszałam równy tentent ich koni, stąpających miarowo po twardéj drodze, ale po chwili tentent ten przybrał pośpieszniejsze tempo, oddalił się i nakoniec nie słyszałam go już wcale.
Podniosłam się nieco na siedzeniu i obejrzałam za siebie. Para jeźdźców oddaliła się znacznie od powozu i znikała już prawie w zakręcie drogi: zobaczyłam tylko kształtną postać pana Agenora, mknącą szybko między drzewami, a blizko, bardzo blizko koło jego czoła powiało pióro Rozalii tak, jakby ona schylała się ku niemu i coś mu szeptała. Nie wiem, czemu przykro mi się zrobiło; żałowałam, że nie umiałam jeszcze dosiąść konia, ale nie miałam czasu długo zastanawiać się nad tą myślą, bo posłyszałam zwrócony do mnie głos babki Hortensyi:
— Dlaczego oglądasz się, Waciu? panna dobrze wychowana nie powinna nigdy oglądać się za nikim.
— Mianowicie, jeśli tym kimś jest tak przyjemny młody człowiek, jak pan Agenor — dodała wujenka.
Przestałam patrzéć za siebie, a spojrzałam na moję matkę: ścigała także oczyma niknącą parę, a na czole jéj była chmura. Jechałyśmy lasem wiorst parę, a gdy powóz zatrzymał się przed szwajcarskim domkiem, zbudowanym w folwarku babki Hortensyi, przed gankiem stały dwa spienione wierzchowce, a na ganku siedzieli obok siebie pan Agenor i Rozalia. Kuzynka była snać bardzo zmęczona, bo oddychała prędko, a twarz jéj pokrywał szkarłatny rumieniec; pan Agenor przeciwnie, bledszy był jeszcze, niż zwykle, tylko po bladości téj błąkały się jakieś plamki czarne. Spostrzegłam, że oboje na prawéj ręce nie mieli rękawiczek; kiedy wchodziłam po wschodach na wysoki ganek szwajcarskiego domku, Rozalia zbiegła ku mnie i pochwyciła obie ręce moje. Oczy jéj przytém błysnęły tak, że aż się zlękłam prawie.
— Jakże żałuję cię, droga kuzynko — zawołała, — że nie umiész jeździć konno! wierz mi, że to wielka, wielka przyjemność.
— O, bardzo temu wierzę — odpowiedziałam — czując sama, że w głosie moim ostry dźwięk zabrzmiał.
— O, ty się pewno będziesz obawiała jeździć konno — ciągnęła Rozalia, ściskając ciągle moje ręce i wpijając we mnie spojrzenie o przeszywającym nawskroś blasku. — Jesteś delikatna, drobna; twoja postać nie wydała-by się nawet dobrze na koniu; płeć masz białą i przezroczystą, mogła-byś się opalić, a tak jesteś szczęśliwą, jak każda bogata panna. Musisz się więc śmiertelnie obawiać niebezpieczeństwa, bo konna jazda niebezpieczną być może. Jeżdżąc konno, mogła-byś spaść z konia i uderzyć się swoją piękną główką o jaki brzydki, twardy kamień przydrożny, albo złamać tę rączkę delikatną i białą! O! ty, kuzynko, obawiała-byś się śmiertelnie jeździć konno.
Uwolniłam ręce z jéj uścisku i odpowiedziałam:
— Przeciwnie, kuzynko, śmiertelnie obrażoną jestem tém, że posądziłaś mię o tchórzowstwo.
Potém zbliżyłam się do mojéj matki i, całując ją w rękę, rzekłam:
— Moja mamo, pozwól proszę, abym nauczyła się konnéj jazdy.
— I owszem, Waciu — odpowiedziała — tylko, że w Rodowie niéma dla ciebie ani amazonki, ani wierzchowca.
— Ostatnim ja będę mógł służyć pani — pochwycił z pośpiechem pan Agenor; — mam u siebie konia, wybornie ujeżdżonego pod damskie siodło, i jeśli pani pozwolisz, sprowadzę go jutro do Rodowa.
— W takim razie rzecz będzie ułatwioną — rzekła moja matka — bo Wacia ma w domu amazonkę, którą przygotowałam dla niéj, poślę po nią także...
Ucałowałam ręce matki, podziękowałam panu Agenorowi i postanowioném zostało, że od jutra będę uczyła się konnéj jazdy. Rozalia zwróciła się do pana Agenora.
— Czy sądzisz pan — wyrzekła — że kuzynce Wacławie do twarzy będzie konna jazda? Czy tylko nie jest za szczupłą i za delikatną, aby mogła władać koniem? Powiedz pan, czy nie tak sądzisz?
Pan Agenor uśmiechnął się grzecznie i odpowiedział:
— W oczach panny Wacławy czytam, że, pomimo szczupłości swych kształtów, posiada siłę, zdolną do kierowania nietylko rozhukanym rumakiem...
— Ale i kim jeszcze? — podchwyciła Rozalia.
— Ale jeszcze i rozhukaném sercem człowieka — dokończył pan Agenor.
— O, jakże wdzięczna panu jestem, że tak piękne rzeczy czytasz w oczach kuzynki Wacławy! — zawołała Rozalia. — Ja tak ją kocham, że z całéj duszy pragnęła-bym, aby miała sposobność wypróbowania swéj siły na rozhukaném jakiém sercu...
— Dziękuję ci za to życzenie, kuzynko — odpowiedziałam — ale przelewam je całkiem na ciebie, bo, co do mnie, lubię nadewszystko serca spokojne...
— Tak przezroczyste, jak kropla rosy, tak ciche, jak niebo poranne, nie prawdaż? a może jeszcze tak skromne, jak fijołek, kryjący się w trawce, i tak rzewne, jak słowik, śpiewający przy blasku księżyca! O, kuzynko! jakąż poetyczną masz duszę! jakże cię kocham! Ale cóż się stanie z pięknością salonów, dla których przeznaczoną jesteś, i z rozhukaném sercem, które dla ciebie jest przeznaczone?
— W salonach umieszczę ciebie, Róziu, na tronie amarantowym, bo kolor ten przypada ci do twarzy: rozhukane zaś serce złożę w twoję rączkę, która dziś umié tak dzielnie władać rozhukanym wierzchowcem śród gęstwiny leśnéj.
Rozalia spuściła pokornie powieki, uśmiechnęła się słodko i, zbliżywszy się do mnie, objęła czule moję kibić.
— Dziękuję ci, mój aniołeczku — wyrzekła i na policzku moim wycisnęła pocałunek. — Przytém oczy jéj błysnęły tak, że aż zlękłam się prawie.
Gdyby mię teraz kto zapytał: czy w owych dniach, spędzonych w Rodowie, byłam szczęśliwą, lub używałam? nie potrafiła-bym odpowiedziéć. Dnie te dotychczas rysują się w méj wyobraźni, niby pas jaskrawy, przeszłość moję przerzynający, a na pasie tym widzę włóczące się cienie, albo płomieniste plamy. Wydaje mi się, jakoby cienie te płynęły z pokornie zuchwałych, gołębio-przepaścistych oczu kuzynki Rozalii, a plamy ogniste powstawały z iskier, jakiemi ciskały oczy pana Agenora, gdy na mnie patrzył, i z téj pół namiętnéj, pół bolesnéj, pół szyderskiéj zmarszczki, która mu rysowała czoło, gdy czasem przez zapomnienie, lub niby opanowany siłą, któréj zwyciężyć nie mógł, zapatrzył się na Rozalią; czułam obok siebie tajemnicze tchnienie jakichś uczuć, do dramatu posuniętych, ale jakiemi uczucia te były? nie mogłam odgadnąć. Czułam, że między mną a Rozalią, tak jak między moją i jéj matką, istniała głucha niechęć; ale kędy było niechęci téj źródło, mogłażem się domyślić wtedy, gdym była jeszcze dzieckiem, nieznającém mrocznych spraw świata, kryjących się przed jawnością w głębinach poranionych, lub żółci i jadu pełnych piersi ludzkich. Wiem tylko, że gdyby nie obecność śród nas pana Agenora, była-bym prawdziwie nieszczęśliwą; tak mię mroziła babka Hortensya, przerażała pani Rudolfowa i kłuła czułością Rozalia. Ale... pan Agenor tam był i bądź co bądź, widziałam wyraźnie, jasno, że ja tu byłam punktem, na którym najczęściéj spoczywały spojrzenia jego, celem, do którego zmierzał jego dowcip, osobą, dla któréj miał on najwyszukańsze grzeczności i owe salonowe półsłówka, posiadające słodycz blamanżu lub kremu, lotną a uderzającą woń perfumy Jockéj-klub. Moje podniebienie świeżéj ex-pensyonarki nie było jeszcze oswojone z deserowemi przysmakami, a zmysł powonienia z wonią salonowych pachnideł; to téż słodycz grzecznych słówek pana Agenora smakowała mi, a płynąca od nich atmosfera rozmarzenia uderzała do głowy. Tak... do głowy tylko, bo serce spokojnie biło w méj piersi. Nie było w niém nawet téj mglistéj i niewyraźnéj tkliwości, jaką czułam dla kuzynka Franusia, w porze moich o nim marzeń. Ale za to w głowie powstawał coraz większy szum i zamęt, a z zamętu tego coraz piękniejszym owinięta kolorytem wyłaniała się postać młodego sąsiada.
W ogóle miałam takie poczucie, jakbym żyła przez sen, i sama nie wiedziałam dobrze, czy pragnęłam lub obawiałam się przebudzenia? Kto wié? może-bym i wdzięczna była temu, kto-by mię wyrwał z tego pół-mrocznego, pół-jaskrawego marzenia, a postawił na jedném ze wzgórz prześlicznych, które otaczały dolinę, pod niebem błękitném, śród spokojnéj pól atmosfery. Na wzgórza te rzucałam niekiedy przez okna tęskne spojrzenia i zdawało mi się, że była-bym zdrowsza jakoś i rzeźwiejsza, gdybym choć raz na szczyt którego z nich wbiegła, sama jedna, jak ptak swobodna, gdybym skąpała się w potokach słonecznych promieni, których tam było tak obficie, i pełną piersią odetchnęła tém powietrzem, jakie Stwórca rozlewa po świecie, w porze kwitnięcia lilii i śpiewów skowronka. Ale jeśli dobrze wychowanéj pannie nie wypada, bez towarzystwa starszych osób, przechadzać się po ogrodzie, jakże i myśléć mogła-by ona o samotnych, po oddalonych wzgórzach przechadzkach. A jednak, tam właśnie była natura świeża, jędrna, mocy pełna, natura, co siłę daje atlecie i głębokość mędrcowi, co ducha poety pod niebo niesie i podtrzymuje w trudach spracowane ręce rolnika. Ale atleta, mędrzec, poeta, rolnik, to byli wszystko ludzie z innego świata. W naszym świecie pięknością była bladość twarzy i wiotkość kształtów; mądrością dowcip, wyrastający na woskowanych posadzkach; poezyą — ostre i drażniące tchnienie tajemniczych niechęci, miłości i rywalizacyi. Ja miałam twarz bez rumieńca i kształty wiotkie; pan Agenor powtarzał mi nieraz, żem była dowcipną; upojenie z tajonych wrażeń płynące zaczynało mię przenikać; miałam więc wszystko, co mi było potrzebném, i nie potrzebowałam szukać orzeźwiającego i siłodawczego wpływu natury. Byłam dobrze wychowaną panną, światem więc moim miał być salon, w którym babka Hortensya wyrabiała frywolitki, słońcem — fajerwerk palący się obok mnie w oczach i w głosie pana Agenora, atmosferą, jaką oddychałam — woń, ulatująca z jego grzecznych słówek.
I codzień inne mieliśmy rozrywki i zabawy: to konne przejażdżki w towarzystwie starszych pań, jadących powozem; to podwieczorki pod cieniem starych ogrodowych jodeł; to muzykę fortepianu z towarzyszeniem wioli, którą pan Agenor władał po mistrzowsku; to nareszcie i najczęściéj grę słów, palących się jak fajerwerki i jak one rozpadających się na rój drobnych iskier, z których żadna nie czyniła pożaru, lecz wszystkie padały na wyobraźnią i, płonąc, zwolna owijały ją różowemi dymami tak, że coraz trudniéj było z po-za nich dojrzéć prawdziwego koloru wszechrzeczy.
Chłonęłam wszystko głową; skronie zaczynały mi pulsować mocno, jak u osoby oczadziałéj zbytkiem węglanego kwasu; umysł mój nurzał się w rozlanéj koło mnie perfumie Jockéj-klub, a serce... coraz słabiéj biło.
Raz, po przez sztachety ogrodu, daleko na polu, zobaczyłam krzak dzikiéj róży; kwiaty ponsowe rumieniły się życiem świeżém a gorącém, ptaki polne przelatywały i siadały na nich, całując je miłośnie dziobkami, w gałęziach krzaka szeleściał orzeźwiający wietrzyk. Długo przypatrywałam się dzikiéj róży i pozazdrościłam jéj samotności, słońca i rozłogów pól, na których kwitła.
Tego samego dnia oglądałam obszerną cieplarnią moich babek i w myśli porównałam siebie do pelargonii, która tam rozkwitała, piękna, ale nikła, o barwie bladéj, stłumionéj zbytkiem węglanego kwasu, jakim poiło ją sztuczne ciepło, rozniecane ręką troskliwych ogrodników, w kunsztownie ku temu zbudowanych piecach.
Pewnego wieczora, gdy siedzieliśmy wszyscy w koło jednéj z czterech jednostajnych kanap, pan Agenor zaproponował grę, zasadzającą się na tém, że jedna z osób, należących do towarzystwa, miała zadawać pytanie, na które wszystkie inne odpowiadały z kolei. Była to jedna z gier towarzyskich, zwanych myślącemi.
Babka Hortensya, mimo surowości i wyniosłości swojéj, posiadała wielką umiejętność zajmowania gości, a szczególniéj od przyjazdu pana Agenora stała się wielce uprzejmą. Zadała więc piérwsze dowcipne jakieś pytanie, na które odpowiedzieliśmy wszyscy po kolei; towarzystwo ożywiło się, na zimnych twarzach wykwitły uśmiechy. Gdy przyszła na Rozalią koléj pytania, podniosła oczy, powiodła niemi wkoło i, na mgnienie oka zatrzymując je na twarzy pana Agenora, wyrzekła zwolna:
— Na jakiém miejscu téj ziemi wyrasta najpiękniejszy kwiat szczęścia?
— U stóp ołtarza — odpowiedziała babka Hortensya.
— U stóp twoich, najdroższa ciociu — podchwyciła wujenka.
— W sercu małéj dziewczynki, która bawi się świeżo podarowaną sobie lalką — smutnie wyrzekła babka Ludgarda.
— W sercu matki, cieszącéj się szczęściem swego dziecka — wymówiła moja matka.
— W pełnéj szkatule — na własne pytanie odrzekła Rozalia i zaśmiała się właściwym sobie pokornie-metalicznym śmiechem.
— Wśród szerokich pól, pod słońcem pomiędzy ptakami polnemi — rzekłam, przypominając sobie dziką różę, widzianą w południe.
— W szafirowych oczach pięknéj dziewicy — wymówił pan Agenor, bardzo wyraźnie patrząc na mnie.
— Na dnie mogiły — ozwał się pan Rudolf.
— W poczuciu osobistéj swobody — ostatni powiedział Franuś.
— Teraz na pana koléj — zawołała Rozalia, zwracając się do pana Agenora.
— Tak, pani — odpowiedział — i tworząc dalszy ciąg pytania, któreś pani zadała, zapytam: co najczęściéj przeszkadza ludziom do zerwania owego najpiękniejszego kwiatu szczęścia?
— Porywy własnéj wyobraźni — odpowiedziała moja matka, gdy przyszła na nią koléj.
— Poryw namiętności, nad którym człowiek zapanować nie umié — wyrzekł po niéj pan Rudolf.
— Słabość charakteru — powiedział Franuś.
— Zwyczaje — odrzekłam ze śmiechem, wspominając o moich rozmyślaniach nad zwyczajami.
— Długi — wymówiła zwolna i dobitnie Rozalia, podnosząc oczy i z nieopisanym wyrazem topiąc je w twarzy pana Agenora.
— Długi! zkąd-że ci myśl o nich przyszła do głowy, Róziu? — zawołałam zdziwiona.
— O, kuzynko! — odpowiedziała — nie masz pojęcia o téj śmiertelnéj chorobie, która się tak nazywa. Ona to jest przyczyną wielu samobójstw moralnych i fizycznych, podkopuje najpiękniejsze exystencye i do niéj można zastosować ten wiersz poety: „robak się lęgnie i w pięknym kwiecie”.
— Panna Rozalia mówi, jak bankier, blizki bankructwa, albo zrujnowany obywatel, nie mający pieniędzy na opłacenie podatków! — zaśmiał się pan Agenor, przymuszonym, jak mi się zdawało, śmiechem.
— O, panie! — zawołała Rozalia — wszak różne bywają bankructwa i ruiny, nie prawdaż? A czyliż komukolwiek nie może zabraknąć siły moralnéj do zapłacenia życiu podatku, podatku cierpień, regularnie dotąd wypłacanego?
Pan Agenor przecierał chusteczką szkiełko lornetki i dziwnie się uśmiechał.
— Teraz, moi państwo — wyrzekł — ponieważ ukończyliśmy koléj pytań i odpowiedzi, pozwólcie, abym wam opowiedział pewne oryginalne zdarzenie, którego byłem świadkiem, w czasie, gdym polował na lwy w Algierze.
— O, chętnie będziemy słuchali opowiadania pańskiego! — zawołała Rozalia — tém bardziéj, że polowania na lwy, żeglowania po morzach, przechadzki po bulwarach paryzkich i tym podobne rozrywki i przyjemności życia, mają związek ścisły z tém, o czém mówiliśmy dopiéro?
— Z czém-że to, Róziu? — spytałam, nic a nic jéj nie pojmując.
— Z długami — odpowiedziała spokojnie.
Pan Agenor zdawał się nie słyszéć téj odpowiedzi, i ze zwyczajną sobie werwą, zaczął opowiadać jakiś oryginalny rys krajów, w których przebywał.
Po raz piérwszy nie słuchałam go. Pytałam siebie: coby znaczyły docinki Rozalii o długach, rzucone w oczy panu Agenorowi? Miałżeby on wiele długów? A jeśli tak było, dlaczego tak żywo dotykało to kuzynę? dlaczego nie było to dla niéj równie obojętném, jak dla mnie. Długi? ani wiedziałam jaką-by ważność wyraz ten posiadał? ktoś komuś pożyczył pieniędzy i ktoś komuś je oddać powinien; oto i całe wyobrażenie, jakie sobie o tym wyrazie tworzyłam. Byłoż się czém zajmować? Alboż pan Agenor stawał się mniéj miłym, dowcipnym, pięknym, ponieważ miał długi? Czyliż-by w wyższym stopniu posiadał te zalety, gdyby ich nie miał? Że osoba pana Agenora obchodziła Rozalią, tego nie mogłam nie widziéć, ale w czém mogły obchodzić ją jego długi?
W godzinę potém babka Hortensya skinęła na Rozalią, aby szła za nią, i zaprowadziła ją do swego pokoju. Około drzwi tego pokoju przechodziłam potém wypadkiem i usłyszałam twardy a nakazujący głos babki Hortensyi i połączonych z nim parę łkań, jak mi się zdawało, wyszłych z piersi Rozalii. Żal mi się zrobiło kuzynki; myślałam, że babka zbyt ostro ją napomina za jakie rozminięcie się ze zwyczajem. Postanowiłam, gdy wróci do salonu, okazać jéj więcéj, niż wprzódy, sympatyi i współczucia, ale nie mogłam dopełnić tego postanowienia; bo Rozalia nie pokazała się już w salonie tego wieczora. Nazajutrz, gdy spotkałyśmy się z rana przy stole herbatnim, rzuciła na mnie takie spojrzenie, że odpadła mi wszelka ochota okazywania jéj przyjaźni i spółczucia.
Aby przejść z mojéj sypialni do salonu, musiałam za każdą razą mijać drzwi pokoju babki Ludgardy; bywały one często otwarte, a wtedy zbliżałam się do progu, pytałam o pozwolenie wejścia i otrzymawszy je, wbiegałam, aby ucałować rękę babki, która wzbudzała we mnie tyle sympatyi, ile siostra jéj obawy i chłodu.
Pokój babki Ludgardy wpół ocieniony był zielonemi roletami, napełniały go staroświeckie krzesła, z wysokiemi, toczonemi z orzecha, poręczami. Obok łóżka na ścianie wisiał wielki, czarny krzyż z Chrystusem ze słoniowéj kości, a na aksamitnéj poduszce klęcznika znaczne były dwie głębokie wklęsłości, utworzone snać długiemi nocnemi modły mojéj babki. Dębowa posadzka w czarne i żółte kwadraty i leżąca na klęczniku wielka Biblia, w oprawie z czarnego aksamitu o srebrnych ozdobach, dodawały powagi i posępności pokojowi temu. Był w nim jednak jeden punkt światły i śpiewający. U jednego z okien uchylona była połowa rolety, a na jéj miejscu wiło się kilka gałęzi bluszczowych, obejmujących splotami klatkę, w któréj szczebiotały dwa kanarki. Naprzeciw téj klatki siadywała zwykle moja babka na swojém krześle o wysokiéj poręczy, z czarno oprawną Biblią na kolanach; ale oczy jéj nie spoczywały na wyrazach Pisma Ś-go, lecz najczęściéj utkwione były w dwoje ptasząt świergocących, trzepoczących się w swéj klatce, lub w kawałek błękitnego nieba, które, wydobywając się z za ciemnych jodeł, rosnących za oknami, migotało za szybą, niby na pociechę ptaszynom, zamkniętym w niewoli.
Stawałam nieraz na progu i kilka minut przypatrywałam się twarzy mojéj babki, bladéj, rysującéj się na tle szarego pokoju, z łagodnemi oczyma, utkwionemi w niebo i w ptaki, z rękoma złożonemi nieruchomie na srebrnéj klamrze świętéj księgi. Na czole jéj, pomiędzy licznemi zmarszczkami, błąkały się wtedy oddalonych wspomnień błyski, a na bladych ustach wisiał, blady także, zamyślony uśmiech.
Pytałam siebie nieraz, o czém myślała, siedząc tak długiemi godzinami, babka moja? Czy to błękitne niebo mówiło jéj o lepszém życiu, niż to, które przebyła na ziemi, a które poorało zmarszczkami jéj czoło i smutny wyraz złożyło na ustach, niby przebytych cierpień pieczęć? Czy widok śpiewających i kochających się ptaków przywodził jéj na pamięć na zawsze znikłe promienne chwile przeszłości? Czy może w téj klatce, owiniętéj bluszczem i ozdobionéj kilku kwiatami, wdziała obraz niewoli, przystrojonéj światowemi połyski, w jakiéj zapewne spłynęło jéj życie? Raz, gdy tak stałam na progu, patrzyłam na moję babkę i myślą zadawałam sobie te pytania; niby przeczuwając obecność moję, odwróciła się, spojrzała na mnie i z łagodnym uśmiechem wyciągnęła do mnie rękę. Poskoczyłam i, przyklęknąwszy przed nią, pocałowałam ją w kolano. Miękką dłonią podniosła ku sobie moję głowę i długo mi w twarz patrzyła. Oczy jéj spoczywały na mnie z dobrocią i zamyśleniem, przez które, jak zwykle bywało u niéj, przebijał się smutek. Ogarnęło mię rzewne ku niéj przywiązanie, a przy tém wzrok jéj ośmielił mię.
— Babciu — rzekłam — powiedz mi, proszę, o czém myślisz, patrząc na tę klatkę z ptakami i na kawałek tego nieba, co przez szybę do twego pokoju zagląda?
Kilka sekund nie odpowiadała, potém przesunęła z pieszczotą dłoń po mojéj twarzy, oczy jéj znowu w klatce utkwiły i zwolna wyrzekła:
— Ptaki, zamknięte w kunsztownie urobionéj i kwiatami zdobnéj klatce, śpiewające do nieba i swobody, które widzą z dala, to, moje dziecko, obraz naszego życia.
— Jakto, babciu, naszego? — spytałam, nie rozumiejąc w całéj rozciągłości myśli jéj wyrazów.
Milczała chwilę, potém patrząc ciągle na klatkę i niebo, mówiła jakby do siebie:
— I ja niegdyś, tak jak ty, byłam młodą... jak ty, urodziłam się w sferze po za któréj granice wyjść mi nie pozwoliły zwyczaje... pragnęłam nieraz przekroczyć te granice, rozejrzéć się po świecie szerokim, znaléźć gdzieindziéj to, czego obok siebie znaléźć nie mogłam... nie pozwolono mi czynić tego... młodość mi przeszła, jak tym ptakom w klatce... śpiewałam z tęsknotą do nieba i miłości, których w klatce mojéj nie było... postarzałam... życie przebyłam sama jedna... wiecznie zależna... nikt mię nigdy nie kochał. — Umilkła i blade usta jéj drżały, szepcąc coś, modlitwę, czy skargę jakąś.
Żal mię zdjął wielki; objęłam ją ramionami i, przyciskając się do jéj piersi, zawołałam:
— Babciu droga! ja cię kocham!
Drżącemi dłońmi objęła moję głowę.
— Dobre jesteś dziecię! — wyrzekła. — Ty i matka twoja nie podobne jesteście do tych istot, co pochlebiają bogactwu przez nadzieję otrzymania go w spadku...
Urwała, jakby lękając się więcéj powiedziéć, i patrząc mi w oczy, spytała nagle:
— Jak ci się podoba pan Agenor?
Czułam dla niéj ufność i przywiązanie, odpowiedziałam więc bez namysłu:
— Bardzo, moja babciu!
Skinęła głową parę razy, ale nie zrozumiałam dobrze, co ten gest znaczył: smutek, namysł, czy powątpiewanie?
— Ostrożnie, dziecko moje, ostrożnie! — wyrzekła zwolna, a gdy patrzyłam na nią zdziwiona, mówiła daléj:
— Jak ja niegdyś, tak ty teraz, nie masz prawa rozejrzéć się po szerokim świecie; musisz przyjmować to, co w ciasném kółku twojém za najlepsze uznasz... jeśli nie weźmiesz tego, co ci dają, zostaniesz, jak ja, sama jedna, i nikt cię nigdy kochać nie będzie... niech cię Bóg od tego obroni... Kobieta, która nigdy kochaną nie była, tęsknotę niesie z sobą do grobu, a nad brzegiem mogiły jeszcze z pamięci jéj wydobędą się mary lat minionych i duszy jéj utrudnią przejście na łono Boga... O, wyjdź za mąż, wyjdź za mąż koniecznie, abyś nie została na całe życie jedna... i abyś była kochaną... Ale ostrożnie! dziecko, ostrożnie!...
Przy tych wyrazach wzrok babki Ludgardy sposępniał, a drżące jéj dłonie ogarniały moję głowę, jakby pragnęły ją od niebezpieczeństwa jakiego uchronić. Obawa zdjęła mię nieokreślona.
— Babciu! — zawołałam — czy słowa swoje do pana Agenora stosujesz?
Obejrzała się trwożnie, jakby się obawiała, aby ktokolwiek nie usłyszał tego, co mi chciała powiedziéć, potém pochyliła się tak, że aż siwe włosy jéj, uwolnione od czepca, opadły na moje czoło, i pół-głosem wyrzekła:
— Nie wierz temu, co błyszczy, a szukaj serca... szukaj serca, bo jeśli go nie znajdziesz, nieszczęśliwą będziesz! Patrz przedewszystkiém, abyś była kochana: nieszczęście kobiecie, która kochaną nie jest! Szukaj serca! patrz na serce! a jeśli go nie znajdziesz, odrzuć daleko od siebie błyszczącą brzękawkę. Za rok odjedziesz do swego ojca... tam jest świat szeroki... tam pozwolą ci obejrzéć się, patrzéć i wybierać. Wyjdź za mąż! wyjdź koniecznie za mąż, abyś, jak ja, nie pozostała jedna i abyś była kochaną... ale ostrożnie! ostrożnie!
Gdy, pochylona nade mną, z wyrazem niemal boleści na twarzy, kończyła wymawiać te słowa, w przyległym pokoju dał się słyszéć głos babki Hortensyi, zbliżającéj się w towarzystwie pani Rudolfowéj.
Babka Ludgarda przycisnęła usta do mego czoła i z lekka usunęła mię od siebie.
— Odejdź! — szepnęła — babcia Hortensya nie chce, aby mię kochał ktokolwiek... aby kto przede mną tak klęczał, jak ty przed chwilą... Babcia Hortensya jest bogatą, bardzo bogatą... ja nic prawie nie posiadam, ona może ci przyszłość świetną zapewnić... nie trzeba, aby się rozgniewała na ciebie.
Otworzyła Biblią i, niby przestając zwracać na mnie uwagę, smutnemi oczyma wpatrzyła się w wiersze pocieszającéj księgi.
Wyszłam z pokoju babki Ludgardy, bardzo wzruszona; oparłam się o piérwszą konsolę, która była na mojéj drodze, spojrzałam w lustro i zobaczyłam, że byłam bledsza, niż zwykle. Zakryłam oczy dłonią i myślałam.
Straszne-bo téż rzeczy zamigotały przede mną z za słów babki, niby z za ażurowéj zasłony złowrogie jakieś widma. Wyrazy: ostrożnie! ostrożnie! brzmiały mi wciąż w uszach. Przed czém-że strzedz się miałam? Jakie groziło mi niebezpieczeństwo? Szukaj serca! mówiła mi babka; ależ i ja instynktowo i niewyraźnie, niemniéj jednak silnie poczuwałam potrzebę znalezienia tego serca, które-by z mojém w jeden takt uderzyło. Ileż boleści było w mowie babki, gdy mówiła, że kobieta, która nigdy nie czuła się kochaną, tęsknotę niesie do grobu, a nad brzegiem mogiły jeszcze z pamięci jéj wyjdą mary, co duszy utrudnią przejście na łono Boga. O, tak! trzeba koniecznie, aby mię ktoś ukochał bardzo, silnie, nad wszystko; aby stał się dla mnie światem całym, a ja-bym mu za świat cały starczyła! Ale... mój Boże! czy serce takie, czy miłość taką znajdę w klatce, z któréj mi wyleciéć nie wolno, aby wznieść się pod samo niebo i z pod niego orlim wzrokiem potoczyć po ziemi, i widziéć wielu, i wybrać... Może kiedyś, po mnogich latach upłynionych, z siwemi włosami i pooraném czołem, usiądę, jak babka Ludgarda, sama jedna i przez nikogo nie kochana, naprzeciw okna o migocącym kawałku błękitnego nieba, i patrzéć będę, jak w klatce zamknięte trzepocą się ptaszki, i z pamięci mojéj szeregiem wyjdą mary tęsknot a żalów, i duszę mą, do lepszego rwącą się życia, zatrzymają pomiędzy niebem a ziemią, na skrzydłach nie przepłakanych nigdy boleści? Biedna babka Ludgarda! Jak żywo usunęła mię od siebie, usłyszawszy głos swojéj zimnéj, despotycznéj siostry! Co znaczyły jéj słowa: Babka Hortensya jest bardzo, bardzo bogatą, może ci świetną przyszłość zapewnić... ja nic prawie nie posiadam. Nie trzeba, aby się rozgniewała na ciebie; ona nie lubi widziéć, że mię kocha ktokolwiek!
W istocie słyszałam już była wprzódy, że Rodów z przyległościami i znaczne jeszcze kapitały były wyłączną własnością babki Hortensyi, która je otrzymała po zmarłym mężu i któremi rozporządzać za życia i po śmierci miała zupełne prawo; i słyszałam także, że babka Ludgarda mieszkała z siostrą, żyjąc prawie z jéj funduszu, bo sama posiadała bardzo mało znaczący kapitalik, ale dotąd nie zastanawiałam się nigdy nad tą różnicą fortuny dwóch moich babek. Miałaż-by ona teraz podawać mi klucz do odgadnięcia niepojętéj dotąd dla mnie uniżoności pani Rudolfowéj względem babki Hortensyi, a stosunkowo jakby upośledzonego położenia w domu babki Ludgardy. Mój Boże! mogłaż być na świecie dość nizka istota, która-by chciwym wzrokiem ścigała w przyszłości chwilę czyjegoś skonu, w tém przewidywaniu, że pochlebstwami i fałszywemi objawami miłości zdobędzie sobie bogactwo, mające wypaść z ręki śmierci zesztywniałéj? Nie, młoda dusza moja w podobną nikczemność uwierzyć nie mogła! Zmęczone długiém życiem serce babki Ludgardy w zbyt ciemnéj barwie świat ten jéj ukazywało. Myliła się; a gdy ostrzegała mię przed błyszczącemi powabami młodego sąsiada, myliła się także. Mogłoż złe lub zepsute serce ukrywać się pod tak piękną, świetną powłoką? Nie! Stwórca nie zadaje kłamu sobie samemu. To, co utworzył piękném, co oblał światłością, płynącą wprost od oblicza Jego, musi być piękném aż do dna. Mogąż piękne, ognia i rozumu pełne, oczy człowieka, kłamać, gdy obiecują miłość wielką i tryskającym z nich płomieniem mówią o uwielbieniu, pierś zapełniającém? Możeż szlachetność kształtów kryć nikczemność ducha? Głos, przypominający wiosnę i wszystkie jéj rozkosze, być echem zwodniczém, wychodzącém z piersi, w któréj rozsiadła się martwa zima? Nie! to być nie mogło; babka Ludgarda źle zrozumiała świat i ludzi, albo ja źle zrozumiałam jéj słowa.
Mój Boże! mój Boże! a gdyby tak było? Gdyby istniały rzeczywiście na ziemi nikczemne istoty, zaprzedające uśmiechy, pocałunki, godność swą i uczciwość, za garść spodziewanego w przyszłości złota? Gdyby oczy, i usta, i głos pana Agenora, były kłamliwemi echami, zwodniczemi połyskami, przed któremi, trzeba ostrzegać młode, niedoświadczone, jak moje serce?
O! gdyby tak było, ten świat mojéj matki, ten świat, o którym śniłam tak uroczo... byłby... Nie dokończyłam mojéj myśli, bo posłyszałam zbliżający się do mnie chód męzki. Odjęłam ręce od oczu. Przede mną stał pan Agenor i patrzył na mnie swemi ciemno-szaremi oczyma, na których dnie w téj chwili ćmił się wyraz wzruszenia.
— Pani tak smutna i zamyślona! — wyrzekł swoim głębokim głosem, o mistrzowskich modulacyach tonów.
Podniosłam na niego wzrok i odrzekłam:
— W téj chwili bawiłam się sama z sobą w tę grę, jaka wczoraj zajmowała nas wszystkich. Zadawałam sobie różne pytania i w umyśle moim szukałam na nie odpowiedzi.
— I umysł pani odpowiedzi téj dostarczył? — zapytał pan Agenor.
— Nie zupełnie — odrzekłam z uśmiechem — umysł mój jest jeszcze słabą dzieciną i na wiele zapytań odpowiedziéć nie umié.
— Wezwij pani mój do pomocy; może w połączeniu powiedzą pani to, o czém chcesz wiedziéć.
Popatrzyłam na niego długo i tak mi się jakoś rzewnie zrobiło, że aż poczułam, że oczy mi zachodzą łzami. Po chwili wyrzekłam:
— Wzywam umysł pana, aby mi odpowiedział: czy młode ptaszę, przez szczelinę swojéj klatki na błękitne niebo i szerokie pola patrzące, może być kiedy szczęśliwe? Dlaczego są na ziemi klatki i zamknięte w nich ptaszęta? Czy to, co piękném jest napozór, może być brzydkie w gruncie? Czy wyraz oczu, dźwięk głosu i słowa, głosem tym wymawiane, bywają kiedy przeciwne temu, co dzieje się w sercu człowieka?
Umilkłam, a pan Agenor patrzył na mnie długo, nie odpowiadając. Zdawało mi się, że usta jego zadrżały trochę, a na czoło powoli, powoli wypływać poczęła ta zmarszczka przykra, w któréj zdawało się gnieździć mnóztwo tajemnic. W końcu uśmiechnął się dziwnie, spojrzał mi prosto w oczy i wyrzekł zwolna:
— Umysł mój nie odpowié pani na pytania, które mi zadałaś. Myślałaś pani o nich tylko pięć minut, a twarz twoja zbladła; cóż będzie, jeśli nad niemi dłużéj myśléć będziesz? Radzę pani, abyś nie zastanawiała się zbyt długo nad pytaniami temi.
— Jakże można żyć — zawołałam — nie szukając odpowiedzi na pytania, jakie nam własna myśl zadaje? Wszak w odpowiedziach tych leży prawda, a któż prawdy ujrzéć nie pragnie?
— Prawda! — powtórzył pan Agenor, zamyślonym wzrokiem patrząc przed siebie — są ludzie na ziemi, którzy spędzają życie w jéj poszukiwaniu, ale ci ludzie nie do naszego świata należą. Ludzie ci siadują długiemi godzinami, z czołem podpartém dłonią i myślą, albo po całych nocach czytają książki, w których mędrcy świat wyłożyli, albo borykają się z losem przeciwnym i odnajdują prawdę w boleściach wielkich, czy tam w gonitwach za tém, co zwą ideą.. my tego wszystkiego nie czynimy...
— A cóż czynimy? — zapytałam.
— Każdy z nas — mówił daléj pan Agenor — w najwcześniejszéj młodości miewa parę rycerskich zapałów i sielankowych marzeń o prawdzie. W owéj porze, gdyby była po temu sposobność, każdy z nas przywdziać gotów-by w jéj obronie pancerz stalowy i rzucić rękawicę, choćby samemu zmartwychwstałemu Goliatowi. Ale pora ta trwa krótko. Przychodzi doświadczenie życia, znajomość świata i jego powabów; stalowy pancerz opada z ciała, sielankowe marzenia z głowy wychodzą i z piersi, razem z wydychanym kwasem węglowym; a my poznajemy, że w świecie, w którym nas los postawił, poszukiwanie prawdy nie jest zadaniem życia.
— A wtedy czegoż szukamy? — spytałam jeszcze.
— Wesela, rozkoszy, szczęścia, wszystkiego słowem, co miłe; — odpowiedział pan Agenor i, nagle zmieniając ton, jakim mówił, pokazał mi przez okno stojące przed gankiem cztery osiodłane wierzchowce i rzekł wesoło:
— Oto naprzykład i w téj chwili, pani stałaś tu zamyślona, smutna, bawiąc się sama z sobą w grę niebezpieczną poszukiwania prawdy; a tam stoją, do przejażdżki gotowe, osiodłane konie, i mogą natychmiast unieść nas w zachwycającém towarzystwie na zachwycające wzgórza, kędy nad nami będzie świeciło zachwycające słońce, a wkoło nas zaszumią zachwycające jodły.
Zaśmiał się wesoło i ode mnie smutne a poważne pierzchnęły myśli. Uśmiechnęła się ku mnie przejażdżka konna, ruch, ożywiona rozmowa z panem Agenorem, a gdy, włożywszy amazonkę i kapelusik z piórkiem, po kilku chwilach wychodziłam na ganek, byłam już zupełnie wesoła i przywiązane do mojéj twarzy oczy pana Agenora wyraźnie mi mówiły, że śród zachwycających wzgórz, zachwycającego słońca i zachwycających jodeł, ja-to dla niego byłam najbardziéj zachwycającą.
Rozalia stała jeszcze na ganku, gdy siadałam na konia, a pan Agenor podawał mi strzemię.
Białéj kartce papieru, na któréj kreślę te wyrazy, przyznaję się pod wielkim sekretem, że z razu ogromnie lękałam się czarnéj Błyskawicy pół-tureckiéj rasy, którą przywiódł na moje usługi do Rodowa masztalerz pana Agenora. Było to zwierzę wybornie ujeżdżone i łagodne, jak dziecię, niemniéj jednak, gdy piérwszy raz posadzono mię na jéj grzbiet osiodłany, miałam takie poczucie, jakbym co chwila spadała na ziemię i zdawało mi się, że Błyskawica tuż — tuż odwróci ku mnie swoję zgrabną dumną główkę o białéj strzałce na czole, i poźre mię do połowy, lub co najmniéj odkąsi rękę. Jeśli jednak te obawy wstrząsały mną do głębi, to najmniejszy ich objaw ani razu nie wyszedł na zewnątrz. Lękać się bezmyślnego zwierzęcia wydawało mi się rzeczą upokarzającą i niegodną wyższéj ludzkiéj natury; zresztą błyszczące oczy Rozalii tkwiły na mnie z wyrazem ciekawości i badania, i pan Agenor tam był i patrzył także, więc wolała-bym zostać choćby pożartą lub zabitą przez Błyskawicę, niż pokazać im, że doświadczam najlżejszéj obawy. Gdy więc po raz piérwszy cugle z rąk masztalerza przeszły do moich, i wobec całego towarzystwa, stojącego na ganku, sama jedna powolnym stępem objeżdżałam dokoła obszerny dziedziniec, serce uderzało mi silnie, ale uśmiechałam się; w piersi mi coś drżało, ale głowę podniosłam śmiało, i ręką, któréj niezmiernym wysiłkiem woli poskramiałam drżenie, nadałam pewność i śmiałość, gładziłam długą grzywę pięknego stworzenia, które, jakby wdzięczne i radośne, pieszczotliwie pod mém dotknięciem opuszczało główkę i stąpało równo, niby lękając się silniejszém uderzeniem kopyta o ziemię przestraszyć swą niedoświadczoną Amazonkę. Gdy tak okrążywszy dziedziniec, z głową podniesioną, z uśmiechem na twarzy i ręką niedbale pieszczącą grzywę mego wierzchowca, podjechałam pod ganek, jednogłośne rozległo się brawo. Pan Agenor wołał głośno, że posiadam rycerską odwagę, i że gdyby mi tylko na dłoni postawiono sokoła, mogła-bym pozować przed malarzem do obrazu średniowiecznéj księżniczki; w przywiązanych do mnie błękitnych oczach Franusia czytałam wyraźnie uznanie, że prześlicznie wyglądam na koniu, a Rozalia klasnęła w ręce i wołała, że cieszy się wielce, iż jestem odważną, i że nie może się zdarzyć wypadek, abym spadła z konia i rozbiła moję śliczną głowę o jakiś brzydki kamień przydrożny. Sowicie zostałam wynagrodzona za zwycięztwo, otrzymane nad własną lękliwością, powszechnemi pochwałami i tém, żem już jéj więcéj nie doświadczała. Jak żołnierz, który drży ze strachu przy piérwszym kul poświście, a potém, zasmakowawszy w dzikiéj muzyce wojen, z rycerską odwagą nadstawia piersi na niebezpieczne ciosy, tak ja, raz ducha mego podbiwszy pod panowanie woli, nie zadrżałam ni razu, i owszem, szczególną w konnéj jeździe poczęłam znajdować przyjemność. Z Błyskawicą poprzyjaźniłam się ściśle, zrozumiałyśmy wzajemnie swe usposobienia, szlachetne zwierzę dawało się jak dziecię powodować, nietylko dłonią moją, ale i głosem; a ja, po każdéj odbytéj przejażdżce, pieściłam czule jéj karczek wygięty, główkę dumną i grzywę falującą, i własną ręką podawałam jéj pęki przyniesionéj przez stangreta różowéj koniczyny. Gdy więc po owéj pamiętnéj rozmowie z babką Ludgardą i panem Agenorem, puszczaliśmy się we czworo na przejażdżkę po dolinie, byłam już wprawną i odważną Amazonką, umiałam rozróżnić stępa, kłusa i galopa, zażywać Błyskawicę w rozmaity sposób, a nawat doświadczałam dziecinnych pochopów do przesadzania rowów, lub probowania sił moich i mego wierzchowca w gonitwie do celu z pięknym i rosłym siwkiem pana Agenora. Stępem przebyliśmy dziedziniec, minęliśmy wspaniałą bramę wjazdową, i po chwili mała kalwakata nasza postępowała środkiem doliny, otoczonéj wzgórzami i przerzniętéj wązką rzeczką. Jechałam pomiędzy Rozalią i Franusiem, pan Agenor kłusował obok kuzynki, ale nie spuszczał prawie oka ze mnie.
Powietrze, ruch, piękność natury, ożywiona rozmowa i tajemne poczucie, że byłam punktem, na którym spoczywały z uwielbieniem dwie pary oczu obecnych tam mężczyzn, wprawiły mię w humor wesoły, nieledwie swawolny.
Zdala od babki Hortensyi i jéj bawialnéj szuflady, pozwoliłam sobie zaśmiać się głośno parę razy, wciągnęłam w rozmowę Franusia, powiedziałam, że znajduję, iż dobrze wygląda na koniu, przez co rozweseliłam go, i jechaliśmy, wesoło rozmawiając i śmiejąc się we troje.
Tak, we troje, bo Rozalia uparcie milczała. Przemówiłam do niéj parę razy, odpowiedziała monosylabami, a oczy stale miała utkwione w grzywę mego konia, kiedy niekiedy tylko podnosząc je ku obłokom z takim wyrazem, jakby czegoś szukała po niebie. Dziwne to spoglądanie jéj w niebo spostrzegałam za każdą razą, gdy znajdowała się na otwartém powietrzu. Rzecby można, że wtedy obłoki przemawiały do niéj jakimś jéj tylko zrozumiałym językiem, że gdy miała oczy spuszczone, słuchała ich, a gdy je podnosiła, pytała je o coś. Sądzę, że dla tych, którzy w owéj chwili na nas patrzyli, musiałyśmy obie szczególniejsze przedstawiać sprzeciwieństwo. Moja powierzchowność, uczucie moje, wyobraźnia, myśli, rozmowa, były podobne do wiosny, tylko co na świat zstępującéj, słonecznéj, śpiewającéj, pełnéj nadziei, radośnéj, kiedy niekiedy tylko zaćmionéj obłoczkiem, niosącym zaledwie przypomnienie odległych, za krańcami horyzontu jeszcze kryjących się, chmur. Rozalia przypominała sobą cichy skwar dnia letniego, napełniony elektrycznością burz, wiszących czarnemi chmurami i od czasu do czasu przerywających niebo żółtym blaskiem błyskawic. Porównanie to musiał czynić pan Agenor, gdy z niéj na mnie przenosił oczy, a snać miło mu było odetchnąć wiośnianą atmosferą, bo gdy patrzył na mnie, twarz jego nabierała wyrazu pogody, a oczy mówiły mi wyraźnie, że uwielbia wiosnę, świeżość jéj, śmiech i swobodę. Im więcéj i wyraźniéj przemawiały w ten sposób oczy pana Agenora, tém posępniejsze cienie zsuwały się na twarz Rozalii, a zarazem tém pokorniéj spuszczała ona głowę i tém słodszy uśmiech na jéj ustach osiadał.
Nagle, w chwili, gdy uniesiona żywością rozmowy roześmiałam się długo i głośno, spojrzała na mnie i ozwała się po raz piérwszy:
— Kuzynko! jakże powolnego i spokojnego masz wierzchowca!
— W istocie — odrzekłam — Błyskawica jest nieocenioną, głos mój nawet rozumie.
— I któż-by mógł być nieposłusznym głosowi pani! — ozwał się pan Agenor.
— Daleko-by ci przyjemniéj było, kuzynko, gdybyś jechała na bystrzejszym koniu — ciągnęła Rozalia.
— Błyskawica jest pełném ognia i bystrości zwierzęciem, a staje się łagodną i spokojną pod wpływem ręki panny Wacławy — odparł znowu pan Agenor.
— Wszechmocna to ręka! — zawołała Rozalia — ale pragnęła-bym bardzo zobaczyć w Błyskawicy ten ogień, o którym pan mówisz, a w ręku kuzynki tę siłę, jaką pan jéj przyznajesz!
To mówiąc, zaśmiała się zwykłym sobie śmiechem, podniosła rękę, szpicruta jéj świsnęła w powietrzu i nagłém uderzeniem opadła na szyję mojéj Błyskawicy.
Szlachetne zwierzę zadrżało całe pod ciosem téj niezasłużonéj obelgi, z nozdrzy jego wydobyło się gniewne parsknięcie, oczy cisnęły ogniem i, uniosłszy od ziemi obie przednie nogi, zdawało się tuż — tuż szalonym skokiem rzucić na zorane obok pola. Potrzebowałam użyć całéj méj siły, aby utrzymać się na siodle, ale z rąk wypuściłam cugle i tylko jedną ręką pochwyciłam grzywę pieniącego się konia. W mgnieniu oka Franuś zeskoczył ze swego wierzchowca, pochwycił cugle, które z mych rąk wypadły, i po krótkiéj chwili pasowania się z rozgniewaném zwierzęciem, zatrzymał je na miejscu. Nie czułam się wcale przestraszoną, spostrzegłam więc bladość, jaka pokryła twarz Franusia w chwili mego niebezpieczeństwa, siłę i odwagę, z jaką powstrzymał rozszalały popęd konia. Gdy Błyskawica powstrzymana i uspokojona stała już na miejscu jak wryta, uderzając tylko jeszcze ziemię kopytem i parskając z lekka, spojrzałam na Rozalią i na pana Agenora. Patrzyli na siebie, a oczy ich dziwną prowadziły rozmowę. We wzroku pana Agenora był wyraźny wyrzut i gniew zaledwie tłumiony, oczy kuzynki ciskały na niego wyzywające błyskawice.
Zwróciłam konia w stronę dworu, a pewna już siebie i zupełnie spokojna, rzekłam:
— Jak widzę, kuzynko, pragnęłaś dowieść, że ręka moja nie jest tak silna, jak się komu zdawać mogło, i że, pomimo całéj odwagi, z jaką jeżdżę, mogę spaść z konia i rozbić sobie głowę o kamień przydrożny. Przebacz, że nie dostarczyłam ci przyjemności tego widoku, ale jeśli się tak stało, nie twoja to pewno w tém wina.
Gdy wymawiałam te wyrazy, czułam sama, że postać moja niezwykle wyprostowała się, a oczy, utkwione w twarz Rozalii, błyszczały obrazą i żalem. Po czém zawołałam na Błyskawicę i, zostawiając za sobą towarzystwo, pełnym galopem puściłam się ku dworowi. W piersi mojéj po raz piérwszy w życiu czułam wrzenie gniewu, połączonego z obrażoną dumą i rozżaleniem. Czego żądała ode mnie ta dziwna istota, co niby krewną moją była, a w któréj każdém słowie, ruchu, postępku, widziałam nienawiść? Cóż jéj uczyniłam złego? Bóg widział, że szczerze litowałam się nad nią, lubo nie rozumiałam sama, coby téj litości było przyczyną, i że robiłam wszystko, co mogłam, aby ją kochać i w niéj dla siebie przyjaźń obudzić. Dlaczegoż była względem mnie tak okrutną, żeby aż chciéć śmierci mojéj? Byłam wtedy przekonana, że Rozalia, uderzając bez żadnéj przyczyny mego konia, pragnęła aby mnie uniósł, zrzucił i zabił.
Straszną wydała mi się myśl, że ktoś śmierci mojéj pragnie, śmierci dla mnie, tak młodéj, spragnionéj życia, wolnéj od wszelkiéj winy względem ludzi.
Myśl tę, jak fosforyczném światłem oświetliło przypomnienie rozmowy, jaką prowadziły z sobą oczy pana Agenora i Rozalii w chwili mego niebezpieczeństwa. Coś niepojętego dla mnie a strasznego z rozmowy téj tryskało, niepojęte téż a trwogi pełne uczucie pierś mi zaległo.
Posłyszałam za sobą tentent doganiającego mię konia; był to Franuś, który mię dopędzał. Gdy konie nasze zrównały się, wyciągnęłam do niego rękę i wyrzekłam krótko:
— Dziękuję.
Ton, jakim wymówiłam ten wyraz, musiał być serdeczny, bo radością błysnęła twarz kuzyna.
Obejrzałam się i zobaczyłam z dala Rozalią i pana Agenora jadących obok siebie. Wydawało mi się, że pan Agenor żywo mówił o czémś do Rozalii z gniewem czy żalem, a ona go słuchała z pokornie schyloną głową.
— Kuzynku — rzekłam, oddychając ciężko i z trudnością wstrzymując łzy, co mi się do oczu cisnęły — powiédz mi, czy ci ludzie kochają się, czy nienawidzą?
Smutny uśmiech zawisł na ustach kuzyna.
— Zdaje mi się — odrzekł z wolna — że i jedno, i drugie!
— Boże mój! — zawołałam — jakież to dziwne a straszne tajemnice włóczą się pomiędzy ludźmi, niby mary niepojęte i niepochwycone! Jak wiele na świecie dzieje się rzeczy, których zrozumiéć nie może serce młode, proste i niedoświadczone! O! powiédz mi kuzynku, dlaczego świat nie jest tak pogodny, jak te obłoki, co wiszą nad nami, a uczucia ludzkie takie ciepłe, światłe i wyraźne, jak snopy tego słońca promienne?
Franuś milczał chwilę ze spuszczoną głową, potém spojrzał na mnie z nieopisanym wyrazem i rzekł:
— Kuzynko, czy widziałaś kiedy, jak wkoło gwiazdy na wieczorném niebie czołgają się pasma chmur ciemnych, z wyziewów ziemskich utworzone? Albo, jak na polu wkoło śnieżnéj lilii rozkwitłéj — wije się robactwo, wyszłe z łona ziemi błotnistéj? Ty, kuzynko, jesteś gwiazdą, co zaledwie wypłynęła na niebo, lilią tylko co rozkwitłą; wyziewy ziemskich bólów i namiętności, robactwo ziemskich występków, otoczą cię; ostrożną bądź, kuzynko droga, bardzo ostrożną!
Nie poznawałam Franusia. Ten odważny młodzieniec, co tak dzielnie borykał się z rozhukanym koniem, byłże-by to ten sam, zmieszany i lękliwy chłopak, nie umiejący oprzéć się woli babki Hortensyi, wyrażonéj kiwnięciem palca? Te usta, smutne i myślące zarazem, co mi w téj chwili dawały przestrogę serdeczną i braterską, byłyż-by temi samemi ustami, które w szufladzie moich babek milczały, onieśmielone i pokorne? Biedny Franuś! podałam mu rękę, a ściskając dłoń jego; rzekłam:
— Kuzynku! takiś młody jeszcze! Zkąd wiész o tych chmurach i robactwie, co oblegają gwiazdę i lilią, i przed któremi strzedz się powinnam?
Zamiast odpowiedzi, utopił w méj twarzy spojrzenie prawdziwie młodzieńcze, gdzieś na dnie drżące żalem niewypowiedzianym.
W téj chwili wjeżdżaliśmy w bramę dziedzińca; zobaczyłam stojącą na ganku moję matkę. Zeskoczyłam z konia, rzuciłam się w jéj objęcia i szepnęłam na ucho:
— Mamo droga! wróćmy co prędzéj do domu!
Moja matka odsunęła mię nieco od siebie, badawczo w twarz popatrzyła, a musiała wyczytać na niéj wzburzenie, które mię przepełniało, bo chmura zawisła na jéj czole. Nie zapytała mię jednak o nic, milcząca, z oczyma utkwionemi w posadzkę i rękoma splecionemi na sukni.
Pan Agenor opowiadał w téj chwili towarzystwu jednę z licznych przygód swoich podróży, ubarwiał ją poezyą, zaiskrzał dowcipem, zaostrzał nagłemi sarkazmami, które wychodziły z ust jego wtedy, gdy najmniéj były spodziewane.
Zasłuchałam się w jego rozmowie, zapatrzyłam się na pełną życia jego fizyognomią, zapomniałam o upartéj a nieprzejednanéj kuzynce, o niedawném z nią zajściu, o wszystkich przykrych wrażeniach dnia upłynionego, a myślałam tylko o tém, że nazajutrz nie będę już widziała ani słyszała pana Agenora. Myślałam o tém z żalem.
W parę godzin potém w sypialnéj mojéj szufladce siedziałam śród ciszy nocnéj przy otwartém na ogród oknie i czułam, że na miejscu zmarłego, skromnego kwiatka sympatyi mojéj dla Franusia, jaki wiozłam z sobą, jadąc do Rodowa, wywiozę rozkwitły inny kwiat barwniejszy, świetniejszy, wynioślejszy. Miałam tylko poczucie, że kwiat ten rozkwitał nie w sercu mojém, lecz w głowie, i że miał uderzającą woń perfumy, od któréj głowa mi pałała i skronie pulsowały, jak po oczadzeniu. Chwilami, przy wspomnieniu o dziwnych spojrzeniach, jakie pan Agenor rzucał niekiedy na Rozalią, i o przykréj zmarszczce, która występowała mu czasem na czoło, niemiłe mię przejmowało uczucie. Wtedy w uszach brzmiały tajemnicze słowa babki Ludgardy: „ostrożnie, dziecko, ostrożnie!”; nie chciałam ich słuchać i z rozkoszą powtarzałam sobie w myśli dowcipne uwagi pana Agenora, szybkie a dziwnie zręczne zwroty jego mowy, upajające pół-słówka, jakiemi mię obdarzał, albo zachwycałam się jego znajomością świata, licznemi podróżami, z których przywiózł tyle wspomnień o bulwarach paryzkich, niebie włoskiém i pełnych niebezpieczeństw a dzikiéj poezyi polowaniach na lwy afrykańskie...
Aby módz tak poznać Paryż, trzeba być człowiekiem światowym; aby uwielbiać piękności południowéj natury, trzeba miéć duszę do poetycznych uniesień zdolną; aby zabijać lwy na pustyniach, trzeba posiadać męzki hart i odwagę! Myślałam i tonęłam w zachwycie nad światowością, poetycznością, hartem i odwagą pana Agenora.
Chwilami zdawało mi się, że od wysokiego nieba, na które patrzyłam, wraz z szumem jodeł ciemnych, dochodził mię głos mówiący: „nie ufaj połyskom, dziecię moje, i nie oddawaj im całego serca twego!...” Byłże-by to ojciec mój, co mi przez przestrzeń słał tę przestrogę? Czy może w ten sposób do serca mego przemawiał Bóg, królujący nad gwiazdami, którego myśl, przez życie całe, uczył się rozumieć mój ojciec?
Dzień szarawy tajemniczém światłem wsuwał się do ogrodowych alei; z za ciemnéj zieleni przeglądał, zaróżowiony wschodzącém słońcem, brzeżek horyzontu, gdy uklękłam przed oknem i modlić się chciałam. Chciałam się modlić, ale, niestety, nie mogłam! Rozhukana i rozmarzona zarazem myśl moja buntowała się przeciw słowom modlitwy, jakie wymawiały me usta. Dusza moja rwała się ku niebu, ale podnieść się z nad ziemi nie mogła. Czyliż tak silnie ujęły już ją w uścisk te połyski świata, przed któremi ostrzegał mię głos tajemniczy, z pod nocnego płynący sklepienia? Zmęczona, rozmarzona, z bolącą głową i pulsującemi skrońmi, udałam się na spoczynek, a usypiając, słyszałam, jak budziło się ptastwo w gęstwinach ogrodu, witając dzień radośnym świegotem i trzepotem skrzydeł, swobodnie wznoszących się ku słońcu.
Nareszcie opuszczaliśmy Rodów. Zgrabna karetka nasza wytoczyła się za bramę dziedzińca wraz ze staroświeckim koczem państwa Rudolfów, który przed laty musiał być pięknym i kosztownym, ale dziś przypominał tylko dawny dostatek i niewygasłą dotąd chęć błyszczenia pani Rudolfowéj. Pan Agenor towarzyszył nam konno.
O parę wiorst od dworu powozy nasze stanęły na rozstajnéj drodze, a matka moja i pani Rudolfowa wychyliły się z nich, aby ostatecznie się pożegnać.
— A pan w którą udasz się stronę? — spytała wujenka pana Agenora.
Zawahał się chwilę, potém odpowiedział z ukłonem:
— Mam zamiar odwiedzić dziś jeden z domów sąsiadujących z panią Matyldą; jeśli więc otrzymam na to pozwolenie, będę ją eskortował aż do bramy jéj dworu.
Rozalia trzymała oczy utkwione w twarz jego i milczała.
— Słusznie pan uczynisz — odpowiedziała pani Rudolfowa, pokazując wszystkie zęby — my z Rózią jedziemy w towarzystwie Rudolfa, posiadamy więc w podróży męzką opiekę męża i ojca...
Słowa te, a bardziéj jeszcze sposób, jakim były wymówione, sprawił zagłębienie się fałdu na czole mojéj matki; usta jéj jednak uśmiechnęły się tylko dumnie, jakby gardziły odpowiadaniem na złośliwą uwagę.
I znowu przejeżdżaliśmy piękną a urozmaiconą okolicą; pan Agenor jechał obok portyery i rozmawiał z nami. W połowie drogi wskazał ręką na prawo i rzekł, patrząc na mnie:
— Racz pani rzucić okiem na skromne ściany mego domowstwa.
Spojrzałam w kierunku, jaki wskazywał i zobaczyłam położony w oddali, ale bardzo wyraźnie widzialny pałacyk, którego lekkie a wyniosłe ściany pięknie rysowały się na tle pogodnego nieba. Zgrabna wieżyczka strzelała po-nad szczyty drzew otaczających, a promienie słoneczne padały z góry na dach z ponsowéj blachy i snopami iskier odskakiwały od zwierciadlanych szyb gotyckich okien. Przypomniałam sobie rozmowę, jaką miałam z moją matką, jadąc do Rodowa, i mimowoli pomyślałam: byłoż-by to właśnie miejsce, na którém zatrzyma się wóz moich przeznaczeń? Na tę myśl serce nie uderzyło mi trwogą ni nadzieją, tylko w głowie zaszumiało i w piersi tęskno zrobiło się jakoś.
Gdy tak myślałam, powóz nasz mijał dwór starożytny a rozległy, na którym już i wprzódy z ciekawością chwil kilka spoczywały moje oczy. Zamiast modnego i leciuchnego pałacyku pana Agenora, stał tam jeden z tych starych obecnie, modrzewiowych domów, które przenoszą wyobraźnią w odległe czasy, przypominając dawną prostotę, dawne bogactwo i dawną gościnność. Dom ten, o kilkuset frontowych oknach, postawiony na wzgórzu, panował nad okolicą; po-za nim nieruchoma i szeroko rozłożona stała ściana gęstéj zieleni ogrodów, tak widać, jak i dom, starych, a wkoło wrzał ruch niezmierny, jakiego nigdzie więcéj w okolicy nie spostrzegłam. Na poblizko płynącéj rzece huczały i pieniły się koła wodnego młynu; daléj stukały młoty i zgrzytały piły mnóztwa ludzi, wznoszących świeże jakieś budowy; po równinie toczyło się ku dworowi kilkadziesiąt chłopskich wozów i przejeżdżało się na koniach kilku ludzi w szarych surdutach, snać doglądając dokonywających się na równinie robót. Na tle tego ruchu spokojnie i poważnie stał dom modrzewiowy, a światłe, wielkie jego okna zdawały się oddychać ciszą i z zamyśleniem spoglądać na rozściełającą się u stóp jego równinę.
— Do kogo należy dwór ten, tak spokojny, a tak pełny życia, tak prosty, a tak bogato wyglądający zarazem? — spytałam pana Agenora.
— Jest to dwór hrabiego Witolda — odpowiedział; a ja przypomniałam sobie owę o hrabi Witoldzie rozmowę przy stole, która przed tygodniem tak żywo zajęła moję wyobraźnią.
— Czy pan znasz hrabiego Witolda? — spytałam.
— Z widzenia — odpowiedział pan Agenor, z pewną, jak mi się zdawało, obojętnością w głosie.
Powóz nasz powoli wjeżdżał na wzgórze, przeciwległe temu, na którém stał dwór modrzewiowy. Mogłam więc przypatrzyć się dobrze ożywionemu widokowi, jaki przedstawiał.
Przed bramą naszego domu pan Agenor, pomimo grzecznych zaprosin mojéj matki, wymówił się powinnością odwiedzenia jednego z sąsiadów i pożegnał nas, rzuciwszy wprzódy na mnie wymowne spojrzenie i zaniósłszy do mojéj matki prośbę o pozwolenie jak najprędszego wstąpienia w nasze progi.
Zaczęło się tedy oddawanie wizyt w sąsiedztwie. A było ich wiele, bo matka moja pragnęła poznajomić mnie z całém towarzystwem, wśród którego żyła. Wyjeżdżałyśmy więc parę razy na tydzień, czasem codziennie, poczém, naturalnie, otrzymywaliśmy wzajemne odwiedziny, tak, iż życie przechodziło mi w ciągłym ruchu i gwarze. Mnóztwo coraz nowych postaci i twarzy przesuwało się przed oczyma, nie miałam czasu rozejrzéć się we własnych myślach i uczuciach, i zdawało mi się, że byłam unoszona bystrą jakąś falą ku coraz nowym miejscom, pomiędzy coraz nowych ludzi, a wszędzie wszyscy z przyjemnością spoglądali na piękne nasze powozy, gustowne urządzenie pokojów, strojne suknie, w jakie byłyśmy ubrane, i chór pochwał spływał na nasze głowy, i roje grzeczności spadały pod nasze stopy, a żadnym sposobem odróżnić nie mogłam, czy były one wyłącznie naszą własnością, czy téż tych akcesoryi, któremiśmy błyszczały. I tylko czasem, gdy zostawałam sama jedna w mojéj sypialni, z białém światłem nocnéj lampy, ślizgającém się po ścianach, czułam, że mgliste dymy jakieś napełniały mi głowę, owijały myśl coraz gęstszemi kłębami i długo musiałam mocować się z niemi, zanim udało mi się słabe w nich rozedrzéć otwory i okiem trzeźwego ducha spojrzéć przez nie na to, co mię otaczało.
Wtedy przede mną przesuwali się rzędem ludzie poznani, a twarze ich były różne: smutne lub znudzone, złośliwe lub szyderskie, fałszywie uśmiechnięte, lub mglisto patrzące, a mało, bardzo mało między niemi spokojnych, otwartych, z pogodą szczęścia i niezmąconego ducha na czole.
Na każdą prawie z tych twarzy wydobywał się brzydki robak, który toczył piersi, spędzała go despotyczna dłoń zwyczaju i przyzwoitości, niemniéj jednak szare lub ogniste jego kręgi wyglądały z za maski, szpecąc jéj oblicze...
Otwierałam okno mojéj sypialni i gwiazd nocnego nieba pytałam: dla czego tak było? i błagałam je, aby sprawiły, iżby myliły się oczy moje, iżbym dusze ludzkie i twarze ludzkie tak piękne i niepokalane widziéć mogła, jak śniłam je w półdziecięcych mych o świecie marzeniach! I czasem gwiazdy przemawiały do mnie z łagodną pociechą, zwąc mię słabém dziecięciem, którego niedoświadczenie i życie nowe w obłęd i chaos niezrozumiały wprowadza, lecz czasem powlekały je chmury i grzmiał od nich głos straszliwy, w którym słyszałam przepowiednią, iż pękną wkrótce kryształowe ściany pałacu ułudy, a ja zostanę stojąca pośród ogrodu, w którym kwiaty pomarły, smutna, śród smutnych chwastów i badyli...
Były dnie, w których czułam się radośną, życiem jakby upojoną; przychodziły inne, wtrącając mię w zamęt zdziwienia, pełnego zagadek, dziwnych dum, prowadzących do serca trwogę...
Poznawałam młode panny, którym, jak mnie, życie schodziło pomiędzy zwierciadłem a salonem. Panny te pośród ludzi wydawały się wesołe i ożywione; zmieniały twarz, gdy sądziły, że nikt nie patrzył na nie... zdawało mi się, że wtedy na lica ich wypełzał z piersi robak znudzenia, zniechęcenia, czasem goryczy i smutku...
Poznawałam młodych ludzi, którzy błyszczeli złotemi łańcuchy i brelokami, i konwencyonalne mieli uśmiechy; grzeczne ich ukłony i grzeczniejsze jeszcze komplementa zdawały się być zamówione, uszyte i zakupione u tego samego krawca, co sporządzał ich modne tużurki. Po czołach ich przemykała myśl wyższa, oczy błyskały zapałem; ale mijała sekunda, a czoło się pochylało i źrenice stawały się martwe. I widywałam nieraz, zamiast dojrzałych pań, zasiadające na zaszczytnych miejscach ich towarzyskie pozycye. Pozycye te prawiły sobie grzeczności, uśmiechały się czule i ściskały sobie wzajemnie ręce z przyjaźnią, a osoby, będące ich widomemi znakami, patrzyły na siebie z ukosa i miały zjadliwe usta, niby ukąszenia żądne...
A wszystko to jednak, lubo zagadkowe i mgliste, posiadało pewną woń upajającą, która czarowała zmysły, pociągała ku sobie nieprzepartą siłą atrakcyi.
W łonie całego tego tłumu i gwaru drżało obietnic mnóztwo; pozory wesela i szczęścia paliły się migotną grą barw niezliczonych; błyszczące drobnostki łączyły się w jedno ognisko i gorzały jak słońce; tajone uczucia i namiętności wyziewały z siebie tchnienie, od którego piersi podnosiły się szybszym oddechem, a oczy pragnęły zamknąć się, aby marzyć snem gorączkowym.
Straszna, ale cudownie urocza, była zagadka tego świata, o któréj rozwiązanie błagałam gwiazdy, błyszczące nad rozpaloną moją głową. Słychać w niéj było rwanie się ku innym światom, walczenie i zamieranie serc mnóztwa, szamotanie się i omdlewanie myśli, jęki ducha, tłumionego ciasnemi ścianami formy, tragiczne śpiewy, zakończone wybuchami śmiechu, i śmiechy, z których łzy sypały się niby grad. Nie rozumiałam tego świata, ale go przeczuwałam. Serce moje ściskała trwoga, ale wyobraźnia rwała się ku niemu, jak rwie się motyl ku chwiejnemu świecy płomykowi. Byłam gotowa wiele razy oparzyć skrzydła moje przy płomieniu świata i wiele razy rzucić się znowu w jego objęcia.
Rozbudzona fantazya podsycała moję ciekawość, a serce gnało daléj i daléj, bo na dnie wszystkich zagadek i tajemnic pragnęło znaléźć i odgadnąć tajemnicę szczęścia...
Szczęście! zdawało mi się, że je widziałam w oczach, słyszałam w głosie pana Agenora. Bo jeśli w posępnych ścianach domu moich babek i z posępniejszym jeszcze cieniem Rozalii obok siebie, korzystne na mnie wywarł wrażenie, o ileż ponętniejszym i czarowniejszym powstawał we własnéj méj wyobraźni, gdy śród ciszy nocnéj, sam na sam z sobą i blaskami lampy, albo śród powodzi słonecznego światła i klombów kwiatów pełnych, myślałam o nim.
Gdy myślałam o nim, znikały bez śladu wszystkie obawy, przeczucia i wątpliwości. Wiarą dziecięcą i dziewiczą poezyą stroiłam jego postać. Uznawałam, że posiada wszystkie cnoty i zalety ulubionego mego bohatera z powieści i wiele innych jeszcze. Byłam pewna, że jest szlachetny, mężny, wspaniałomyślny, mądry. Wyobrażałam go czasem w postawie rycerza, przyodzianego w zbroję, idącego walczyć za rzeczy święte; a czasem widziałam go pasterzem, siedzącym nad brzegiem strumyka i splatającym wieniec z polnych kwiatów dla mnie. Lubiłam także przedstawiać go sobie, jak w salonie olśniewał wszystkich dowcipem i czarował dźwiękiem głosu. A im więcéj myślałam o nim w samotności, tém więcéj przybywało mu cnót i powabów. Krew uderzała mi do głowy, gdy przyjeżdżał, wychodziłam spłoniona cała, ale nie traciłam przy nim śmiałości, i owszem, nigdy nie byłam tak ożywioną i dowcipną, jak gdy rozmawiał ze mną; z nikim takiéj, jak z nim, nie umiałam prowadzić szermierki słów, pryskających iskrami niewymuszonego dowcipu. I dziwna rzecz! Za każdym razem, gdy go widziałam, zdawało mi się, że jest pewien rozstrój między nim a jego obrazem, jaki w śród samotności podnosił się w méj wyobraźni. W czém-by leżał ten rozstrój, nie wiedziałam; czułam tylko, że pan Agenor rzeczywisty nie był zupełnie takim, jak Agenor wymarzony. Piérwszemu nie dostawało czegoś, co posiadał drugi; w drugim było czegoś mniéj, niż w piérwszym. Czułam wtedy jakąś kłótnią zmysłów mych z moim duchem. Oczy widziały co innego, a co innego ukazywała fantazya. Z téj sprzeczności wypływał niekiedy smutek i opadał mi na serce. Spostrzegał to może pan Agenor, bo zbliżał się wtedy do mnie i tak jakoś patrzył, i tak mówił, i taki wyraz miała twarz jego, że stawał się znowu podobny do swego obrazu, wymalowanego przez wyobraźnią moję; a gdy odjeżdżał, jam znowu marzyła o nim przy bladém świetle lampy nocnéj, owijałam tkaniną z promieni słonecznych, zdejmowałam z nieba gwiazdy i kładłam mu je na czoło...
Ale tak myśląc i tak marząc o panu Agenorze, ani razu nie położyłam ręki na sercu i najtajniejszéj głębi méj myśli nie rzuciłam pytania: czy kocham go? Ani wątpiłam, że tak było. Płonić się na czyjś widok gorącym rumieńcem, czuć zawrót głowy przy dźwięku czyjegoś głosu, znajdować kogoś miłym, pięknym, dowcipnym, przyodziewać go w wyobraźni wszystkiemi cnotami legendowych bohaterów i całą poezyą sielankowych pasterzy, nie znaczyłoż to... kochać? Ani wątpiłam o tém, że byłam pod wpływem miłości dla pana Agenora, wielkiéj, szalonéj, gotowéj do wszelkich ofiar, jaką bywała miłość bohaterek, czytanych przeze mnie powieści. Lubiłam niekiedy porównywać się w myśli do tych bohaterek. Kiedy jechałam konno pomiędzy rozłogami pól, otaczającemi drogę, patrzyłam w stronę, w któréj było mieszkanie pana Agenora, i ptaków przelatujących nad moją głową pytałam: czy go widziały? Kiedy księżyc w pełni wypływał na niebo, a ja wlepiałam wzrok w jego srebrną tarczę, myślałam, że pan Agenor, również jak ja i w téj saméj chwili, patrzy na świetną gwiazdę nocną, i że w sercu jéj zbiegają się promienie naszych oczu. Nigdy nie byłam tak skłonną do upoetyzowania najprozaiczniejszych wypadków życia, jak wtedy. Wyobrażałam sobie, iż koniecznie, w piękny jakiś wieczór letni, przy słońca zachodzie, zostanę, w czasie przejażdżki, uniesiona przez mego wierzchowca, który przez wzgórza i lasy pędzić będzie ku strasznéj jakiéj przepaści, i że wtedy z za leśnéj gęstwiny wypadnie pan Agenor, i mężną a silną ręką uratuje mię od nieuchronnéj zguby. Mijało wprawdzie wiele zachodów słońca i wiele odbyłam przejażdżek, a romantyczna nie zdarzała się awantura. Parę razy, jadąc przez las, posłyszałam za sobą przyśpieszony tentent konia i krew mi uderzyła do głowy. Byłam pewną, że zobaczę niespodzianie zjawiającego się pana Agenora w fantastycznym myśliwskim, lub rycerskim stroju. Niestety! gdy odwróciłam głowę, spostrzegłam prostego chłopaka z poblizkiéj wioski, cwałującego oklep i boso na chudéj i zdyszanéj szkapie.
Innym znów razem, gdy późno w nocy siedziałam przy otwartém na ogród oknie mojéj sypialni, i pełną piersią oddychałam powietrzem lipcowéj nocy, usłyszałam w ogrodowych zaroślach szelest stłumiony. W uszach mi zaszumiało i pociemniało w oczach. Jak błyskawica przebiegła mi przez głowę myśl, że może to pan Agenor, dręczony tęsknotą za mną, zakradł się do naszego ogrodu, patrzy z gęstwiny na moje oświetlone okno i na powiewie wiatru przesyła mi westchnienia miłości. Wszakże nieraz czytałam o podobnych rzeczach w romansach.
Z wytężonym wzrokiem i twarzą płonącą, siedziałam nieruchoma, patrząc na punkt ogrodu, w którym ozwał się szelest, i po chwili spostrzegłam, jak poruszyły się gałęzie krzewów, a z pośród nich, łopocąc rozpiętemi skrzydłami, podniosła się sowa i poleciała pomiędzy lipy stare.
Nie zrażałam się jednak tém dziwaczném spotykaniem się fantazyi mojéj z rzeczywistością i snułam daléj nić marzeń. Słyszałam nieraz ubolewających nad tém, że minęła pora, w któréj dziewice, siedząc u kominkowego ognia, przędły len na kołowrotku; otóż zdaje mi się, że i teraz zajmują się one tą samą czynnością, tylko że kominkowy ogień zastąpiło zwierciadło, a zamiast nici lnianych przędą one pasma marzeń i widzeń fantastycznych na wartkim kołowrotku własnéj wyobraźni. I zaiste, cóż innego czynić mają? Cóż innego czynić miałam ja, gdy, jako jedyny grunt, na którym miało roztaczać się życie moje, wskazano mi woskowaną posadzkę salonu; jedyny świat dostępny, zakreślono przede mną sztachetami otaczającemi ogród; za jedyną pracę dano krosienka z rozpiętą kanwą i kilka, w ponsowy safian oprawnych, romansów i podróży francuzkich.
W godzinach, upływających pomiędzy wizytami i rewizytami, czytałam romanse, wyszukując w ich bohaterach podobieństw do pana Agenora, a potém wyszywałam na kanwie poduszkę dla babci Hortensyi. Ale malowane kwiaty na deseniu nie podbijały mojéj myśli, myliłam się w rachowaniu krzyżyków i dobieraniu barw włóczki, i często pod ręką moją róże rodziły się zielone, a liście różowe. Wtedy przychodziła garderobiana Zosia i poprawiała robotę, a gdy przyjeżdżały sąsiadki, oglądały krosienka ustawione przed oknem salonu i podziwiały moję pracowitość. Mnie jednak rumieniły te pochwały, bo przywodziły mi na pamięć, w dzieciństwie usłyszane, wyrazy ojca, że człowiek, który pracuje, rozumié myśl Boga! A jam czuła, że wyszywając na kanwie, nie postąpiłam ni na krok ku zrozumieniu téj wielkiéj myśli...
Pojechałyśmy z matką do państwa Rudolfów, nie ażeby nam bardzo uśmiechały się te odwiedziny, ale że były koniecznemi dla zachowania światowéj przyzwoitości. Szczególne wrażenie uczyniło na mnie mieszkanie wujowstwa. Dwór to był obszerny, widocznie zamożny kiedyś, a nawet bogaty; ale dziś, z każdego jego kąta, wydobywała się ruina. Murowane słupy, mające zdobić sztachety, opadały z tynku i świeciły czerwoną nagą cegłą; dom obszerny, o suterynach i balkonach, wspartych na lekkiéj kolumnadzie, miał dziury w dachu i wschody połamane, po których trzeba było stąpać ze wszelką ostrożnością. Na dziedzińcu pozostał tylko ślad szerokich i gracowanych snadź dróg, wiodących od bramy do podjazdu; na zaniedbanéj i bujnemi chwastami porosłéj murawie pasły się stada gęsi i kaczek, a przed oknami o ściany domu ocierały się stworzenia o niewymawianém w salonie imieniu.
Wewnątrz domu minione bogactwo sprzeczało się również z obecnym upadkiem. Na każdym kroku czuć tam było łataninę i zapobieganie, na których tle boleśnie prawie odbijała pretensya do pokazania czegoś, czego już nie było. Pomiędzy tém otoczeniem zobaczyłam znowu Rozalią, a zuchwała jéj pokora i wulkaniczny spokój rzuciły mi się znowu w oczy. Spostrzegłam jednak w twarzy jéj coś, czego nie widziałam wprzódy. Były to pomiędzy cieniami ślizgające się promienie, dobre uczucie jakieś, wychodzące z piersi i błyszczące w oczach nieudaną słodyczą. Zmiany te, szybkie jak mgnienie oka, ale dostrzegalne, zachodziły w Rozalii wtedy, gdy spoglądała na swe młodsze rodzeństwo, które otaczało ją nieustannie i garnęło się do niéj daleko więcéj, niż do matki. Nie widziałam, aby pieściła dzieci lub przemawiała do nich pieszczotliwie, a jednak widoczném było, że panowała nad ich sercami. Spojrzenie jéj spotykało się często na jasnowłosych ich głowach ze spojrzeniem pana Rudolfa. Był to, zdaje się, jedyny punkt, na którym zchodziły się i łączyły serca ojca i córki. Tylko że w oczach piérwszego malowała się większa jeszcze, niż zwykle, boleść, połączona z upokorzeniem, które wraz powieki ku ziemi chyliło; we wzroku drugiéj migotała troskliwość i niby gorączkowa jakaś obawa. Pani Rudolfowa, w stroju odbijającym pretensyonalnością od surowéj wełnianéj sukni najstarszéj córki, siedziała na kanapie, częstując moję matkę uśmiechami i konfiturami, podawanemi na wyszczerbionych spodkach, przez lokaja, ubranego w mocno wytarty surdut i wyglądającego bardzo na parobka.
Mimowoli pomyślałam, iż stosowniejszym do otoczenia traktamentem były-by proste jakie i niekosztowne owoce, a mniéj śmieszną usługą wiejska, czysto ubrana, dziewka. Ale wujenka nie miała snadź siły wyrzec się konfitur i lokaja, dwóch przedmiotów, które zwyczaj nakazywał uważać za konieczne warunki przyzwoitości.
W godzinę dopiéro po przyjeździe naszym, wbiegła do bawialnego pokoju młodsza siostra Rozalii, szesnastoletnia Madzia. Podobna była do Rozalii bardzo, tylko twarz miała pogodną i otwartą, swobodny uśmiech na ustach i poranne wesele we wszystkich ruchach. Ubrana była w prostą, ale czystą perkalikową sukienkę, z białym fartuszkiem i krótkiemi rękawkami, które ukazywały ramiona i ręce, opalone, z wyraźnemi śladami pracy.
Pani Rudolfowa zarumieniła się na jéj widok, a gdy dziewczę przywitało się już z nami, rzekła:
— Gdzieżeś-to była, Madziu? czemu nie pośpieszyłaś powitać ciotkę i kuzynkę?
— O, pilno mi było ujrzéć ciocię i poznać kuzynkę Wacławę — odpowiedziała, rumieniąc się, Madzia — ale musiałam piérwiéj dokończyć upieczenia ciasta do herbaty, bo-by się było popsuło.
Silniejszy rumieniec wytrysnął na śniadą twarz wujenki.
— Moje dziecko! — zawołała — pocóż ci było to robić? Wszakże kucharz...
— Moja matko!— przerwała Rozalia — wiesz dobrze, że ja to nakłaniam Madzię do prac gospodarczych...
Wujenka nic nie odpowiedziała. Znać było, że Rozalia wywierała i na nią wpływ przeważny.
W środku wieczora Madzia zniknęła znowu z pokoju.
— Gdzie jest Madzia? — spytał ktoś z obecnych.
— Posłałam ją do śpiżarni, aby wydała jutrzejszą prowizyą dla czeladzi — odpowiedziała Rozalia.
Wujenka wzruszyła ramionami, wyraźnie zmieszana i zawstydzona:
— Jest to kaprys Rózi... — wyjąkała.
— Moja matko! — ozwała się wnet Rozalia — czy doprawdy znajdujesz, że kaprys tylko każe mi przyzwyczajać Madzię do zajęć domowych i do zamiłowania w pracy? Czy doprawdy tak znajdujesz? Ja-bym sądziła, że to nie kaprys, ale doświadczenie...
Wujenka zamilkła znowu, a pan Rudolf podniósł wzrok i utkwił go w córce z wyrazem, jak mi się zdawało, wdzięczności. Rozalia widziała to spojrzenie, ale nie odpowiedziała żadną tkliwszą oznaką. Nie widziałam, aby się kiedy zbliżyła do niego, a gdy zwracała ku niemu mowę, dźwięk jéj głosu nabierał ostrzejszych tonów, a powieki głębiéj zapuszczały się na oczy, jakby nie chciała, aby najmniejszy promień pociechy lub miłości upadł z nich na szlachetnie zarysowane, ale dziwnemi bruzdy poorane czoło ojca. Wróciwszy ze śpiżarni z pękiem kluczów u paska, Madzia mówiła do mnie:
— Rózia nauczyła mię szyć bieliznę i suknie i odtąd sama sporządzam ubrania dla siebie i rodzeństwa. Doglądam téż pralni i folwarku, i w kuchni nie rzadko bywam, mianowicie, gdy spodziewamy się gości i trzeba coś lepszego do stołu sporządzić...
— Mama życzyła sobie — szczebiotało daléj wesołe dziewczę — abym uczyła się po francuzku i grać na fortepianie, ale Rózia sprzeciwiła się temu i powiedziała, że daleko lepiéj będzie, jeśli nauczę się szyć, gotować, doglądać gospodarstwa, bo jéj saméj francuzki język i muzyka na nic się przydały, odkąd ojciec stracił cały prawie fundusz...
Tu urwała nagle i zarumieniła się mocno, jakby spostrzegła, że wygadała się z czémś, o czém niepowinna była mówić. Spojrzała na ojca, coś dziwnego zamigotało w jéj pogodnych oczach, rzuciła się ku niemu z gwałtownością dziecka i ucałowała obie jego ręce. W bladych źrenicach pana Rudolfa błysnęły iskry, przycisnął głowę córki do piersi. Rozalia zwróciła się nagle do mojéj matki, jakby nie chciała, lub obawiała się widziéć pieszczotę młodszéj siostry z ojcem.
Obejście się jéj ze mną było takie samo, jak w Rodowie. Z ust jéj ani razu nie wyszło imię pana Agenora. Wujenka tylko parę razy wspomniała o nim przy czém ruchliwe jéj oczy utkwiły się we mnie z uśmiechem.
Opuściłam dom wujowstwa z ciężkiem sercem i głową pytań pełną. Jak widma niedostatku, wyłażące z kątów, kłóciły się z przedrzeźnionemi oznakami bogactwa, tak i serca mieszkańców domu tego zdawały się składać akord fałszywy z wyskakującemi zewsząd ostremi tonami. Żona tam nie była żoną, córka nie była córką. Jakaś przepaść nieprzebyta leżała widocznie między upokorzonym ojcem a zbuntowaném dzieckiem. Kto ją wykopał? kto oponą wstydzącéj się siebie nędzy okrył ten dwór, bogaty niegdyś? Kto rzucił bolesny dramat w życie téj rodziny, dziś tak rozstrojonéj? Czyja ręka wymalowała ten obraz zrujnowanego domu, pełnego zrujnowanych exystencyi, o którym nie mogłam myśléć bez tajemnego drżenia. A jednak po tle tego i innego dramatu przemykały świetlane promienie, pomiędzy gruzami zdruzgotanych cegieł i dachów kwitły kwiaty pociechy. Do piersi upokorzonego ojca rodziny tuliło głowę dziewczę niewinne, posępne oczy Rozalii migotały pięknym blaskiem, spoglądając na świeże lica młodszego rodzeństwa. Raziły mię te przeciwności otchłani z niebem. Nie znałam jeszcze wówczas téj prawdy życiowéj, że nigdy niéma w zupełności ni nieba, ni piekła. Pośród najgłębszych cieni odkryjesz zawsze choć słaby płomyk światłości, na jasném tle musi się choć jedna wlec chmurka szara. Człowiek nie może być absolutném złem, ani absolutném dobrem; może się tylko zbliżać do jednego lub drugiego, a zawsze z jednego czy z drugiego zostanie mu bodaj malutka cząstka. W téj wiecznéj mieszaninie leży dramat życia, zagadka czynów i prawda ducha ludzkiego.
Nie umiałam jeszcze wtedy zdawać sobie sprawy z psychologicznych nad ludźmi spostrzeżeń i myślałam tylko, że pan Rudolf musiał być koniecznie kiedyś szlachetnym i dumnym człowiekiem, Rozalia wierzącą i dobrą dziewicą. Czytałam to na wyniosłém czole i w myślących źrenicach piérwszégo, widziałam to w miłości dla młodszego rodzeństwa drugiéj.
Cóż więc uczyniło pana Rudolfa chmurnym i upokorzonym, a wlało w Rozalią owę zuchwałą pokorę i zjadliwą słodycz, która tak dotkliwie dała mi się poznać nieraz?
Tu przyszły mi na pamięć słowa, słyszane niegdyś od matki: „Świat i jego zwyczaje... życie i jego konieczności”...
Przykre wrażenie, jakie wyniosłam z domu państwa Rudolfów, zatarło się zupełnie nazajutrz w czasie odwiedzin u nas pani S., córek jéj i syna.
Z pannami S. byłam już ściśle sprzyjaźniona, mianowicie z Emilką. Miały one brata, starszego od nich o lat kilka, a który powierzchownością swą dziwnie przywodził mi na myśl ślimaka, najwstrętniejsze dla mnie stworzenie. Chudy, żółto-blady, z długą twarzą i włosami niepewnego koloru, miał zwyczaj nosić ubranie w szare jakieś poprzeczne pręgi, które bardziéj jeszcze zwiększały podobieństwo jego do ślimaka. Flegmatyk, niezmiernie powoli mówiący, ożywiał się zawsze w mojém towarzystwie tak, że wązkie i blade usta jego stawały się zdolne aż dwa wyrazy wypowiedziéć i dwa razy uśmiechnąć się przez przeciąg jednego kwadransa, co, jak mówiono, było u niego niesłychaną osobliwością. Za każdym podobnym wysiłkiem wymowy, wpatrywał się we mnie długo i upornie z nad szafirowych okularów, które nie wiem dlaczego nosił, chcąc bowiem czemukolwiek uważniéj przypatrzyć się, wydobywał z nich zawsze, jak mógł, swoje blado-żółte oczy. Małomówność ta i flegma młodego pana S. nie pochodziły, jak mi się zdawało, z ograniczoności umysłowéj, bo wyraz twarzy jego i oczu był dość myślący, tylko przykry jakiś, zimny, zamknięty w sobie, a niekiedy migocący złośliwością, wnet tajoną i pochłanianą. Zaraz przy piérwszéj bytności w domu pani S. uderzył mię stosunek pana Henryka do sióstr. Zupełnie inaczéj wyobrażałam sobie uczucia i stosunek rodzeństwa. Wprawdzie była tam zachowana wszelka przyzwoitość, ale ścisła tylko przyzwoitość, bez najmniejszéj iskierki przywiązania, owszem, z pewną domieszką złośliwości ze strony brata, a nieśmiałości ze strony sióstr.
— Mało przestajemy z Henrykiem — mówiła mi raz Emilka — on tak zajęty gospodarstwem.
— Objął zarząd majątku zaraz po śmierci ojca — dodała Zenona — nigdy się nie wydala z domu, nie trzyma oficyalistów i do tego stopnia jest zawziętym gospodarzem, że nawet do śpiżarni zagląda często i gdérze na pannę apteczkową, gdy za wiele cukru lub mąki w domu wychodzi.
— A mama wasza czy nic nie ma przeciw wtrącaniu się pana Henryka do kobiecego gospodarstwa? — spytałam.
Emilka dziwnie się uśmiechnęła.
— Mama Henrykowi nic za złe miéć nie może — odrzekła — od dzieciństwa kochała go i pieściła niezmiernie i daleko więcéj, niż nas...
Smutne to było zeznanie i smutek drżał w głosie, którym było uczynione.
Gdzieindziéj w sąsiedztwie słyszałam, jak śmiano się z pana Henryka, nazywając go skąpcem i liczykrupą. Doszło téż do moich uszu parę zarzutów, uczynionych jego rzetelności w interesach pieniężnych. Powiadano, że był nad miarę chciwy i dziwiono się, że wadę tę posiada tak młody człowiek.
— Dostał ją w spadku po ojcu — uczynił ktoś uwagę i dodał: — zobaczycie państwo, że skrzywdzi siostry i da im bardzo niewielkie posagi.
W istocie, pomimo blasku, jakim świetniał dom pani S., nie uchodziły za bogate panny i dobre partye; powiadano, że dotąd żadna z nich nie miała ani jednego konkurenta. Uważałam u pana Henryka dziwny sposób poruszania rękoma, którego używał często, jakby instynktownie lub z przyzwyczajenia. Ruchem tym palce jego roztwierały się szeroko i wnet mocno się zaciskały, niby chwytając w powietrzu niewidzialny jakiś przedmiot i ściskając go w dłoni. Widoczném to było szczególniéj wtedy, gdy wyciągał po coś rękę, albo gdy się zamyślił. W ostatnim razie otwieranie się i zaciskanie palców następowało po sobie z taką szybkością, jakby było dziełem ukrytych sprężyn. Bądź co bądź, pan Henryk nigdy nie bywał tak wymownym, jak gdy rozmawiał ze mną, i w nikogo nie wpatrywał się z taką uwagą, zsuwając okulary aż na środek długiego nosa. W sąsiedztwie zaczynano mówić, że się we mnie rozkochał i że myśli starać się o moję rękę. W istocie przyjeżdżał do nas dość często, a nawet raz przywiózł mi piękny bukiet, czemu wydziwić się nie mogły jego siostry, mówiąc ze śmiechem, że jako żywo nie widziały w bracie podobnéj względem kogokolwiek galanteryi.
Śmieszyła mię niewypowiedzianie myśl, że, gdybym chciała, mogła-bym zostać żoną Ślimaka. Myśl tę wypowiedziałam raz mojéj matce. Uśmiechnęła się, ale potém skinęła parę razy głową i rzekła z namysłem:
— A jednak pan S. jest dobrą partyą.
Było to właśnie przy stole i jadłyśmy wety; parsknęłam głośnym śmiechem i zawołałam:
— O, moja mamo! nie oddała-bym za tę dobrą partyą tego pięknego ananasa, ani nawet cząsteczki téj gruszki, którą zajadam.
Na widok mojéj wesołości, twarz matki jaśniała zawsze pogodą i zadowoleniem. Powiodła i teraz ręką po moich włosach i rzekła:
— Bo ty, dziecko, na gwieździe jeszcze wysokiéj jeździsz i z niéj na ziemię patrzysz!
— To prawda — odpowiedziałam — ale téż i nie mam wcale ochoty zstępować z niéj na ziemię.
Czoło mojéj matki zachmurzyło się, długo patrzyła na mnie. W oczach jéj czytałam myśl: obyś tylko, zamiast zstąpić, spaść nie musiała!
Gdy po owéj wizycie u państwa Rudolfów, rodzina S. przybyła do nas w odwiedziny, i gdym z przyjaciółkami memi wybiegła do ogrodu, Emilka szepnęła mi pomiędzy dwoma uściśnieniami:
— Czy wiész, co mówią o tobie w sąsiedztwie? że wychodzisz za mąż. Zgadnij za kogo?
Zarumieniłam się po uszy i zamknęłam Emilce usta pocałunkiem.
— No, zgadnij! zgadnij! — wołała ze śmiechem, drażniąc się ze mną.
— Za pana Agenora! — zawołała nakoniec Zenona, ulitowawszy się może nad mojém zmieszaniem.
Rumieńce uderzyły mi do twarzy.
— I po cóż się rumienisz? — rzekła, całując mię, Emilka — to świetna partya!
— Dla Boga! — zawołałam — nie mówcież mi przynajmniéj o partyi.
— No, taki to widzisz zwyczaj — rzekła seryo już Zenona — że gdy się mówi o jakim maryażu, to się ma naprzód wzgląd na partyą; nie idzie za tém, aby i serce nie grało roli...
Zaczęłam wymawiać się, że pogłoski były fałszywe.
— Pan Agenor stara się o ciebie, to rzecz wiadoma i uznana — prawiła Emilka — odniosłaś zwycięztwo nad niepokonanym dotąd przez nikogo lwem naszéj prowincyi. Nie słyszałam nigdy, aby się kimkolwiek zajmował. Powiadano wprawdzie, że starał się kiedyś o Rozalią, ale jakoś się to rozchwiało...
Poczułam nagłe ukłucie w serce.
— Starał się o Rozalią? — powtórzyłam prawie machinalnie.
— Stara to historya — odpowiedziała Emilka — byłyśmy jeszcze dziećmi, gdy się to działo, i trochę tylko zasłyszałyśmy o czémś podobném. Powiadają, że Rozalia i dziś nim zajęta, ale... może to plotki...
Smutno mi się jakoś zrobiło i straszno. Zamyślenie, w jakie wpadłam, przerwało mi nagłe pytanie Emilki:
— Powiedz mi, Waciu, co się dzieje z twoim kuzynem, panem Franciszkiem?
Przy tych słowach oczy jéj, wlepione w moję twarz, zaświeciły niezwykle. Nie pamiętam już, co jéj odpowiedziałam, ale po chwili spostrzegłam, że z kolei Emilka zadumała się i szła obok mnie ze schyloną głową, jakby czego szukała w trawie.
W środku wieczora Zenona rzekła do mnie:
— Szczęśliwa istoto! wyjdziesz wkrótce za mąż, zostaniesz panią swego domu i nie będziesz się nudziła. O, gdyby tylko ktokolwiek postarał się o moję rękę, zaraz-bym za niego poszła.
— Jakto? — zawołałam — poszła-byś za piérwszego lepszego, choćby za człowieka, którego-byś nie kochała?
— Z pewnością, byle zostać już raz swobodną i zobaczyć choć kawałeczek innego jakiego świata, niż nasza okolica.
— Co do mnie — ozwała się Emilka — choć nudzę się téż w domu śmiertelnie, nie zdecydowała-bym się nigdy wyjść za człowieka, którego-bym nie kochała. Ot, wiecie co? prędzéj-bym do klasztoru wstąpiła.
Zaśmiałyśmy się obie, ale Emilka nie śmiała się.
— I dlaczegoż tak śmiejecie się z tego, co powiedziałam? — wyrzekła seryo — mnie ta myśl często do głowy przychodzi. Prawda, że w klasztorze smutno, ale i na świecie czyliż niéma smutków różnych? W klasztorze niewola, ale czyż i na świecie jéj niéma?
— Nie można zaprzeczyć, że to myśl romantyczna — także zupełnie seryo zaczęła Zenona — czytałam nieraz o klasztorach i zrozpaczonych bohaterkach romansów, które zostają zakonnicami. Nie jest to bez uroku. Wyobraźcie sobie długie, sklepione kurytarze, oświetlone w nocy bladą, gdzieś w głębi drżącą lampą; chóralne śpiewy, rozlegające się śród ciszy grobowéj, w posępnych murach kościoła; dzwonki, odzywające się z regularnością zegaru, niby pogrzebowa muzyka, przygrywająca skonowi każdéj godziny; blade twarze zakonnic, półokryte czarnym welonem i mknące na tle murów, powleczonych pleśnią starożytności! Wszystko to przecie niezwykłe, poetyczne, romantyczne, fantastyczne, a w każdym razie inne jakieś, niż nasze woskowane posadzki, morowe obicia ze złoconemi szlaczkami na ścianach i klawisze fortepianów, których sam widok przerażenie we mnie wzbudza. Wiesz co, Emilko? nie dziwię się wcale twéj myśli wstąpienia do klasztoru, zawsze to jakaś rozmaitość i niezwyczajność.
Gdy Zenia wygłaszała tę tyradę, ja uśmiechałam się, a gdy skończyła, rzekłam:
— Czy wiesz, Zeniu, że miałam na pensyi koleżankę, która wychylała ocet szklankami, aby, jak mówiła, coprędzéj umrzeć; ale gdy raz głowa ją zabolała, zlękła się śmiertelnie i odtąd ani patrzéć na ocet nie chciała.
— I cóż ztąd?
— To, że twoje marzenie o klasztorze jest bardzo podobne do marzeń mojéj koleżanki o śmierci...
— Jakto?
— Tak, że koleżanka moja nie chciała uczyć się i nic nie robiła, nudziła się zatém, a w dodatku była exaltowaną...
— Rozumiem teraz! — zawołała Zenia i zaśmiałyśmy się wszystkie serdecznie.
W téj chwili zbliżył się do mnie pan Henryk i, patrząc na mnie z nad okularów, w przeciągu pięciu minut wymówił prośbę, abym raczyła zagrać. Prośbę tę zresztą słyszałam zawsze i wszędzie. Każda gospodyni domu i każdy młody człowiek mieli sobie za obowiązek prosić o muzykę pannę, o któréj wiedzieli, że grać umiała. Odbywało się to z punktualnością, niedopuszczającą żadnego uchybienia. A gdy tak molestowana panna siadała do fortepianu i grać zaczęła, ogólna uwaga towarzyszyła jéj stale przez piérwsze trzy takty, poczém zaczynały się rozmowy ciche i coraz głośniejsze, i zupełnie głośne nakoniec, a kończyło się tém, że artystka traciła stopniowo całe swe audytoryum. Niekiedy tylko, jakim wypadkiem zamieszany do towarzystwa meloman, słuchał ją do końca, przytulony w kącie, albo konkurent miał sobie za powinność pozostać nieruchomie naprzeciw grającéj, sentymentalnie patrząc na nią w milczeniu i myśląc o niebieskich migdałach, albo o innych wcale dźwiękach, niż fortepianowe. Gdy nareszcie panna grać przestawała, ze wszech stron dawały się słyszéć oklaski i pochwały, z takim zapałem dawane, jakby obecni ani jednéj nutki nie uronili z odegranéj kompozycyi, i jakby muzyka była nieodzowną potrzebą ich życia i nieopisanym ich serc zachwytem. Uważałam zawsze, że tylko owi rzadcy wielce melomani, owe białe kruki, z uwagą i w kącie salonu słuchający muzyki, skąpi bywali na oklaski i pochwały, a czasem taką mieli minę, jakby połknęli dobry haust octu, albo zjedli całą łyżkę musztardy.
Kiedy pan Henryk, wierny salonowym tradycyom, poprosił mię o muzykę, nie mogłam odmówić prośbie mego uznanego przez całą okolicę adoratora; przytém będąc dobrze wychowaną panną, nie czułam się w prawie rozmijania się z jedną z kardynalnych ustaw, zapisanych w statucie zwyczajów: usiadłam przy fortepianie i grałam.
Niestety! nie grałam już moich dawnych drogich sonat Beethowena ani Mendelshona Bartholdi, bo oddawna się przekonałam, że sprawiają one na towarzystwie skutek maku, zsuwającego słodki sen na powieki. Wspaniale za to wygrywałam porywające arye włoskie i rozgłośniéj brzmiące walce lub mazury. To téż z klawiszów nie wychodziły, jak dawniéj, roje myśli nowych i nie zostawiały po sobie w méj głowie świetnych szlaków gwieździstych. Palce moje biegały po klawiaturze ku ukazaniu obecnym wprawy, jaką posiadałam, a odrywając mię od towarzystwa, pomagały mi marzyć.
Na prośbę pana Henryka, grałam jakiegoś długiego walca, a wpół namiętne, wpół skoczne jego tony uniosły myśl moję daleko. Na falach muzyki popłynęła ona nad polami i lasami, a z pod błękitnego nieba spuściła się nad ponsowy dach stojącego śród rozłogu pałacyku.
Zawisła nad nim i patrzyła, jak na balkonie stał ktoś, ktoś blady i wysoki, o wielkich szarych oczach i długich angielskich faworytach, przecierał chusteczką szkiełko lornetki i... myślał o mnie.
Lato zbliżało się ku końcowi, piérwsze dni Sierpnia nadeszły, skwarne, z iskrzystém sklepieniem nieba i ze śpiewami żniwiarzy. Pan Agenor coraz częściéj bywał u nas, i ani jednéj już w sąsiedztwie nie było osoby, która-by nie posiadała pewności, iż lada dzień otrzyma mniéj więcéj w podobny sposób sformułowany bilet: „Pani X. zaprasza państwa X. na ślub córki swéj Wacławy, mający odbyć się dnia X. w kościele X., z panem Agenorem W.” Matka moja otrzymywała już zawczasu powinszowania czułych sąsiadek, składane w formie miodowéj, z któréj, mimo ich woli, wyciekała na zewnątrz żółć; ja dręczona i zachwycona bywałam zarazem żartobliwemi prześladowaniami towarzyszek. Jedne z nich przyrzekały być mi druchnami, inne marzyły już o toaletach, w jakich ukażą się na mojém weselu. Zenia mi mówiła: „uproszę mamę, aby mi pozwoliła pojechać z tobą za granicę, bo ani wątpić, że pan Agenor zaraz cię po ślubie do Paryża powiezie.” Oczy Emilki coraz serdeczniéj patrzyły na mnie, a były już najserdeczniejsze, gdy spoglądały na twarz Franusia, coraz bledszą, coraz głębszym zachodzącą smutkiem.
— On ciebie kocha! — szepnęła mi raz cichutko na ucho.
Zaparłam się żywo wszelkiego podobnego przypuszczenia, choć w gruncie byłam przekonaną o jego prawdziwości. Biedny kuzynek nie był jednak natarczywy w okazywaniu mi swego przywiązania i swego smutku. Przyjeżdżał do nas rzadko, coraz rzadziéj, i zadawalniał się, zupełnie na pozór przynajmniéj, przyjacielską ze mną pogadanką. Co tam się działo w głębi jego cichego i nieśmiałego serca, nie zastanawiałam się nad tém bardzo. Byłam cała tak zajęta myślą o panu Agenorze, iż każda inna myśl coraz mniéj miała przystępu do mojéj głowy. Niekiedy nawet pragnęłam podrażnić się z kuzynkiem. Wtedy, sama nie wiem, jakim sposobem i całkiem bez zastanowienia, rzucałam na niego bardziéj przeciągłe, niż zwykle, spojrzenie, albo dłużéj i żywiéj z nim rozmawiałam. Za każdym razem blada twarz Franusia rozpromieniała się i oczy jego błękitniały, jak niezabudki; ale gdy potém, wracając do moich ciągłych w owéj porze marzeń, oddalałam się od niego lub nagle się zamyślałam, zamyślał się także i stawał bardzo smutny. Natenczas Emilka, jeśli była obecną, zbliżała się do niego i uważałam parę razy, że głos, jakim doń przemawiała, był dźwięczniejszy i miększy, niż zwykle a smutek Franusia, jak w zwierciedle, odbijał się w jéj twarzy.
Jeden tylko pan Henryk zdawał się powątpiewać o prawdziwości pogłosek, krążących po okolicy. Stawał się przy mnie coraz mówniejszy, coraz niżéj zsuwał na nos okulary, aby na mnie patrzéć; gdy grałam, opierał się naprzeciw mnie o fortepian, i z wlepionemi we mnie oczyma, wysłuchywał aż do końca mojéj muzyki, tak, jak to mieli zwyczaj czynić wszyscy, jakich kiedy widziałam, konkurenci. Emilka ze śmiechem mi opowiadała, że brat jéj od pewnego czasu bywał tak roztargniony, iż parę razy dopuścił się pomyłek w dodawaniu cyfr gospodarskich regestrów, i od miesiąca ani razu nie kontrolował panny apteczkowéj z ilości wydanych krup i cukru. Bądź co bądź, był on podobno jedynym człowiekiem, który zdawał się odtrącać od siebie mniemanie, że pan Agenor stara się o mnie i że wkrótce zostanę jego żoną. Mniemanie to było zupełną pewnością dla całéj okolicy, niemniéj jednak nie miało jeszcze żadnych rzeczywistych i widocznych podstaw. Pan Agenor nie oświadczał się, a nawet postępowanie jego było tak dziwne, iż można-by przypuścić, że nie zamierza uczynić tego wkrótce.
Bywały tygodnie, w których codzień niemal dzielne jego gniadosze i zgrabny kabryolet zatrzymywały się przed naszym gankiem; bywały inne, w których nie widziałyśmy go ni razu. Niekiedy, znajdując się ze mną, nie odstępował mię prawie na krok, osypywał mię gradem jemu tylko właściwych spojrzeń, rozlewał wkoło mnie w obfitości owę woń upajającą, która tchnęła z pół-słówek jego, zawierających całe tomy uczuciowéj treści. Czasem przeciwnie, stawał się zimny, zamknięty w sobie, milczący, a wtedy na czole jego leżała owa zmarszczka tajemnicza, któréj nie lubiłam, bo zdawało mi się, że kryła w sobie coś niedocieczonego a nieprzyjaznego dla mnie.
Było to jakieś wahanie się dziwne, niby niepewność siebie, zadziwiająca w tak wytrawnym i śmiałym człowieku. Można było w niéj widziéć trwogę kochającego serca, które obawia się wymówić ostateczne słowo, aby nie usłyszéć zabójczego dla się wyroku, lub téż walkę dwóch sprzecznych uczuć, kłócących się w piersi i targających każde w innę stronę.
Jam w chwiejności serdecznych oznak pana Agenora widziała piérwszą. Przydługa czasem jego nieobecność posługiwała tém lepiéj mojéj wyobraźni do przystrajania go w szaty ideału, a chwilowe oziębiania się i zapadania w zadumę brałam za nieśmiałość względem mnie, lub rozmarzenie.
Ale matka moja z innéj snadź strony na tę rzecz patrzyła, bo spostrzegałam niekiedy w jéj twarzy wyraz niepokoju, a gdy widziała mię z panem Agenorem, zatrzymywała na nim wzrok swój tak, jakby pragnęła z całéj siły w głąb’ duszy mu zajrzéć.
Od babki Hortensyi przybywali coraz częstsi posłańcy z tajemniczemi listami, których matka moja nie pokazywała mi nigdy, ale po których odczytaniu fałdy zagłębiały się na jéj czole, a w oczach grał niepokój.
Pewnego dnia nakoniec wtoczyła się na dziedziniec ciężka sześciokonna kareta, sążnisty lokaj w czarnéj ze srebrem liberyi zsiadł z kozła i podał ramię wysiadającéj z powozu babce Hortensyi.
Matka moja powitała przybyłą z przywiązaniem i właściwym sobie wdziękiem, ale zarazem i z tą godnością, któréj zdawała się strzedz pilnie w obejściu się swém z ciotką. Babka Hortensya, wyprostowana jak zwykle, z szeleszczącym ogonem u sukni i srebrnemi loczkami z każdéj strony koronkowego czepca, usiadła na kanapie, ujęła obie moje ręce i kilka sekund wpatrywała się we mnie z uwagą. Potém w zimnych i surowych jéj oczach pokazało się na chwilkę coś jakby zadowolenie i, zwracając się do mojéj matki, wyrzekła:
— Wacława wypiękniała.
Matka moja uśmiechnęła się na to, tak, jak tylko szczęśliwe matki uśmiechać się mogą, ale babka Hortensya wypuściła z dłoni moje ręce, wyprostowała się bardziéj jeszcze i rzekła dość oschle:
— Nie pojmuję, Matyldo, dlaczego pan Agenor nie oświadczył się jeszcze o Wacławę? Przyjechałam, aby rozmówić się z tobą o tém.
Zmieszały mię niewypowiedzianie te słowa i coprędzéj wybiegłam z salonu, aby ukryć rumieńce, które biły do twarzy, łzy, co się cisnęły do oczu, a przytém nie przeszkadzać rozmowie, któréj musiałam być celem.
Z pół godziny przebiegałam aleje ogrodu mocno wzruszona, a gdy, wracając, stanęłam na progu salonu, posłyszałam, jak babka Hortensya mówiła:
— Taki jest mój projekt, Matyldo, i niezwłocznie przyprowadzę go do skutku. Trzeba, aby on zobaczył Wacławę w całym blasku jéj piękności, aby tą oznaką przychylności méj dla was upewnił się co do moich względem Wacławy intencyi.
Moja matka poniosła do ust rękę swéj ciotki. Ja zaś zapałałam ciekawością dowiedzenia się, o co chodziło. Wkrótce ciekawość moja zadowoloną została.
Matka moja rzekła do mnie:
— Babcia Hortensya jest tak dobrą, że, chcąc, abyś się zabawiła i ukazała w świecie, wyda w Rodowie wielką tańcującą zabawę.
Serce poskoczyło mi z radości. Poraz piérwszy w życiu pochwyciłam obie ręce babki i ucałowałam je gorąco. Wązkie i suche usta, poraz piérwszy także, dotknęły mego czoła. Była to łaska, jaką, oprócz pani Rudolfowéj, nie widziałam, aby babka Hortensya okazała komukolwiek.
Po chwili matka moja zapytała o babkę Ludgardę.
— Została w domu. Nie mogła rozstać się ze swemi kanarkami — odrzekła ozięble.
Po obiedzie lokaj przyniósł koszyczek, pełen białéj bawełny, a długie białe palce mojéj babki rozpoczęły wyrabianie frywolitków. Zajęta swoją ulubioną robotą, podnosiła wzrok niekiedy i patrzyła na mnie uważnie. Widocznie jednak nie miała mi nic do zarzucenia.
W parę dni potém zjechało się do nas niespodzianie ze dwadzieścia osób z sąsiedztwa, pomiędzy któremi było kilka panien i kilku młodych ludzi. Po herbacie matka moja usiadła do fortepianu i zagrała kadryla. Pan Agenor, który dnia tego gorąco mi asystował, zaprosił mię do tańca, a vis-à-vis stanął Franuś z Emilką. Po kadrylu nastąpił walc, potém polka i mazur; ośm par młodzieży ochoczo tańczyło i improwizowana zabawa wybornie się udawała. Z pośród panien Zenia S. najbardziéj ożywioną była. Nie odstępował jéj na krok prawie jeden z młodych sąsiadów, świeżo przybyły do okolicy, pan Michał C. Tego pana Michała po raz piérwszy widziałam wówczas; nie powiem, aby widok jego zbyt korzystne uczynił na mnie wrażenie. Był to mężczyzna lat trzydziestu, wysoki, barczysty, z głową za małą w stosunku do wzrostu i pokrytą rudawym włosem, z okrągłemi rumianemi policzkami, nizkiém czołem i wydętemi wargami, pół-osłoniętemi rudawym, rzadkim wąsikiem. Wyraz twarzy jego okazywał pewną dobroduszność, dość pociesznie złączoną z odcieniem pretensyonalności malującéj się w układzie; blado-błękitne oczy patrzyły poczciwie i otwarcie, ale zarazem mętnie jakoś... niby głupowato. Przyjechał do nas pięknym powozikiem, założonym czwórką rosłych siwków, w nowiuteńkiéj uprzęży, ze służbą w dość gustownéj, nowiuteńkiéj także, liberyi. Wszystko zresztą u niego wyglądało nowiuteńko. Powóz zdawał się być wczoraj kupionym w fabryce, uprząż wczoraj wyszła od rymarza, lokaj wczoraj ugodzonym i przyjętym, frak i kamizelka wczoraj uszyte przez krawca, ręce wczoraj zapoznane z rękawiczkami. Cała wreszcie osoba pana Michała była nowiuteńka w naszém kółku. Powiadano, że po raz piérwszy wchodził w towarzystwo, zwane „wyższém”, bo ojciec jego zebrał sobie fundusz na ekonomowaniu w wielkich jakichś dobrach, i nowiuteńko nabył dla jedynaka obszerny majątek w naszych stronach, w którym on nowiuteńko osiadłszy, szukał sobie stosunków, przez które mógł-by nabyć praw obywatelstwa w obcym sobie dotąd świecie. Patrzyłam na niego i na Zenię, gdy tańczyli z sobą kadryla; wydało mi się, że rażąco wyglądali obok siebie. Na piérwszy rzut oka sprzeczność tę trudno było dojrzéć, bo Zenia nie była téż ładną: policzki miała tak, jak i on, zanadto trochę rumiane i włosy także niepewnego koloru. Ale po bliższém przyjrzeniu się, w oczach jéj dawało się spostrzegać coś, czego w jego oczach nie było: był to jakby błysk gorącego, lubo powstrzymywanego formami, życia i dowcipu, których całkiem pozbawione były bładawe źrenice pana Michała. Przytém układ jéj, wszystkie ruchy i gesta były ściśle salonowe i bardzo dystyngowane, wtedy, gdy pan Michał wyglądał jak Selenita, z nagła przeniesiony z księżyca na ziemię i uczący się dopiéro stawiać kroki po gruncie nieznanéj sobie planety. A jednak Zenia zdawała się być zachwyconą asystencyą barczystego sąsiada, który, rozmawiając z nią, modelował się wyraźnie na wzór innych obecnych młodych ludzi, przez co przybierał niesłychanie pretensyonalne i wymuszone pozy, tworzące pocieszny kontrast z dobrodusznością, odbijającą się na twarzy, i niezgrabnością rąk, wprawiających go nieustannie w kłopot niewymowny.
W połowie wieczora, gdy tańce ustały na chwilę i roznoszono lody, panowie wyszli do sali jadalnéj dla wypalenia cygara, może i swobodnéj pogadanki; w bawialnym salonie na kanapie siedziały same poważne panie, a ja poprowadziłam, dla wytchnięcia, towarzyszki do moich osobnych pokoików. Zmęczone tańcem, z rozpłomienionemi policzkami, zasiadłyśmy na paliowych sofkach mego gabinetu. Jedne z nas ochładzały się, jedząc lody, inne powiewały wachlarzami, a wszystkieśmy były wesołe i, przestąpiwszy próg salonu, z dala od oczu starszych osób i mężczyzn, czułyśmy, jakoby opadły z nas niewidzialne więzy. Ruchy stały się swobodniejsze, śmiech głośniejszy, jak to zwykle bywa w kole młodych rówienniczek. Przez kilka chwil trwało zachwycanie się ogólne memi ładnemi pokoikami, przeglądanie cacek toaletowych i illustracyi rozrzuconych po stołach. W końcu, chcąc do najwyższego już stopnia podnieść dobry humor moich gości, rzekłam:
— Cieszcie się panie! za parę tygodni będziemy miały w okolicy wielką tańcującą zabawę.
— Gdzie to? gdzie? — zawołało kilka głosów ciekawie.
— Będziemy tańczyły w szufladzie — powtórzyłam.
— W szufladzie? co to jest, Wacławo? — mów jaśniéj; — zapytano ze śmiechem.
— To jest — ciągnęłam — w salonie moich babek.
— Doprawdy? w Rodowie? — zawołano chórem. Nadzieja świetnéj zabawy wielce ucieszyła wszystkie te serca, bijące z młodym ogniem pod strojnemi sukniami.
— I skądże pani Hortensyi przyszła do głowy myśl wydania u siebie balu? — spytała jedna z towarzyszek.
— Kochana babcia pragnie, abym się zabawiła i po raz piérwszy ukazała się w liczném zebraniu — odpowiedziałam z pewną dumą; bo pochlebiała mi wielce myśl, że dla mojéj-to przyjemności ma być urządzona świetna zabawa.
— Szczęśliwa Wacława! zaledwie ukazała się w świecie, już jéj nadskakują, wydają dla niéj bale, starają się o jéj rękę... — rzekła Zenia która, z cechującą ją zwykle żywością, chodziła po pokoju, powiewając wachlarzem.
— Starają się! i któż jeszcze się stara!... — zapytała inna panna.
— Ach! i kto jeszcze! Niezwyciężony lew prowincyi, najświetniejsza konstelacya męzkiego rodzaju na horyzoncie naszym...
— Piękny, świetny, mądry pan Agenor!...
Wszystko to mówione było ze śmiechem.
— Moje drogie... proszę was... — zaczęłam, jąkając się i ze wzmagającym się rumieńcem, ale nie dokończyłam, bo oczy moje, jakby pociągnięte niewidzialną jakąś siłą, która na nie wpływ wywierała, zwróciły się w kąt pokoju i spotkały parę czarnych, palących, wlepionych w twarz moję oczu.
Nad oczyma temi rysowały się brwi czarne, pod niemi ponsowiały dumne wargi, uśmiechnięte słodko i pokornie. Była to Rozalia, która usiadła w zaciemnionym nieco kącie pokoju, jakby pragnęła co najwięcéj ukryć twarz swoję od wszystkich oczu, albo obawiała się, aby jéj ciemna wełniana suknia nie dotknęła jedwabnych, lub przezroczystych a kosztownych, strojów towarzyszek.
Patrzyła na twarz moję upornie, a po chwili ozwała się:
— Przyznacie téż, moje panie, że to szczęście Wacławy, nad którém się unosicie, jest zupełnie zasłużone i słusznie dostało się jéj w udziale. Nie prawdaż, że tak jest? O! jestem pewna, że nie inaczéj jesteście przekonane; bo czyliż ciocia Matylda dóbr obszernych nie posiada, a babka Hortensya znacznych kapitałów? Wacława zaś, czyliż nie jest jedyną córką piérwszéj, a przewidzianą drugiéj spadkobierczynią?
Wszystkie oczy zwróciły się na mówiącą. Spostrzegłam, że dwie lub trzy towarzyszki moje, z któremi byłam ściśléj sprzyjaźniona, zdawały się być niezadowolnione i jakby obrażone wyrzeczonemi przez Rozalią słowami.
— Moja Róziu — odpowiedziała z nich jedna — najzupełniéj zgadzamy się z tobą, że Wacława zasługuje na to szczęście, które ją przy piérwszym wstępie w świat spotyka, ale zdaje mi się, iż nie pochodzi to ztąd, że jest uważana za bogatą pannę, ale, że jest miła i dobra...
— Nie inaczéj — potwierdziło parę głosów.
Rozalia milczała, z wyrazem takiéj słodyczy na ustach i spokoju na czole, jakby zarzuty wymówione nie do jéj wcale słów się stosowały.
— Już to trzeba przyznać — zaczęła Zenia, siadając niedbale na poręczy krzesła i gestykulując żywo wachlarzem — już to trzeba przyznać, moje panie, że w naszym świecie z samą dobrocią nie daleko można zajechać... Mój Boże! przecież i ja chyba złą nie jestem, a jednak dotąd ani jeden starający się nie spadł mi z nieba...
Chórem zaśmiało się kilka głosów.
— No — odezwała się z nich jedna — jeżeli się nie mylę, Zeniu, to właśnie teraz niebo ci zsyła ten dar pożądany...
— Co? gdzie? wskażcie mi go? — wołała Zenona ze śmiechem.
— A pan Michał? — odpowiedziano.
Wargi Zeni zagięły się w pół pogardliwy, pół zadowolony uśmiech.
— Pan Michał — wyrzekła przeciągle, bawiąc się wachlarzem — to dobra partya...
— Cóż? nie pogardzisz nią zapewne? — zapytała z lekką ironią jedna z panien, piękna blondynka, o bladéj cerze i wiotkich kształtach.
— Być może — odpowiedziała Zenia, nie odrywając oczu od wachlarza.
— Mój Boże! — ciągnęła blondynka — nauczże przynajmniéj swego konkurenta właściwego użytku, do jakiego mają człowiekowi służyć ręce, bo jestem pewna, że o nim nie wié. Upewniam cię, że ciągłe spuszczanie, podnoszenie i zacieranie rąk pana Michała wprawia mię w stan rozdrażnienia nerwów nieznośny...
— Na szczęście — z odcieniem lekkiego szyderstwa odpowiedziała Zenia — nie jestem tak nerwową, jak ty, Helenko...
— Staniesz się taką, gdy przez długie sześć lat będziesz jak ja, bawiła się i nudziła naprzemian — odparła Helena, opierając na dłoni głowę, na któréj ciągły ból się skarżyła.
— Ale powiedzcie mi, moje panie — odezwała się Helena — dlaczego, od piérwszego naszego wstąpienia w świat, słyszymy, że mamy prawo wybierać sobie mężów tylko pomiędzy bogatymi ludźmi?
— Dlaczego? — odrzekła Irena, panna nie zbyt ładna, — bo czy jesteśmy same bogate, czy nie, wszystkie przywykamy od dzieciństwa do bogactwa, którego-by nam ubogi mężczyzna ofiarować nie mógł.
— A jednak może się zdarzyć przecie, że która z nas poczuje sympatyą właśnie dla ubogiego mężczyzny? — odezwała się nieśmiało młodziuchna Zosia.
— Albo bogaci ludzie nie starają się nigdy o ubogie panny? — zapytała Irena milcząca, mimowoli spoglądając na suknią swoję, najmniéj kosztowną z pomiędzy wszystkich naszych ubiorów.
— Dlatego, że bywają najczęściéj zrujnowani i obawiają się biedy — zabrzmiał z kątka głos Rozalii.
— A więc — ozwała się poważnie Emilka — potrzeba coś wymyślić takiego, co-by skłoniło bogate panny wychodzić za ubogich mężczyzn, a bogatych mężczyzn do żenienia się z ubogiemi pannami.
Ostatnie słowa Emilki przyjęto ze śmiechem ogólnym, jak to zwykle bywa między młodemi a wesołemi panienkami. Jedna tylko Rozalia, wyszedłszy ze swego kąta, stanęła na środku gabinetu ze skrzyżowanemi na piersi rękoma, i tocząc płonącém spojrzeniem po wszystkich twarzach, śmiała się właściwym sobie śmiechem, ostrym a szyderczym.
— O, moje panie! — zawołała — jak to znać, że jesteście jeszcze bardzo młode i mało świat znacie. Robicie propozycye i układacie plany, aby go zreformować, a nie wiecie, że świat jest bardzo uparty i przemienić się nie da. Żądacie, aby młode panny się nie nudziły! O mój Boże! czyliż to podobna? Przecie niewłaściwém jest, aby, w pięknym salonie mieszkając i w kosztownéj chodząc sukni, młoda panna była czémkolwiek na seryo zajęta. A skoro niczém na seryo się nie zajmuje, to już koniecznie nudzić się musi, nie prawdaż? Żądacie, aby bogate panny wychodziły za ubogich mężczyzn, a bogaci mężczyzni żenili się z ubogiemi pannami, wtedy, gdy bogactwo jednych i drugich jest najczęściéj tylko zwierzchnią obsłonką, pod którą mieści się ruina, postrach śmiertelny dla wszystkich, co nie umieją dać sobie rady na świecie. Niby więc bogata panna musi koniecznie szukać sobie prawdziwie bogatego męża, a niby bogaty mężczyzna prawdziwie bogatéj żony, bo inaczéj zabrakło-by im komfortu. Bez komfortu zaś czyliż żyć podobna? Zresztą, alboż to na świecie bogaci i ubodzy ludzie mieszają się z sobą tak, jak gruszki i jabłka w jednym koszu? Gdzie tam! jedni stoją po jednéj stronie zakreślonéj granicy, drudzy po drugiéj, i wcale nie znają się z sobą, a jeśli się schodzą kiedy, to dlatego, aby pierwsi wzięli od drugich pracę, a drudzy u piérwszych zarobili na kawałek chleba. A potém dla ubogiego bogaty zostanie znowu niedostępną istotą, a ubogi dla bogatego wyrobnikiem, może uczonym, poczciwym, użytecznym, ale zawsze tylko... wyrobnikiem.
Próżne więc wasze marzenia o rozszerzeniu albo zniesieniu téj granicy, która dwa światy rozdziela. Stoicie pomiędzy bogatymi, a więc wybierajcie sobie bogatych mężów, a jeśli żadnego z nich nie pokochacie, lub żaden z bogatych was nie pokocha, zostaniecie staremi pannami. Każda jednak z was, która posiada posag, niech się nie trwoży zbytecznie. Kochana lub nie, kochająca lub nie, będzie zawsze miała konkurentów tuzinami i wyjdzie za mąż. Co potém nastąpi? albo ja wiem? Może bohaterskiego kochanka westchnienia przykują jéj serce do ziemi; może umrze z suchot... bądź co bądź, wyjdzie za mąż i będzie stroiła się, podróżowała i będzie świetniała i błyszczała w świecie: a stare panieństwo, wieczna samotność serca, gorycz dla ludzi i świata, zostaną udziałem tych istot, które los postawił pomiędzy bogatymi, a odebrał im bogactwo; które nie są ani tém, ani owém; które nie należą do jednych z urodzenia, a do drugich z kieszeni; po które ubogi nie śmié, a bogaty nie chce sięgnąć; które wreszcie na gruzach swoich marzeń i pragnień staną, jak pomniki przesprawiedliwego i przemądrego porządku tego świata.
Zdziwione, z ciężkiém uczuciem w sercach i na twarzach, patrzyłyśmy na Rozalią, gdy to mówiła. Piérwszy raz widziałam ją wychodzącą ze zwykłéj sobie cichéj i pokornéj roli. Kotka o aksamitnych łapkach zmieniła się w moich oczach w hardą i szyderską lwicę. Słodkie jéj usta tryskały goryczą, pokorne czoło podniosło się wyzywająco, nozdrza rozdęły się, a oczy, odsłonione z powiek i rzęs długich, ciskały ogniem.
Zaledwie skończyła, otworzyły się drzwi od salonów i lokaj oznajmił nam wieczerzę.
Przy stole siedziałam pomiędzy panem Agenorem i panem Henrykiem. Naprzeciw mnie usiadła Rozalia, zmieniona znowu w mgnieniu oka, marmurowo spokojna, cicha, słodka i pokorna. Sąsiedzi moi bawili mnie na wyścigi, ale nie mogli z czoła mego spędzić chmury zamyślenia.
Przed oczyma memi, jak zaklęty, stał obraz babki Ludgardy z pooraném czołem, wzrokiem utkwionym w ptaszki, trzepocące się po klatce, na ustach ze słowami: „postarzałam, życie przebyłam sama jedna, nikt mię nigdy nie kochał!”
Przez parę tygodni, niby koniki polne, przelatywali po drogach konni posłańcy z Rodowa, rozwożąc po sąsiednich dworach bilety, w których pani Hortensya X. X. zapraszała krewnych, przyjaciół, znajomych do domu swego na zabawę, mającą się odbyć w ostatnich dniach Sierpnia.
Niby prąd elektryczny, po okolicy w mgnieniu oka rozeszła się wieść, że dumna, mimo światowéj uprzejmości, światowa, mimo podeszłego wieku, pani na Rodowie, wydaje świetny bal dla uciechy wnuczki swéj, Wacławy, i publicznego zamanifestowania swoich życzliwych dla niéj uczuć, które oczom sąsiadów przedstawiały się w dość imponującéj cyfrze testamentowego zapisu, albo i za życia jeszcze, przy ślubnym akcie téjże wnuczki, wyliczonéj summie.
Emilka, przy piérwszém zobaczeniu się ze mną, opowiadała mi: że mówiono wiele o tém w domu jéj matki, wobec zebranych tam kilkunastu osób, i że nikt już nie wątpił, iż, pomimo wątpliwie pomyślnego stanu majątku mojéj matki, będę posiadała milionowy prawie posag. Opowiedziała mi także Emilka, że przy rozmowie téj obecnym był pan Agenor, ale zdawał się wcale nie zważać na nią i przez cały czas przecierał tylko w milczeniu szkiełko lornetki, co było u niego oznaką głębokiego zamyślenia.
I wtedy dopiéro, gdy wyczerpano już cały zasób domniemań o przyszłym moim posagu, podniósł głowę i oświadczył, iż, według niego, mogła-bym wcale obejść się bez zapisów i bogatych darów méj babki, bo posiadam największy posag, jaki pociągnąć może młodego człowieka, to jest: wdzięki, dobroć, dowcip, staranne wychowanie i t. d. Na które to odezwanie się zebrane towarzystwo szeptać pomiędzy sobą zaczęło, iż pan Agenor jest człowiekiem brzydzącym się wszelką interesownością i stara się o mnie dlatego tylko, że się we mnie szczerze i szalenie zakochał. Emilka zupełnie podzielała to zdanie, bo, jak mówiła, gdyby była młodym mężczyzną, pokochała-by się także we mnie na zabój, i ani-by myślała o tém, czy posiadam cokolwiek, lub jestem zupełnie ubogą! Ach! i ja także podzielałam całém sercem zdanie towarzystwa, zachwycającego się bezinteresownością pana Agenora, i ja byłam pewna, że pokochał mię prawdziwie, całą duszą, z zapałem i poezyą, cechującą uczucia wszystkich bohaterów, o jakich kiedy czytałam. Serce moje przepełniało się nieznaną mi dotąd rozkoszą na samę myśl, że jestem tak bardzo, bardzo przez kogoś kochaną, a głowę moję napełniały różowe dymy zadowolnionéj miłości własnéj i odniesionego tryumfu, że ten ktoś, który mię kochał, był tak pięknym, świetnym, wielkim, że piękniejszego nadeń, świetniejszego i wyższego nie wymarzyła nawet wyobraźnia żadnego z romansopisarzy, którzy przecie bohaterów swoich malowali pęzlem bogatéj fantazyi i urabiali im kształty dłutem natchnionego dla sztuki serca.
Gdy tak myślałam, czułam wyraźnie, że wrażenie, jakie wywierał na mnie pan Agenor, przechodziło mi powoli z głowy do serca. Zdawało mi się, że w piersi méj poczynała rozsuwać się delikatna jakaś tkanka strun złotych, wydających z siebie dźwięki tęskne i radosne naprzemian. W coraz dłuższe popadałam zadumy. Głowę, osłabłą marzeń natłokiem, składałam na poduszce sofy, twarz kryłam w dłonie i zdawało mi się, że słyszę eteryczne, ciche dźwięki harfy, wychodzące z najgłębszego dna mego własnego serca i ulatujące pod same niebo, wysoko, pieśnią nadziei i dziękczynienia...
I cóż dziwnego, że, takiemi wrażeniami przejęta, pragnęłam całą duszą być tak piękną, jak nikt nigdy nie był na świecie, wydać się panu Agonorowi tak uroczą, jak żadna z kobiet, które dotąd spotykał na ziemi.
W zwierciedle mego gabinetu nie widziałam już młodziuchnéj, naiwnéj ex-pensyonarki, któréj całą ozdobą był uśmiech porannéj niewinności i spojrzenie przezroczyste, w jakiém nie odbiła się jeszcze ni razu żadna chmurka i żaden błędny ognik życia. Teraz w zwierciedle tém stawała często przede mną młoda panna, rozmarzona, zadumana, trwożna i zachwycona zarazem. Układała włosy swe w fantastyczne zwoje i patrzyła w przestrzeń oczyma, na których tle szafirowém rodziły się i konały rojami iskry złotawe i mglił się wilgotny połysk wzruszenia...
I cóż dziwnego, że drżałam od trwogi i nadziei na myśl o blizkiéj zabawie, na któréj po raz piérwszy ukazać się miałam tylu oczom od razu, na któréj, przedewszystkiém, miał mię w nowéj postaci ujrzéć pan Agenor?
Na kilka już dni przed dniem oznaczonym na wyjazd do Rodowa, w gabinecie moim Zosia rozłożyła po sofach trzy suknie, przezroczyste jak tkanina pajęcza, zdobne w coraz inne kwiaty i wieńce, a ja z matką moją oglądałyśmy je po kilka razy na dzień, nie mogąc zdecydować się na wybranie z nich jednéj.
Przed kilku miesiącami była-bym wybrała bez wahania białą lub niebieską suknią, bo dwie te barwy, łagodne i niewinne, najlepiéj harmonizowały z ówczesném mojém usposobieniem; teraz, po długiém wahaniu, wybór mój, za zgodzeniem się na to méj matki, padł na ubranie z krepy gorąco różowego koloru, przystrojone rozrzuconemi po sukni gałązkami śnieżnéj konwalii i z konwaliowym wieńcem na głowę. Potém długie jeszcze toczyły się narady między matką moją, mną i garderobianą Zosią, nad sposobem, w jaki uczesane miały być moje włosy, i nad tém, czy stosownie będzie uświetnić moję toaletę kilku kosztownemi klejnotami. Co do ostatniego punktu, matka zadecydowała po namyśle, że najlepiéj będzie, jeśli na balu ukażę się bez błyskotek, z wyjątkiem naszyjnika z pereł, zamkniętego brylantowém spięciem. Było to i skromne, i bogate zarazem. Po téj decyzyi matka moja wydobyła z szuflady swéj toalety pyszną ozdobę i oddała mi ją, mówiąc, że mogę ją odtąd uważać za moję wyłączną własność. Ucieszona byłam wielce, piérwszy raz w życiu otrzymanym, tak kosztownym podarunkiem, ale gdy znalazłam się sama w moim gabinecie z potokiem mlecznych pereł w ręku, zadumałam się nagle i długo.
Widok pięknego naszyjnika przywiódł ku mnie odległe wspomnienia z przeszłości. Przed oczyma stanął mi pokój, oświetlony po nocy balowéj kilkunastu świecami, w kandelabrach płonącemi, a w głębi pokoju tego, na sofie, wpół-leżąca postać mojéj matki, z gorączkowym rumieńcem na twarzy, z ręką gwałtownie rozrywającą wątłe nici, z których perły zbiegały po sukni jéj, jak grad rzęsisty, łącząc się ze łzami, spadającemi z jéj oczu...
Snadź po owéj nocy bolesnéj pamięci, ręka czyjaś, troskliwa o bogactwo mojéj matki, zgarnęła rozsypane perły i związała je na nowo w kilka sznurów bogatych. Pytałam siebie, czy myśli smutne, jakie wówczas napełniały głowę mojéj matki, rozproszyły się pośród światowego wiru bez śladu, czy téż zebrała je ona i nawiązała na sznur pamięci, który, leżąc na dnie jéj piersi, wiódł może jéj wyobraźnią od czasu do czasu ku pięknéj postaci mego ojca i spędzonym przy jego boku najpiérwszym latom młodości? Uparcie tkwiła we mnie myśl, że tak być musiało, że matka moja, pomimo zajść swych i roztargnień światowych, pomimo zresztą serdecznych około mnie starań, nosiła w sercu wspomnienia minionéj przeszłości. Śród gwaru i ustawicznego ruchu, w jakim obie pogrążone byłyśmy, spostrzegłam nieraz na jéj twarzy wyraz taki, jakby w ciszy i tajemnicy, nieprzystępnéj nikomu, żałowała czegoś, za czémś tęskniła, lub jeszcze skarżyła się na coś przed kimś niewidzialnym, z kim w głębi myśli swéj rozmawiała. I wyglądała wtedy tak, jakby porównywała siebie do owego wędrowca, o którym mi kiedyś mówiła, co, przez życie całe gnany wyobraźnią w coraz inne a inne miejsca, poczuł wóz swoich przeznaczeń zatrzymujący się na wydmie piasczystéj, o dopiekającym skwarze słonecznym i ostro wiejących wichrach...
Pewnego dnia przyniesiono mi z poczty kilka listów. Były to odezwy koleżanek, z któremi na pensyi łączyły mię węzły, jak nam się wtedy zdawało, wiecznéj przyjaźni. Z mniejszą lub większą przyjemnością odczytywałam te pisma, gdy podniósłszy oczy na siedzącą naprzeciw mnie moję matkę, spostrzegłam, że patrzyła na mnie z pewnym niepokojem, jak mi się zdawało, połączonym z ciekawością. Wyraźnie widziałam, że chciała coś wyrzec do mnie, o coś mnie zapytać, ale wahała się i usta jéj raz nieco zadrgały. Po długiém milczeniu ozwała się nakoniec tonem, który usiłowała widocznie uczynić obojętnym:
— Czy pomiędzy otrzymanemi listami nie znalazłaś Wacławo, listu od twego ojca?
Na dwa dni przed oznaczoną uroczystością przybyłyśmy do Rodowa. Jakże zdziwiłam się, gdy, w przededniu prawie licznego zebrania, zobaczyłam dom moich babek tak samo spokojny, cichy i niby w półsenném pogrążony milczeniu, jak był zawsze.
W bawialnym, głęboko ocienionym salonie, babka Hortensya i babka Ludgarda siedziały wyprostowane i spokojne; jedna z nich wyrabiała frywolitki, druga włóczkowe kwadraty, tak, jak gdyby żadna zmiana nie miała zajść w zwyczajnym trybie ich życia.
Liczna służba, jak zwykle, powoli i na palcach przesuwała się po pokojach, nigdzie nie słychać było wzmożonego ruchu, nikt się z niczém nie śpieszył, nikt na pozór nie wydawał żadnych rozkazów, ni rozporządzeń. Z oficyn tylko, w których mieściły się kuchnie, buchał z kominów dym obfitszemi niż zwykle kłębami; w cieplarniach ogrodnicy wybierali najgrubsze drzewa pomarańczowe i najpiękniejsze kwitnące rośliny i ustawiali je na stronie; w ogrodowych alejach kilku rzemieślników, bez najmniejszego stuku lub hałasu, podnosiło liczne rusztowania w kształcie wieńców, gwiazd i spiralnych piramid, na których miano w noc balową, zawiesić różnobarwne lampy. Była pewna powaga i duma w téj ciszy i niezmąconym spokoju domu, mającego nazajutrz przyjąć w swych ścianach przeszło sto zaproszonych osób. Znać było, że dom ten z dawna był przywykł do przyjęć podobnych, a pani jego uważała ten wypadek za tak zwyczajny w swém życiu, iż z jego powodu nie raczyła uczynić choćby jeden krok więcéj, niż zwykle, wymówić choćby jedno zbyteczne słowo, zaniedbać zrobienia choćby jednego kółka lub gzygzaczka w swoich ulubionych frywolitkach. Sprężyny gospodarstwa domowego, nakręcone tam snać z dawien dawna, działały same przez się: może pani domu pobudzała kiedy niekiedy ich poruszenia jedném jakiém słowem, lub jednym wyrzeczonym rozkazem; ale ani słowa tego, ani rozkazu, nikt z niewtajemniczonych nie słyszał, a przybyłym mogło się zdawać, że dom ten, zamiast do świetnego balu, gotuje się do cichéj poobiedniéj drzemki.
I dopiéro w dniu oznaczonym na zjazd gości, wychodząc z rana ze swego pokoju, poczułam się na dobre ogarnięta przed-balową atmosferą. W przeciągu upłynionéj nocy posępne szuflady zmieniły postać, nie żeby się stały wesołe i jasne, bo przeszkadzała temu sama już domu architektura, ale rozszerzyły się jakoś i napełniły nie błyszczącém i olśniewającém, ale poważném i wytwornego smaku bogactwem.
Przestrzenie w salonach powiększyły się, pod ścianami stały wysokie grupy drzew zamorskich, a z pomiędzy zieleni ich wychylały się gdzie niegdzie złociste pomarańcze, albo kielichy kwiatów o gorącéj barwie i upajającéj woni. Wielkie zwierciadła odbijały te z zieleni i kwiatów potworzone altany, i łamały w sobie srebrnawe światło kryształów, zwieszających się od licznych pająków na wzór soplów lodu, które zdobią w zimie drzewa i gzymsy domów. Ściany gabinetów przykryły się starożytnemi makatami, a tu i owdzie, od niechcenia, zarzucono na sprzęty kobierce wschodnie, z których każdy sam jeden przewyższał w wartości wszystkie modne sprzęty i błyskotne nowożytne cacka niejednego z sąsiednich, zbytkownie urządzonych, domów.
Na widok tych, po raz piérwszy dających się spostrzedz w Rodowie, przygotowań do balu, wzmogło się trwożne i radośne zarazem oczekiwanie moje.
Nogi drżały pode mną, gdy przechadzałam się po wonnych i wspaniale ustrojonych salonach, żadnego pokarmu do ust wziąść nie mogłam i tylko matka moja, spostrzegłszy zbyteczną mą bladość, kazała mi wypić kilka kropel wzmacniającego wina.
Tymczasem, w kilka godzin po południu, zaczęły przed ganek zajeżdżać liczne powozy, na dziedzińcu brzmiał ustawiczny turkot kół, klaskanie z batów, tentent koni i głosy służby, a salony napełniały się coraz liczniejszymi gośćmi.
Babki moje siedziały obok siebie na jednéj z kanap, wyprostowane, i uprzejmie witały przybywających, na-pół tylko podnosząc się z siedzenia i końce białych swych palców podając do uścisku damom, a panom do pocałowania. Żadna z nich nie powstała całkiem ni razu, ani zbliżyła się ku drzwiom na niczyje spotkanie. Za to matka moja i pani Rudolfowa robiły honory domu: piérwsza z właściwym sobie wdziękiem, pełnym godności i światowego taktu, druga — ze zwyczajną jéj także przesadną grzecznością, w któréj był odcień fałszu i obłudnego pochlebstwa. Spotykały one damy przy wejściu, panów na środku salonu, zapoznawały z sobą osoby, które po raz piérwszy się spotykały; rozpoczynały nici rozmów, związywały niemi rozliczne kółka, a potém, przechodząc od jednego z nich do drugiego, utrzymywały pomiędzy liczném zebraniem tę równowagę towarzyską, to powszechne ożywienie i zadowolenie, które jest arcydziełem gospodyń, biegłych w misternym kunszcie prowadzenia salonowéj zabawy.
Ja i Rozalia zajmowałyśmy się pannami. Dział nasz z pozoru tylko mógł wydać się łatwiejszym od działu naszych matek.
Usiłowania, jakie czyniłyśmy z Rozalią dla ożywienia licznego grona panien, które zasiadły pod jedną ze ścian salonu, mało miały powodzenia, témbardziéj, że młodzi mężczyzni, według przyjętego zwyczaju, nie zbliżali się do nas od razu, ale mieli sobie za obowiązek bawić rozmową poważne panie, lub łączyć się do kółek poważnych panów.
Siedziałyśmy więc wszystkie rzędem, tworząc rozmaitość tylko barwami sukien, bo pozy nasze i wyrazy twarzy były tak jednostajne, jakbyśmy wszystkie były mniéj więcéj wiernym portretem jednéj i téj saméj osoby. Wydawałyśmy się, jak róże na jednym krzaku kwitnące! a jednak, w głębi, jak wielkie, jak nieskończone pomiędzy nami leżały różnice!...
I nie założyła-bym się teraz oto, czy, w przeciągu mniéj więcéj godziny takiego pod ścianą posiedzenia, nie widziałam dwóch lub trzech ziewnięć, ukrytych naprędce batystową chusteczką, albo przysłonionych rozszerzonym nieco stereotypowym uśmiechem. Ale ręczyła-bym za to, że ziewnięcia te nie wyszły z ust moich, ani téż Rozalii. Dla mnie wszystko, co mię otaczało, było zbyt nowe i zajmujące, abym się choć na mgnienie oka znudzić miała; drżałam zresztą cała od oczekiwania rozpoczęcia się na dobre zabawy i czułam, że z przeciwnéj strony salonu, z pomiędzy grupy z ożywieniem rozmawiających mężczyzn, wysnuwały się i leciały ku mnie promienie pewnych wielkich, ciemno-siwych oczów... Rozalia zaś zdawała się być pod wpływem wewnętrznéj jakiéjś gorączki. Na śniadych jéj policzkach wybijały się krwiste rumieńce, oczy paliły się, wyrazy wypadały z ust prędko, z pośpiechem, niby gorączkowo, najczęściéj z towarzyszeniem wpół cichego chichotu. Utraciła całkiem marmurowy spokój czoła i pokorę postaci. Wyglądała, jak osoba, która się bardzo lęka, a pragnie okazać się odważną. Chwilami wpatrywała się we mnie tak dziwnie, że mi to aż przykrość sprawiało. Nie spuszczałam wszakże oczu i wytrzymywałam jéj spojrzenie. Alboż się czułam względem niéj winną?... Piątą godzinę uderzyły zegary, za oknami widać było, jak słońce schylało się już ku zachodowi, drzwi od jadalnéj sali otworzyły się na oścież, a na progu stanęło dwóch lokajów i zawiesiło serwety na swych ramionach na znak, że podano do stołu.
Zabawa bowiem wieczorna miała być poprzedzona wielkim obiadem.
Wkoło ogromnego stołu, ustawionego w podkowę, uginającego się nieledwie pod ciężarem sreber i kryształów, zasiadło około stu osób: poważne panie w koronkach na głowie i aksamitnych ciężkich sukniach, panny w różnobarwnych jedwabiach, panowie we frakach, na których czerni odznaczały się tylko bogate od zegarków łańcuchy. Wpół ciche rozmowy, prowadzono przy stole, rozeszły się po sali stłumionym szmerem, podobnym do brzęczenia roju pszczół, i łączyły się z dźwiękiem sreber i cichém licznéj służby stąpaniem.
Siedziałam pomiędzy dwiema pannami, najmniéj mi znajomemi, a tak milczącemi, że wszelkie usiłowania moje zawiązania z niemi rozmowy nie osiągały pożądanego skutku. Z razu więc zajęłam się śledzeniem fizyognomii i ubiorów siedzących wkoło stołu osób; ale im więcéj przeciągał się obiad, tém mniéj zajmowała mię ta monotonna zabawa, i zaczęłam nakoniec jak zbawienia wyglądać chwili, w któréj skończy się obnoszenie półmisków, następujących po sobie w takiéj ilości, że już i liczby ich zapamiętać nie mogłam.
Zegar w sali uderzył szóstą, potém siódmą godzinę, wskazówki jego dobiegały już do ósméj, a półmiski unosiły się jeszcze nad głowami towarzystwa, jak złowieszcze duchy gastronomii, zapowiadające nieskończoną nudę. Na wszystkich twarzach malowało się znużenie i przymus; kobiety, a szczególniéj panny, wyglądały jak istoty, znoszące z bohaterską i godną lepszéj sprawy cierpliwością dotkliwe katusze.
Nareszcie podano wety, a w téj saméj chwili, niby pistoletowe wystrzały, stuknęły korki, wydobywane z butelek szampana.
Jeden z gości, poważny mężczyzna o szpakowatych włosach i wąsach, wielce szanowany w okolicy obywatel, a przytém daleki nasz krewny, powstał napół z siedzenia, uniósł w górę kieliszek i, zwracając się do babki Hortensyi, pełnym poważnéj galanteryi głosem wyrzekł:
— Pozwolisz, szanowna pani, abyśmy, tu zebrani w jéj zacnym i gościnnym domu, w dowód głębokiego szacunku i życzliwych uczuć, jakie nas względem pani przejmują, wypili za jéj zdrowie.
Na hasło to, podnieśli się wszyscy panowie, i gwar głosów a dźwięk kieliszków stwierdził wyrazy poprzedzające.
Babka moja grzeczném, lubo zawsze wyniosłém skinieniem głowy podziękowała wszystkim i uczyniła ręką gest, dający znać, że pragnie coś powiedziéć. Wszyscy umilkli i patrzyli na nią z uszanowaniem. Babka Hortensya powiodła wkoło wzrokiem, wyprostowała się jeszcze bardziéj, i zaczęła mówić głosem tak dźwięcznym, że mógłby być wziętym za głos młodéj osoby, gdyby nie właściwe jéj, lubo znacznie złagodzone, twarde i surowe modulacye tonów.
— Wdzięczna wam jestem, szanowni sąsiedzi i krewni, za łaskawe usposobienia wasze dla mnie, których daliście dowód, nawiedzając dziś wspólnie moje progi. Życzliwości téj zresztą byłam pewną, bo, przebywszy między wami całe życie, miałam nieraz sposobność przekonać się o niéj z radością. Nie mogę jednak powstrzymać się od wyznania, że dzisiejszego zebrania pragnęłam najbardziéj dlatego, aby módz własną ręką i we własnym domu przedstawić wam córkę mojéj ukochanéj synowicy, Matyldy, pannę Wacławę, i polecić ją waszym pokrewieńskim i sąsiedzkim względom. Jestem stara, a ona zaledwie piérwsze w świecie zaczyna stawiać kroki; może być, że wkrótce zabraknie mię między wami, — przed nią długa jeszcze leży przyszłość. Niechże, gdy mnie nie stanie, ona mię w téj ukochanéj zastąpi okolicy i niech na nią przeleje się ten ogólny szacunek i przychylność, któremi cieszyłam się i zaszczycałam zawsze, przez czterdzieści blizko lat mieszkając w Rodowie.
Słowa te elektrycznym prądem przebiegły po całém towarzystwie, a we mnie ugodziły jak piorun. Przez chwilę zdawało mi się, że zemdleję pod gradem skierowanych na mnie spojrzeń, pod wpływem złączonych uczuć wdzięczności dla babki, radości, dumy i zmieszania.
Poważny obywatel, który wprzódy przemawiał, podniósł znowu swój kielich i, obiegłszy spojrzeniem towarzystwo, zawołał:
— Panowie! pijemy zdrowie panny Wacławy!
— Zdrowie panny Wacławy! — zawołał chór mężczyzn, dźwięknęły kielichy i wszystkie twarze zwróciły się ku mnie...
Stanowczo zostałam pasowaną na bohaterkę zabawy i byłam punktem, na którym powszechna skupiła się uwaga. Nakoniec babki moje podniosły się, a za niemi całe towarzystwo powstało od stołu. Po wyjściu z sali jadalnéj panny i młodsze panie udały się do swych oddzielnych pokojów, aby obiadową toaletę na balową zamienić. Matka moja poprowadziła mię także do mego osobnego pokoju. Tam z przygotowanym strojem czekała Zosia, ale matka moja usunęła ją i sama ubierać mię zaczęła.
Nad czołem podniosła mi włosy wysoko, a na nie lekko położyła wianuszek z konwalii; potém kilka długich loków spuściła mi na obnażone ramiona, a na szyi spięła naszyjnik z pereł. Własną też ręką ułożyła fałdy różowéj mojéj sukni, rozsiała między niemi gdzie niegdzie drobne konwalii gałązki i w rękę mi podała wachlarz, misternie rzeźbiony z kości słoniowéj.
Gdy już wszystko było skończone, kazała mi przejść się po pokoju parę razy, stanąć od niéj o kilka kroków, obejrzała mię od stóp do głowy i z zadowoleniem rzekła: dobrze! W téj saméj chwili ozwały się w oddali piérwsze akordy muzyki i przeciągłe tony jakiéjś, przez orkiestrę wykonywanéj aryi włoskiéj, rozpłynęły się po domu.
Jednocześnie dom cały i dziedziniec zagorzał od świateł, a w ogrodzie zapłonęły różnokolorowe lampy, rzędem pozawieszane w głębiach cienistych alei, unoszące się nad trawnikami w gwieździste koła i wieńce, albo rozrzucone gdzie niegdzie pomiędzy gęstwiną parku, jak błąkające się nieśmiałe ogniki.
Matka moja oparła moję rękę na swém ramieniu i obie wyszłyśmy do salonów, wrzących gwarem rozmów, a zalanych powodzią światła i muzyki.
Kiedy stanęłyśmy na progu sali do tańca, muzyka, jakby oczekująca tylko naszego wejścia, uderzyła ostatni akord tęsknéj aryi i zagrzmiała hucznym polonezem.
Tak jak w oném dawném, dziecinném o balu marzeniu, czułam zawrót głowy, tak teraz przed oczyma momi rozciągnęła się mgła delikatna, z za któréj olśniewającym blaskiem widniały twarze mnóztwa ludzi, barwy sukien i kwiatów i połyskliwe światła dyamentów. W głowie mojéj wszelka myśl ustała nagle, a stał się w niéj szum i wir niewypowiedziany, i tylko wyraźnie, bardzo wyraźnie, czułam i widziałam, że mnóztwo oczu wpatrywało się we mnie, że matkę moję i mnie otoczyło liczne koło mężczyzn, że rozległ się wkoło nas szmer słów, półgłosem wymówionych, z których każde miało upajający dźwięk uwielbienia. Wzrok mój ćmił się i niewyraźnie rozpoznawał przedmioty, ale słuch zaostrzył się i z dziwną przenikliwością chwytał w przelocie te półciche wyrazy, które, jak grad, nagłe i urywane, sypały się z ust otaczających nas z blizka, i biegły po sali coraz daléj, jak echa powtarzające się w nieskończoność.
Słyszałam, jak nazywano mię piękną, uroczą, zachwycającą, i jak podziwiano wspaniałą, nieuszkodzoną latami, piękność mojéj matki. Pytano się wzajemnie: która z nas jest piękniejszą? I odpowiadano sobie, że matka moja była pięknością w pełni rozkwitu, a ja młodziuchnym pączkiem cudownego kwiatu.
Nagle ocknęłam się i silniéj oparłam rękę o ramię mojéj matki, bo wir w méj głowie ustał, ale za to przez piersi ostra przemknęła błyskawica.
Obok mnie stanął pan Agenor i podawał mi ramię do poloneza. Świetnym a długim szeregiem posuwały się pary wokół salonu. Na przodzie szły panie poważne, o długich szeleszczących sukniach, oparte na ramionach panów podżyłych, a daléj młode panny obok młodych towarzyszów wieńcem mnóztwobarwnym. I całe koło, posuwistym, wdzięcznym krokiem, falowało w różne zwroty i skręty, niby wąż olbrzymi, mieniący się kameleonową grą kolorów, świetny połyskiem drogich kamieni, ożywiony ludzkiemi oczyma, które pałały wezbraném życiem.
Ręka mojego towarzysza drżała trochę, w lekkim uścisku trzymając dłoń moję; wzrok jego tkwił w mojéj twarzy, rozkochany, rozmarzony, a mnie się zdawało, że idziemy tak wszyscy poważnym pochodem, kierowani cudowną melodyą muzyki, prosto ku wrotom raju, które się wnet otworzą przed nami... Stopniowo, muzyka coraz wolniejsze przybierała tempo; pary rozłączały się, rozstawały z ukłonami; świetne koło rozprysnęło się po salonie; polonez był skończony, a natomiast szybki walc zaszumiał.
Pan Agenor znowu stał przy mnie i podawał mi ramię do tańca. Bal wrzał w całéj pełni, tańce następowały jedne po drugich, a przed rozpoczęciem każdego, wpadałam w formalne oblężenie od młodych panów, którzy dobijali się o szczęście tańczenia ze mną. Nawet pan Henryk, z okularami zsuniętemi na sam środek nosa i z policzkami okrytemi niezwykłym rumieńcem, stał nieustannie za mojém krzesłem, pilnował chwili, w któréj-bym mogła podać mu rękę do tańca, trzymał mój wachlarz gdy tańczyłam z kim innym i ilekroć miał ku temu sposobność, obdarzał mię komplementami, których końca dosłuchać nie miałam nigdy cierpliwości. Nawet Franuś zdobył się na rozpaczliwą jakąś energią i śmiałość, nie ustępował kroku innym, i chociaż wprawdzie nie wiele mówił, i zdawał się być bardzo wzruszonym, zaprosił mnie jednak do mazura, którego tańczył bardzo zgrabnie. Kilku innych, nieznanych mi dotąd, młodych panów, otaczało mię także ciągle, starając się o tańczenie lub rozmawianie ze mną i wyrywając sobie, jakby na wyścigi, najmniejsze słowo, choćby przelotne moje spojrzenie.
Pomimo tych hołdów, których widocznie byłam przedmiotem, pomimo szału zabawy, jaki mię ogarniał, czułam pewien niepokój i na serce coraz cięższe spadało mi uczucie. Pan Agenor nie zawsze należał do koła mężczyzn, którzy mię wciąż otaczali. Zbliżał się wprawdzie, tańczył ze mną, rzucał spojrzenia pełne rozkochania i rozmarzenia; nie mniéj jednak nie mogłam nie spostrzedz, że w sali pełnéj ludzi był punkt pewien, punkt, który jakby z umysłu i upornie trzymał się ciągle w jak największéj ode mnie odległości, a na pana Agenora wywierał wpływ przyciągający, któremu on oprzéć się nie mógł. Punktem tym była Rozalja...
I zaprawdę nigdy Rozalii nie widziałam tak piękną, jak wtedy. Była ona bez zaprzeczenia najpiękniejszą z całego licznego zebrania kobiet, i patrząc na nią, zapytywałam myślą: dlaczego ja właśnie zostałam uznaną za królową zabawy i najliczniejsze odbierałam hołdy, gdy właściwie jéj-to należały się one?
Pośród świetnie i bogato ustrojonych panien, wyróżniała się surową niemal skromnością ubioru: najmniejsza nie zdobiła jéj błyskotka, a pewna duma spoczywała w jéj prostéj sukni z białego muślinu, któréj krój, nie zastosowany do mody, okrywał klasyczne jéj kształty fałdami, podobnemi do posągowych draperyi. W czasie, gdy wszystkie głowy kobiece zdobne były w wieńce, perły, dyamenty i w misterny uplot włosów, na którym znać było długogodzinne przed źwierciadłem studya; Rozalia z hardą prostotą odrzuciła z nad czoła swoje czarne włosy, i opuściła je w bogate, lecz proste, warkocze na ramiona, które same jedne śród wszystkich pokryte były muślinem. W warkoczach tych tkwiło kilka różnokolorowych naturalnych astrów, niedbale i bez symetryi włożonych, widocznie bez uwagi, a nawet bez pomocy źwierciadła. Jeżeli ten strój, do zbytku skromny, bardziéj polny niż balowy, bardziéj pasterski niż do salonów zastosowany, był wynikiem rachującéj na efekt kokieteryi; należało przyznać, że Rozalia zręcznie umiała dopiąć swego celu. W istocie wyróżniała się z pośród nas wszystkich: postać jéj uwydatniła się na jednostajném tle naszém z wypukłą wybitnością płaskorzeźby, i pośród mnóztwa podobnych do siebie strojem i układem istot, sama jedna stanowiła odrębną, a energicznie wydatną indywidualność.
Układ i wyraz swéj twarzy Rozalia mistrzowsko potrafiła zastosować do dumnéj i poetycznéj prostoty swego ubrania. Wyglądała, jak wiejska niewinna dziewczyna, trafem jakimś wplątana w koło światowych i rozbawionych panien; jak dziewica, pełna słodyczy i spokoju, śród istot, które w zabawie coraz więcéj traciły konwenansową sztywność, a objawiały ten szał i to upojenie, które tém nagléj wybuchają na zewnątrz, im dłużéj i ściśléj ukrywane były w piersi. Wysokim wzrostem swym przenosząc wszystkie towarzyszki, panowała nad niemi spokojem ruchów i pogodą czoła, które podniosło się wysoko, zda się, z dumą ubóztwa, niewinności i prostoty.
Za każdém spojrzeniem na Rozalią, nie mogłam stłumić w sobie jakiegoś gorzkiego, niemal trwożnego uczucia; widok jéj zdawał się być czarną plamą, rzuconą ręką nieznanego fatalizmu na tło świetne, śród którego czułam, że błyszczałam najjaśniéj.
Im dłużéj ciągnął się bal i im więcéj się ożywiał, tém dotkliwszém dla mnie stawało się to gorzkie uczucie. Widziałam wyraźnie, że stopniowo i jakby ulegając sile, potężniejszéj od jego woli, pan Agenor oddalał się ode mnie, a zbliżał do téj czarodziejki, co patrzyła na niego swemi czarnemi oczyma tak słodko i niewinnie, a pałająco zarazem... W mazurze postać jéj chyliła się ku niemu wiotko a miękko, na wzór gałązki powoju, która pragnie dąb poblizki otoczyć swemi sploty; gdy w walcu obejmował jéj kibić, powieki zapadały na gorejące jéj źrenice, ale policzki pałały szkarłatnym rumieńcem, lub mieniły się w bladość namiętną, a energiczne pąsowe wargi roztwierały się uśmiechem tak niewinnéj słodyczy, ale zarazem tak rozkosznego wzruszenia, że stawała się podobną do tych dziewic, malowanych na obrazach, które, porywane przez kochanków, zasłaniają sobie oczy ze wstydem, ale drżą z rozkoszy i namiętnie uginają się w ich objęciu...
Kto ją nauczył téj dziwnéj sztuki splatania dziewiczéj niewinności z płomiennością namiętną? Kto jéj powiedział, że uplót tych dwóch sprzeciwieństw stworzy nieprzeparty urok tajemniczości i zagadki? Zkąd brała siłę do urobienia według woli twarzy swéj i postaci? Co było w niéj sztuką, a co naturą? Dlaczego, w jakim celu, ubiorem i układem pragnęła wyróżnić się pośród nas wszystkich? Nie mogąc być najświetniejszą, widocznie pragnęła pokazać się najuboższą, a tém ubóztwem owinęła się, jak królowa purpurą. Nie mogąc zaćmić sobą mnie, która zajmowałam wszystkich młodością mą, świeżością i wysoką pozycyą, jaką babka w domu swym mi nadała, postanowiła odciągnąć ode mnie człowieka, o którego uwagę, hołd i uczucie najwięcéj mi chodziło.
Zaczynałam poczuwać w sercu dziwne jakieś wzruszenia, których dotąd nie znałam; były one niewyraźne i zmieszane, ale porównywałam je do huczącéj kędyś w oddali i zbliżającéj się burzy... Każda z towarzyszek moich, tak samo jak ja, ścigała kogoś mniéj lubo więcéj płonącemi oczyma i pragnęła spojrzenia te ukryć przed wzrokiem innych, a one pomimo jéj woli wyrywały się ze źrenic, biegły ku wybranemu punktowi, w drodze spotykały się i krzyżowały z mnóztwem podobnych spojrzeń, tworząc w przestrzeni błyszczącą i drżącą siéć, splecioną niby z naelektryzowanych nici.
Uszu moich dolatywały urywane rozmowy, złożone z półsłówek, wymawianych półgłosem, a w każdéj z nich była sielanka, mogąca się zamienić w dramat prawdziwy, lubo bardzo podobny do komedyi.
W ogromnéj sali zaczęło robić się parno i duszno, wachlarz mój łagodnym swym powiewem nie mógł mi ochłodzić pałającego od zmęczenia i wzruszeń czoła. Po walcu, którego przetańczyć musiałam ze wszystkimi prawie z kolei młodymi ludźmi, zdyszana i z zawrotem głowy, wbiegłam do małego gabinetu, łączącego salę do tańca z jadalną i upadłam na stojącą przy drzwiach kanapkę,
W gabinecie nie było nikogo, u góry paliła się kolorowa lampa, a etażerka, pełna cacek, stojąca obok kanapki, zasłaniała mię całkiem przed oczyma osób, przechodzących niekiedy z jednéj sali do drugiéj. Naprzód dwaj mężczyzni, trzymając się pod ręce, z wolna weszli do gabinetu.
— Jak myślisz? — mówił jeden z nich półgłosem — co znaczyła przemowa pani Hortensyi o wnuczce w czasie obiadu?
— Hm! — odpowiedział drugi z namysłem — według mnie, może się ona tłómaczyć co najmniéj pół milionową cyfrą testamentowego zapisu pani Hortensyi...
— Jeśli nie zapisu całego Rodowa — dorzucił piérwszy.
— Być może! Nic dziwnego, że Agenor...
— Ha, ha, ha! — dokończył głośnym śmiechem piérwszy mężczyzna, urwany frazes drugiego — i obaj weszli do sali jadalnéj.
Na ich miejsce weszły do gabinetu dwie panny, trzymając się także pod ręce i powiewając wachlarzami.
— Czy uważasz, Franiu — mówiła z nich jedna — jak dziś wszyscy panowie upędzają się za Wacławą?
— Jakże-bym miała tego nie widziéć! — odparła druga; — z jéj-to przecie powodu jesteśmy dziś tu, jak na pustyni...
— Co to znaczy miéć taką babkę, jak pani Hortensya!...
— Ha, ha, ha! — głośnym śmiechem dokończyła druga panna i obie weszły napowrót do sali tańca.
Coraz cięższe uczucie spadało mi na serce; w głowie myśli wirowały zawrotnie. Nie wiedziałam dlaczego, ale posłyszane urywki rozmów upokorzeniem i wstydem oblewały mi czoło. Na progu, tuż obok etażerki, która mię zasłaniała, trzech już stanęło mężczyzn, z po-za cacek rozstawionych na etażerce mogłam nawet widziéć ich twarze.
— Henryku! — zainterpelował jeden z nich towarzysza — jak uważam, naprawdę zająłeś się panną Wacławą.
— Śliczna osoba! — wycedził pan Henryk S.
— To prawda, ale bodaj stracona już dla nas.
— Dlaczego?
— Alboż nie widzisz? toć Agenor...
— Nie pojmuję, dlaczego matka i babka życzą sobie wydać za niego pannę Wacławę?
— Czy nie znasz pani Hortensyi? Dla niéj brzmiące nazwisko i liczne stosunki stanowią wszystko, a Agenor...
— Co po tytule, kiedy pustka w szkatule... — wycedził znowu pan Henryk.
— Pustka w szkatule, ale za to pałacyk piękny!...
— Ha, ha, ha! sprytny z niego człowiek! zostawił fundusz na bruku paryzkich bulwarów, a teraz szuka indemnizacyi w pięknych oczach panny Wacławy...
— Gdzie tam w pięknych oczach! Powiedz raczéj: w testamencie pani Hortensyi...
— Ha, ha, ha! — zaśmiały się trzy głosy i mężczyzni zniknęli z progu.
Siedziałam jak przykuta do miejsca; obu dłońmi przycisnęłam serce, które uderzało trwogą, wstydem i gniewem. Upokorzyły mię te rozmowy, w których przeważną rolę odegrywała nie osoba moja, ale moje domniemane bogactwo, a z których każda zakończoną była wybuchem śmiechu, krew ścinającym mi w żyłach. Po raz piérwszy trwożne zadałam sobie pytanie: czy pan Agenor istotnie mię kochał i czy w myśli jego nie zarysowała się także nieszczęsna cyfra mego posagu? Z gniewem przypuszczenie to odrzuciłam od siebie i zadrżałam z oburzenia przeciwko tym, którzy posądzać śmieli o tak nizkie uczucie jego, ubranego przeze mnie najświetniejszemi blaskami, jakie wysnuć z siebie może wyobraźnia rozmarzonéj i wierzącéj dziewczyny...
Jeszcze nie zdołałam dobić się ładu z myślami i uczuciami memi, gdy za etażerką zamigotało kilka różnobarwnych sukien.
— Boże! jakże mię głowa boli! — ozwał się przeciągle słaby głos Heleny i blada istota zakaszlała kilka razy suchym kaszlem.
— A jednak bawisz się wybornie, Helenko — zarzuciła jedna z towarzyszek.
— Ha, ha, ha! — zaśmiała się Helena — bawię się! O ile sobie przypominam od dwóch lat ani razu nie bawiłam się tak dobrze!
— Dlaczego od dwóch lat?
— Bo przed tém zdawało mi się, że patrzyłam na twarze ludzkie, a teraz coraz więcéj widzę, iż są to tylko maski i nudzą mię te wieczne komedye!
— Nie wierzysz nawet w sentyment dla ciebie pana Alfonsa?
— Komedyant! — wycedziła Helena.
— Ani w miłość dla Wacławy pana Agenora?
— Zrujnowany panicz, który chce reparować się jéj posagiem!
— Mój Boże! Helenko, czy sądzisz, że pan Ludwik mnie nie kocha?
— Wątpię!
Usłyszałam westchnienie panny, pytającéj o prawdziwość sentymentów pana Ludwika.
— Albo ten z igły zdjęty pan Michał — ozwała się znowu Helena — czy myślicie, że na prawdę zajęty jest Zenią? Gdzie tam! chce się dorobkowiczowi przyjść co najprędzéj do zaszczytnych w świecie stosunków, a wié, że gdy się z Zenią ożeni, będzie ich miał mnóztwo...
— Jakże to smutno, moje drogie!
— Bardzo smutno!
— Więc można przypuszczać, że niéma na świecie prawdziwéj miłości?
— Może gdzie i jest, ale ja o niéj nic nie wiem.
— Więc niéma i prawdziwego szczęścia...
— Może gdzie i jest, ale to kruk biały i łabędź czarny...
— Powiedźcie mi więc, moje drogie, po cóż tu przybyłyśmy wszystkie?...
— Żeby się bawić...
— Kiedyż-bo na prawdę nie bardzo się i bawimy.
— Żeby się ludziom pokazać...
— W jakim celu?...
— W celu wyjścia za mąż.
— Mój Boże! jakże tu wyjść za mąż, kiedy nikt prawdziwie nie kocha?
— Ale są ludzie, którzy stanowią dobre partye.
— A jeśli która z nas nie zechce dobréj partyi, bez domieszania chociaż odrobinki miłości?
— Zostanie starą panną!
— To straszna perspektywa!
— Zapewne, to téż robimy wszystko, co możemy, aby jéj uniknąć.
Milczały kilka sekund. Helenka znowu ozwała się piérwsza:
— Co myślicie o Irenie, która widocznie wyda się za tego tłustego i skąpego pana Prota?
— Praktycznie uczyni, ale nie zazdroszczę jéj wcale, ani pana Prota, ani sześciorga przyszłych pasierbów.
— Lituję się nad nią serdecznie...
— I cóż ma począć, skoro nikt z młodych panów nie starał się nigdy o jéj rękę.
— To dziwna rzecz! bo, według mnie, Irenka to bardzo dobra i miła dziewczyna. Nie jest wprawdzie piękną, ale ma wcale zgrabną figurkę, ładne oczy i może się podobać...
— Cóż z tego, kiedy nie ma posagu!
Milczały znowu chwilę, potém jedna z nich rzekła:
— Czy uwierzycie panie, że choć zabawa bardzo jest świetną i ożywioną, mnie jakoś dziwnie smutno.
— I mnie także! — potwierdziło parę głosów.
— A mnie przeciwnie, śmiać się chce ze wszystkiego, co się na świecie dzieje — rzekła Helenka i zakaszlała parę razy.
— Twój śmiech, Heleniu, smutniejszy od płaczu — zarzuciła któraś z towarzyszek, zmienionym głosem.
I posłyszałam kilka na raz westchnień, słabo i nieśmiało wydobywających się z piersi. Lecz nagle westchnienia zagłuszone zostały śmiechem.
— Ha, ha, ha! — chórem zaśmiały się rozmawiające towarzyszki — jakeśmy śmieszne! Zebrałyśmy się tu w kątku i medytujemy nad marnościami tego świata, a tam walca tańczą... pójdźmy tańczyć!...
Podały sobie ręce, a gdy wchodziły do sali, przede mną z za cacek ustawionych na etażerce, zamigotało złoto bransolet, zdobiących ich obnażone ramiona, i od powiewu ich sukien rozwiała się wkoło woń wytwornéj perfumy.
Zerwałam się z miejsca i stanęłam nieruchomie, z czołem spuszczoném na dłonie.
Umilkły smętne a zawrotne takty walcowe, a natomiast rozbrzmiały wesołe akordy, wzywające pary do czwartego już, czy piątego kadryla. Zamyślona, z oczyma zasnutemi jakąś mgłą wilgotną, stanęłam na progu sali. Obok mnie stanął natychmiast pan Agenor.
— Pozwolisz pani przypomniéć sobie, że miałem szczęście otrzymać od niéj obietnicę tego kadryla — rzekł, podając mi ramię.
Stanęliśmy do tańca, a naprzeciw mnie zobaczyłam stojącą Rozalią. Kiedy muzyka grała przed wstępne takty, patrzyłam uważnie na pana Agenora. Oczy jego tkwiły także w mojéj twarzy, ale — dziwna rzecz! wydało mi się, że wzrok jego dwoisty był jakiś, i gdy połowa ocznych jego promieni spływała na mnie, druga połowa w ukośnym kierunku dążyła do Rozalii.
Daremnie usiłowałam wmówić w siebie, iż spostrzeżenie to było prostém przywidzeniem; w piersi huczały i burzyły się uczucia dziwne, niby coraz bardziéj zbliżająca się burza...
W tańcu pan Agenor mówił mi mnóztwo pięknych rzeczy, a gdy go słuchałam, wszelkie obawy i przykre uczucia znikały, jak zaklęte mocą jego słowa i dźwiękiem głosu. Lecz skoro tylko przestawał mówić, wracały tłumem i widziałam już tylko czarne płonące oczy Rozalii, które z pod rzęs długich patrzyły na niego tak niewinnie a namiętnie zarazem, i dwoiste promienie jego wzroku, z których połowa zawsze wyrywała mu się z pod powiek, jakby przemocą, i uciekała ode mnie...
W ostatniéj figurze kadryla pan Agenor nachylił się nieco ku mnie i szepnął:
— O jakże wdzięcznym jestem pani za ten ofiarowany mi kadryl! każda chwila, obok pani spędzona, unosi mię w niebo wybranych!
Gdy kończył te wyrazy, koléj tańczenia przyszła na niego i na Rozalią. Postąpili oboje na przód i widziałam, jak przy zbliżeniu się rzucili sobie w twarze ogniste spojrzenia.
Ale pan Agenor wrócił do mnie i kontynuował rozmowę:
— Jestem podobny do spragnionego wędrowca — mówił — który, długo po piaszczystych wędrując pustyniach, znalazł nareszcie oazę, a na niéj kwiat cudownéj piękności...
Tu przyszła nań znowu koléj podania ręki Rozalii, i spostrzegłam, że obie ich dłonie splotły się silnym i dłuższym, niż trzeba było, uściskiem.
Utworzyliśmy wielkie koło, pan Agenor dokończył mi rozpoczęte słowa:
— Oazą tą — rzekł — na któréj zatrzymałem się w wędrówce mego życia, są chwile przy pani spędzone, a kwiatem wspaniałym, jaki na téj oazie znalazłem, jest uczucie...
Nie dopowiedział, bo w téj chwili koło rozrywało się w pojedyńcze pary. Objął moją kibić drżącém ramieniem, ale głowa jego, niby słonecznik za słońcem obróciła się w stronę Rozalii, która okręcała się z innym tancerzem.
Kadryl był skończony. W sercu mojém wzmogły się przykre uczucia, burza wrzała już w niém i huczała na dobre...
W sali coraz duszniéj było i parniéj, pomimo, że otworzono na oścież drzwi od ogrodu. Dążyłam ku drzwiom tym, aby ochłodzić się nieco na progu, gdy na drodze mojéj zobaczyłam Rozalią, stojącą tak, że koniecznie przejść obok niéj musiałam. Stała oparta ręką o konsolę, z takiém rozpromienieniem na twarzy, jakiego nigdy jeszcze u niéj nie widziałam.
Okropność! Radość, rozlana po twarzy kuzynki, ugodziła mi w samo serce ostrém zakłuciem: pomyślałam sobie, że zapewne wzniecał ją długi uścisk ręki pana Agenora i ogniste spojrzenie jego, i poraz piérwszy w życiu doświadczyłam uczucia głuchéj niechęci, podobnéj do nienawiści.
— Kuzynko! — rzekłam, zatrzymując się nieco obok Rozalii — dziwnie jesteś ubrana! Toć wiész zapewne, że na bale nie używają się suknie pod szyję, a te astry, tak niedbale włożone, wypadają ci z warkoczów!
Nie zastanowiłam się ani sekundy nad słowami, jakie wyrzekłam, i ani pomyślałam, czy zawierają one w sobie choć szczyptę zdrowego rozsądku. Widziałam tylko, że ubiór Rozalii wyróżniał ją z pomiędzy nas wszystkich i czynił ją cudownie piękną i uroczą.
Podniosła na mnie oczy, pełne słodyczy, a zarazem brwi jéj w harde zagięły się łuki i na ustach osiadł uśmiech przejmującéj ironii. Dotknęła ręką kwiatów, które w malowniczym nieładzie spuszczały się na jéj ramiona, i odpowiedziała zwolna:
— Życzę ci, śliczna kuzynko, aby na wzór moich biednych astrów, które mi opadają z warkoczów, nie opadły z ciebie kwiaty marzeń i złudzeń dziecinnych!
Odpowiedź Rozalii, słodkim wymówiona głosem, zasyczała mi w uchu, jak ostry sarkazm i prosto w oczy rzucone naigrawanie się z młodości mojéj i wiary. Zakryłam twarz wachlarzem, czując, że blednę, i nie chcąc, aby ktokolwiek zmianę tę dojrzał, żywo odwróciłam się od Rozalii. Obok siebie zobaczyłam Emilkę, pochwyciłam jéj ramię i wybiegłyśmy obie do ogrodu.
Noc sierpniowa, ciepła i cicha, pogodne sklepienie rozpościerało się nad gorejącym różnobarwnemi światłami ogrodem. Pomiędzy oświetloną lampami przestrzenią w dole, a gwiaździstemi u góry blaskami, wisiał pas grubych cieni, niby przepaść, którą-by trzeba przebyć, ażeby z ziemi dostać się pod niebo. Idąc w milczeniu obok Emilki, myślałam, że takie same cienie leżą pomiędzy sercem człowieka, a wymarzoną przez niego krainą ideałów. Te lampy na ziemi, które wnet pogasną, to może symbole połysków świata, obok których tyle błąkających się spostrzegałam cieni; te gwiazdy na niebieskim stropie, to jakby obrazy prawd wiekuistych i niezmąconych radości, kto wié, niedosięgniętych może, jak niebo? Emilka może téż podobne zadawała sobie pytania, może téż była smutna, bo, milcząc, szła koło mnie, i obie cicho przemykałyśmy się pod jodłami, których stopy kąpały się w rozsianych po ziemi lamp promieniach, a szczyty tonęły w ciemności i czarne w górze tworzyły sklepienia. Tu i owdzie zaszeleściły ciche stąpania, zaszemrał odgłos rozmowy, stłumionemi prowadzonéj głosami, zamigotało za drzewami parę sukien kobiecych, a my biegłyśmy coraz daléj i głębiéj w ogród, unikając spotkania z przechadzającemi się osobami. Po chwili znalazłyśmy się w parku, w którym, nikogo już, jak się nam zdawało, nie było, i gdzie wśród gęstwiny, zrzadka tylko, zapalone błąkały się lampy. Za to czarny pas, rozdzielający ziemię od nieba, mniéj tam był ciemnym, gwiazdy świeciły widoczniéj, i wyraźniéj słychać było, jak wietrzyk łagodny poruszał w głębi gajów młode brzóz gałązki. Objęłyśmy się ramionami i usiadłyśmy obok siebie na ławeczce, w zupełnie ocienioném miejscu. Pałac ze swemi gorejącemi oknami pozostał za nami daleko, zakryty gęstą drzew zasłoną, i tylko kiedy niekiedy dochodziły nas oderwane dźwięki muzyki, albo nagłe wybuchy głosów, rozpływające się wnet w szmer monotonny i tłumiony przestrzenią.
Zbliżyłyśmy do siebie nasze uwieńczone głowy i splotłyśmy dłonie silnym uściskiem.
— Smutno mi! — szepnęłam Emilce do ucha prawie.
— Smutno mi! — odszepnęła.
I milczałyśmy obie, patrzyłyśmy w gwiazdy, pytając je o tajemnice tego dziwnego świata, który nas pochłaniał, a może i o zagadki własnych serc naszych.
— Emilko! — rzekłam po chwili — powiedz mi, czém jest to wesele, z za którego widnieją tak rozliczne cierpienia?
— Złudzeniem! — odpowiedziała zwolna.
— A ten blask olśniewający, po którym włóczą się takie brzydkie, tajemnicze plamy?
— To opium, którém poją się ludzie, aby uśpić bóle swoje — odrzekła ciszéj jeszcze.
— A taż dwulicowość ludzka, w któréj prawdy dopytać się nie można?
— To wielka maskarada świata.
— Emilko! — zawołałam — gdzież więc jest prawda?
— Nie wiem — odrzekła, i długo milczałyśmy znowu.
— Prawda — zaczęła po chwili Emilka — każda z nas, gdy w świat wstępuje, czuje ją w sercu swojém, ale dlaczego potém traci ją, kędy ona ulata? ja nie wiem.
W głosie Emilki drżał żal bez granic, a w burzę moich uczuć wlał nowy żywioł boleści.
— A więc — zaczęłam — niepodobna nam dociec, co prawdą jest na ziemi, a co udaniem? Co treścią istotną serc i myśli ludzkich, a co pustą tylko formą? Może to, co widzimy, nie exystuje wcale? Emilko! możeśmy chore obie? Słyszałam o chorobie, która wprawia ludzi w dziwaczne przywidzenia. Myślę, że to, co widziałam dziś i słyszałam, było tylko przywidzeniem!
— Nie, to było prawdą — szepnęła Emilka.
— A więc — zawołałam — którąż z nas on kocha? mnie czy ją? — Emilka silniéj otoczyła mię ramieniem i skroń swą do mojéj przycisnęła skroni.
— Wacławo — mówiła z cicha z pieszczotą — jestem starsza, wiele starsza od ciebie, kocham cię, prawda niezupełnie jeszcze uleciała z mego serca... żal mi cię... on ciebie nie wart!... a jednak musisz go przyjąć...
— Dlaczego? — zawołałam.
— Bo nie masz prawa wyboru... bo żyjesz w sferze, któréj granic przekroczyć ci nie wolno; bo jeśli serce pociągnie cię do kogoś, kto nie będzie miał takiego jak on pięknego pałacyku i takiego brzmiącego nazwiska, matka twoja powié ci tak, jak mi dziś moja powiedziała: ten człowiek nie dla ciebie...
Każde słowo Emilki ból mi sprawiało. Ideał mój chwiał się na swym piedestale; na wspaniałym kwiecie, który mi w sercu rozkwitnął, chwiały się purpurowe listki, a czułam, że każdy z nich, gdy uleci, uniesie z sobą skrwawioną szmatkę mego serca... Zebrałam wszystkie siły mego ducha, kwiat mój otoczyłam niemi i cała drżąca przyciskałam dłoń do piersi, aby z niéj nie uleciały, długiemi wypiastowane marzeniami, uczuć listeczki.
A przed oczyma memi stała wciąż Rozalia... przy niéj widziałam pana Agenora; może tam w sali tańca stoją teraz obok siebie i patrzą sobie w twarze, albo w szalonym walcu ona zwiesza się na jego ramieniu, anielsko niewinna, szatańsko namiętna. Na widok tego obrazu, zdawało mi się, że serce zamrze mi w piersi z boleści, a tu obok niego stawała twarz Heleny, zbladła w pogoni za ideałem, i w uszach brzmiały gorzkie jéj słowa: może i jest miłość na świecie, ale ja o niéj nic nie wiem! Pod ciężarem tych słów młodéj towarzyszki uginała się myśl moja, a w piersi méj wzmagała się walka prawdy, która tkwiła w mém sercu z oblegającemi mię zewsząd zmorami fałszywych pozorów...
Spojrzałam w twarz Emilki, — smutnemi oczyma patrzyła w gwiazdy. Skroń moję mocniéj na jéj czole oparłam, a po płonących moich policzkach powolne i gorące spływały łzy... Nagle wzrok Emilki oderwał się od nieba, wyciągnęła przed siebie rękę i rzekła cicho:
— Patrz, Wacławo! myliłyśmy się, sądząc, że same jedne jesteśmy w parku.
Spojrzałam w kierunku jéj ręki.
O kilkadziesiąt kroków od ławeczki, na któréjśmy siedziały w ukośnym nieco kierunku, było sztucznie usypane dość wysokie wzgórze, a u szczytu jego, pomiędzy kilku staremi modrzewiami, szarzała grota kamienna, oświetlona teraz w głębi bladawą lampką.
W otworze téj groty, otoczonym gęstemi splotami dzikiego bluszczu, stał mężczyzna, którego po raz piérwszy w życiu widziałam. Po balowém ubraniu poznać mogłam, że był także gościem mojéj babki, lecz ani przy obiedzie, ani w ciągu zabawy nie spostrzegłam obecności jego w salonach. Może przyjechał przed chwilą dopiéro, może go w różnobarwnym i ściśniętym nie dojrzałam tłumie. Bądź co bądź, oczy moje utkwiły w téj postaci i oderwać się od niéj nie mogły; nawet mgła łez, która je zaćmiewała przed chwilą, rozstąpiła się nagle i zwiększyła się siła wzroku, jakby zrządzeniem wyższéj jakiéjś woli, która chciała abym jasno widziéć mogła. Był brzydki prawie i cudownie piękny zarazem. Wzrost miał średni i ręce skrzyżowane na szerokiéj piersi. Światło od dwóch na modrzewiach zawieszonych latarni padało na czoło wielkie, wypukłe, ciemnemi ocienione włosami i ukazywało spokojne, podłużnie wykrojone oczy i myślące, łagodne usta.
Rysy jego były nieregularne, a mimo to, rozlewała się po nich harmonia niewymowna; w postaci artysta-snycerz nie znalazł-by wzoru na wykucie kształtów Apolina, lecz urobił-by z niéj posąg siły i spokoju.
Był tak niepodobny do wszystkich mężczyzn, których znałam, iż trzeba było koniecznie pomyśléć, że z innego pochodził świata. Nie miał ani źdźbła połyskliwych pozorów, któremi świetnieli tamci, a jaśniał za to cały niezmiernym spokojem i wielką podniosłością ducha.
Stopy jego opierały się o ziemię, lecz byłam pewna, że duch unosi się pod gwiazdami. Nie patrzył jednak w niebo. Wielkie, spokojne jego oczy, spoczywały na widniejącym z za drzew rozrzedzonych, płonącym od świateł, pałacu. Zdawało mi się, że uśmiech łagodnéj litości, przesuwał się mu po ustach, a smętna zaduma osiadła na wypukłém czole i ducha jego jeszcze wyżéj pod niebo uniosła.
— Kto jest ten człowiek, Emilko? — szepnęłam, ściskając rękę towarzyszki.
— To hrabia Witold — odpowiedziała po cichu.
— Jaki on spokojny! — wymówiłam.
— Prostotę ma w postaci, a rozum w obliczu — powtórzyła Emilka.
Stał ciągle w otworze groty, nieruchomy, zamyślony, ani wiedząc o tém, że tam, pod ciemną ścianą gaju, dwie biedne młode istoty, o głowach zwieńczonych kwiatami, a płonących niepokojem, patrzą na niego i wyczytują w nim upragnione wyrazy spokoju i prawdy.
— Ten człowiek nosi prawdę w sercu — szepnęłam.
I dziwne trafu zrządzenie! Wtedy właśnie, gdy wszystko zaczynało ćmić się przede mną, gdy zwodne połyski wzniecały burzę uczuć w méj piersi, gdy głowa mi gorzała od pytań palących, a łzy płynęły z oczu w tęsknocie za prawdą, ujrzałam jedno oblicze ludzkie, światłością prawdy oblane, jednę postać, w któréj leżała siła i spokój świadomego siebie ducha.
Im dłużéj patrzyłam na hrabiego Witolda, tém spokojniéj oddychałam, tém widniéj robiło mi się w myśli, lżéj na sercu, tém mniejszym ogniem płonęły policzki.
Bezwiednie wywierał na mnie wpływ tak orzeźwiający, jaki na człowieka upojonego narkotykiem wywiera przezroczysta, świeża woda źródlana.
I dla nieznanego człowieka tego zrodziło się w méj piersi nieokreślone uczucie, podobne do wdzięczności i do dziwnego pociągu myśli, która się rwała ku niemu.
Po chwili zstąpił zwolna ze wzgórza i poszedł ku domowi. Krok jego był równy, pewny, jednostajny. Kiedy przechodził oświetlone przestrzenie, postać jego zdawała się być wysoką przez siłę i męzkość kształtów, a profil ogorzałéj twarzy odskakiwał wyrazistym spokojem od ruchomego tła, utworzonego z drżących lam promieni.
Gdy zniknął, powstałam zwolna i pociągnęłam za sobą towarzyszkę.
— Emilko — rzekłam — dziwnie uspokojoną się czuję!
W kilka minut potém wchodziłyśmy obie do wrzącéj tańcem i rozmowami sali. W mgnieniu oka porwaną zostałam w wir ogólny, ale tańcząc i rozmawiając przebiegłam wzrokiem wszystkie twarze, szukając między niemi téj, która pozostała w méj pamięci, jak w miękkim gipsie pozostaje odcisk wypukłego medalionu. Daremnie jednak siliłam się ją odszukać. Widziałam znowu twarze, zalane rumieńcami wrażeń; oczy, w których głębi migotały błyskawice burz wewnętrznych a tajonych; usta, śmiejące się zalotnemi lub dwuznacznemi uśmiechy; postacie, porywane szałem i upojeniem zabawy, plączące się z sobą chaotycznie i na wyścigi uciekające od bladéj rzeczywistości: ale spokojnego oblicza i silnéj postaci hrabiego Witolda dojrzéć nie mogłam. Obejrzałam się, szukając kogobym mogła o niego zapytać i na oczy nawinął mi się Franuś.
— Kuzynku — rzekłam mu z cicha i pośpiesznie — przejdź po salonach i odszukaj hrabiego Witolda, a gdy go znajdziesz, uczyń tak, aby zechciał zostać mi przedstawionym.
— Przykro mi kuzyneczko, że nie mogę spełnić twego rozkazu, ale hrabia Witold przed kilku minutami odjechał, zabrawszy ze sobą pana Rudolfa.
— Jak-to! tak krótko bawił?
— Zdaje mi się, że dlatego tylko przyjechał, aby nie pokazać się niegrzecznym względem cioci Hortensyi, która mu przesłała zaproszenie... Przybył, jak mógł, najpóźniéj i odjechał wcześnie.
— I nie wiész, kuzynku, dlaczego postąpił w ten sposób?
— Powiadają, że ogólnie zabaw nie lubi...
— Ani przypuszczałam, że babcia go zaprosi; słyszałam przecie, jak się o nim nieprzychylnie odezwała...
— To prawda; zawsze jednak jest on hrabią, nosi najznakomitsze w prowincyi nazwisko, zresztą szacunek ogólny, którego używa...
Nie dokończył Franuś zaczętego frazesu, bo siedząca niedaleko babka Hortensya skinęła na niego palcem, poskoczył więc ku niéj ze zwykłym pośpiechem, a ja usiadłam przy mojéj matce. Uczucia moje były znacznie spokojniejsze, niż wprzódy, ale głębszy jakiś i rzewniejszy zapanował w nich smutek. Czy żal mi było, że tak szybko zniknęła ta postać męzka, szlachetna i spokojna, która bezwiednie przelała na mnie część swego spokoju? Czy tęskno mi się zrobiło za jedném ludzkiém obliczem, na którém, śród tłumu szalejącego koło mnie, ujrzałam światły obraz prawdy? Nie wiem. To tylko pewna, że przez kilka minut ani pomyślałam o panu Agenorze; dusza moja biegła wciąż w głąb’ parku, pod wzgórze, ku grocie kamiennéj, i widziała stojącego tam hrabiego Witolda. Czułam, że nić nieokreślonego uczucia związała mię z tym nieznanym, zaledwie dojrzanym, człowiekiem, a uczucie to najpodobniejszém było do tego uwielbienia, z jakiém spoglądamy na obraz, przedstawiający symbole cnót ulubionych.
Zamyślenie, w jakie popadłam, chociaż pokrywałam je uśmiechem i rozmową, nie uszło bystrych a przenikliwych oczu pana Agenora. Postrzeżenie to zdawało się go zatrważać i zasmucać zarazem; zbliżył się do mnie i aż do końca zabawy nie odstępował nawet na małą chwilkę. Z razu wydał mi się dziwny jakiś, jakby obcy i nie ten, o którym tyle chwil przemarzyłam. Zmarszczka, co przez wieczór cały nie opuszczała jego czoła, w trwożne wprawiała mnie uczucie, a połyskliwy blask oczu migotał przede mną niekiedy przykrym ogniem żółtych błyskawic. Piérwszy raz spostrzegłam, że zgrabnéj i wytwornéj jego postaci brakowało wysokiego wdzięku, jaki spokój tylko nadać może, że dwuznaczny uśmiech delikatnie wykrojonych ust jego nie był tak sympatyczny, jakim mi się dotąd wydawał, i że nie było w uśmiechu tym ani prawdy wesela, ani prawdy uczucia.
A jednak tak dziwném jest serce ludzkie, serce młode w ruchliwości swojéj, że zmęczona, zniepokojona, chwiejąca się i niepewna, nie mogłam jednak oprzéć się urokowi rozmowy i głosu pana Agenora. Głos ten szczególniéj czarodziejsko działał na mnie, ależ bo podobnego ani przedtém, ani późniéj, nie słyszałam nigdy. Czarował mię wtedy najbardziéj, gdy wibrowała w nim tłumiona, niby z przemocą wyrywająca się z piersi, tkliwość. A właśnie takiéj tkliwości tony brzmiały w głosie pana Agenora, gdy, widząc mię zamyśloną i smutną, przemawiał do mnie. Słuchałam go, nowy zamęt powstawał w méj głowie, nowe wrażenia wpływały do piersi, zapomniałam już prawie o wszystkiém, co w ciągu wieczora widziałam i słyszałam, i co mię w okropną wprawiło wątpliwość...
Nagle tuż przed nami przeszła Rozalia, wsparta na ręku innéj jakiéjś panny. Twarz odwróciła w inną stronę, niby zajęta rozmową ze swą towarzyszką, ale lekkie fałdy jéj sukni wionęły i otarły się o nas. Przyczém wstrząsnęła głową niedbale na pozór; liliowa astra wymknęła się z jéj warkocza i upadła pod stopy pana Agenora. Lecz on zdawał się najmniejszéj nie zwracać uwagi na kwiat upadły, i rozmarzonemi oczyma wpijał się w twarz moję, która może zbladła trochę w téj chwili.
Pochyliłam się, podjęłam astrę i, podając ją panu Agenorowi, rzekłam:
— Dlaczego nie podnosisz pan kwiatów, które leżą u stóp pana? Ludzie mówią, że kwiaty w życiu rzadko napotkać się dają... pogardzać więc niemi nie należy...
Nie wiem, czy przyśpieszone serca bicie, z jakiém wymawiałam te słowa, ozwały się w mym głosie sarkazmem lub bólem, ale pan Agenor nie wyciągnął ręki po kwiat, który mu podawałam. Wpatrzył się we mnie jeszcze głębiéj, jeszcze przenikliwiéj i wyrzekł zwolna:
— Dla mnie jeden jest tylko kwiat, który podjąć pragnę... jakim on, domyśl się pani... ja panią kocham!..
Ostatni wielki wyraz po raz piérwszy wymawiał do mnie i — dziwna rzecz! — głos jego, tak mistrzowski, tak wprawny w różnych odcieni wibracye, omylił się. Była w nim jedna nuta jakaś za wysoka, czy za nizka, nie wiem, ale która fałszywie zabrzmiała w mém uchu, niby klawisz źle dobrany w muzycznym akordzie... Nie wiedziałam, jakie brzmienie właściwe było dla wyrazu tego, ale czułam, że źle on wymówionym został...
Ten fałsz tonu osłabił wrażenie i zmniejszył wielkość słowa, i dlatego może nie ugodziło ono we mnie piorunowém uderzeniem, lecz tylko zwolna przeszyło mię wpółrozkosznym, wpółbolesnym prądem. Rozkosz płynęła z serca, które poczuło się u celu swych tajemnych marzeń, boleść — z myśli, która w dźwięku potężnego wyrazu nie dosłyszała upragnionéj prawdy.
Zwolna podniosłam na pana Agenora wilgotne oczy i zobaczyłam, że był bardzo blady, usta drżały mu trochę, a wzrok palił się dziwnym ogniem. Na widok ten, umilkł fałsz, co mi słuch raził; wzruszenie pana Agenora owiało mię siłą niepokonaną i, sama nie wiedząc prawie, co czynię, z zawrotem głowy i biciem serca rozrywającém piersi, wyciągnęłam do niego rękę.
Uścisnął ją i wymówił cicho:
— Za kilka dni zaniosę do babki i matki pani gorącą prośbę o tę rękę, którąś mi w téj chwili podać raczyła; a jeśli potém wolno mi będzie nazwać cię, pani, narzeczoną moją, powiem z całego serca, że jestem najszczęśliwszy z ludzi!
Tym razem głos pana Agenora nie omylił się ni razu; był on tkliwy i męzki, ufny i błagający zarazem. To też odrzuciłam daleko od siebie astrę Rozalii, którą dotąd machinalnie trzymałam w ręku, i patrząc w twarz pana Agenora, rzekłam serdecznie:
— Jestem bardzo młoda i mało świadoma spraw i serc ludzkich, ale panu wierzę całém sercem i ufam, a pewna jestem, że nikt na świecie nie chciałby zawieść téj młodéj ufności i wiary.
Nie wiem, coby mi na te słowa odpowiedział pan Agenor, bo spostrzegłam tylko, że usta jego widoczniéj zadrżały i twarz mocniéj zbladła. W téj saméj chwili rozdzielono nas; kilka odjeżdżających panien zbliżyło się, aby mię pożegnać. Zegary wskazywały piątą poranną godzinę, lampy w ogrodzie dawno pogasły, z za sztorów przysłaniających okna wdzierały się do salonów piérwsze promienie słoneczne. Towarzystwo rozjeżdżało się, bal był skończony. W godzinę potém, w pokoju moim, śród sztucznie utworzonego zmroku, matka moja trzymała mię w objęciu, głowę mą tuląc do swych piersi. A ja po cichu, na ucho jéj prawie, z uśmiechem na ustach a łzami w oczach opowiadałam, że jest ktoś na świecie, ktoś bardzo piękny, tkliwy, szlachetny, który śród nocy balowéj powiedział mi, że mię kocha.
I widziałam wielką radość na twarzy méj matki, dłonie jéj splotły się na méj gorącéj głowie z miłością i błogosławieństwem.
A gdy zostałam sama, uchyliłam sztor, otworzyłam okno i, patrząc na ranek sierpniowy, który perłami rosy i słonecznemi iskrami osypywał drzewa i kwiaty, myślałam, że w sercu mojém rozkwita stokroć wspanialszy kwiat uczucia, niż te wszystkie, które w ogrodzie podnosiły do nieba wonne kielichy.
„Jeśli mi wolno będzie nazwać cię, pani, narzeczoną moją, powiem z całego serca, że jestem najszczęśliwszym z ludzi.” Słowa te brzmiały mi w uchu; chodziły za mną kędy szłam; ruszały się przed mym wzrokiem, na cokolwiek patrzyłam; usypiały gdy usypiałam i budziły się wraz ze mną, witając razem ze wschodzącém na niebo słońcem.
Narzeczona? czy jest w ludzkiéj mowie inny wyraz tak piękny? Myślałam i myślę dotąd, że nie ma drugiego takiego wyrazu. Brzmi w nim przeddźwięk przyszłéj dwóch serc harmonii, jaśnieje przedświt szczęścia. Z za przezroczystéj zasłony, jaką niewinność dziewicza narzuca, widnieje przed niém jaskrawa łuna miłosnego zachwytu. Trwoga z nadzieją toczą w niéj walkę, ale piérwsza upada do stóp zwycięzkiéj rywalki, która kędyś, daleko jeszcze, pod niebiosami, przez aniołów może śpiewany, słyszy hymn Wniebowzięcia. Na dźwięk tego wyrazu, szlachetne serce rozszerza się, dojrzewa, myśl wpółdziecinna dotąd, rozwija skrzydła i pędzi w sfery, których dotąd sięgnąć nie zdołała.
Wyraz ten przedstawia wyobraźni cudowną Beatryczę, wyprowadzającą ukochanego z zapadlin czyścowych i wiodącą go za rękę ku tronowi Bożemu, albo... Ikara, co na woskowych skrzydłach ku niebu się wzbijał i, jak myt niesie, z pod słońca upadł na ziemię.
Ile z pomiędzy narzeczonych dziewic spełnia cudowne, a szczęścia pełne Beatryczy zadanie, a ile z nich kończy smutnym końcem Ikara?
Boże! myślałam, podnosząc w górę błagające oczy, daj, abym Beatryczą była!
W dwa dni po balu opuściłyśmy Rodów. Babka Hortensya, uwiadomiona przez moję matkę o tém, co zaszło pomiędzy mną a panem Agenorem, stała się dla mnie tak czułą, że przez parę godzin, poprzedzających nasz wyjazd, nie robiła frywolitków, a białą swą o długich palcach ręką kilka razy przeciągnęła po mych policzkach.
Wróciwszy do domu, niczém formalnie zająć się nie mogłam, ani razu nawet nie zasiadłam do krosienek, ani razu nie dotknęłam żadnéj książki, a nosiłam się tylko wciąż z marzeniami memi, które rosły i olbrzymiały wraz z postacią tego, który był ich bohaterem. Rzecz dziwna jednak, marzenia te nastrajały mię często na ton poważny i podniosły. Nie przychodziły mi na myśl, jak Zeni, swobodna pozycya mężatki, ani stroje bogate; o tych nawet, jakie posiadałam, zapomniałam zupełnie. Wyobraźnia ukazywała mi nieznane dotąd obrazy. Raz, naprzykład, przedstawiłam siebie stojącą obok pana Agenora, na wysokim balkonie jego pałacu: w dole, nizko, roiło się mnóztwo dzieci biednych, obdartych, które ukazywał mi pan Agenor, mówiąc; „zejdźmy ku nim, nakarmijmy je, odziejmy i oświećmy!.. To znów zdawało mi się, że śród zmroku siedzieliśmy obok siebie w cichutkim jakimś pokoiku, a pan Agenor, trzymając mą rękę w swojéj, mówił: posłuchaj mię! nauczę cię szukać prawdy na ziemi!
A innym jeszcze razem zobaczyłam w marzeniu ojca mego, który składał dłonie na naszych głowach i wymawiał: idźcie dzieci w świat ręka w rękę, i uczcie się rozumiéć Boga, królującego nad gwiazdami!.. Szczęśliwa czułam się i podniesiona duchem wysoko, trwożna i dziwnie uspokojona zarazem. Wierzyłam, kochałam i czekałam chwili, w któréj wybrany mój przed obliczem ludzi i światłości słonecznéj poda mi rękę na wędrówkę życia.
Jeden z piérwszych dni Września oświecał świat słońcem pogodném, bladawém. W naturze spokojnie było, cicho; kiedy niekiedy tylko listek zwiędły, oderwany od drzewa pierwszym podmuchem jesieni, unosił się w powietrzu sam jeden i smętnie opadał na ziemię.
Siedziałam w pokoju moim sama jedna, przy otwartém oknie. Dobrze mi było, spokojnie, radośnie a poważnie jakoś zarazem. Jaskółkę, która leciała koło okna, zapytałam myślą: czy była tak szczęśliwą jak ja, i czy rozumié, co to być narzeczoną? Nad motylkiem białym, który leciał sam jeden, ulitowałam się i okiem szukałam, czyli nie znajdzie w przestrzeni ukochanego towarzysza?
Nad głową moją zabrzęczał owad drobny. Chciałam go zabić, ale powstrzymałam rękę i pomyślałam, że dobrą dla wszystkich być powinnam. W oddalonéj stronie dziedzińca zobaczyłam dziecię włościańskie, które, bose i w jednéj koszulce, płacząc, czepiało się sukni matki wyrobnicy, i myśl mi przyszła, że powinnam zaopiekować się tém dzieckiem, sukienkę mu uszyć i nauczyć je wiary w dobrego Boga, który szczęście rozdaje ludziom.
Potém opuściłam czoło na dłonie i myślałam o ojcu.
Jakże ja jemu opiszę wszystko, co się ze mną stało i stać ma jeszcze? Jak ubłagam narzeczonego, aby pośpieszył tam, gdzie ojciec mój przebywa i powiedział mu, jak bardzo kocha córkę jego, i jak z nią razem pójdzie drogą życia, aby uczyć się i ją uczyć wielkiéj myśli Bożéj!..
Nagle, za bramą ozwał się tentent konia. Zadrżałam od miłego uczucia, które mię całą przeniknęło. On-to jechał zapewne — tak — nikt więcéj teraz przyjechać nie mógł... nie chciałam, aby ktokolwiek inny przyjeżdżał. On-to jechał i wiózł do mojéj matki prośbę, aby mógł co prędzéj nazwać mię narzeczoną swoją...
Przycisnęłam dłoń do bijącego serca, wytężyłam całą siłę wzroku, patrzyłam...
W bramie ukazała się amazonka na siwym koniu i galopem pędziła ku domowi.
Poznałam Rozalią i oddech zamarł mi w piersi. Nigdy nie przyjeżdżała do nas konno i sama, a teraz przyjechała. Koń był śpieniony od szybkiego biegu, a ręka amazonki uderzała go niecierpliwie szpicrutą, jak gdyby bystry wierzchowiec za powoli dążył do celu.
Nie podjechała pod główny ganek, ale zatrzymała konia przy bocznych drzwiach domu, które wiodły do moich pokojów; widocznie ze mną tylko zobaczyć się pragnęła.
Powstałam z miejsca i stanęłam na środku pokoju.
Policzki mi zapałały, ale wszelkie wewnętrzne drżenie ustało; nie wiem czemu, ale zdawało mi się, że występuję do walki, i czułam się tak mężną i tak silną, jak nigdy, lubo nie wiedziałam jeszcze, z czém walczyć mi przyjdzie.
Na progu stanęła Rozalia i zatrzymała na mnie oczy długiém spojrzeniem.
— Wybacz, kuzynko, — wyrzekła po chwili, postępując na przód, — że przybyciem mém przerywam ci chwile samotności, chwile błogich marzeń zapewne, ale przyjechałam oznajmić ci miłą nowinę. Pan Agenor wysłał wczoraj list do twojéj babki z prośbą o twoję rękę...
Gdy to mówiła, nie spuszczałam z niéj oka i wytrzymywałam spojrzenie, którém mię przeszywała. Spostrzegłam, że policzki jéj gorzały od rumieńca, a na ustach wisiał uśmiech niewymownéj ironii. Ironia ta ukłóła mię dotkliwie, nie straciłam jednak zimnéj krwi i odpowiedziałam spokojnie:
— Podziwiam, kuzynko, wszechwiedzę twoję, a zarazem jestem ci wdzięczną, że chcesz dzielić się ze mną jéj owocami. Ale usiądź, proszę, bo pośpiech, z jakim przybyłaś do mnie z miłą, jak mówisz, nowiną, nazbyt cię zmęczył.
— Dziękuję ci, najlepsza, — odparła Rozalia, zawsze z tym samym wyrazem twarzy — ale bo widzisz, posłowie, niosący uroczyste wieści, dla większéj powagi, stojąc, objawiać je zwykli. Dlatego i ja nie usiądę, bo oprócz tego, co już powiedziałam, mam dla ciebie, śliczna Wacławo, wieść inną, będącą niby dyamentowym tamtéj pendentem...
— Pokaż że mi ten pendent, dobra Rozalio, — rzekłam, stosując ton mój do tonu jéj mowy.
— Szczęśliwą będziesz, — wymówiła Rozalia, a słowu temu zawtórował w jéj piersi chichot cichy, ale i przeszywający.
— Nie wątpię, — odrzekłam zwolna, pasując się z sobą, aby nie stracić zimnéj krwi i spokoju.
Chichot Rozalii z cichego stawał się coraz głośniejszym, aż nakoniec rozległ się długim, głośnym wybuchem. Przytém skrzyżowała ręce na piersi i przeszywała mię swemi czarnemi oczyma. Czułam, że cała krew zaczynała burzyć się we mnie, brakowało mi cierpliwości.
— Kuzynko — rzekłam, czyniąc ostatnie wysilenie dla zachowania spokoju — uczynisz mi wielką przyjemność, jeśli zechcesz wytłómaczyć jasno cel swego przybycia i téj zagadkowéj rozmowy, którą podoba ci się prowadzić ze mną.
Śmiech Rozalii ustał nagle, podniosła głowę, policzki jéj nagle pobladły i wymówiła stłumionym i drżącym głosem.
— Chcesz tłómaczenia? dobrze! dam ci je, ale usiądź wprzódy, bo zemdlejesz i uderzysz twą piękną głową o twardą posadzkę. Słuchaj uważnie, co będę wyraźnie mówić. Pan Agenor oświadcza się o twoję rękę, bo babka Hortensya chce tego... a bogatą jest i da ci wielki posag, ale kocha on mnie... mnie tylko jednę... czy rozumiesz?
Nie rozumiałam. Cofnęłam się o parę kroków i rękę oparłam o stół, bo nogi zachwiały się pode mną. Wyprężonym wzrokiem wpatrzyłam się w Rozalią, chciałam przemówić, ale oddech zamierał mi w piersi, a głos konał w gardle. W końcu wyciągnęłam przed siebie rękę, jak dla odpędzenia strasznego widma i z wysileniem wymówiłam:
— Kłamiesz!...
Wyraz ten wypadł z moich ust szeptem prawie cichym, ale tak przenikliwym, że słyszałam jak echa jego odbiły się o wszystkie kąty pokoju. Echa te stłumione zostały głosem Rozalii, która, z głową opadłą na piersi, z oczyma szklanno utkwionemi w ziemię, zaczęła mówić, jakby więcéj do siebie, niż do mnie.
— Nie ja kłamię, ale on kłamał, gdy mówił, że cię kocha! Czy nie widziałaś bladości, która pokryła wtedy twarz jego i téj zmarszczki, co się mu pokazała na czole? Bladość tę sprowadziły nań moje oczy, które tkwiły w nim zdala, a które on czuł, lubo patrzył na ciebie; w zmarszczce téj leżała myśl o mnie... ma on ją zawsze na czole, gdy o mnie myśli... Boże mój! Wacławo! jakżeś ty naiwna, kiedyś w téj zmarszczce nie poznała grobu, w którym za życia zamknięta miłość targa się i skonać nie może... Dziecko! ty nic nie znasz na świecie... nie rozumiész... posłuchaj... ja ci powiem... On kocha mię namiętnie, oddawna, taką miłością, jakiéj ty wzbudzić nie możesz, dziewczyno utkana z kryształu i księżycowych promieni. On z tobą do ołtarza pójdzie, ale ja tylko, ja będę na wieki jego ukochaną: ha, ha, ha! szczęśliwą będziesz, Wacławo! bardzo szczęśliwą!...
Umilkła i tylko cichy, przeszywający chichot wstrząsał jéj piersią, ale nie patrzyła na mnie... wzrok jéj był jak przykuty do ziemi.
Podniosłam dłoń do czoła, na które wypłynęła kropla zimnego potu, uczyniłam wysilenie i wyrzekłam:
— Mów wszystko!...
— Wszystko! — powtórzyła za mną jak echo — jak ja ci wszystko powiem, dziecko z kryształową duszą? Czy ty zrozumiész mnie, dziewico o czole spokojném i oczach przezroczystych, w których nie zadrgała ni razu mętna fala życia?... Jak ja ci powtórzę tę straszną historyą, na któréj początku byłam święta jak anioł, a któréj nitka powiodła mię w smutne przepaści, kędy się stałam do szatana podobną? Czy ja sama historyą tę umiem na pamięć? Nie wiem. Ma ona wiele szczegółów, a mnóztwo stron ciekawych, bardzo ciekawych doprawdy! ha, ha, ha! ale i pocóżbym ci je opowiadała? Nie wystarczaż ci ten krótki, prosty, tak zrozumiały frazes: On mię kocha!...
Popęd jakiś nieposkromiony pchnął mię ku niéj. Pochwyciłam ją za ramię i zawołałam:
— Frazes ten nie wystarcza mi. Nie jest on dość silny, aby obalić wiarę moję; dość zrozumiały, aby módz mię wprowadzić w głąb’ téj tajemnicy, któréj rożek tylko odsłaniasz przede mną! Rozalio, jeżeli kłamiesz, jesteś nieszlachetną, jeżeli mówisz prawdę, powiedz mi ją całą, ukaż mi ją tak, abym uwierzyć mogła. Wszak widzisz, że cierpię!
Wydobyła ramię swe z uścisku méj dłoni, skrzyżowała znowu ręce na piersi i długo, milcząc, patrzała na mnie.
— Cierpisz? — wyrzekła. — Cierpisz nareszcie, ty, szczęśliwa istoto, i prosisz, abym ulżyła twemu cierpieniu? O, jakże mię nie rozumiész! twoje cierpienie, to moja rozkosz! alboż nie odgadłaś dotąd, że cię nienawidzę?
Zakryłam oczy dłońmi i szepnęłam:
— Boże! czyliż są na świecie istoty okropne, którym-by cierpienie czyje rozkosz sprawiało?
Dosłyszała ten szept Rozalia i odpowiedziała zniżonym głosem:
— Nazywasz mię okropną istotą! tak... może i jestem dziś taką... ale kiedyś byłam inną... Bogiem się świadczę, że byłam inną... Pożyj dłużéj, pożyj dłużéj na świecie, Wacławo, a gdy po długich przeżytych latach, spojrzysz w zwierciadło przeszłości i ujrzysz w niém siebie taką, jaką dziś jesteś, zawołasz z przerażeniem: i cóż się ze mną stało?...
Zmęczona, z szybkim oddechem upadła na sofę i blade czoło nizko na dłoń pochyliła. Stałam przed nią, plecami oparta o konsolę, bo o własnych siłach trudno mi było ustać, i patrzyłam na nią, z mnóztwem zmieszanych uczuć: litości i obrazy, trwogi, zwątpienia i upornie walczącéj z niém wiary.
Usta Rozalii poruszyły się cichym szeptem, którego dosłyszéć nie mogłam. Mówiła do siebie i nie patrzyła na mnie. Po chwili, nie odrywając oczu od posadzki, głośniéj nieco mówić zaczęła:
— Kiedy poznałam jego, miałam lat piętnaście, a on dwadzieścia cztery. Bawiliśmy się zrywaniem kwiatów w ogrodzie i na łąkach i wiązaniem z nich wieńców, które pozwalałam mu wkładać na moję głowę. Szesnasty rok kończyłam, kiedy raz, w dzień słoneczny, włożył mi na skronie niewinny wianek z niezabudek, a potém pochwycił warkocz mój, co mi na ramię spływał, i przylgnął doń ustami... Powiedział mi wtedy, że mię kocha... Nie odpowiedziałam mu nic, bo uciekłam, jak spłoszone ptaszę, ale wieczorem, modląc się przed świętym obrazkiem, który wisiał nad łóżeczkiem mojéj małéj siostrzyczki, przysięgłam, że nikogo, prócz niego, kochać w życiu nie będę... O! wspomnienia te moje! wspomnienia...!
Umilkła i zdawało mi się, że tłumiła łkanie. Potém zaczęła znowu:
— Bywają na świecie serca ażurowe, przez których lekko rzeźbione otwory uczucia wnikają i wylatują naprzemian, śpiewając sobie swobodnie i nie zostawiając po sobie nic, prócz drobniuchnych pyłków, ze skrzydełek opadłych. Moje serce było ze skały. Gdy iskra miłości w nie zapadła, zwarło się silnie i nigdy już nie wypuściło słodkiego niewolnika... kochałam... kochaliśmy się... Nikt o tém nie wiedział, bo byliśmy tak idealni, że do najdroższéj tajemnicy naszéj nie chcieliśmy przypuszczać nikogo... Raz tylko, gdy wyjeżdżał w podróż daleką, powiedział mi: „gdy wrócę, Rozalio, zostaniesz moją żoną!” Pojechał, a wkrótce potém na dom nasz spadło wielkie nieszczęście... Ojciec mój... ojciec mój... — Tu uczyniła ręką gest energiczny, jak gdyby nim myśl jakąś, lub złe jakieś widmo, odpędzić chciała, i zaczęła znowu:
— Ojciec mój opuścił rodzinę swoję i pogonił w dalekie kraje za Włoszką o czarnych oczach, która przybyła w dom nasz, aby uczyć młode moje rodzeństwo... Zwodnica trzy lata po wszystkich drogach Europy ciągnęła za sobą oszalałego namiętnością człowieka, obdartego z całego prawie mienia, a potém cisnęła mu w oczy wybuch szyderskiego śmiechu i popłynęła do Ameryki z rudowłosym Jankesem, który zrobił miliony.
Ojciec mój wrócił w rodzinne strony upokorzony, znękany, długo nawet nie śmiał wejść do domu, w którym żyły dzieci jego, przezeń ubóztwu oddane... Podniósł go na duchu i w domowe progi wprowadził młody, ale dziwnie spokojny człowiek, a kiedyśmy obie z matką wyszły na ich spotkanie z czołami zarumienionemi żalem i wstydem, rzekł do nas: „Serca kobiece najlepiéj rozumiéć powinny chrześcijańską naukę, która nakazuje przebaczać tym, co zbłądzili. Mąż i ojciec niech wejdzie w swoje prawa, a przeszłość zapomnianą niech będzie!” Zapomniéć przeszłość! o, mój Boże! czyliż mogłam? Czyliż mogłam zapomniéć o błędach ojca, gdy skutki ich odbić się miały boleśnie w życiu mojém, a kto wié? może i w życiu tych drobnych istot, które są braćmi i siostrami memi. Nie! nigdy nie przebaczyłam ojcu tego, co uczynił, nigdy serce moje nie zwróciło się na nowo ku niemu! Pozostał między nami, jak żywe wspomnienie wszystkiego, cośmy przezeń stracili, przy rodzinném ognisku... obcy. Dzieci kochają go... mało wiedzą o przeszłości... Matka nigdy go nie kochała, ona nawet przez chłód swego serca była spólniczką i piérwszą przyczyną ojcowskiego występku... Rozumiałam wszystko... straciłam wszelką miłość dla matki... znienawidziłam ojca, a im czuléj kochałam młode moje rodzeństwo, tém sroższą walkę toczyć musiałam z matką o kierunek, jaki wychowaniu ich nadać pragnęła, tém srożéj ciężyła mi w sercu niechęć ku ojcu, którą przed niewinnemi istotami taić byłam zmuszona. Rozstrój serc wstąpił w dom nasz wraz z majątkową ruiną..., kąty domu opustoszały, za to piersi przepełniły się goryczą. Matka i córka stanęły naprzeciw siebie, walcząc o wpływ na małe istoty, z których piérwsza chciała uczynić próżniaków i głupców, napuszonych straconém bogactwem, druga — ludzi zahartowanych do twardego losu ubóztwa. Zwyciężyłam i stałam się matką dzieci mojéj matki, ale walka, jaką stoczyłam, nauczyła mię obłudy, połączonéj z krnąbrnością, i oziębłéj goryczy, która kryje się pod maską spokoju. W walce téj pomagał mi ojciec, bo widział, żem niosła jedyny ratunek dzieciom, które on pchnął do zguby..., alem ja za tę pomoc nawet wdzięczną mu być nie mogła; ani razu z uszanowaniem nie poniosłam do ust ręki jego, ani razu nie przysunęłam ust do jego czoła; i tak, jak ja byłam córką bez matki i ojca, tak on pozostał mężem i ojcem bez żony i dzieci...
Czułam, że przejmował mię dreszcz przerażenia.
— Straszny obraz! — krzyknęłam, zakrywając oczy.
Rozalia zaśmiała się gorzkim śmiechem.
— Przeraża cię obraz naszego zachwycającego rodzinnego pożycia! — wyrzekła z szyderstwem. — Tyś myślała zapewne, że ludzie, jednemi ścianami zamknięci, żyją wszędzie ze sobą, jak aniołowie, w zgodzie i miłości anielskiéj. O! pożyj, pożyj dłużéj na świecie, dziecko kryształowe! a ujrzysz wiele takich rodzin, jak nasza, z sercami, składającemi harmonią, podobną do muzyki dzikich ludów, w któréj bębny, kotły i trąby, każde inną pieśń grają! Rodzina! wielki wyraz! I w cóż ludzie wyraz ten zamienili? Uczynili zeń jednoznacznik niezgody, przymusu, nieszczęścia. Wszak fundamentem rodzinnego gmachu, to małżeństwo dwojga ludzi, którzy kochają się ciałem i duchem. Tak tylko połączeni ludzie mogą potém dzieci swe prowadzić na drogę spokoju i cnoty. A kędyż na świecie ludzie łączą się w ten sposób? Może zresztą gdzie tak i bywa, ale ja o tém nic nie wiem. Konwenanse, wyliczenia majątkowe, ślepa zmysłowa sympatya, oto nici, które w świecie naszym, w świecie tym, w jakim wzrosłam, wiodą ku sobie mężczyznę i kobietę. Czy łączy ich społeczna, wysoka myśl o rodzinie? Gdzie tam! rachuba lub zmysły — oto ich bodźcy. I jakże na gruncie takim wzrastać ma pokolenie młode? Ha! widzimy, jak wzrasta na pociechę szatanowi! Ojciec mój był bardzo młodym, gdy się ożenił! Nie ożenił się, lecz ożeniła go familia wpływami i namowami, dlatego, aby pokrewna a uboga panna znalazła odpowiednie urodzeniu i stosunkom swym stanowisko; matka moja wyszła za mego ojca, bo był naówczas pięknym młodzieńcem i świetną partyą. Dusze ich nie rozumiały się nigdy, miłości nigdy między nimi nie było. To téż żądza jéj, długo tłumiona w sercu mego ojca, wybuchnęła, im późniéj, tém gwałtowniéj..., a matka została na zawsze posągiem, z lodu wykutym, i poruszającym się tylko dla oddawania pokłonów bożyszczu bogactwa i światowéj próżności... Dziwisz się, drżysz, zakrywasz oczy! poczekaj! zostań żoną pana Agenora, a utworzycie rodzinę, zupełnie do naszéj podobną...
Przestała mówić i była chwila bolesnego milczenia, pod czas którego słychać było tylko ciężki oddech dwóch naszych piersi.
Potém Rozalia znowu zaczęła mówić:
— We wszystkich walkach i boleściach, jakie napełniały dom nasz, siłą moją, pociechą, nadzieją, była miłość dla niego. O, jakże stale a niezmiernie kochałam go przez owe trzy lata nieobecności. Byłam pewna, że wróci do mnie taki sam, kochający jak dawniéj, tak wierny mi, jak ja mu wierną byłam. Powrócił... lecz jakże zmieniony! Piękniejszy stał się, świetniejszy, dowcipniejszy, ale już nie taki świeży, poetyczny, jak wprzódy.
Wieści głosiły, że zrujnował się za granicą i że mu bogatéj trzeba żony, aby splendor imienia, jakie nosi, nie zardzewiał w ubóztwie. Przekleństwo! a ja przez winę ojca byłam już wtedy ubogą. Zaczęliśmy znowu widywać się często. Miłość rozgorzała w mojém sercu szaleńsza, namiętniejsza, niż kiedy. On odpowiadał jéj taką samą, ale już nigdy nie powiedział, że zostanę jego żoną. Czekałam, ach! czekałam tego wyrazu i nie posłyszałam go nigdy. Wiedziałam, że odtrąca mię dla ubóztwa mego i chciałam odtrącić go wzajem, pogardzić nim, wyrzucić z piersi uczucie, które mię męczennicą czyniło; ale on upadł do nóg moich i płakał gorącemi łzami...
Przy ostatnich wyrazach głos Rozalii nabrał przejmujących, posępnych tonów, śniade czoło jéj zaszło ciemnym rumieńcem, a po policzkach ciche ale rzęsiste łzy popłynęły. Nie spojrzała na mnie ni razu, a ja stałam ciągle niema, drżąca, i tylko coraz mocniéj opierałam się o konsolę, bo siły mię odstępowały. Jakież straszne, niezgłębione przepaście odkrywały się przed oczyma memi.
Nagle Rozalia porwała się z miejsca, przystąpiła do mnie i prędko mówić zaczęła:
— Słuchaj! rzuciłam ci w oczy tę spowiedź, aby to, co ona w sobie zawiera, nie opuszczało cię już nigdy. Zostaniesz jego żoną i zawsze będziesz widziała, stojącą przed oczyma twemi miłość jego dla mnie. Widmo to uczyni cię nieszczęśliwą, rozrani ci serce, wiecznym rozdziałem stanie pomiędzy wami, a ja właśnie tego pragnę... pragnę, abyś nieszczęśliwą była, bo nienawidzę cię! czy słyszysz! nienawidzę cię tyle, ile jego kocham!
Wyrwałam moję rękę z jéj żelaznego uścisku i zawołałam z boleścią:
— Nieszczęśliwa! za cóż mię nienawidzisz? Cóż ci uczyniłam złego?
Zaśmiała się strasznym śmiechem i odpowiedziała:
— Za co cię nienawidzę? poczekaj... zaraz powiem. Nazajutrz po owym wieczorze strasznéj a cudownéj pamięci, pojechałam do babki Hortensyi, upadłam jéj do nóg, wyznałam wszystko i błagałam, aby mi dała posag, aby mię obdarzyła cząsteczką swego mienia, z którą mogła-bym zostać jego żoną.
„Jego żoną! — odparła Babka z tym twardym spokojem, który jéj jest właściwy, — ja ci powiadam, że nigdy za moją wolą żoną jego nie będziesz. Aby jednak dać ci dowód mego dla was współczucia, uposażę cię przyzwoicie i postaram się wydać cię za mąż. Pana Agenora przeznaczyłam oddawna Wacławie, i ona to jego żoną zostanie!” Czołgałam się u nóg babki, błagając, aby ulitowała się nad biedném mojém sercem, które z całéj siły pragnęło wyrzucić z siebie uczucie, raz powzięte i zawiedzione, choć odwzajemnione, a nie mogło tego uczynić, bo ono zrosło się z każdém jego uderzeniem, połączyło z każdą krwi kropelką, zmieszało z każdém piersi tchnieniem. „Serce! — odrzekła babka, — śmieję się z tych deklamacyi. Wyjdziesz za mąż za tego, kogo ja ci przeznaczę, a Agenor będzie mężem Wacławy. Ja tak chcę, ja tak ułożyłam i tak stać się musi.” I przeznaczyła mi męża, tego wdowca opasłego, który się teraz żeni z Ireną. „Pan Prot — mówiła, — posiada piękny fundusz i liczne familijne stosunki, przytém jest człowiekiem w dojrzałym wieku, nie będzie więc zbyt się oglądał na romantyczne twoje wyskoki. Chcę, abyś za niego wyszła i tak pokierowałam sprawą, że jutro oświadczy się o twą rękę rodzicom.”
W odpowiedzi parsknęłam głośnym śmiechem i zapytałam, dlaczego pana Prota babka mi przeznacza a nie Wacławie?
„To już do mnie należy — odpowiedziała, — a młoda panna powinna zgadzać się z wolą starszych i nie objawiać nawet przed nimi swego zdania.” Nazajutrz, powiedziałam wręcz panu Protowi, że go nie kocham i kochać nigdy nie będę, że kocham kogo innego i nigdy kochać nie przestanę. Podziękował mi za otwartość i odjechał. A czyliż-bym zdołała opowiedziéć, jakie walki staczać mi przyszło potém z matką i babką? Żelazne zdrowie mego ciała pozostało śród nich nieuszkodzone, ale zdrowie duszy zachwiało się do reszty. Do całéj goryczy, jaką już przepełnione było moje serce, domieszała się jeszcze nienawiść dla nieznanéj istoty, która, jak widmo, stawała mi na drodze do szczęścia, do téj Wacławy, która dzieckiem jeszcze była, a już gotowano przed nią przyszłość, usłaną kwiatami!
Wiedziałam dobrze, iż w ciernie przemienią się one dla ciebie, a lubo nienawidziłam cię całą duszą, nie mogłam się obronić od pewnéj nad tobą litości. Kochał mię... kochał mię coraz mocniéj, widziałam to, ale od owego wieczoru, stałam się niedostępną dla niego... nie pomagały mu rozpacz ni błagania. Nie pozwoliłam mu odtąd dotknąć nawet ręki mojéj, gdyśmy byli sam na sam, i kto wié? może ten upór mój, ta moja harda niedostępność, którą osłoniłam się wtedy, gdy był pewny mego bezwarunkowego oddania się, rozżarzyły w nim bardziéj jeszcze miłość ku mnie... A jednak... ani razu... śród najgorętszych słów i uniesień, nie wyrzekł słowa: zostań moją żoną!...
— Rozalio! — przerwałam z przerażeniem — jakże ty kochać go możesz? czyli nim nie pogardzasz?...
Patrzyła na mnie długo i uśmiechnęła się dziwnie.
— Pogardzać! — wyrzekła z wolna — jakże dziecinny wyraz wymówiłaś Wacławo! Słabymi i występnymi pogardzają tylko głupcy albo dzieci, które nie znają przepaścistych tajemnic życia i fatalności, wiodących ludzi do upadków. On cierpi... często, zbyt często, cierpienie to jego jest ogromne... odbywają się w nim walki straszne sumienia i serca ze słabością... Mój Boże! ja wiem, co to walki takie, i lituję się nad nim. Pogardzać nim! nie, nie! ja go tylko kocham!...
— Dlaczegóż więc gardzisz ojcem swym? — spytałam, zdobywając się na ostatnie siły, aby dokończyć tę straszną rozmowę.
Oczy Rozalii błyskawicami strzeliły.
— Alboż ci powiedziałam, że gardzę ojcem? — zawołała. — Nie, ja szanuję go! On był wielki w występku swym potęgą uczucia, które go pociągało i ogromem bólu, jaki przeniósł, ja szanuję, ojca tylko... nienawidzę go! Wszak on piérwszy był powodem mego nieszczęścia i zepsucia mego serca! Gdyby nie szał, jakiemu uległ, była-bym teraz... ach! była-bym żoną Agenora!
Mówiąc to, wybuchnęła głośnym, długo powstrzymywanym płaczem, i blada, drżąca cała, osunęła się na sofę. Ja także upadłam na krzesło, bo siły mię odstępowały zupełnie. Pośród okropnych zwątpień, które wypływały przede mną z obrazów, stawianych mi przed oczy przez Rozalią, wiara moja żyła jeszcze, targała się, walczyła ze zmorami, co ją otoczyły, i skonać nie chciała. Nie powinnam była wątpić o prawdzie słów Rozalii, jednak wątpiłam. To, co mi mówiła, wydało się tak potworném, pan Agenor wychodził z jéj opowieści tak niepodobny do tego, jaki żył w mojéj wyobraźni, że jęknęłam pod brzemieniem cierpienia, co mi pierś przytłoczyło, i zarazem szepnęłam:
— Rozalio, ja ci nie wierzę!
Porwała się z miejsca, łzy w mgnieniu oka oschły na jéj twarzy, a zastąpił je śmiech rozdzierający.
— Nie wierzysz! — krzyknęła pomiędzy dwoma tego śmiechu wybuchami — po tém wszystkiém, co powiedziałam, nie wierzysz jeszcze? Więc nie mogłam słowami i całą spowiedzią moją zachwiać twéj wiary dziecinnéj? Tak, ty nie znasz ludzi i świata! ty myślisz, że ludzie nie kłamią, że wszystko to na świecie jest świętą, przenajczystszą prawdą, a w téj wielkiéj harmonii prawdziwości ja jedna stanowię wyjątek, i przyszłam tu, aby, nie wiedząc sama dlaczego, ot tak, przez kaprys, lub fantazyą, kłamać i opowiadać przed tobą dziwy niestworzone! Nie wierzysz mi, ha! więc oto masz! dam ci dowód dotykalny, wyraźny, że to, co mówiłam, jest prawdą, a to, co on ci mówił, było kłamstwem! Masz! weź! czy znasz jego pismo?
Mówiąc to, sięgnęła za stanik amazonki i wydobyła papier, złożony w kształcie listu, ale zmięty i zgnieciony w konwulsyjném snadź ściśnięciu czyjéjś ręki.
— Weź! — zawołała raz jeszcze, rzucając papier na stół przede mną — to list, który wczoraj otrzymałam od niego! Pomścij się, jak zechcesz! Rzuć ten list ludziom pod nogi, aby czytali, to mię nic już nie obchodzi! Zostanę pognębioną, ale słowa, które ty w tym liście wyczytasz, wryją się w twoję pamięć, jak sztylety, i będziesz je miała zawsze pomiędzy nim a sobą, i nie dadzą ci one ani chwili spokojnéj miłości! Poznasz, jak boli zdrada wiary dziewiczéj, jak pali zazdrość, jak gorzkie zwątpienie o wszystkiém wgryza się w serce i toczy je, i psuje, niby robak, w głębi owocu zagnieżdżony. Zostaniesz pomimo to jego żoną... wiem o tém... bo czyż ty i matka twoja będziecie miały siłę wyrzec się złoconych łask babki Hortensyi? Ale potém, między ustami twemi i młodego twego małżonka list ten zawiśnie i w piołun zamieni słodycz pocałunku; będzie cię on kładł do snu i budził przy ocknieniu twojém... zasiądzie z wami u stołu, za morza z tobą podąży, a gdy będziecie mieli dzieci, wyryje się na ich obliczach i zmusi cię, abyś w serca niewiniątek przelewała zwątpienie, którego sama pełną będziesz!... Żegnam cię, śliczna i szczęśliwa kuzynko, życząc miłych chwil przy odczytywaniu zostawionego pisma, a potém długich... długich a błogich marzeń o narzeczonym!... — Głośny, długi wybuch śmiechu zabrzmiał mi w uszach, czarna amazonka przemknęła przez pokój, potém zamknęły się drzwi i tentent szybko cwałującego konia zahuczał na dziedzińcu.
Skamieniała, ogłuszona, z sercem zamarłém w piersi, wzięłam do ręki papier, rzucony na stół przez Rozalią. Tak, było to jego pismo. Znałam je z kilku grzecznych bilecików, które w różnych zdarzeniach pisał do mojéj matki. Spojrzałam na datę: była wczorajszą. Przesunęłam ręką po czole i oczach, aby przekonać się, że nie śpię. Nie spałam. Była to jawa dziwna jakaś, ale wyraźna. Na posadzce leżała zgubiona przez Rozalią rękawiczka, w rękach moich był list, zostawiony przez nią. Zapragnęłam gwałtownie sięgnąć okiem na samo dno przepaści i jednym ciosem zabić wiarę, która jeszcze kołatała się w piersi, nie mogąc skonać. Potém raz jeszcze chciałam nie wierzyć własnym oczom i spojrzałam na podpis listu. Było tam jedno tylko A., ale mi ono wszystko mówiło. Wydało mi się, że przekreślenie téj litery było podobne do dwóch skrzyżowanych sztyletów.
Zaczęłam czytać list od początku, i zwolna, ale wyraźnie, wyczytałam następne słowa:
„Po co te rzucania się twoje, Rozalio? po co ta rozpacz, która z cudownych oczu twych bucha? Wszak wiész, że to, co jest, zmienioném być nie może, chybaby jaka różdżka czarodziejska przemieniła mię w innego, niż jestem, człowieka?
„Wczoraj u państwa R., o mało nie zrobiłaś skandalu i była-byś głośno wypowiedziała wszystko, co pomiędzy nami zachodziło i zachodzi, gdy-bym cię był nie powstrzymał spojrzeniem.
„O, bo spojrzenie moje wywiera na ciebie wpływ przemożny, czy prawda? A choć, harda istoto, jak niewolnika trzymasz mię na wodzy zdala od siebie, to jednak bledniesz cała, gdy na cię patrzę.
„Kochasz mię, lwico moja, wiem o tém.
„A ja czy kocham cię? o! wiész dobrze, że tak jest.
„A jednak stało się! Powiedziałem téj blado-licéj dziewczynie, że ją kocham, i ślę mego grooma Leonarda na siwym rumaku do jéj babki z epistołą, błagającą, aby wstawiła się za mną do jéj matki etc. etc., aby nakoniec rączka panny Wacławy została własnością twego wiernego sługi.
„Widzę, czarowna moja, jak cudowne twe oczy palą się niby żużle, gdy to czytasz, jak gibka twa ręka ściska w toczonych palcach papier niewinny.
„Żeni się więc Agenor! — wołasz, zagryzając do krwi dumne twe wargi. — Więc stracony dla mnie na zawsze!
„Śmiéj się z tego, Rozalio! ja jéj nie kocham!
„Czyliż przypuszczałaś kiedy naprawdę, abym mógł ją kochać? Jeśliś tak przypuszczała, to dowód, że nie umiész gatunkować serc ludzkich, i nie wiész, jaki pokarm każdemu z tych gatunków właściwy.
„Wacława jest uroczą dziewczyną, nie przeczę. Przez chwilę wzbudziła nawet we mnie zajęcie swoją pierwiosnkową świeżością i zaciekawioną minką, z jaką przygląda się światu. Była to jednak z méj strony ciekawość człowieka, który lubi niekiedy bawić się badaniem swych bliźnich... nic więcéj. To miluchna dziecina, a mnie trzeba kobiety. To kropla rosy, tylko co spadła z nieba, a ja potrzebuję pełnego haustu wrzącego nektaru, przygotowanego na ziemi. To gołębica śnieżna i do gruchania skłonna, mnie zwyciężyć może tylko lwica taka, jak ty.
„Podniebienie moje zepsute ostrym smakiem życia, biało-lice dziecię z naiwnemi oczyma za ckliwy dlań pokarm.
„Powiész może, iż młodość jéj, to urok? nie, to jéj grzech kapitalny. Nie pojmowałem nigdy zamiłowania w niewiniątkach. Piérwsza moja w życiu miłość była dla kobiety lat trzydziestu; twoje dwadzieścia pięć lat zachwycają mię.
„Ona może być ideałem dla artysty jakiego, lub poety, który-by z nią razem bujał pod gwiazdami, zachwycał się trawką i motylkiem, a w ludziach widział chór serafinów bez skazy. Ją może kochać młodzieniec o przezroczystéj duszy... jeśli jeszcze taki exystuje kędy na świecie.
„Ale ja? o! jam jest syn świata. Ze mnie opadła już z dawna chrzestna niewinności koszulka, mnie nudzą idylle i wędrówki podniebne.
„Czyliż ma to znaczyć, że jestem do gruntu zepsuty i że wyziębło we mnie serce, a jedynym bodźcem moich postępków egoizm?
„Nie, w téj chwili nawet mam dowód, że tak nie jest, bo coś niby łza wzrok mój zaćmiewa. Przez pryzmat téj łzy widzę was obie, i nie jestem, i nie będę od was szczęśliwszy!..
„Nie urodziłem się na to, aby być złym człowiekiem... ty najlepiéj wiesz o tém, Rozalio, bo znałaś mię i ukochałaś wtedy, gdym był bardzo młody...
„Postawmy przed sobą źwierciadło przeszłości i spójrzmy. Ja nie poznaję siebie samego i ty także, nieprawdaż? A dla tego, że i ty strasznym uległaś zmianom, pojmujesz te, które we mnie zaszły, i nie pogardzasz mną, i kochasz mię takim, jakim jestem...
„Byliśmy inni niegdyś Rozalio, zmieniliśmy się oboje i oto jeden węzeł więcéj, który nas z sobą spaja...
„Gdybyż ten węzeł mógł się na wieczny między nami zamienić! gdybyśmy żyć z sobą mogli razem! Żyć z tobą, być twoim mężem, nie rozstawać się nigdy! dzielić się wciąż słodyczą każdéj chwili! Nie mogę myśleć o tém bez zawrotu głowy.
„A jednak Leonard siodła siwego rumaka, epistoła moja, błagająca o rękę panny Wacławy, już napisana, leży przede mną na biurku i błyszczy pieczęcią, na któréj umieściłem wszystkie godła mego starego szlachectwa, ku większemu olśnieniu pani Hortensyi...
„Pamiętasz w Rodowie, gdyśmy się zabawiali w grę zapytań i odpowiedzi? Na pytanie moje: co człowiekowi staje najczęściéj na drodze do szczęścia? odpowiedziałaś: długi!
„Miałaś zupełną słuszność, piękna moja. Posiadam długów więcéj, niż majątku, a zatém ostatniego nie posiadam wcale.
„Teraz więc przypuść, iż żenię się z tobą, która także nic nie posiadasz. I cóż będziemy daléj czynili? Czy, jak pierwotni ludzie, ja zostanę myśliwym a ty pasterką i karmić się będziemy mięsem dzikiego ptactwa albo trzód mlekiem? Czy pójdziemy na pustynią zjadać szarańczę i miód leśny, a odziewać się figowemi liśćmi, jak pierwsi rodzice w raju? Ależ i tego nawet uczynić nie będziemy mogli, bo w klimacie naszym nie wzrastają figowe drzewa, a prawa krajowe dzikie ptastwo nawet przyznały własnością tych, na których gruncie zakłada ono swe gniazda.
„Więc nie tak poetycznie, ale stosowniéj do obyczajów czasu i miejsca, weźmiemy pewno w dzierżawę folwark o trzech włókach piaszczystéj ziemi, ubierzemy się w sukmany i ja pójdę z pługiem na pole, lub z kosą na łąkę, a ty, w tęsknocie za mną, pocieszać się będziesz siekaniem pokrzywy na pokarm stworzeniom o niewymawialném nazwaniu...
„Ależ, jedyna, ręka moja nie udźwignie nawet pługa lub kosy, a twoje paluszki umieją tylko dobierać cienie włóczek do krzyżowéj roboty i uderzać po klawiszach fortepianu...
„Może więc jeszcze zasiądziem na rezydencyi w jednym z bogatych pokrewnych domów, których tyle mamy w parenteli naszéj? W takim razie mojém przeznaczeniem stanie się wydobywanie dla pani domu kłębuszków z pod kanapy, a pan, aby wynagrodzić sobie udzielone nam miejsce przy stole, uczuje się w prawie stroić do ciebie zaloty. Najdroższa! kark mój zbyt przywykł do niepodległości, aby mógł po kłębuszki schylać się, a temu, kto-by ci ubliżył, ubliżył-bym tysiąc razy i wygnano-by nas z raju cudzego kąta i łaskawego chleba...
„Ty może szepniesz w téj chwili swemi koralowemi usty poetyczne przysłowie: „choćby w chatce, byle z nim!” Lecz ja go z tobą nie powtórzę i z sensem jego nie zgodzę się nigdy, bo... nie ma ono żadnego sensu. W chatce! O! wystaw że nas, droga moja, siedzących na twardéj ławie, spożywających chleb czarny, pijących czystą wodę z glinianego dzbana i odzianych suknem, szorstkiém jak pokrzywa! Wystaw sobie mnie, zamkniętego płotem z nieociosanych kołków, pozbawionego wierzchowca, kabryoletu, dzienników, lokaja i pasportu za granicę?
„Chatka! brrr! leży ona dla mnie po-za granicami podobieństwa. Nawet za cenę zostania twoim mężem, z chatką pogodzić bym się nie mógł...
„A wierzyciele? a ów brat stryjeczny, wielki pan, co dotąd podupaść mi nie dał dla chwały imienia, lecz u którego łaska na pstrym koniu jeździ i który od roku zaczął mi pisać listy z admonicyami? A sekwestr majątku? a sprzedaże publiczne, a wstyd, upokorzenia, ludzkie pośmiewisko? A kłopoty, zatargi z kredytorami, łapanie i sztukowanie grosza z groszem, aby ich końce zeszły się jako tako? Gwałtu, Rozalio! toć cały szereg straszydeł okropnych, których paszczęki mogą najnamiętniejszą miłość zmusić do ugięcia karku i w kąt zapędzić sumienie!..
„Ha! miłość, upokorzona i zdławiona, to niezabita jeszcze i pozostanie swoją drogą w piersi, jak żużel palący, a sumienie w kąt zapędzone nie stanie się niemém dlatego i dogryzać będzie aż do szpiku kości...
„Dlatego też powtarzam ci raz jeszcze, że nie masz mi nic do zazdroszczenia. Nie jestem i nie będę szczęśliwszy od ciebie.
„Widziałaś moje walki. Zanadto masz przenikliwe oczy, abyś nie spostrzegła, że pasowałem się z sobą, jak potępieniec. Ależ powiedz, cóż począć miałem?
„Urodziłem się w świecie, w którym mężczyźni wydziedziczeni są z praw do pracy. Jak inni towarzysze i rówiennicy moi, umiem mówić obcemi językami, grać na dwóch, czy trzech instrumentach, tańczyć niezrównanie walca, opowiadać dowcipnie anegdotki, mówić damom komplementa, błysnąć gdzie trzeba, usunąć się w półcień, gdy z tém bardziéj do twarzy, pić szampana, trzymać bank na zielonym stole, i w lożach teatralnych, z miną znawcy, przypatrywać się przez binokle grze dramatycznych artystów. Czy za pomocą tych umiejętności mogę stworzyć byt dla ciebie i siebie? Osądź sama i dodaj jeszcze do tego obrazu wściekłe rozpróżniaczenie, które było piérwszym powodem utraty mego funduszu, a zrozumiesz, iż nic mi więcéj nie pozostaje, jak ożenić się z bogatą panną. Vogue la galère! alboż piérwszy tak czynię? Toć to tak utarta droga, że aby zliczyć tych, co ją deptali i depcą, zabraknie cyfr w arytmetyce! Ręczę ci, że w niejedném z naszych poczciwych kawalerskich kółek śmianoby się do rozpuku z moich walk, skrupułów i namysłów. Ożenić się z panną posażną dlatego, aby uniknąć nędzy, kochać jedną, a wziąć ślub z drugą! Ależ to rzecz tak prosta i łatwa, jak wychylenie naparstka absyntu, albo przełknięcie ostrygi.
„A jednak, niech co chcą mówią, jest to rzecz straszna!
„Czy jest na świecie człowiek, w którym-by nie została kropla uczciwości, albo iskra uczuć gorętszych? Sądzę, że niéma takiego. Największy zbrodniarz najstraszniéj cierpi przed zbrodnią, a jednak popełnia ją...
„Dla czego tak się dzieje na ziemi? Rozalio! ty i ja mamy prawo stanąć naprzeciw społeczności, w któréj łonie dano nam życie i jego kierunek, i zapytać ją: pani wielmożna, dlaczego tak strasznie okaleczyłaś twe dzieci?..
„Czy słyszysz odpowiedź, jaką nam daje: Prawa i zwyczaje, jakiemi się rządzę, dobre są i świetne; wyście sami porodzili się ze złemi sercami i czarną krwią w żyłach, samiście więc waszym upadkom winni!
„Wzywam do sądu zdrowy rozsądek! Jażem winien, że od dzieciństwa chowano mię jak kobietę? Że nie dano siły moim rękom, ani hartu duszy? że pchnięto mię w obce kraje, bez steru w umyśle ni sercu, na edukacyą za kulisy francuzkich teatrów i w zadymione sale domów gry w bilard, karty i ruletę?
„Ha, moja zapewne wina, żem uległ pokusom, ale znowuż dlaczego natura nie dała mi woli do oporu zdolniejszéj? Mam więc ponieść pokutę za skąpstwo natury, niedołęztwo tych, co mię hodowali, i wynikające ztąd obłędy moje? Poniosę ją... a na odrodzenie życia, zmiażdżonego pomiędzy zgwałconą miłością i oburzoném sumieniem, zostanie mi komfort.
„Przeszedłem się parę razy po pokoju, wypiłem szklankę zimnego napoju i zaśmiałem się z siebie serdecznie.
„I cóż ostatecznie tak złego stało się, lub stanie?
„Ożenię się z Wacławą i w téj już chwili ślubuję, że będę dla niéj małżonkiem grzecznym, wyrozumiałym, pełnym względów i galanteryi najczystszéj wody. Kto wié? może gdyby nie ja, gorzéjby jeszcze trafiła! Ciebie babka wyswata za jakiego majętnego sąsiada i będziemy mieszkali z sobą o miedzę...
„W oczach ludzi, w salonach, pozostaniemy obcy dla siebie, okażemy się nawet może niechętni sobie wzajem... ale, ile razy zapadnie kortyna, Rozalio, za kulisami téj sceny co się światem nazywa, znajdziemy się i wiecznie należéć będziem do siebie.
„O, cóżby to była za przepyszna komedya, gdyby Wacława rozkochała się nawzajem w tym, kto będzie twoim mężem! Wtedy tragedya serc naszych zamieniłaby się w śliczny wodewilek, odegrany ku wielkiemu zadowoleniu babki Hortensyi, zbudowaniu publiczności, a dobremu humorowi aktorów...
„Rozalio! serce mego serca! życie mego życia! nie rozpaczaj! nie rzucaj się, jak lwica zraniona! nie męcz łzami twoich cudownych czarnych oczu!
„Śmiéj się ze wszystkiego, jedyna, śmiéj się do rozpuku z komedyi świata!
„Niech grzmi rozgłośnie kapela weselna, niech organy kościelne huczą radośnie Veni Creator, niech ksiądz u Ołtarza krępuje mi ręce stułą... ja nigdy kochać cię nie przestanę, ja wszędzie i zawsze cię znajdę i do ciebie jednéj należéć będę na wieki.“
„Jeżeli wolno mi będzie nazwać panią narzeczoną moją, powiem z całego serca, że jestem najszczęśliwszy z ludzi.“ Słowa te, nieodstępne towarzysze kilku dni ostatnich, powoli wyłoniły się z méj pamięci i zawisły obok listu, którego czytanie skończyłam.
Piérwszy raz w życiu poczułam na ustach uśmiech gorzkiéj ironii.
Spokojnie położyłam przed sobą pismo przeczytane, ręce opadły mi na kolana i siedziałam nieruchoma, jak posąg. Tylko do okna odwróciłam się plecami, bo światło toczącéj się na zachód kuli słonecznéj krwawo rzuciło mi się w oczy, a zamiast blado-błękitnego nieba, na które z taką rozkoszą patrzyłam przed godziną, zobaczyłam rozciągniętą w górze poplamioną i brudną szmatę.
Zimno mi było. Czułam, że krew krążyła w mych żyłach bardzo zwolna, a serce stygło, niby ujęte bolącemi kleszczami z lodu.
Nie miałam ani jednéj łzy w oku i ani jednéj wyraźnéj myśli w głowie. Tylko lękałam się niewymownie czegoś, czegoś niewidomego, i doświadczałam takiego uczucia, jakiego doświadcza dziecię, pozostawione śród nocy, między grobami cmentarza.
Po chwili zamknęłam oczy, a pod powiekami majaczyć mi zaczęły różne chwile i obrazy z przeszłości. Widziałam w nich oczy pana Agenora, utkwione we mnie z miłością i rozmarzeniem, usta jego wymawiające wyrazy słodkie i upajające; posłyszałam znowu ostatnie słowa, jakie wymówił do mnie na balu; porwałam się nagle z miejsca i krzyknęłam:
— Oszukiwał mię!..
Obrażona duma i godność kobieca z całą siłą zagrały we mnie, chłód, który ścinał mię dotąd zniknął, krew zawrzała w żyłach i gorącem uderzyła do twarzy.
Stałam nieruchoma, z dłonią przyciśniętą do pulsującéj skroni, i patrzyłam, jak z człowieka, którego tak długo stroiłam najpiękniejszemi barwami wyobraźni, opadały jedna po drugiéj strojące go dotąd ozdoby; jak męztwo jego zmieniało się w mngieniu oka w słabość dziecięcą niemal, hart w niedołęztwo próżniaka, prawość w obłudę, tkliwość w obsłonkę kłamliwą. Na miejscu każdego z tych świetnych połysków, które mię w nim tak zachwycały dotąd, ujrzałam plamę i wydało mi się, że widzę szkielet człowieka, wypolerowany po wierzchu, i jak próchno w pośród ciemności błyszczący nikłém fosforyczném światłem, a z pod téj cienkiéj warstwy lakieru i blasku widniały czarne plamy toczącéj go gangreny. Nie miałam ani jednéj łzy na ten widok, ale dreszcz przerażenia przeniknął mię aż do kości. Po raz piérwszy w życiu odbyła się przed memi oczyma straszna metamorfoza człowieka w trupa, bohatera w nikczemnika.
— Tak więc, myślałam, człowiek ten nie kochał mię nigdy, a miał wziąć mię za żonę, tylko dla uniknięcia nędzy, którą odegnać nie mają mocy słabe jego, rozpróżniaczone ręce! Tak więc owa dokładna znajomość Paryża i obcych krajów, którą się tak zachwycałam, owe awantury, o których tak pięknie opowiadać umiał, owe polowanie na lwy, co dawały mi rękojmią hartu i odwagi jego, pochłonęły mu majątek, a ja opłacić miałam ich koszta mieniem mém i życiem złamaném. Rozumiałam już wtedy tę przykrą zmarszczkę, co leżała na jego czole, i wiedziałam, dlaczego w mistrzowsko wyrobionym jego głosie zadźwięczała fałszywa nuta, gdy mówił mi wyraz: kocham!
Jak lekceważąco i gorzko wyrażał się o mnie w liście swym do Rozalii! Nazywał mię dzieckiem; ależ i sam myśléć musiał, że dziecko stanie się kiedyś kobietą, i sam litował się nad przyszłym kobiety téj losem, odartym przezeń z tego wszystkiego, co życie czyni światłém i szczęśliwém!..
Zapragnęłam głębiéj jeszcze zajrzéć w tę otchłań fałszu i nieuczciwości, która rozwarła się przed oczyma memi, wychylić do dna kielich jadu, zawierającego się w liście pana Agenora. Rozwinęłam papier, który trzymałam w zaciśniętéj dłoni i po raz drugi list ten czytać zaczęłam.
Ale rzecz dziwna! im dłużéj czytałam, tem więcéj uspokajały się wzburzone uczucia moje. Milkła obraza, łagodniało przerażenie, a z samego dna mego serca smutna i łzawa wyłaniała się litość.
W słowach listu, z za występnéj słabości i wstrętnéj obłudy, dojrzałam niezmierną gorycz i boleść człowieka, który go pisał. Walki jego, stoczone z sumieniem i miłością, co go do innéj pociągała kobiety, wypisane tam były między wierszami. Nie znałam walk takich, ale przeczułam je, zakryłam dłońmi oczy i zawołałam z głębi serca: O! nieszczęśliwy człowiek!
Za warstwą lakieru i fosforycznego połysku, jaka okrywała odarty z cudnych ozdób swych szkielet pana Agenora, zobaczyłam, jak po czarnych plamach toczącéj go gangreny płynęły rzęsiste łzy boleści. Po raz piérwszy miałam objawienie, jak wielka moc oczyszczenia i odkupienia leży w łzach takich, a składając ręce na piersi i podnosząc wzrok w niebo wieczorne, szepnęłam: Boże! przebacz mu!
W téj chwili zawołano mię do matki. Schowałam list za stanik sukni i przeszłam parę salonów powoli, bo w całym organizmie mym czułam słabość niewymowną i wzrok zasłaniała mi chwilami mglista opona.
Przy stoliku, na którym paliła się lampa, siedziała moja matka z rozpromienioną twarzą i listem w ręku.
Spojrzała na mnie, gdy przed nią stanęłam, ale czy była całkiem zatopiona w miłych swych myślach, czy przysłonięta ażurową zasłoną lampa słabe rzucała światło, zmiana méj twarzy uszła jéj uwagi. Wzięła mię tylko za rękę, przyciągnęła zwolna do siebie, i wymówiła głosem, w którym była radość i miłość macierzyńskiego serca:
— Wacławo! Babka twoja otrzymała dziś list od pana Agenora W. z prośbą, zaniesioną do niéj i do mnie o twoją rękę. Oto ten list.
I podała mi kartkę papieru o wyzłoconych brzegach. Nie wyciągnęłam ręki po pismo, ale oparłam się o stół, bo nogi zachwiały się pode mną, i milczałam.
— Waciu! — powtórzyła moja matka z pewném zadziwieniem: — czemu nie bierzesz pisma, w którém, jak spodziewam się, miłe dla siebie wyczytasz wyrazy?
Milczałam jeszcze. Usta moje otworzyły się parę razy, ale słowo żadne wyjść z nich nie chciało.
Matka, coraz bardziéj zdziwiona, przyciągnęła mię bliżéj jeszcze do siebie, i uważniéj mi w twarz spojrzawszy, porwała się z miejsca, objęła mię ramieniem i krzyknęła:
— Wacławo! co ci jest? czegoś ty taka blada?
W téj chwili znowu chłód niewymowny ostudził mi wnętrze piersi. W objęciu matki sztywna się czułam i pół martwa, a z téj sztywności otrząść się nie miałam mocy. Uczyniłam niezmierne nad sobą wysilenie i, z prośbą składając ręce, cicho wymówiłam:
— Moja matko! odpisz panu Agenorowi, że ja żoną jego zostać nie chcę.
Ramię mojéj matki, które mi stan otaczało, opadło nagle, odstąpiła o parę kroków i wpatrzyła się we mnie przestraszonemi niemal oczyma.
— Dziecko! — wymówiła po chwili zniżonym od przykrego wzruszenia głosem, — to-żeś mi sama przecie mówiła, że go kochasz!
— Tak! kochałam go, ale teraz... załamałam ręce nagłym ruchem i zawołałam:
— Matko! lecz on mię nie kochał nigdy!..
Przykre wzruszenie zniknęło z twarzy mojéj matki, uśmiech znowu na jéj ustach zaigrał. Wzięła obie moje ręce i, patrząc na mnie łagodnie, rzekła:
— To dziecinne chimery, Wacławo! rozpieszczone z ciebie dziecko, a wyobraźnia twoja kapryśna jest i ognista. Zkąd ci znowu ta myśl, że pan Agenor cię nie kocha? Możeście się poróżnili chwilowo? Może powiedział ci cokolwiek, czegoś nie zrozumiała i wytłumaczyła sobie błędnie? To dzieciństwo, Wacławo! Najlepszy dowód, że on cię kocha, masz przecie w tém, że oświadcza się o twoję rękę.
Swobodnemu i lekceważącemu słowa moje uśmiechowi mojéj matki odpowiedziałam gorzkim uśmiechem ironii, który przemocą wdarł mi się na usta. Czułam, że powinnam była zebrać wszystkie me siły, aby zwalczyć złudzenie mojéj matki. Uczucie to wzmocniło mię nagle; słabość, jaką poczułam przed chwilą, zniknęła, i pewnym głosem zaczęłam mówić:
— Moja matko! Bóg dobry pozwala, aby człowiek, w najrańszéj przynajmniéj porze swego życia, zachował złudzenia cudowne, złożone w jego sercu może na pamiątkę lepszych światów, z których na ziemię tę zstąpił. Jam wczoraj jeszcze, dwie godziny nawet temu, złudzenia te miała, i myślałam, że ludzie noszą prawdę w sercach, a miłości kłamać nie umieją. Ale przed chwilą otworzyły się oczy na ciemności tego świata i wiem już teraz, wiem z pewnością, że bywają ludzie, którzy udają miłość dlatego, aby módz zdobyć bogactwo, a jednym z takich ludzi, moja matko, jest pan Agenor.
Fałdy na czole mojéj matki zagłębiły się bardzo, twarz jéj przybrała gniewny niemal, a bardziéj jeszcze niespokojny wyraz.
— Nie pojmuję, — odrzekła, — zkąd ci się wzięły te myśli...
— Ztąd, — przerwałam, — iż dowiedziałam się na pewno, że pan Agenor kocha nie mnie, lecz Rozalią.
Tu ku wielkiemu memu zdziwieniu twarz mojéj matki rozpogodziła się nagle. Zaśmiała się nawet żartobliwie, i znowu łagodnie, a zarazem poważnie zaczęła mówić:
— Widzę z tego wszystkiego, Waciu, że ktoś narobił plotek pomiędzy wami, ale ja ci całą tę rzecz wyjaśnię. Mówiono wprawdzie, i sama wiem o tém, że pan Agenor zajmował się kiedyś Rozalią, ale, moje dziecko, żadna z nas kobiet obiecywać sobie nie może, iż będzie piérwszą miłością mężczyzny, którego wybierze. Ty, jak mówiłam już nieraz, jeździsz dotąd na gwieździe wysoko nad ziemią i nazbyt idealizujesz życie i jego sprawy. A jednak, moja droga, powinnaś oswoić się z myślą, że są na świecie konieczności, smutne może, ale z któremi pogodzić się trzeba.
Jedną z takich jest pewność, że kobieta, wychodząc za mąż, nie może znaléźć serca swego męża w stanie pierwotnéj świeżości, i ani spodziewać się powinna, aby nie było w niém śladów swobodnego nieraz uprzedniego życia. Niemniéj jednak, serce to, poznawszy już nietrwałość i małą wartość uczuć minionych, tém silniéj i trwaléj przywiązać się do niéj może, a co mu zbędzie przez to na idealności i świeżości młodzieńczéj, to większą dojrzałością i stałością wynagrodzi. Pan Agenor wcześnie rozpoczął życie i był zawsze światowym człowiekiem, nie dziw więc, że miewał różne sympatye i mniéj lub więcéj ścisłe, serdeczne związki, z których jeden łączył go z Rozalią. Miłostka ta jednak i wiele innych może podobnych, o których nie wiemy, ale które zapewne być musiały, nie wyziębiły jego serca i dość mu było poznać cię, aby pokochać stale i gruntownie. Co było, to było, a teraz ty panujesz w jego sercu, ciebie on kocha i pragnie miéć za żonę, od ciebie więc tylko zależy...
Nie pozwoliłam jéj skończyć i przerwałam:
— Mylisz się, droga mamo, uczucie pana Agenora dla Rozalii nie było miłostką, ale miłością, i nie zatarło się wcale w jego sercu. Kocha on Rozalią teraz więcéj, niż kiedy, a ze mną ożenić się chce tylko dlatego, że jest zrujnowany i obawia się niedostatku...
W głosie moim, gdy to mówiłam, była taka pewność i, pomimo méj woli, taka w nim przebijała się boleść, że matka moja upadła na krzesło, przerażona niemal, i zawołała:
— Ależ na miłość Boga, Wacławo, zkąd w tobie ta pewność okropna? Kto ci takich rzeczy nagadał? O! — krzyknęła nagle, niosąc rękę do czoła, — wiem już: mówiono mi przed chwilą, że Rozalia była u ciebie. Ona w nim zakochana dotąd, wiem o tém, musiała go przed tobą okłamać! Ale nie wierz jéj, dziecko moje! ta żmija, obłudna i złośliwa, zazdrości ci i chce stanąć na drodze do szczęścia...
— Przeciwnie, matko, — odrzekłam, — ona stanęła mi na drodze do zguby. Nie łaj jéj; ona sama bardzo nieszczęśliwa, nie okłamała przede mną pana Agenora, ale dowiodła mi, że nie jestem i nie byłam nigdy przez niego kochaną...
Matka moja z silnym rumieńcem, który w czasie rozmowy téj wybił się na jéj policzki, pół-gniewnie, pół ze smutkiem odwróciła się ode mnie i rzekła:
— Widzę, Wacławo, że rozmowa z tą niedobrą dziewczyną nazbyt cię wzruszyła, abyś mogła w téj chwili mówić ze mną o rzeczy tak ważnéj. Idź i zajmij się dziś czém zechcesz, a jutro rano, gdy ci spokój nocy przywróci rozwagę i łagodność, jaką dotąd zawsze w tobie znajdowałam, wezwę cię i obszerniéj o tém pomówimy. Tymczasem ja odpowiedź moję panu Agenorowi odłożę także do jutra. Nazbyt cię kocham i sama nazbyt doświadczona byłam przez los, abym miała kiedykolwiek chęć krępowania twéj woli w tak stanowczym postępku, jakim jest zamążpójście; ale znowu ta sama miłość moja dla ciebie i świadomość życia i jego warunków nie pozwolą mi, abym zgodziła się na odrzucenie propozycyi, z pewnych powodów bardzo dla ciebie korzystnéj, dla przyczyn błahych i dobrze nieuzasadnionych...
Te słowa matki przeszyły mię większą boleścią, niż ta, jakiéj dotąd doświadczałam. Spostrzegłam, że raniłam jéj serce, zawodziłam tak miłe dla niéj nadzieje, unicestwiałam plany, osnute przez nią oddawna. Zapragnęłam usprawiedliwić się przed nią, wyprowadzić ją z błędu, zakończyć ten spór piérwszy pomiędzy nami, a tak dla nas obudwóch bolesny. Mimowolnym prawie ruchem wydobyłam z za stanika list pana Agenora i, podając go matce, rzekłam:
— Weź pismo to, moja matko, i przeczytaj je, a złudzenia twe względem tego człowieka pierzchną tak, jak moje pierzchnęły.
Ze zdziwieniem wzięła list, a spojrzawszy wprzódy na datę i podpis, czytać zaczęła. Patrzyłam na poruszenia jéj fizyognomii i widziałam, że stopniowo, im daléj po wierszach pisma posuwały się jéj oczy, twarz jéj bladła, fałdy na czole zagłębiały się i wargi drżéć zaczynały. Długo trzymała wzrok szklanno przykuty do jednéj litery, jaka stanowiła podpis, potém wypuściła z rąk papier i, padając na krzesło, wyszeptała bardzo blada:
— Nikczemny!
Zbliżyłam się i obie jéj ręce gorąco do ust poniosłam.
— Nie nazywaj go tak, matko moja — rzekłam — bo mnie za niego serce boli...
Spojrzała na mnie łzawym wzrokiem.
— Biedna! ty kochasz go jeszcze! ty walczysz z twém uczuciem dla niego!
Na te słowa czułam sama, że wyprostowałam się hardo.
— Kochałam go, matko — odrzekłam bez najlżejszego drżenia w głosie — ale teraz, gdym przeczytała to fatalne pismo, jakże-bym go kochać mogła? Nie! nie kocham go, ale może już serce moje tak utworzone, że nienawidziéć ani pogardzać nie zdoła... Lituję się nad nim, matko! mnie żal jego, wielki żal! on słaby... nieszczęśliwy...
Pociągnęła mię na swe piersi i gorącym ogarnęła uściskiem, a z po-za łez patrząc mi w twarz, mówiła:
— Nie dam cię jemu, śliczne dziecię moje; o, nie dam cię jemu! Tyś powinna być kochaną! na licu swém i w sercu masz takie bogactwo, że kto go nie oceni, posiąść go nie wart. Niech co chce stanie się, ja cię jemu nie oddam!
Po chwili zakryła twarz dłońmi, wzdrygnęła się i szepnęła:
— Ale cóż się stanie? mój Boże! co się stanie?
Nie pojmowałam tych zagadkowych słów mojéj matki i jéj niepojętych dla mnie obaw, ani nawet miałam siłę zapytać ją lub siebie samę o ich znaczenie.
Poczułam tylko ulgę na widok jéj miłości; piérwszy raz w ciągu całego przejścia, źródło łez otworzyło się w mém sercu i zwilżyło płonące moje oczy.
Płakałam na piersi matki długo, rzewnie, a gdy w godzinę potém znalazłam się samotna w alkowie mojéj sypialni, zebrałam w pamięci wszystkie to chwile wzruszeń, jakich doświadczyłam przy panu Agenorze, wszystkie chwile trwożnych a rozkosznych rojeń o wspólnéj z nim przyszłości, zgarnęłam pamięcią wszystkie te chwile i wraz z opadłemi liśćmi wspaniałego kwiatu mojéj dla niego miłości pogrzebałam je w głębi serca.
Obok skromnéj i cichéj mogiły, w któréj leżała pogrzebana eteryczna i w pół dziecięca sympatya moja dla Franusia, podniosła się druga, większa, smutniejsza. Bo gdy na tamtéj kwitł tylko smętny, ale spokojny kwiatek niezabudki, nad tą mglista i groźna unosiła się mara zwątpienia. Kołatała mi się ona po sercu i głowie, nad uchem krzycząc straszne pytanie: i w cóż mam wierzyć na świecie?
Nazajutrz wcześnie weszłam do pokoju matki i znalazłam ją zajętą pisaniem listu. Złożyła pismo, oddała je czekającemu u drzwi posłańcowi, a gdy odszedł, rzekła do mnie:
— Wysłałam do pana Agenora odmowną odpowiedź.
Gdy to mówiła, spostrzegłam, że była bledszą, niż zwykle, ale w twarzy jéj nie było żalu, owszem, malowało się w niéj silne postanowienie, kiedy niekiedy tylko mącone przebłyskiem niepokoju.
— Teraz — mówiła daléj — pojedziemy do Rodowa, aby uwiadomić babkę Hortensyą o tém, co zaszło. Będziemy musiały stoczyć z nią walkę, tém przykrzejszą, że nie mamy prawa pokazać jéj listu, będącego jedynym dotykalnym dowodem, iż postępowanie nasze słuszném jest, a nawet konieczném. Listu tego nikt, prócz nas dwóch, widziéć nie powinien; schowaj go pilnie u siebie i przy piérwszém widzeniu się oddaj do rąk Rozalii. Szalona to dziewczyna, ale z szaleństwa jéj korzystać nie mamy prawa. Babka Hortensya będzie zdumiona i rozgniewana, i daj Boże, aby to zajście przykrych skutków nie wywarło na twoję i moję exystencyę...
Po południu jechałyśmy do Rodowa. Obie z matką byłyśmy blade i zamyślone, ale spokojne. Ją wspierała widocznie miłość macierzyńska, bo tkliwiéj jeszcze, niż zwykle, patrzyła na mnie; ja z zadumą wpatrywałam się w mogiłę świeżo usypaną w mém sercu i myślałam, że pogrzebałam w niéj nie miłość prawdziwą, ale marzenia, poryw wyobraźni, co, omamiona młodemi pragnieniami, upojona światowym wirem, nie potrafiła odróżnić prawdy od zwodnego połysku i, zamiast człowieka, który istniał w rzeczywistości, kazała mi ukochać stworzoną i do ideału podniesioną przez siebie marę.
Babki moje obie, jak zwykle, siedziały w bawialnéj swego domu szufladzie, zatrudnione wyrabianiem frywolitek i kwadratów. Od progu już spostrzegłam, że babka Hortensya utkwiła we mnie oczy, ciekawe i przenikliwe. Powitała nas z największą uprzejmością, do jakiéj była zdolną, a w kilka chwil potém zwróciła się do mojéj matki ze słowami:
— Zapewne, Matyldo, przyjechałaś, aby mi oznajmić, że córka twoja została już narzeczoną pana Agenora? Spodziewam się, że i on sam wkrótce tu przybędzie...
Bladość mojéj matki zwiększyła się, fałdy leżały na jéj czole głębokie i smutne. Spokojnie jednak odrzekła:
— Kochana ciociu, plany, które dla przyszłości Wacławy raczyłaś układać, a które i ja potwierdzałam z całego serca, nie mogą być spełnione. Uznałam, że Wacława nie może i nie powinna zostać żoną pana Agenora, i przed kilku godzinami posłałam już odpowiedź, w któréj odmawiam ręki mojéj córki.
Z palców babki Hortensyi wypadł kłębuszek bawełny, ręce jéj opadły na kolana, a oczy utkwiły w twarzy mojéj matki z wielkiém zdumieniem.
— Co powiedziałaś, Matyldo? Zdaje mi się, że nie zrozumiałam cię dobrze? — ozwała się twardym głosem.
— Powiedziałam — zawsze spokojnie odrzekła moja matka — że odmówiłyśmy panu Agenorowi i że Wacława żoną jego nie będzie. — Brwi babki Hortensyi zsunęły się, a na policzki jéj bladawy wystąpił rumieniec.
— Czyliż dostąpię zaszczytu dowiedzenia się o powodach tego nierozsądnego postępku? — wymówiła, pałając gniewem i oczy posuwając z twarzy mojéj matki na moję.
— Zanadto szanuję cię i kocham, droga ciociu — zaczęła moja matka — zanadto cenię życzliwość twą, którą chciałaś okazywać mnie i mojéj córce, abym, sprzeciwiając się twéj woli, nie wyjaśniła ci powodów, dla których czynić to jestem zmuszoną. Odmówiłam panu Agenorowi ręki Wacławy, dlatego, że przekonałam się, iż nie tylko on jéj nie kocha, ale że do żenienia się z nią zachęcało go jedynie pieniężne wyrachowanie, że małżeństwo to uważał sobie za nieszczęście, do którego przyjęcia zmuszała go majątkowa ruina, nieszczęście tém dotkliwsze dla niego, iż najżywiéj jest zajętym inną kobietą.
Babka wzruszyła pogardliwie ramionami i uśmiechnęła się szydersko.
— Mój Boże! — odrzekła — a czy nie można wiedziéć, kto jest ta kobieta, to widmo waszéj rozmarzonéj wyobraźni?
— Rozalia — powoli wyrzekła moja matka.
— Ha, ha, ha! — z przykrą ironią zaśmiała się babka — jakżeż stare opowiadacie mi dzieje! toć to wieki średnie. Matyldo, snać bardzo mało interesują cię sprawy twojéj familii, jeżeli nie wiesz o tém, że głupia ta miłostka pana Agenora z Rozalią oddawna należy do niepowrotnéj przeszłości.
— W istocie — przerwała moja matka — sama sądziłam, że była to tylko miłostka, która już minęła, i dlatego nie widziałam w niéj żadnéj groźby dla przyszłości Wacławy, jeśli-by wyszła ona za pana Agenora. Ale teraz wiem z pewnością, że jest inaczéj, i że pan Agenor uczynił z sumieniem swém kompromis, skazujący Wacławę na zostanie żoną człowieka, kochającego inną kobietę, i bynajmniéj nie zdecydowanego na zwyciężenie, lub choćby próbę zwyciężenia téj miłości...
Im dłużéj mówiła moja matka, tém różowszy rumieniec okrywał policzki babki Hortensyi i z większą szybkością ściskały się i rozwierały wązkie jéj usta.
— I któż to — ozwała się w końcu przeszywającym tonem — i któż to paniom udzielił tych przyjemnych i pożytecznych wiadomości? Czy można to wiedziéć?
— Na to, o czém mówiłam, mamy niezbite i dotykalne dowody; ale wybacz, droga ciociu, pewne względy nie pozwalają mi wyjawić przed tobą, kto nam ich udzielił.
— To może przynajmniéj dowody te okazać mi raczysz?
— Nie, ciociu, i tego uczynić nie mam prawa.
Babka Hortensya powstała z miejsca, wyprostowana i sztywna.
— Matyldo! — zaczęła twardym i suchym głosem — nigdy nikt z familii tak często, jak ty, nie sprzeciwiał się mojéj woli. Wyszłaś za mąż pomimo oporu, jaki małżeństwu temu stawiałam, przez co zrobiłaś mezalians, przynoszący wstyd rodzinie. Przyszłaś do rozumu i rozstałaś się z mężem, byłam zadowolona z ciebie i chciałam, abyś rozwiodła się i została żoną księcia X., który się starał o twą rękę. Dla niepojętego mi dotąd kaprysu, odmówiłaś księciu i powstrzymałaś rozpoczęte już kroki rozwodowe. Pamiętasz, że wyraziłam ci wówczas moje żywe niezadowolenie, a ty, zamiast starać się naprawić swój błąd innym jakim stosownym maryażem, do którego tyle nastręczało ci się partyi, o mało nie wróciłaś do męża, aby dzielić z nim znowu sławę bakałarza i chleb wyrobnika...
— Bodaj bym to była uczyniła! — drżącemi usty szepnęła moja matka. Babka przeszyła ją nawskróś gniewnemi oczyma.
— Tak — ciągnęła — znam dobrze twoję przewróconą głowę i fantastyczne porywy, któremi się rządzisz. Ale, dzięki Bogu, ja stałam przy tobie na straży i nie pozwoliłam, abyś raz jeszcze pociągnęła wspólne nasze imię w tę zgraję plebejuszów, pomiędzy którą podobało ci się wybrać sobie męża, i abyś powróciła do człowieka, co grubijaństwem odpłacił ci zaszczyt, jakim go obdarzyłaś, zostając jego żoną.
Matka moja żywo się poruszyła i rumieńce trysnęły na jéj twarz bladą.
— Moja ciociu! — zawołała, czyniąc wyraźne wysilenie dla zachowania spokoju — albożem ci mówiła kiedy, że ojciec Wacławy nieprzyzwoicie obchodził się ze mną? Nie, nie mówiłam tego, bobym kłamała, a wiesz sama o ile niezdolna jestem do kłamstwa. Poróżnienie nasze wynikło z różnicy przyzwyczajeń i zamiłowań naszych, i kto wié, moja ciociu, może po stronie była prawda...
Babka uczyniła ręką gest wzgardliwy.
— Zostawmy na stronie tę przykrą przeszłość twoję — wyrzekła oschle — co się stało, to się nie odstanie, ale ja, która przez wiek i majątek, jestem głową familii i stoję na straży jéj rodowego honoru, chcę aby Wacława małżeństwem swém wynagrodziła smutne, małżeństwo przez jéj matkę zawarte. Dlatego oddawna zwróciłam uwagę na pana Agenora, bo, z wyjątkiem tego dziwaka, hrabiego Witolda, posiada on najznakomitsze imię w prowincyi i najzaszczytniejsze familijne koligacye. Co zaś do jego majątkowéj ruiny, o tę proszę się nie troszczyć, bo podjęłam się wynagrodzić ją wydźwignieniem z toni twego funduszu, Matyldo, i obdarzeniem Wacławy bogatém wianem. Co przyrzekłam, tego dotrzymam, ale wola moja jest niezłomną. Chcę, aby Wacława została żoną człowieka, którego jéj na męża przeznaczam i, naprawiając niedorzeczność przez was popełnioną, natychmiast napiszę do pana Agenora, aby przybywał do Rodowa powitać swoję narzeczoną, któréj ręką ja rozporządzam sama.
Tu uczyniła poruszenie, jakby odejść chciała, lecz moja matka podniosła się zwolna, spokojna, ale wyprostowana i poważna, zastąpiła jéj drogę.
— Nie uczynisz tego, moja ciociu — wyrzekła stanowczo — bo, lubo szanuję znaczenie twe w familii i wysoko cenię twoje dla Wacławy względy, nie mogę, nie mam prawa zrzec się opieki nad moją córką i oddać jéj człowiekowi, o którego nieuczciwości i obojętności dla niéj zupełnie jestem przekonana. — Brwi babki zsunęły się groźnie i po bladawo zrumienionych jéj policzkach przebiegło parę drgnień nerwowych. Podniosła w górę biały swój palec i wyrzekła suchym, ale przenikającym głosem:
— Matyldo, strzeż się!
Głowa mojéj matki opadła na piersi, westchnienie ciężkie, choć stłumione, pierś jéj podniosło. Babka wyciągnęła ku niéj wskazujący swój palec i dodała:
— Pomyśl, co stanie się z tobą i z tém zuchwałém twojém dzieckiem, jeżeli ja cofnę od was moję rękę.
Bladość mojéj matki zwiększyła się, stała nieporuszona i milczała. Ja, z sercem zamierającém w piersi patrzyłam na nią, a na widok boleści i przygnębienia, które coraz wydatniéj twarz jéj pokrywało, poczułam pragnienie wyjścia z biernéj mojéj roli i odpowiedzenia babce, że uczynię wszystko, czego ode mnie żąda, że biedną przyszłość moję oddam w jéj ręce, byle tylko nie dręczyła matki mojéj, byle uczyniła to, co jéj spokój przywrócić może. Myśl ta zabłysnęła w méj głowie, jak paląca straszna błyskawica; powstałam i zbliżyłam się do babki, ale usta moje otworzyć się nie chciały. Czułam na piersi schowany za stanikiem list pana Agenora, a uczucie to zatrzymywało mi głos w gardle. Powiedziéć, że zgadzam się na zostanie żoną człowieka, który nie miał w sercu prawdy ni miłości dla mnie, który po istnieniach ludzkich deptał, jak nieroztropne dziecię po kwiatach, złamać do reszty życie téj biednéj, téj szalonéj Rozalii, nad którą litowałam się, ale któréj nienawidziéć nie mogłam i nie powinnam była... powiedziéć to wszystko i jedném słowem zniszczyć cały urok życia i wszystkie cudowne sny młodości oddać wichrowi rozpaczy, ach! nie mogłam... nie mogłam...
Otwierałam usta, ale żadne z nich nie wychodziło słowo i patrzyłam na babkę z milczącém błaganiem. Tymczasem matka moja stała nieporuszona, ręką o stół oparta, w bolesnéj zatopiona myśli. Babka Ludgarda, wzruszona, ze łzami w oczach, patrzyła na siostrę swoję, która, wyprostowana, sztywna, z uśmiechem zimnego tryumfu na wązkich wargach, przenikliwe piwne swe oczy przesuwała zwolna po bladych i niemych naszych twarzach. I nie wiem, jak długo trwała ta chwila ciężkiego milczenia; zdawało mi się tylko, że mroczny salon ciemniejszym był jeszcze, niż zwykle, i machinalnie słuchałam, jak ciszę głęboką przerywało monotonne tentno ściennego zegara.
Nagle do tentna tego inny, przychodzący z zewnątrz domu, przyłączył się odgłos. Było to jakby zbliżające się, stłumione murawą dziedzińca, stąpanie konia. Stawało się ono coraz bliższém i bliższém za oknem mignął szybko cień wysoki, potém w przyległéj sali dały się słyszéć pośpieszne kobiece kroki, i w drzwiach ukazała się Rozalia, w czarną ubrana amazonkę. Była zupełnie inną, niż dnia poprzedniego. Zamiast rumieńca wzburzenia, miała na twarzy bladość boleści, zamiast zuchwałego gniewu, pokorę i błaganie. Spodziewała się widać znaléźć nas wszystkie zebrane, bo nie wydawała się zdziwioną. Zatrzymała się chwilę we drzwiach i rękę o drzwi oparła, jakby siły ją opuszczały. Babka Hortensya utkwiła w niéj spojrzenie.
— W samę porę przybywasz, Rozalio — wymówiła dość głośno, aby mowa jéj posłyszaną być mogła przez stojącą zdala od nas przybyłą — mówiłyśmy właśnie o tobie i potrzebną jesteś dla rozwiązania pewnéj zagadki, któréj nikt tu rozwiązać mi nie raczy. Zbliż się!
Rozalia postąpiła naprzód i powolnym, ale pewnym krokiem przebyła całą długość salonu. Potém milczącém skłonieniem głowy powitała wszystkich, i stanęła przed babką Hortensyą ze spuszczonym wzrokiem. Spostrzegłam, że oczy jéj, pałające zwykle, teraz były bez blasku, a powieki miała nabrzmiałe i zaczerwienione. Babka patrzyła na nią przez chwilę w milczeniu i ze zsuniętemi brwiami, potém wyrzekła twardo i surowo:
— Pragnę, abyś mi powiedziéć raczyła, czy długo jeszcze zamiarem twoim będzie mącić sprawy familii i sprzeciwiać się moim rozporządzeniom i chęciom? Czy długo jeszcze popełniać będziesz szaleństwa swoje i mieszać głupie pomysły twéj romansowéj głowy do poważnych spraw familijnych? Powiedz mi zaraz, co nagadałaś Wacławie i jéj matce o człowieku, który był dość nierozważnym, aby kiedyś zawiązać stosunek z taką złośliwą i lekkomyślną, jak ty, dziewczyną? Wiem dobrze, choć mi o tém nie powiedziano, że to twoja robota. Powtórz-że przede mną te baśnie, wylęgłe w twéj rozbujałéj wyobraźni... Czegóż milczysz? No, podnieś-że oczy... zobaczymy, czy będziesz miała odwagę przede mną te baśnie powtórzyć!...
Rozalia podniosła oczy, odetchnęła głęboko i wymówiła zwolna:
— Tak, babciu, tę odwagę... będę miała...
Głos jéj stłumiony i głęboki zdawał się z ciężkością wychodzić ze zmęczonéj piersi. Umilkła na chwilę i potoczyła zamglonym wzrokiem po wszystkich twarzach, potém zwróciła się znowu do babki Hortensyi i mówiła daléj:
— Wiedziałam dobrze, iż dziś znajdę tu Wacławę i przyjechałam umyślnie dlatego, aby w jéj obecności powtórzyć przed tobą babciu, to wszystko, co wczoraj przed nią mówiłam...
Babka zaśmiała się wzgardliwie i wzruszyła ramionami.
— Jeśli dlatego tylko przybyłaś — rzekła — aby powtarzać te romantyczne androny, o których słyszałam już niegdyś od ciebie, mogła-byś oszczędzić sobie fatygi i siedziéć w domu... Bo co do mnie, rozkazuję ci, przeciwnie, odwołać niegodną potwarz, jaką rzuciłaś na człowieka, który będzie mężem Wacławy...
Rozalia wyprostowała się, słaby rumieniec przebił się z za bladości pokrywającéj jéj policzki.
— Potwarzy nie rzucałam na nikogo — wymówiła zwolna, dobitnie. — To, co powiedziałam Wacławie, jest prawdą, i przybyłam tu, aby ją o téj prawdzie raz jeszcze uwiadomić, w innéj wszakże intencyi, niż to uczyniłam wczoraj. Wczoraj byłam wzburzona cała, obłąkana rozpaczą... szukałam tylko sposobu pomszczenia się nad Wacławą i wlania w jéj serce niczém nieodegnanéj goryczy... przez noc upłynioną, rozpacz moja roztopiła się w łzy... płakałam oddawna poraz piérwszy i dziś jestem lepsza... dziś mam na myśli ratować Wacławę, a jeśli można i siebie... dziś przybyłam do ciebie, babciu, znowu z ostatniém błaganiem...
Głos jéj zadrżał, ręce złożyła jak do modlitwy i oczy zaszłe łzami utkwiła w twarzy babki.
— Babciu — mówiła daléj głosem przerywanym — zważ, co chcesz uczynić! Trzy istnienia złamiesz, trzy serca na proch zmiażdżysz! On mię kocha! jak to słońce świeci na niebie, tak to jest prawdą... dlaczego, kochając mię, nie chce mię wziąć za żonę? O, babciu! ty wiész o tém! Może kto zadziwi się, że, pomimo to, nie gardzę nim, że duma kobieca nie zabiła we mnie uczucia dla niego! O, mój Boże! alboż wiem sama, dlaczego tak jest? Niech Bóg i ludzie sądzą go, ja nie usprawiedliwiam nic, o nic nie obwiniam... ja kocham tego, komu w dzieciństwie jeszcze prawie oddałam moje serce, czyją wobec Boga i sumienia żoną jestem i nikogo więcéj nie kochałam na świecie, i jeśli on nie zostanie moim mężem, ani do niego, ani do nikogo należéć nie będę nigdy...
Załamała ręce i krzyknęła z wysileniem.
— Zbłądziłam! tak! wiem o tém! jestem nędzną obłudną i złą istotą! Burze, co wrzały wciąż we mnie, zamknęłam pod maską pozornego spokoju... nie lubiłam ludzi i język mój zamieniłam w żądło kolące! Wyznaję winy moje, wyznała-bym je w obliczu całéj zebranéj ludzkości, gdyby ona tu stała przede mną, ale pokutowałam... pokutuję... przeniosłam straszne męki... czułam w saméj sobie powolne konanie wszystkiego, co było we mnie dobre... usychanie i opadanie wszystkich świeżych kwiatów młodości... umierałam razem z niemi, a po każdéj takiéj śmierci, budziłam się coraz gorsza... Ale zważcie, proszę, czy wszystko na moje barki złożyć należy? Czy ja sama uczyniłam siebie taką, jaką jestem?
— A któż cię taką uczynił? szalona istoto! — wzgardliwie zapytała babka Hortensya.
— Kto? — rzekła Rozalia i po chwili dodała ciszéj: — Ty, babciu!
Babka zbladła bardzo i uczyniła ręką gest nakazujący milczenie, ale Rozalia nie zwróciła na to uwagi i mówiła daléj głosem, którego uniesienie łagodzone było niezmierną żałością:
— Wszak ty to, babciu, byłaś mi od dzieciństwa mistrzynią i kierownicą, bo matka moja ślepym zawsze twéj woli była narzędziem... Ty mi naprzód przestrogami swemi wlałaś obłudę w serce, bo kazałaś milczéć, gdy mówić chciałam, okazywać się dzieckiem, gdym czuła się już kobietą... myśl każdą, każde uderzenie serca, miarkować i stosować do praw ścisłego konwenansu... Ty wychowaniu memu nadałaś kierunek błędny, okryłaś mię pozorami blasku, a nie dałaś treści duchowéj, co jest dla życia opoką... nauczyłaś grać na fortepianie i mówić obcemi językami, a nie dałaś pojęcia o pracy, która-by od próżnych marzeń ognistą mą ustrzegła głowę... Marzyłam więc i wymarzyłam miłość... znalazłam jéj urzeczywistnienie i do niéj przykułam życie... a kiedy potém błagałam cię, abyś garścią złota okupiła błąd mój, uświęciła go zezwoleniem świata i ołtarza, odtrąciłaś mię, odepchnęłaś, powiedziałaś, że człowieka, którego kocham, wszechmocna twoja ręka przeznacza dla innéj twéj wnuczki, któréj ojca gminne nazwisko on miał swém arystokratyczném osłonić imieniem... Boże mój! jakaż straszna była to chwila, w któréj od ciebie wtedy odeszłam... Babciu, tyś wtedy zgubiła duszę moję!... Tyś i sama nie wiedziała, co uczyniłaś. Myślałaś, że jestem dzieckiem z niedowarzoną głową, albo jedną z tych zimnych lalek, co zwą się w świecie dobrze wychowanemi pannami... A ja byłam kobietą... grzeszną, ale silną i uporczywą w upadku i w grzechu... Wraz z miłością upadek mój legł mi na sercu kamieniem ciężkim i serce całe w kamień mi przemienił... w kamień, płonący jak zarzewie, a niewygasły, i oto masz mię babko moja przed sobą taką, jaką mię uczyniłaś, a jednak Anioł Stróż mojéj młodości nie zupełnie jeszcze uleciał ode mnie, i szepce mi jeszcze, gdzieś na samém dnie mojéj duszy, że mogę być inną, mogę pochwycić na nowo światło utracone, cnotą błąd zmazać... byleby tylko daném mi było to, bez czego być mi inną nie sposób...
Podniosła obie dłonie do twarzy i załkała głośno, potém przystąpiła bliżéj jeszcze do babki i znowu ręce do błagania złożyła:
— Babciu! — zawołała — przebacz! nie chciałam ci czynić wyrzutów! Wytoczyły się one z ust moich, jak lawa z krateru wulkanu, który chyba ręka Boga powstrzymać może! Przebacz mi! Nie chciałam cię obrazić! jam dziś lepsza, niż byłam dawniéj! Przyszłam do ciebie z ostatnią prośbą, z ostatnią nadzieją! Nie oddawaj mu Wacławy, on ją nieszczęśliwą uczyni! Oddaj mu mnie, a daj nam tyle tylko, aby on nie miał nędzy, któréj się obawia. Ja podejmuję się podnieść i wzmocnić jego ducha, będę go tak kochała, będę dla niego tak dobrą, łagodną, poświęconą, że bez bogactwa będzie się czuł szczęśliwym... Nauczę go pracować..., oboje pracować będziemy..., daj mi teraz tyle tylko, aby stłumić w nim nędzy obawy... Babciu! będziesz sama szczęśliwa swém dziełem... Wacława wyjdzie za mąż... ona tak młoda, taka piękna..., ożeni się z nią inny jaki z brzmiącém nazwiskiem..., a jego mnie oddaj!
Mówiąc to wszystko bezładnie, z wybuchami łez i prośby naprzemian, Rozalia upadła przed babką na klęczki i drżącemi ramionami objęła jéj kolana.
Babka Hortensya zdawała się być w posąg zmienioną. Na bladéj twarzy jéj nie było ni litości, ni gniewu, głowa tylko po raz piérwszy, odkąd ją znałam, opadła na piersi, powieki zasłoniły surowe źrenice, a na czole śród zmarszczek licznych występowały zwolna nowe bruzdy, niby nowych rodzących się w głowie myśli zwiastuny. Nie odtrącała klęczącéj przed nią łkającéj Rozalii i kilkanaście sekund stała niema i nieporuszona, jak wyrocznia, trzymająca w swéj władzy losy ukorzonych przed nią śmiertelnych.
Po chwili opuściła swą białą, chudą rękę na ramię Rozali i wyrzekła:
— Wstań!
Głos jéj mniéj twardo brzmiał, niż wprzódy. Może ten dźwięk złagodzony wywołał słaby błysk nadziei na twarzy Rozalii... porwała się z klęczek i ze złożonemi ciągle na piersi rękoma stanęła przed babką.
— Zkąd ci ta pewność niezłomna, że on nie kocha Wacławy? — zabrzmiało po chwili pytanie babki Hortensyi.
— Alboż cię, babciu, nie przekonał o tém list, który wczoraj Wacławie oddałam? — spytała Rozalia.
— Żadnego nie czytałam listu — odrzekła babka.
Rozalia wpatrzyła się we mnie zdziwionemi oczyma.
— Jakto? — zawołała, — nie pokazałaś babce listu tego.
— Nie pokazałam go nikomu, prócz matki mojéj, bo ona i ja, to jedno, — odrzekłam.
— Cożeś z nim uczyniła?
— Postanowiłam nosić go przy sobie, aby wypadkiem nawet nie dostał się w obce ręce, a przy piérwszéj sposobności oddać ci go, Rozalio.
Patrzyła na mnie długo, długo, czarne jéj źrenice łagodném poczęły zachodzić rozrzewnieniem, wyciągnęła do mnie rękę i wyrzekła:
— Wacławo! oddaj mi list ten.
Dostałam papier z za stanika, a Rozalia podała go babce.
Milczałyśmy wszystkie, powstrzymując oddech: babka Hortensya usiadła na fotelu i list pana Agenora czytała.
Wątpię, czy ktokolwiek z nas zdołał wtedy jaką dobrą lub złą wróżbę z jéj postawy i twarzy wyczytać. Siedziała sztywna, prosta, z listem podniesionym do oczu tak, że mogłyśmy widziéć tylko jéj profil blady i nieruchomy, jak sylwetka z marmuru. Kiedy niekiedy tylko w ciągu czytania po nieruchomości téj przebiegał rumieniec bladawy, a wtedy nowa bruzda wypływała na pomarszczone czoło.
Skończyła, ręce trzymające list zaplotła na kolanach i milczała. Powieki jéj znowu w dół się spuściły, a wązkie wargi poruszały się zwolna, rozwierając się i ściskając naprzemian. Podniosła potém wzrok, utkwiła go w Rozalii i wydało nam się jakoby szepnęła: nieszczęśliwa!.. Wydawało nam się tylko, że to wyrzekła, ale nie byłyśmy tego pewne, bo szept jéj był tak cichy, że żadnego prawie nie wydał dźwięku. Potém podniosła się zwolna, podeszła do okna i odwróciła się do nas plecami.
Patrzyłam na nią z sercem trwożnie bijącém, i widziałam, jak z za okna przeciskał się blady promień jesiennego słońca, zaigrał po jéj koronkowym czepcu i jak parę ptasząt przyleciało z ogrodu i zatrzepotało koło szyb skrzydełkami tuż przed jéj wzrokiem. I pytałam niespokojną myślą, czy promień ten nie przyniósł z nieba méj babce natchnienia dobrego, i czy widok ptasząt, kochających się, a swobodnych, nie tchnął w jéj serce litości dla istot, nad któremi ciężyć chciała żelazną ręką swéj despotycznéj woli?
Zwróciła się, podeszła do nas, i zmienionym trochę głosem mówić zaczęła:
— Każdy człowiek ma w sobie dwie władze, które kierują i rządzą jego postępowaniem: jedną z nich uczucia, drugą zasady. Są tacy, którzy bezwarunkowo poddają się piérwszéj i uginają się pod każdém wrażeniem, jak wiotka trzcina; ja do takich nie należę. Jestem kobietą zasad, i stawiam je wyżéj nad wszelkie uczucia. Jakie zaś są te zasady, którym podlegać winno wszystko we mnie i koło mnie, zapewne wiecie, ale gdy teraz chwila po temu, wypowiem je wam raz jeszcze. Słuchajcie mię uważnie.
Ton jéj głosu był znacznie łagodniejszym, niż zwykle, i mimowoli jéj zapewne dźwięczały w nim te uczucia, które przeciwstawiła zasadom. Kto wié, może tryumf odniosą?
Słuchałyśmy z natężeniem, babka mówiła daléj:
— Rodzinne imię nasze od kilku wieków zdobyło sobie miejsce zaszczytne na kartach dziejów krajowych. Dziadowie i pradziadowie nasi byli panami, potęgą i bogactwem dorównywającymi nawet królom; babki i prababki chodziły w złotogłowiach i dumne a czyste jak łza, na wzór Westalek o hardéj cnocie, strzegły domowego ogniska. Nigdy żadna plama nie postała na czci rodu naszego, nigdy nie dotknęło go ubóztwo: jak dyament czystéj wody, jaśniał on nieskazitelnie przez wiele pokoleń, i nie zaćmił się ani razu przymieszką choćby jednéj kropli krwi mniéj szlachetnéj.
Ostatnim męzkim potomkiem rodu tego był mój ojciec.
Cnotą i dumą dorównywał on wielkim przodkom swoim, ale bogactwo rodowe rozwiało się śród burz, jakie za żywota jego wstrząsały światem. Gdy umierał, przy łożu jego śmiertelném stanęły trzy córki. Jam z nich była najstarszą. Konającemi usty opowiedział mi raz jeszcze historyą naszego pochodzenia i rozkazał, abym stanęła na straży sióstr młodszych, i poświęciła wszystko dla przywrócenia żeńskim chociaż potomkom jego dawnéj rodowéj świetności. Pojmowałam go i przejęłam się jego myślą. Wyrzuciłam z serca i głowy wszelkie romansowe mrzonki o osobistych uczuciach i sympatyach, a zostałam żoną człowieka, którego bogactwo dawało mi możność spełnienia posłannictwa, złożonego na mnie przez ojca. Stałam się opiekunką sióstr moich.
Jedna z nich, matka Matyldy, poszła wskazaną przeze mnie drogą. Bardzo młodo poślubiła małżonka w późnym wieku, ale bogatego i o świetném imieniu; druga, Ludgarda, nie mogła rozstać się ze zbyt przesadzoném wyobrażeniem o miłości i szczęściu, odrzuciła tego, kogo ja przedstawiałam jéj na małżonka i nigdy za mąż nie poszła, bo wolałam, aby całe życie pozostała przy mnie i nosiła miano staréj panny, niżli-by zniżyła się do małżeństwa, niezgodnego z honorem familii. Owdowiałam wcześnie i odziedziczyłam zapisany mi przez męża majątek. Młoda jeszcze, wyrzekłam się myśli ponowienia małżeńskich ślubów, odrzuciłam od siebie światowe uciechy, w których strwonić-bym mogła posiadane mienie, w wieku, w którym inne kobiety oddają się najżywiéj upojeniu uczuć i szałowi zabaw, włożyłam czarną suknią i czepiec wdowieński, a z majątkiem posiadanym i zdobytą przezeń władzą, stanęłam na straży interesów familii. Opiekę mą i wpływy rozciągnęłam na dalsze nawet rodu gałęzie. Podnosiłam tych, którzy upadali na funduszu, wychowywałam sieroty, w których wspólna nam krew płynęła, żadne małżeństwo nie dokonało się bez mojéj wiedzy, żaden młodzieniec nie wyszedł w świat bez moich wskazówek, nikt nie obrał sobie drogi, którą miał postępować bez mego zezwolenia.
Wpływ ten przemożny nad całą familią moją zdobyłam wielkim majątkiem i nieugiętą w postanowieniach wolą, i jedna tylko znalazła się osoba, która nie potrzebowała czerpać z mego funduszu i sprzeciwiła się méj woli. Była nią Matylda. Matka jéj umarła młodo z suchot, wraz za nią poszedł do grobu podeszły w wieku małżonek.
Matylda, mając lat siedmnaście, była bogatą władczynią rodzicielskiego majątku, rozkochała się dziwnym trafem w zabłąkanym śród nas człowieku z innego świata, i nie zważając na mój opór, została jego żoną. Kilka lat widziéć jéj nie chciałam, ale potém, jedynym może w życiu mojém wypadkiem, uczucie przemogło zasadę: przebaczyłam córce wcześnie zmarłéj siostry mojéj. Przebaczyłam, ale postanowiłam, że dziecko jéj pójdzie taką drogą, jaką ja mu wskażę. Wacława miała zaledwie lat dziesięć, gdy już w milczeniu szukałam dla niéj męża. Nie szło mi w wyborze o jego majątek, ale o imię, które-by zmazało gminne, wplątane w ród nasz nazwisko. Córka powinna była wynagrodzić złe, które rodzinie wyrządziła jéj matka. Znalazłam człowieka, jakiego pragnęłam, i przeznaczyłam go na męża Wacławie. W małżeństwie tém widziałam dwojaką korzyść. Nietylko zmazywałam przez nie smutną pamięć związków Matyldy, ale jeszcze z ruiny majątkowéj dźwigałam inny, niemniéj świetny, a wielorako z naszym skoligacony ród pana Agenora. Drugi ten wzgląd niemałą w umyśle moim grał rolę, bo w dzisiejszych czasach szalonych przewrotów społecznych i zbrodniczych o jakiéjś mniemanéj równości pojęć, stare i wielkie rody powinny stanowić braterstwo, którego każdy członek gotów-by był zawsze drugiemu podać dłoń, do podźwignienia gotową. Urządziłam wszystko w ten sposób, aby małżeństwo to jak najłatwiéj przyjść mogło do skutku, i oto dziś jestem u kresu moich pragnień i starań. Wszystko, co powiedziałyście mi przed chwilą, mogło mi dać nieco do myślenia, ale zachwiać mojém postanowieniem nie mogło. Rozalia jest nieszczęśliwą dziewczyną, lecz jeśli będzie rozumną i uległą, zaopatrzę jéj przyszłość, jak będę mogła najlepiéj; Wacława ucierpi może trochę, lecz jestem pewna, że gdy dojrzeje, przejmie się temi samemi zasadami, jakie mną rządzą, i cieszyć się będzie posiadaniem męża, który z piękném nazwiskiem łączy wszystkie przymioty światowego i dobrze urodzonego człowieka. Zresztą tam, gdzie idzie o interes familii, jednostka z wymaganiami swemi ustąpić powinna. Przed wielkością zasady niknie także czułostkowa mrzonka, jak owa miłość Rozalii i pana Agenora, w którą zresztą, mimo wszystkiego, mało wierzę. Tak tedy, ostatecznie i stanowczo wam wypowiadam, że postanowienie moje nie uległo żadnym zmianom; że życzę sobie, aby Wacława została żoną pana Agenora W., a Rozalia przyjęła także z mojéj ręki męża, którego jéj przeznaczyć zechcę. Mam nadzieję, że teraz, gdy uczyniłam aż tyle ustępstwa, aby tłómaczyć się przed wami z pobudek mego postępowania, zechcecie, bez dalszych już próżnych frazesów i scen melodramatycznych, zastosować się do méj woli.
Umilkła. W ciągu mówienia głos jéj, z razu spokojny i złagodzony, nabierał stopniowo coraz twardszych dźwięków, a przy końcu brzmiał surowym i zimniejszym, niż kiedy, despotyzmem.
Gdy skończyła, stałyśmy wszystkie przed nią, jak skamieniałe. Rozalia tylko upadła po chwili na kanapę, sił pozbawiona prawie.
I znowu była chwila ciężkiego milczenia. Mroczny salon teraz już strasznie wydawał mi się ciemnym, a śród ciszy posępnie dźwięczał metaliczny tentent zegara.
Matka moja piérwsza podniosła twarz, po któréj dwie grube łzy spływały.
— Ciotko, — wyrzekła zniżonym głosem, — smutne mową swoją wywołałaś we mnie wspomnienia. Mówiłaś o siostrze swéj, która była matką moją. Czy pamiętasz dobrze jéj dnie ostatnie? Ja je pamiętam, lubo dziecięcemi patrzyłam na nie oczyma. W mrocznym pokoju leżała blada, piękna, z rozpuszczonym czarnym warkoczem; lekarze odchodzili od niéj ze spuszczonemi złowróżbnie głowami, a ja siedziałam u stóp jéj, ukryta w fałdach jéj białéj sukni, przez nikogo nie dostrzegana.
Przyszłaś do niéj, ciotko, a ona ci rzekła: „Hortensjo! nigdy nie byłam szczęśliwa! Poświęciłaś mię zasadom twoim; umieram z tęsknoty za tém, coś mi wydarła!“ Przypomnij sobie ciotko tę chwilę! ja ją pamiętam, a i ty pamiętać ją musisz, boć zapłakała wtedy, a łza, to tak rzadki gość w twém oku, że pamiętną ci musiała zostać na zawsze. Sądzę, że gdy przebaczyłaś mi potém to, co występkiem moim być mienisz, czyniłaś to w imię téj łzy, którą uroniłaś nad konającą siostrą. Umarła biedna moja matka, dusza jéj może znalazła u Boga pocieszenie po ziemskich bólach, ale ja, ciotko, nie chcę, aby moje dziecko leżało tak kiedyś konające młodo w mrocznym pokoju, z bladą twarzą i wyrazem goryczy na ustach... Nie chcę, aby córka moja powiedziała mi kiedyś z wyrzutem: przez ciebie umieram, matko! Nie chcę, aby tak było, i dlatego ośmielę się sprzeciwić woli twéj, ciotko, i nie oddam jéj człowiekowi, z którym życie popłynęło-by jéj łzami i smutkiem!..
Gdy matka moja to mówiła, powieki babki Hortensyi znowu przysłoniły źrenice, a bruzdy na jéj czole mnożyły się i krzyżowały, jak pasma myśli tajemnych a ciężkich. Po chwili jednak podniosła wzrok, utkwiła w twarzy mojéj matki z przeszywającém szyderstwem i wymówiła ze wzgardliwym uśmiechem:
— A więc dlaczegoż, Matyldo, sama tak szczęśliwą nie jesteś, jakby tego spodziewać się należało po téj bezpamiętnéj, pastersko-rycerskiéj miłości, z jaką zawierałaś małżeństwo?
— Tak, — odpowiedziała moja matka ze łzami w głosie, — może w krew moję przelała się tęsknota za miłością prawdziwą, na jaką umarła matka moja... kochałam człowieka, którego byłam żoną, ale nie pojęłam go... na zawadzie szczęściu naszemu stało wychowanie moje, które od ciebie, ciotko, otrzymałam. Gardziłam jego pracą... mąciłam mu życie wrzawą i niepokojem... a jednak kochałam go... i kto wié? — tu przycisnęła rękę do serca i dodała ciszéj: kto wié? może i teraz jeszcze go kocham?
Blade babki policzki zafarbowały się znowu różowemi plamami; oczy jéj zapałały. Wyciągnęła, jak wprzódy, biały swój palec w stronę méj matki i wyrzekła twardo:
— A więc zabieraj twoję córkę i powracaj wraz z nią do swego małżonka, o którym z tak przykładną prawdziwie wspominasz czułością. Z majątku bowiem twego, któryś zrujnowała, zabraknie ci pewnie wkrótce kawałka chleba, gdyż u mnie ten, kto sprzeciwia się méj woli nie znajdzie pomocnéj ręki.
Matka moja zadrżała. Przede mną odkryła się przyczyna niezrozumiałéj mi dotąd jéj obawy. Babka, na widok drżenia méj matki, z tryumfem głowę podniosła i zaczęła mówić stanowczym tonem:
— Słuchaj uważnie, Matyldo, gdyż to, co powiem, będzie ostateczném i nieodwołalném mojém słowem. Jeżeli twoja córka zaślubi pana Agenora W., podejmuję się spłacić długi, ciążące na twych majątkach, a oprócz tego dam jéj pół miliona złotych posagu, z których połowę oddam gotówką w dzień ślubu do rąk panu młodemu, a drugą połowę zapiszę jéj w testamencie, aby ją po mojéj śmierci odebrała. Może nawet pomyślę o pozostawieniu jéj całego Rodowa, a kapitały, jakie posiadam, rozpiszę innym krewnym. W przeciwnym razie, nie spodziewajcie się obie odemnie najmniejszéj pomocy; zimnym i niemym zostanę świadkiem téj ostatecznéj ruiny, bez zmrużenia powieki patrzéć będę, jak na publiczną sprzedaż wystawią dziedzictwo twego ojca, a nawet poproszę was, abyście raczyły nie obdarzać mię więcéj swą obecnością.
I znowu była długa chwila milczenia, w czasie któréj salon stawał się coraz bardziéj ciemnym, a zegar brzęczał coraz posępniejszém tentnem. Matka moja, blada i drżąca, oparła rękę o poręcz fotelu i przerwała milczenie:
— Straszne jest widmo nędzy, które widzę coraz większemi kroczące ku mnie krokami... bolesnym mi gniew twój, ciotko, gdyż, bądź co bądź, tyś siostra méj matki i przy tobie spędziłam dziecinne lata... ale ani dla uniknienia grożącéj mi ruiny, ani dla przebłagania twego gniewu, nie poświęcę mojéj córki... Ona nie zginie; ma ojca, który w ostatniéj toni mojéj ucieczką jéj będzie; a ja... poniosę karę za błędy mego życia... Nie wiem jeszcze sama, co pocznę, gdy nadejdzie straszna katastrofa; ale wiem dobrze, iż sumienie moje będzie wolném od morderstwa na własném dopełnionego dziecku!...
Nie skończyła jeszcze, gdy byłam już przy niéj, obejmowałam ją ramionami i pocałunkami okrywałam ręce jéj i kolana.
— Babciu! — zawołałam, zdjęta nieznaną mi dotąd energią — dziękuję ci za dobrodziejstwa, któremi chciałaś mnie osypać, ale nie przyjmę ich kosztem uczciwości i dobroci mojéj... bo nieuczciwą-bym była, gdybym przysięgła przed ołtarzem miłość, któréj w sercu nie czuję, a nie byłoby we mnie ani kropli dobroci, gdybym się nie zlitowała nad tą biedną Rozalią, któréj uczuć nie pojmuję wprawdzie, ale któréj-bym zgubić nie chciała za żadne skarby świata... Nie, babciu, ja i matka moja nie żądamy twych bogactw. Bóg dobry zlituje się nad nami i zginąć nam nie da; zginąć nam nie da ten także, o którym ty, babciu, z taką wyrażasz się wzgardą, a który jednak jest ojcem moim...
Babka Hortensya raz jeszcze wyciągnęła ku nam rękę grożącą i wyrzekła sucho:
— A więc zostańcie ofiarami głupoty i krnąbrności waszéj, a gdy nędza w dom wasz wstąpi, spożywajcie miłosne nadzieje i odziewajcie się w pozy bohaterskie. Wolno wam już teraz choćby umrzéć z głodu, ja od téj chwili nic już z wami nie mam wspólnego i nawet dla honoru familii nie pośpieszę wam nigdy z pomocą.
To rzekłszy, wyszła z salonu sztywna i wyprostowana. Matka moja upadła na fotel i zakryła twarz rękoma.
Wtedy spojrzałam na Rozalią. Stała nieruchoma i blada, ze wzrokiem utkwionym we mnie; na długich jéj rzęsach wisiały dwie wielkie łzy, a błyszczały, jak brylanty. Oczy nasze spotkały się. Nagle Rozalia przystąpiła do mnie, gorączkowo pochwyciła moje ręce i do ust je poniosła. Krzyknęłam i chciałam wyrwać ręce z jéj uścisku, ale rzuciła się przede mną na kolana z głośnym płaczem.
— Przebacz! przebacz, Wacławo! — wołała śród łkań spazmatycznych, — tyś taka dobra, taka szlachetna! i matka twoja także, a ja cię tak obrażałam ciągle, tak nienawidziłam! Nie pojęłam cię, nie oceniłam, ale teraz rozumiem już ciebie, aniele śliczny i czysty, kocham cię, Wacławo! czy przebaczasz mi?...
Podniosłam ją i przycisnęłam do piersi.
— Czy przebaczasz mi? — pytała z uniesieniem — czy zapomnisz moich win względem ciebie? Czy będziesz mogła mię kochać? Powiédz! co mam uczynić, abyś mię kochać mogła?
— Róziu! — szepnęłam jéj do ucha prawie: bądź dobrą córką dla ojca twego, szukaj pociechy w téj uldze, jaką przyniesiesz jego losowi, a kochać cię będę całém sercem. Teraz już nawet kocham cię, boś taka nieszczęśliwa!
Wyprostowała się, otarła łzy i oczy podniosła w niebo, widniejące za oknem.
— Wacławo — rzekła z cicha — zawsze myślałam, że ku grzesznikom i ku nieszczęśliwym prędzéj czy późniéj zstępują takie chwile lub istoty, co ich z ciemności wprowadzają w krainę światła, z któréj byli wygnani. Wacławo! zdaje mi się, że ty to będziesz dla mnie taką opatrznościowo zbawczą istotą...
Pod ganek zajechał nasz powóz. Obejrzałam się, babki Ludgardy nie było w salonie. Poszłam do jéj pokoju.
Siedziała na swém zwykłém miejscu naprzeciw okna, z za którego widniał nieba kawałek, z rękoma splecionemi na świętéj księdze, leżącéj na kolanach, i wzrokiem utkwionym w klatkę z kanarkami.
Kiedy przyklęłam przed nią, objęła moję głowę z miłością, uczyniła nade mną błogosławiący znak krzyża i szepnęła:
— Biedne dziecię! i ze mną tak samo działo się, jak z tobą!
Nachyliła się, przytknęła usta do mego czoła i widziałam, że z oka jéj zwolna spłynęła łza i spadła między moje włosy. W kilka chwil potém opuszczałam z matką dom, który tak gościnnie przyjmował nas niedawno, a teraz na zawsze może zamknął się przed nami. Gdy powóz toczył się ku bramie dziedzińca, ostatnie spojrzenie rzuciłam na okna domu. W jedném z nich za przezroczystą szybą dojrzałam bladą twarz babki Ludgardy. Patrzyła na niebo, usta jéj poruszały się z wolna, jakby jeszcze mówiła: „postarzałam, życie przebyłam sama jedna, nikt mię nigdy nie kochał...
I pamiętam, że była potém jesień długa, szara. Popielate chmury wisiały nizko pod białém sklepieniem; co rano mgły pod lasami stały, niby rzędy przezroczystych opok; w ogrodzie zwiędłe liście lip i kasztanów uściełały w alejach żółte lub krwawe kobierce, a gdy wiatr silny dmuchał tumanem, rozlatywały się w powietrze, z szelestem wirowały wkoło siebie kłębami, czepiały się gałęzi nagich, które je odtrącały, i w końcu, jakby zmęczone walką z żywiołem, który je porywał, opadały na ziemię.
Niekiedy z za białych obłoków widniało słońce, ale od północy lub zachodu zrywał się wicher i pędził przed sobą gromady chmur drobnych, niby stado czarnych ptaków, które rozpiętemi swemi skrzydłami, zakrywały po chwili blado-złotą kulę dziennéj gwiazdy. Gdy zmrok wczesny zapadł, z pod wzgórza odzywały się przeciągłe tony trąbek pastuszych; kiedy niekiedy odpowiadał im z głębi lasu potężniejszy ryk myśliwskiego rogu, a potém zstępowała na świat noc głucha, ciemna, bez gwiazd ni księżyca, i szamocąc się z wichrami, wygrywającemi gammy dzikiéj melodyi, zdawała się opowiadać o biednych wędrowcach, co śród nocy jesiennéj tułali się i błądzili po drogach téj ziemi.
Na mgliste dnie i przepaścisto czarne noce patrzyłam przez okno mego pokoju; niekiedy konno wyjeżdżałam na pola, żegnałam jaskółki i żórawie, co stadami przeciągały pod niebem, w dalekie ulatując kraje, albo powoli jechałam drożyną śród lasu i machinalnie wsłuchywałam się w jednostajny a cichy tentent mego konia, stąpającego po zwilżonéj ziemi. Nade mną wiatr z szelestem biegł śród gęstwiny, i ze szczytów drzew, kołyszących się z wolna, strącał zwiędłe liście, które rzęsistym deszczem osypywały mi głowę i suknią, a gdym który z nich w rękę ujęła, na każdym błyszczała kropla wilgoci, niby mętna łza.
Mglisto i żałobnie było na świecie, ale nie zimno. Ja przecież czułam w sobie chwilami chłód przenikający.
Zdawało mi się niekiedy, że w piersi méj wygasła część ognia, który w niéj płonął, a na jego miejscu leżała garść ostudzonego popiołu. Myślałam nieraz, że popiół ten przyściełał pewno mogiłę, w którą złożyłam ów kwiat, tak wspaniały niedawno, a nad którą blada i zimna stanęła mara zwątpienia... Pragnęłam wygnać z siebie tę marę, bo zła to była towarzyszka; ale, odegnana rano, wracała wieczorem: a gdy głowa moja układała się do spoczynku i oczy pragnęły zamknąć się do snu, gospodarowała mi po mózgu, przemocą rozwierała powieki i szeptała do ucha pytanie: i w cóż mam wierzyć na świecie?
Tymczasem na wieść o odmowie, jaką otrzymał ode mnie pan Agenor, żądni bliższych objaśnień zaczęli zjeżdżać się do nas liczni goście. Na twarzach ich spostrzegłam zdziwienie, radość, ironią, pożałowanie, a nadewszystko ciekawość. Emilka przyjechała najpiérwsza i, ściskając mi rękę, szepnęła:
— Dobrześ uczyniła; on nie wart był ciebie! Potém opowiedziała mi, że pan Agenor, w parę dni po otrzymaniu od mojéj matki odmównego listu, opuścił okolicę; domyślano się, że pojechał do stryjecznego swego brata, który mieszkał daleko, a był bardzo bogatym, z prośbą o pomoc pieniężną, bo na wieść o niedoszłém między wami małżeństwie, kredytorowie, jak stado kruków, opadli jego piękny pałacyk.
Helenka przy spotkaniu się ze mną zaśmiała się właściwym sobie śmiechem, który, jak się ktoś wyraził: „smutniejszy był od płaczu”, i zawołała do mnie:
— Rozpoczęłaś już tedy, Wacławo, pocieszną naszę wędrówkę ścigania ideałów i strącania ich z piedestałów. Winszuję ci i życzę szczęśliwéj drogi! Co do mnie, odbyłam taką samę i, dzięki Bogu, znajduję się u jéj końca!
Rzekłszy to, zakaszlała i poskarżyła się na ból głowy i piersi. Irenka przyjechała z rodzicami, aby zaprosić nas na urzędowe i huczne zaręczyny swe z panem Protem. Ożywiona była i wesoła, jak nigdy, ale pod koniec wizyty, gdy znalazłyśmy się obie na stronie, wzięła mię za rękę i rzekła:
— Mój Boże! Wacławo, dlaczego odmówiłaś panu Agenorowi? Słyszałam, że babka twoja miała ci uczynić ogromny zapis, gdybyś wyszła za niego, a teraz cofnęła swą obietnicę. Zleś zrobiła, kochanko! wierz mi, że w małżeństwie rachunkowa strona, to grunt, a miłość... jeśli jest, to tém lepiéj, ale jeśli jéj niéma, to przyjaźń, szacunek, wybornie ją zastąpią.
Spojrzałam jéj w oczy i spytałam:
— Irenko, czy zawsze byłaś takiego zdania?
Zarumieniła się trochę i spuściła oczy. Po chwili milczenia odrzekła:
— Nie... kiedym była w twoim wieku, budowałam także w wyobraźni zamki z tęcz i kryształu, ale przekonałam się potém, że były to zamki... na lodzie...
— Runęły więc, a na ich miejscu zapragnęłaś czego?
— Kawałka chleba do śmierci — odpowiedziała Irenka, i w oku jéj, wesołém przed chwilą, zakręciła się łza.
Franuś coraz rzadziéj bywał u nas. Raz, gdy mu to żartobliwie wymawiałam, przerwał mi żywo:
— Kuzynko! nie mów do mnie w ten sposób, bo mi to wielką robi przykrość. Wiész przecie o tém, że nie zależę od siebie i jestem zmuszony stosować się do woli, a nawet kaprysów babki Hortensyi.
Słowa te żywo mi przypomniały piérwszą sympatyą mego serca, w samém zaraniu życia powziętą dla Franusia, i przyczyny, które z kwiatka téj sympatyi strąciły listki jeden po drugim. Spojrzałam na niego ze smutkiem i rzekłam:
— Zdaje mi się, kuzynku, że powinienbyś miéć więcéj własnéj woli; przecież jesteś dorosłym mężczyzną...
Uśmiechnął się z goryczą i wzruszył ramionami.
— Kochana kuzynko — odpowiedział — ani pojęcia miéć nie możesz, jakiém jest położenie ubogiego chłopca, wychowanego przez bogatych krewnych i zostawającego u nich na łasce.
Przy ostatnim wyrazie, szkarłatny rumieniec pokrył mu twarz; jestem pewna, że i ja także zarumienić się musiałam. Milczeliśmy czas jakiś, a po mojéj głowie różne przechodziły myśli.
— Kuzynku — rzekłam w końcu — dlaczegoż nie starasz się odmienić położenia swego?
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem niemal i zapytał:
— A gdzież są środki po temu?
— A jakichże na to potrzeba środków? — odpowiedziałam pytaniem.
— Pieniędzy albo umiejętności pracowania — wyrzekł kuzyn, a potém dodał: — a ja ani jednego, ani drugiego nie posiadam.
— Zdaje mi się — zaczęłam po dość długim namyśle, — że umiejętność pracowania zdobyć sobie może każdy, kto tego chce...
Franuś smutnie pokiwał głową.
— O, jakże nie znasz świata i spraw jego, kuzynko! — zawołał — sądzisz, że każdy z nas młodych ludzi, umiejących zręcznie bez zarzutu znaléźć się salonie, tańczyć, grać, a może i mówić obcemi językami, posiada już w ręku środki, które przy dobréj woli mogą mu byt i stanowisko niezależne zapewnić. Gdzie tam! Ręczę ci, że prawie wszyscy mężczyźni, których znasz i którzy na pozór wyglądają i rozumni, i energiczni, gdyby zostali nagle odarci z majątków, jakie posiadają, i pozostawieni samym sobie, poumierali-by z głodu, albo-by także żyli na łasce u kogo bogatego. Mnie, naprzykład, wychowywała babka Hortensya, razem z jedną ze swych krewnych sierotą, ale bogatą. Ją i mnie uczyły jedne guwernantki. Mieliśmy Francuzkę, Niemkę i Angielkę, to téż i ja mówię nieźle po francuzku i po niemiecku, a rozumiem język angielski. Zresztą dowiedziałem się jeszcze, jak się nazywają stolice wszystkich krajów tego świata, największe rzeki i góry w Europie, nauczono mię tańczyć kontredansa i walca i wygrywać na fortepianie kilka dumek i polek. Kiedy miałem lat ośmnaście, bogata kuzynka, która uczyła się razem ze mną, a raczéj z którą się ja uczyłem, umiała tyleż; skończyła edukacyą i ja ją z nią razem skończyłem. Kuzynkę porwano zaraz za mąż, bo miała posag i była, jak się wyrażano, dobrze wychowaną panną; a ja zostałem w Rodowie z tém niby, że będę pomagać w gospodarstwie ciotce Hortensyi. Znasz, kuzynko, jéj charakter; widziałaś zresztą, jak się ze mną obchodzi; możesz więc domyślić się, jakiém jest położenie moje w jéj domu.
Gdy straciłem rodziców i byłem bardzo biednym sierotą, dla honoru familii, podjęła mię jak pieska, porzuconego na drodze, abym nie urósł na łotra lub żebraka, a tém nie przyniósł wstydu familii. Ale o potrzeby istotne serca i umysłu mego nigdy nie pytała, nigdy nie przyszło jéj na myśl, czém będę? a może nawet nie życzyła-by sobie, abym czém był. Bo być czémś na świecie, to znaczy pracować, a praca moja przyniosła-by ujmę honorowi familii, któréj jestem członkiem. Tak więc dano mi wychowanie kobiece i urobiono we mnie kobiecy charakter. Nic nie umiem gruntownie i nie mam dość siły, aby z próżnemi rękoma i głową nieudolną pójść w świat i torować sobie drogi, do których utorowania żadnych nie posiadam narzędzi... O! nieraz myślę, że tysiąc razy był-bym szczęśliwszym, gdyby mię zostawiono w biedzie i opuszczeniu... Może nauczył-bym się ziemię orać, albo rąbać drzewo po lasach; nie znał-bym wprawdzie zbytków i tych szybko przemijających przyjemności, jakie daje pobyt w świecie, w którym mię wychowano, ale za to był-bym wolny i niezależny i nie czynił-bym sobie takich gorzkich wyrzutów, jakie teraz bezustannie mię dręczą.
Pociągnął ręką po czole i z głową opadłą na piersi mówił daléj:
— Bo i czém-że dziś jestem? Pasożytem, próżniakiem, nędzną istotą, zmuszoną do wysługiwania się za udzielony przytułek i kawałek chleba. Wzdrygam się na myśl, aby tak miało być zawsze, a nie widzę, jakim sposobem mogło-by stać się inaczéj. Opuścić dom ciotki? Tak, muszę to kiedyś uczynić, ale kędy obrócę się na świecie? Co będę czynił daléj? Na jaką wyjdę drogę? Nie wiem, bo miękkiém wychowaniem odebrano rękom moim siłę i hart, a w głowę nie włożono nic, coby mogło skutecznie tę siłę rąk zastąpić. Czy pamiętasz, kuzynko, jak, kiedy to piérwszy raz widziałem cię w domu twéj matki, mówiłaś mi, że nie lubisz niewoli, a ja ci odpowiedziałem wtedy, że na świecie często się spotkasz z niewolą... mówiłem o tém z doświadczenia...
Umilkł kuzyn i czoło na dłoń pochylił, a ja długo mu nie odpowiadałam. Zapadłam w długą a smutną zadumę: przed oczyma memi stanął pan Agenor i przypomniałam sobie słowa z listu jego do Rozalii: „Stańmy przed społecznością i zapytajmy ją: dlaczego tak strasznie okaleczyła swe dzieci?” O, tak! myślałam, jakże okaleczeni, jak nieszczęśliwi są ci ludzie, te biedne dzieci świata, tak pięknego i szczęśliwego na pozór!... Oto jednego z nich podjęła biednym sierotą ciotka bogata, „jak pieska, upuszczonego na drodze” i dla honoru familii nie pozwoliła z głodu umrzéć jego ciału, a ducha o głód przyprawiła wieczny. Okryła go cienkiém odzieniem, wychowała na woskowanych posadzkach swoich salonów, ręce jego uczyniła białemi, nauczyła go połysków pozornego światła, a sercu jego nie dała hartu, a w głowę jego nie wlała myśli kierowniczéj dla życia i uczyniła zeń pieska pokornego, ku podejmowaniu kłębuszków upadłych, z duszą skomlącą w głębi i dopominającą się o swe nieśmiertelne człowiecze prawa!... A tam oto drugi człowiek piękny, z przyrodzonemi zdolnościami umysłu, z bogactwem odziedziczoném po przodkach, wywozi te bogactwa za góry i morza, rozsiewa je po drogach tak lekkomyślnie, jak małe dziewczę kwiaty z fartuszka, a potém wraca zrujnowany w rodzinne progi i ginie marnie z gangreną w sercu, a goryczą na ustach! Czy oba ci ludzie urodzili się na to, aby tak smutne wiedli istnienie? Czy Bóg sprawiedliwy, oblekając w ciała duchy nieśmiertelne, i posyłając je na ziemię, aby tam posłannictwo swoje pełnili, z góry mówi do jednych: wy zacnymi i prawymi synami ziemi będziecie! a drugim rozkazuje: pójdziecie tam na to, aby po drogach waszych za wami i przed wami słały się cienie posępne, abyście temi cieniami zarażali napotykanych braci waszych i sami, przyodziani w nie, kroczyli ze spuszczonemi czołami, jak potępione duchy na manowcach, albo jak pasożyty, wyrastające ze zgnilizny, więdli i marnieli wprzódy, nim wydacie kwiat albo owoc! Czy może być, aby Bóg sprawiedliwy tak strasznemi wyroki naprzód już oddawał potępieniu dzieci swe, które sam obdarza istnieniem? Nie, tak być nie może! myślałam, tu, tu, gdzieś na świecie musi być kędyś atmosfera zepsuta, co zaraża duchy ludzkie i odbiera im bozkie znamiona, grunt jakiś jałowy lub zatruty, na którym, zamiast mocy, wzrasta słabość, zamiast prawdy, zwodny pozór, zamiast nasienia cnoty, występku pierwiastki. Ale gdzie jest to miejsce, ten grunt, ta atmosfera dla dusz szkodliwa? Mój Boże! nie wiedziałam. I daremnie pracowała nad tém młoda, niedoświadczona moja głowa; nie mogła dać żadnéj odpowiedzi niespokojnym pytaniom, które w niéj wrzały. Widziałam skutki, ale dojrzéć nie mogłam przyczyn. Kryły się one jeszcze przede mną za tajemniczą oponą, którą w dalszém życiu dopiéro podnieść miała, twarda, ale nauczająca dłoń doświadczenia.
Spojrzałam z uwagą na kuzyna i spostrzegłam, że gładkie i kształtnie zarysowane jego czoło oblało się ciemnawym kolorytem myśli ciężkich, na ustach świeżych i rumianych drgały przepowiednie gorzkich a szyderskich uśmiechów, które z czasem wykrzywić je miały, źrenice jego traciły błękit niebios, a zasuwały się mętną, szarą barwą, powstałą tam może dla pokrycia łez boleści, czy przygnębiającego zniechęcenia, czy jeszcze młodzieńczego ognia, który z piersi przemocą wyrwać się pragnął, a nie widział przed sobą nic, coby ogarnąć mogły jego płomienie. Żal mię zdjął i litość. Położyłam dłoń na ręku Franusia i zapytałam:
— Kuzynku, czém jest to, co wam tak wiele złego sprawia? — Popatrzył na mnie długo z namysłem i odpowiedział:
— Zdaje mi się, iż największa liczba nas młodych mężczyzn nie umié zdobyć sobie bytu o własnych siłach i ginie marnie w różny sposób przez to, iż od dzieciństwa wszystkie starania wychowujących osób zwrócone są na pokrywanie nas jak najwięcéj błyszczącym pokostem, pod którym nie dopytać się potém ani gruntownéj wiedzy, ani żadnych pojęć zasadniczych, coby podstawą i kierunkiem życia być mogły.
— A dlaczego tak jest? — zawołałam niecierpliwie.
— Dlatego, kuzynko — tłómaczył Franuś — że bogaci ludzie ufają we wszechmocną potęgę bogactw i myślą, że gdy je zostawią synom, niczego oni już więcéj potrzebować nie będą.
Pomyślałam, że słowa te zupełnie tłómaczyły mi nieudolność i zepsucie serca pana Agenora, obok jego pięknych przyrodzonych przymiotów. Ale Franuś? Wszak on nie posiadał żadnego majątku?
— Kuzynku — ozwałam się z pewną nieśmiałością — przecież babka Hortensya, wychowując cię, wiedziała dobrze, że nie jesteś bogaty?
Uśmiechnął się smutnie.
— To co innego — wymówił zwolna. — Bogaci krewni dają wychowanie ubogim kuzynom, nie dla ich dobra, ale dla honoru familii.
Jakże smutném i dziwném było to wszystko! Jakże inaczéj wyobrażałam sobie młodych mężczyzn na pensyi jeszcze, gdy, dorastając, z zachwytem czytałam powieści świat malujące, i śniłam o bohaterach tych powieści, jak o prawdziwych bohaterach ludzkości. Gdzież więc był ten hart, to męztwo, ta prawość niezłomna, ta gotowość do poświęceń za wszystko, co dobre i wielkie, które w wyobraźni młodziuchnéj dziewicy splatają tęczę cudowną, otaczającą mężczyznę ideał? Miałoż-by to wszystko być fikcyą tylko gorącéj fantazyi, albo snem, przyniesionym przez kobietę z lepszych światów, a którego urzeczywistnienia na tym świecie daremnie-by szukać chciała? Ależ w takim razie wszystkie jéj nadzieje były-by urojeniem próżném, a to bicie jéj serca młode, gorące, dźwiękiem, skazanym na skon bez echa. Bo i jakże ukochać ciemność, gdy się słodko o światłości marzyło? Jakże tu pogodzić się z nędzą, gdy dusza wyroiła bogate pałace o ścianach dyamentowych? Miałyż-by pragnienia młodéj dziewicy uleciéć od niéj na zawsze w krainy napowietrznéj poezji, a nigdy obok niéj w ziemskich nie zjawić się kształtach? Smutno! Zakryłam oczy dłonią, a mara zwątpienia, blada, drżąca i zimna, podniosła się w sercu mojém na świeżéj pogrzebanego uczucia mogile i znowu szeptała do ucha przepaściste pytanie: i w cóż mam wierzyć na świecie? Nagle, pod przymkniętemi memi powiekami, niewyraźnemi z razu zarysy, poczęła migotać twarz jakaś męzka, nieznana i dobrze znana zarazem. Powoli uwydatniały się i uplastyczniały rysy téj twarzy; widziałam czoło wielkie, wypukłe, pod niém ściągłe oczy, patrzące w przestrzeń z rozumnym spokojem, usta, ozdobione łagodnym myślącym uśmiechem. Coraz wyraźniéj, coraz światléj twarz ta rysowała się na tle ciemném, pod przymkniętemi powiekami memi. Wpatrzyłam się w nią i poznałam raz tylko w życiu widzianą twarz hrabiego Witolda.
Drżąca mara zwątpienia skryła się znowu w daleki zakąt serca i przycichła, a ja myślałam ze zdziwieniem: dlaczego to nieznane oblicze wyryło się w méj pamięci tak dobitnie i głęboko? Dlaczego po raz już drugi stawało ono przede mną w chwili, gdy dusza moja najgoręcéj szukała po świecie prawdy i spokoju? Czy w człowieku, który je nosił, leżało właśnie to, o czém śniła gorąca ma wyobraźnia, a duch mój, kierowany tajemniczą sympatyą mimowolnie dążył tam, gdzie mógł znaléźć przeczutą i upragnioną światłość?...
Odetchnęłam pełną piersią. Na twarzy, co się przede mną zjawiła, zobaczyłam wypisane słowa z listu mego ojca: po za granicami świata, w jakim się znajdujesz, jest świat inny, rozległy świat myśli, pracy, cnót, rzadko rozsianych, ale przyświecających ludzkości, jak szeroko rozpalone pochodnie... Tak, pomyślałam, oblicze to dlatego tak głęboko uwięzło w méj pamięci, że człowiek, który je nosi, niepodobny jest do wszystkich tych, których napotykałam dotąd i należy zapewne do tego innego, dalekiego świata, w którym cnoty, jak pochodnie śród nocy, przyświecają ziemi... Lżéj mi było na sercu, a w piersi przestałam poczuwać chłód, sprawiony garścią ostudzonego popiołu, jaka w niéj była niedawno. Z zamyślenia obudził mię turkot kół na dziedzińcu. Spojrzałam w okno. Przed gankiem stał ładny koczyk, a z niego, w popielatém ubraniu o poprzecznych pręgach, wysiadł pan Henryk.
Siedziałam przy krosienkach, stojących pod oknem, i wyszywałam zielony listek. Naprzeciw mnie siedzący pan Henryk machinalnie trzymał pasmo włóczki w palcach, które roztwierały się i ściskały szybszym jeszcze, niż zwykle ruchem. Matka moja rozmawiała z Franusiem na przeciwnym końcu salonu.
Pan Henryk był dnia tego bardziéj, niż kiedy, do ślimaka podobny. Ubranie jego, szare, w poprzeczne pręgi, modne, było wytworne, ale zwiększało to podobieństwo w zadziwiający sposób. Okulary spoczywały na samym środku jego nosa, a z nad nich para blado-żółtych oczu, patrzyła mi w twarz nieustannie.
— Piękną mamy jesień, — mówił młody sąsiad zwykłym sobie przewlekłym tonem.
— Nie bardzo, — odpowiedziałam, nie podnosząc oczu od krosienek.
— Dla mnie jest ona bardzo piękna...
— Winszuję panu...
— A dla czegoż pani nie znajduje jéj taką?
— Bo pochmurna i zimna.
— Ja też nie o atmosferze fizycznéj mówiłem.
— A o jakiéjże?
— O... o... atmosferze mego serca.
Podniosłam oczy i, spojrzawszy na Henryka, o mało nie parsknęłam śmiechem. Pociesznie wyglądał z wyrazem serca na ustach, a jeszcze pocieszniéj żółtawa i długa jego twarz przyoblekała się czémś, co niby miało być do wzruszenia podobném. Powstrzymałam się jednak od uśmiechu i zapytałam:
— Jakiż więc stopień ciepła pokazuje termometr serca pana?
— Najwyższy, jaki pokazywać może...
Coraz większą czułam ochotę do śmiechu, a tłumiąc ją, zapalczywie wyszywałam mój listek. Nie uważałam jednak za stosowne i grzeczne pozwolić upaść rozmowie.
— I cóż jest powodem tego przerażającego podniesienia się temperatury w sercu pana? — spytałam.
— Pani! — odpowiedział Henryk po chwili milczenia.
Tym razem pozwoliłam już sobie zaśmiać się, ale tylko trochę.
— O, panie! — zawołałam, — sądzę, że i beze mnie natura rozlała po świecie dosyć cieplika, abym nie potrzebowała zastępować jego miejsca.
Henryk milczał dość długo, a potém wymówił:
— Ale ja panią kocham.
I znowu wyraz ten, ten wielki, święty wyraz, uderzył moje ucho. Ale tym razem nie dałam mu w odpowiedzi ani najlżejszego wzruszenia, ani najsłabszego rumieńca. I owszem, wzmógł on we mnie ochotę do śmiechu, lubo czułam, że gdybym śmiechowi temu puściła wodze, miał-by on przykre brzmienie. Dziwnie bo téż zadźwięczało słowo: kocham! w bladych i wązkich ustach Henryka. Nie jedna już fałszywa, jak niegdyś u Agenora, dźwięczała w nim nuta. Wszystkie w nim nuty były fałszywe, i gorzéj jeszcze niż fałszywe, bo słabe, blade, omdlałe, niby zkądciś zapożyczone, albo wpółumarłe w podróży. Nie było w nich ani iskierki ognia, ani źdźbła tkliwości, ani promyka prawdy; wydały mi się podobnemi do skrzeczenia żaby, na wybrzeżu błotnistéj wody siedzącéj.
Spojrzałam na Henryka. Dwie ceglaste plamy zafarbowały żółtawe jego policzki, w oczach, które ciągle z nad okularów patrzyły na mnie, wiły się wężowe, przykre płomyki.
Nigdy Henryk nie wydał mi się tak brzydkim, a wyraz, jaki wypowiedział, i to wzruszenie, co się odbiło w jego fizyognomii, zamiast przyozdobić go, rzuciło nań mocniejsze jeszcze podobieństwo do ślimaka, wyłażącego ze swéj martwéj skorupy.
Spuściłam znowu wzrok na robotę, i zajmując się daléj nią, wyrzekłam obojętnie:
— Sądziłam, że pan nie możesz czynić lub czuć cokolwiek bez celu.
— Jakto bez celu? — zapytał, rozwierając i sciskając palce z wielką szybkością, jakby ruchem tym usymbolizować chciał przede mną cel, do którego dążył.
— Tak, — rzekłam, — bo jakimże dla pana byłby cel tego uczucia, o którém mi pan wspomniałeś?
— Celem tym jest prosić o rękę pani, — zwolna odpowiedział Henryk.
— W takim razie cel to niedościgniony, — odpowiedziałam, siląc się na uśmiech, który już teraz nie chciał wystąpić mi na usta, — ja panu ręki mojéj nie oddam.
Henryk uczynił tak nagłe poruszenie, że aż spojrzałam na niego zdziwiona, bo nie przypuszczałam, aby był zdolnym do podobnie żywych ewolucyi. Obrócił się do mnie z krzesłem tak, aby módz mi prosto w twarz patrzéć, i zapytał nagle:
— A to dlaczego?
Wykrzyknik ten wypadł mu z ust akcentem głębokiego zdziwienia, a zarazem takież zdziwienie odbiło się na jego twarzy. Ja zdziwiona zostałam tém wielkiém zdziwieniem Henryka i parę sekund pytałam siebie w myśli, czemu-by się téż on tak dziwił? Nakoniec, widząc, że oczy młodego sąsiada coraz głębiéj grzęzną w méj twarzy, a ceglaste plamy rozszerzają się na jego policzkach, zdobyłam się na odpowiedź.
— Dlatego, że nie mogła-bym nigdy powiedziéć do pana te słowa, któreś pan przed chwilą do mnie wymówił. — Dobrą minutę trwało milczenie, w czasie którego ja wyszywałam na kanwie krzyżyki w lewo i prawo, Aniołom Stróżom zdając pieczę nad ich należytym kształtem i kierunkiem, a Henryk nie wiem już co robił, bo na niego nie patrzyłam, tylko słyszałam moje nieszczęsne pasemko włóczki rwące się w jego palcach, które rozwierały się i zaciskały z szybkością haków w misternie urządzonéj maszynie.
Gdy nareszcie podniosłam oczy, zobaczyłam przed sobą Henryka, zupełnie już spokojnego, ze zwykłą sobie żółtawą cerą twarzy, z któréj zniknęły uprzednie plamy ceglaste, i z oczyma patrzącemi na mnie z nad okularów bez odrobiny wzruszenia, a z trochą tylko niby obrazy, albo czegoś bardzo do niéj podobnego.
Po chwili zaczął mówić swoim przewlekłym głosem, w którym często odzywały się tony, przypominające skrzeczenie żab nad stawem.
— Powiedziałaś więc pani, że nie możesz mi oddać swéj ręki, dlatego, iż mię nie kochasz... tak przynajmniéj zrozumiałem jéj słowa... Jabym jednak sądził, że jedno drugiemu wcale nie przeszkadza... Uważałem i uważam panią zawsze, jako kobietę, mającą dość umysłowych zdolności, aby zrozumiéć prawdziwą i gruntowną stronę życia, i dlatego nie tracę nadziei, że, po namyśle, raczysz pani odwołać swój nieszczęśliwy dla mnie wyrok...
Nie pojęłam od razu słów tych w całéj rozciągłości ich znaczenia, niemniéj poczułam, że boląco uderzyły one o jednę ze strun mego ducha. Struna ta była dumą kobiecą... uczułam się obrażoną, a ochota do śmiechu bardzo daleką już była ode mnie. Mimowolnym prawie ruchem wstałam od krosienek i rzekłam:
— Daremnie przedłużalibyśmy tę rozmowę, która ani mnie, ani panu nie może być przyjemną. Wyroku mego nie cofnę i oprócz życzliwości sąsiedzkiéj i mego towarzystwa, ilekroć pan go zażądać zechcesz, nic więcéj ofiarować mu nie mogę, i nigdy nie będę mogła.
To rzekłszy, wyszłam z salonu.
Przykre uczucie legło mi na sercu, mglisto było w myślach, spokojność moja, odzyskana na chwilę, zachwiała się znowu, a w uchu skrzeczał mi ciągle wyraz: kocham! wymawiany głosem Henryka. Doświadczałam takiego uczucia, jak gdyby przede mną odbywał się świętokradzki akt profanacyi nad rzeczą najświętszą, jak gdyby ktoś w moich oczach rzucał kwiat, przeze mnie wypieszczony, w mętną wodę.
Niegdyś, w pierwszych dzieciństwa mego latach, stara piastunka, lub piękna matka moja, pochylały się nad wpółuśpioną moją głową, i na dobranoc wyraz ten wymawiały, a słodkie brzmienie jego przez noc już całą akordami pieśni anielskiéj kołysało się w cieniach nade mną i sny moje niewinne unosiło w rajskie krainy... Potém, kiedy jak motyl, z gąsiennicy wychodzący, otrząsałam z siebie zwolna miękką powłokę dzieciństwa, a duch mój porastał w piórka różnobarwne, któremi naiwna, czysta dusza dziewicy w krainy marzeń ulata, wyraz ten nieśmiałém echem zabrzmiał w mém sercu, jak przeczucie czegoś, co będzie w dalekiéj przyszłości, albo przypomnienie dźwięku, w zaziemskim kędyś zasłyszanego świecie... I wymarzyłam sobie wyraz ten, sama nie wiedząc i nie rozumiejąc dobrze, o czém marzę, uwydatniłam sobie brzmienie jego, i nieraz, dotykając palcami kilku razem klawiszów fortepianu, myślałam, że wyraz ten tak dźwięczéć powinien, jak pełny, zgodny, przeciągły akord muzyczny, w którego początku leżała moc tajemnicza, co gorącemi prądy do piersi mi wpływała, a którego koniec rozpływał się w powietrzu zwolna, tęskno, tkliwie, tak, że ustawały prądy gorące, a przychodziło po nich omdlenie słodkie, podobne do tego, jakiego kwiaty doświadczać muszą wtedy, gdy po dziennym skwarze marzące swe głowy pochylają wieczorem na aksamitną, zwilżoną kroplami rosy, murawę. Tak ja ten wielki wyraz: kocham! wyśniłam, takim unosił się on nade mną śród snów dzieciństwa, takim rozbrzmiał mi w sercu, gdym się z dzieciństwa budzić zaczynała. Myślałam, że to było przeczucie i że kiedyś spotkam na świecie człowieka, z którego ust wypłynie ten wyraz wielki, jak pełny akord muzyczny, a ja mu takim samym odpowiem i tą melodyą dwa nasze serca prowadzić będą rozmowę cudowną, długą, jak nieskończoność.
I oto dwaj już ludzie na świecie wyraz ten wymówili do mnie, a żaden z nich nie wymówił go tak, jak brzmiał on w mojéj duszy... Piérwszy w akordzie fałszywych tonów, drugi zamiast akordu, dał mi posłyszéć płaski i zimny skrzek żaby... Czyliż-by myliło mię przeczucie? Czy wielki ten wyraz żył kiedyś na świecie, a potém uleciał na zawsze do nieba, a po nim została ziemi ta tylko pamiątka, iż ludzie w młodości słyszą echo jego w swych własnych sercach, gonią za dźwiękiem podobnym, a niespotkawszy go, zniechęceni, sami gubią to echo na drodze życia?
Takiemi zajęta myślami, patrząc przed siebie, usiadłam w przytykającym do bawialnego salonu gabinecie, na sofce, która naprzeciw drzwi stała. Z zamyślenia zbudził mię głos Henryka; zwróciłam wzrok na drzwi wpół przysłonięte firanką i zobaczyłam go, zabierającego miejsce naprzeciw mojéj matki. Oboje siedzieli zwróceni do mnie profilem i nie patrzyli w stronę, w któréj byłam, ja zaś widziałam ich fizyognomie wybornie, a słowa rozmowy bardzo wyraźnie mnie dochodziły. Henryk mówił do mojéj matki:
— Przed chwilą miałem honor prosić pannę Wacławę o jéj rękę, i otrzymałem odmowę.
Wyrzekł te słowa zwykłym sobie zimnym i przeciągłym tonem, w którym daremnie chciał-by kto dosłyszéć żywsze jakie wzruszenie gniewu, czy żalu. Moja matka podniosła na niego spojrzenie i nie wiem, czy się nie myliłam, ale wydało mi się, że trochę pobladła. Henryk mówił daléj:
— Mam nadzieję, że pani nie weźmiesz mi za złe, iż nie poprzestając na téj odmownéj odpowiedzi jéj córki, ośmielam się prosić ją o kilka chwil rozmowy w téj materyi... Panna Wacława, tak młoda... tak niedoświadczona, spogląda zapewne na tę kwestyą z innego stanowiska, niż ludzie, którzy mają nieco doświadczenia i wiedzą, co to praktyczna strona życia.... Czy pozwolisz mi pani mówić o tym przedmiocie?
Matka moja w milczeniu skłoniła głową na znak przyzwolenia. Na czole jéj zagłębiły się fałdy, a wyraz jéj twarzy był nieco smutny i surowy zarazem. Henryk ciągnął swoję rzecz, zawsze właściwym sobie wstrętnym tonem.
— Nie tajném pani było zapewne, bom wcale taić się z tém nie myślał, iż panna Wacława podobała mi się od piérwszego zaraz wejrzenia. Ponieważ jednak nie jestem poetą ani marzycielem, ale prostym sobie gospodarzem, a z natury posiadam usposobienie racyonalne i spokojne, byłbym może nie uległ téj, jak się ludzie wyrażają, skłonności serca, gdyby ona nie zgadzała się najzupełniéj z moim rozumem i trzeźwym na rzeczy poglądem. Mam nadzieję, że gdy poglądem tym podzielę się z panią, zechcesz wpłynąć na córkę swą tak, iżby nie odrzucała przedstawienia, które dla obu stron daje korzyści nie do pogardzenia.
Po ustach mojéj matki przebiegł zaledwie dostrzegalny uśmiech ironii. Właściwym sobie, dumném poruszeniem, podniosła głowę i rzekła:
— Nie wiem, o jakich korzyściach zamierzasz pan mówić, w każdym razie czuję się w obowiązku uprzedzić pana, że córce mojéj zostawiłam zupełną swobodę wyboru i nie mogę w niczém krępować jéj woli.
Henryk opuścił szafirowe szkła swych okularów na sam środek nosa, co było u niego zawsze oznaką, że wydobywał się ze swéj wiecznéj zimnoty, jak się wydobywa ślimak z martwéj skorupy, i z nad tych szkieł patrząc na moją matkę, zaczął znowu:
— Nie tajne mi były familijne układy, jakie istniały co do maryażu panny Wacławy i pana Agenora W. Nie tajno mi téż, (jak zresztą i cała okolica wié o tém) że układy te zostały zerwane, w skutek czego pani Hortensya wydziedzicza pannę Wacławę i pozbawia ją hojnie przyobiecanych swych darów.
Matka moja uczyniła żywe poruszenie, ale Henryk, nie zważając na to, mówił daléj:
— Chciéj pani przebaczyć, że przypomniałem to przykre zajście, jakie miało miejsce w familii państwa i o jakiém etykieta niepozwalała-by mnie, człowiekowi obcemu, wspominać przed panią. Ale, dla bardzo racyonalnych powodów, odłożyłem na ten raz etykietę na stronę. Chcę pani bowiem oświadczyć, że niełaska pani Hortensyi względem panny Wacławy mnie wcale nie zraża do oświadczenia się o jéj rękę....
Jasny płomyk przemknął się po twarzy mojéj matki, czoło jéj rozmarszczyło się.
— Co pan chcesz przez to powiedziéć? — zapytała głosem mniéj suchym, niż ten, jakim przemawiała dotąd do Henryka.
— Nie powiem pani, — ciągnął Henryk, — że niełaska pani Hortensyi względem panny Wacławy nie zraża mnie do oświadczenia się o jéj rękę dlatego, że panna Wacława, bardzo mi się podoba, bo chociaż to ostatnie jest szczerą prawdą, widzę w tém tylko z sentymentu wypływającą pobudkę i, jako takiéj, nie chcę jéj brać za podstawę rozmowy z panią. Odłożywszy więc na stronę sentyment, albo dawszy mu miejsce takie, jakie na obrazach należy się figurom z drugiego planu, chcę zwrócić uwagę pani na to, że panna Wacława, nawet pozbawiona darów swéj bogatéj babki, dla mnie jednego, dla mnie wyłącznie, nie przestaje być partyą pożądaną....
— Zapewne dla tego, że pan jeden tylko, wyłącznie, potrafiłeś ocenić piękne przymioty umysłu i serca mojéj córki? — przerwała moja matka, z któréj twarzy znikł już bez śladu jasny promyczek, ustąpiwszy miejsca wracającemu uśmiechowi ironii.
Henryk uczynił ruch podobny do ukłonu.
— To, coś pani raczyła powiedziéć, jest zupełną prawdą, ale wraz z sentymentem moim dla panny Wacławy odstawiam i tę prawdę na drugi plan obrazu. Wyłączność zaś moja w tym razie leży w tém, że jestem najbliższym pani sąsiadem, i że grunta moje graniczą z jéj gruntami.
— Racz się pan jaśniéj tłómaczyć, — wyrzekła moja matka z bardzo już głębokiemi na czole fałdami.
— Otóż, jako tak blizki sąsiad, wysoką przywiązuję wagę do połączenia majątków moich z majątkami pani....
— Panie.... — przerwała moja matka.
— Pani, — kończył Henryk, — racz mię wysłuchać do końca i nie brać mi za złe, jeśli będę zupełnie otwartym.... Majątki pani są obdłużone, moje zaś zupełnie czyste i znaczną dają intratę, przytém mam jeszcze gotówkę.... Gdybym więc był dość szczęśliwy, aby otrzymać rękę panny Wacławy, oczyściłbym z długów dobra pani, a złączywszy je ze swemi, utworzyłbym jednę z najobszerniejszych i najintratniejszych majętności w całéj prowincyi....
Z ust mojéj matki wyszedł odgłos, podobny do śmiechu, połączonego ze łzami i łkania, z którém splatał się śmiech. Twarz jéj zrumieniła się i znowu nagle pobladła.
— Winszuję panu tak szeroko i gruntownie rozwiniętego praktycznego zmysłu, — wyrzekła z widoczną ironią. Ale Henryk nie widział, czy nie chciał widziéć gry fizyonomii mojéj matki, albo może sądził, że dalszemi argumentami pokona jéj widoczną niechęć, bo mówił daléj:
— Majątki pani położone są w dobréj glebie, ale mają za mało łąk i pastwisk; u mnie zaś przeciwnie, znajduje się wiele siana, ale nie dostaje pszennych gruntów. Pani dobra posiadają znaczne lasy, a przez moje przepływa spławna rzeka; gdyby więc lasy i woda były w jedném władaniu, można-by założyć parę fabryk, potrzebujących hydraulicznych środków, i prowadzić handel drzewem na własną rękę. Do tego masz pani parę folwarków, w których gospodarstwo zostaje w opłakanym stanie. Ja, z memi pieniężnemi zasobami, mógłbym urządzić w nich płodozmian i trawy pastewne zasiewać, co dało-by możność znacznego powiększenia liczby inwentarza w obu majętnościach. Zdaje mi się nawet, że nasza okolica była-by wybornym punktem dla fabryki cukru; ja, miałbym środki do jéj założenia, ale nie mam gruntów na których-by się rodziły buraki, a właśnie pani takie grunta posiadasz. Słowem, majątki pani i moje, połączone, dałyby dochody kolosalnéj wielkości....
Pan Henryk mówił z coraz większém ożywieniem, dwie ceglaste plamy wystąpiły mu znowu na policzki, a palce jego rozwierały się i ściskały z taką szybkością, jakby miały w przelocie chwytać owe pastwiska, łąki, fabryki i kolosalne dochody, o których mówił. Matka moja nie przerywała mu ani jedném słowem, i nieruchomie siedziała ze spuszczonemi w dół powiekami. Tylko na ustach jéj uśmiech ironiczny zamienił się na bolesny, a fałdy na czole coraz były głębsze. Henryk, milcząc, popatrzył kilka sekund na moję matkę; zdawało mi się, że po twarzy jego przebiegł wyraz tryumfu. Zsunął niżéj jeszcze na nos swe okulary i kończył:
— Tak więc chciéj pani przyznać, że panna Wacława, mimo niełaski swéj babki, w jaką popadła, dla mnie wyłącznie jest pożądaną partyą. Kto inny w majątkach pani nie zobaczył-by nic, oprócz długów, które ją obciążają; ja, jako sąsiad i posiadacz środków pieniężnych, widzę w nich ogromne pole do wielce korzystnéj produkcyi. Tak więc obie strony odnoszą korzyści. Panna Wacława, zostając moją żoną, zapewni sobie pozycyą majątkową i społeczną, odpowiednią urodzeniu swemu i przyzwyczajeniom; ja wejdę w posiadanie dóbr, na których oczyszczenie z długów i podniesienie gospodarskie znaczny wprawdzie wyłożę kapitał, ale które mi go z czasem z wysokim zwrócą procentem. Przytém panna Wacława znajdzie we mnie męża przywiązanego do niéj, z całą solidarnością człowieka praktycznego i nieuganiającego się za żadnemi mrzonkami, w jakichbykolwiek one przedstawiały się postaciach; a ja będę miał szczęście posiąść rękę osoby, któréj wdzięki i zalety zajęły moje serce.
Przy ostatnim frazesie zająknął się Henryk, a wyraz serce znowu płaskim i zimnym tonem wydobył się z ust jego.
Parę minut matka moja milczała. Wzrok jéj zdawał się przykuty do posadzki, po twarzy migotały różne uczucia; dumy, żalu, gniewu, niepokoju i jakiéjś tajemnéj, z samego dna jéj istoty płynącéj, myśli, która ze wszystkiemi uczuciami toczyła walkę. Podniosła w końcu powieki, a gdy spojrzenie jéj upadło na twarz Henryka, w źrenicach zabłysnął blask gorączkowy, głowa podniosła się dumnie, wargi zadrżały i zdawało mi się, że wnet, wnet wymówią ostre jak sztylet słowo ironii i wzgardy. Ale nagle opadły znów w dół powieki, rumieniec zniknął pod bladością, usta zwarły się, jak w dolegliwém cierpieniu, a na całą twarz straszna wybiła się walka.
Henryk milczał i z nad okularów patrzył na nią ciągle swemi zimnemi blado-żółtemi oczyma.
Wreszcie podniosła się moja matka, stanęła, rękę o stół oparła i że spuszczonemi powiekami wymówiła cichszym, niż zwykle, głosem.
— Jesteś pan szczery, panie S., zanadto szczery... widać zaraz, że nie odbyłeś pan kursów dyplomacyi, i że poezya nie jest pana specyalnością... Przedstawienie jednak pana, jakkolwiek dziwnie sformułowane, przełożę mojéj córce, a o wypadku rozmowy naszéj zawiadomię pana....
Henryk powstał, skłonił się, a wymówiwszy kilka bardzo grzecznych słów pożegnania, opuścił salon. Po chwili koczyk jego, z którego koni nie wyprzęgano, wytoczył się za bramę dziedzińca.
Spojrzałam przez drzwi na moję matkę. Stała ciągle nieruchomie, w téj saméj postawie, w jakiéj opuścił ją Henryk, tylko głowa jéj opadła na piersi, a splecione ręce zwisły pomiędzy fałdy sukni. Podniosłam się i cichemi kroki zbliżyłam się do niéj.
— Mamo — rzekłam, stojąc przed nią, — ja wszystko słyszałam.
Podniosła głowę, jak ze snu zbudzona, i mglistym wzrokiem spojrzała na mnie.
— Słyszałaś? — powtórzyła — i cóż więc powiesz na to?
— Poproszę cię, mamo droga, abyś natychmiast napisała do pana Henryka, że stanowczo odmawiam mu mojéj ręki.
Oczy mojéj matki spoczęły na mnie długiém spojrzeniem.
— Odmawiasz? — wyrzekła zwolna i w zamyśleniu, — tak i ja myślę, że inaczéj uczynić nie należy, a jednak....
Zawahała się, a ja z przyśpieszoném biciem serca czekałam końca jéj mowy.
— A jednak — dodała po chwili z wysileniem, — to dobra, świetna dla ciebie partya....
Żal mię zdjął wielki.
— Matko moja! — zawołałam, — i tyż-to tak mówisz? ty, tak szlachetna sama, tak kochająca mię!
Osunęła się na kanapę i z za łez na mnie patrzyła.
— Tak, — zawołała, — mówię to, bo znam świat, bo wiem, co znaczy w świecie pozycya majątkowa i towarzyska, bo nie mogę zarzucić fałszu słowom pana Henryka, że każdy, oprócz niego, w majątku moim zobaczy same długi, w tobie pannę ubogą, któréj matka ostatkami goni, a ojciec nie posiada także żadnego funduszu. A któż dziś żeni się z panną ubogą? Ach! dziecko moje, ten świat jest okrutny! Zmusza on nieraz serce macierzyńskie do strasznéj walki między godnością osobistą i własnemi pojęciami, a straszném widmem wiecznego osamotnienia i ubóztwa dla istoty, któréj-by niebo przychylić, chciała....
Milczała chwilę, dwa strumienie łez popłynęły po jéj twarzy.
— Nieraz — mówiła daléj, — oskarżają nas, matki o wyrachowane poszukiwanie maryażów dla córek naszych. Lecz, mój Boże, i cóż czynić mamy? Czyliż możemy od razu pogodzić się z myślą, że ukochana przez nas istota pozostanie niepoznaną na zawsze, a gdy nas zabraknie, stanie się pastwą ubóztwa i gorszéj jeszcze nad nie śmieszności, jaką świat przywiązuje do miana staréj panny. Dziewczęta, w innéj żyjące sferze, mają prawo nic nie posiadać, a zawsze znajdzie się ktoś, kto, także nie posiadając nic, prócz pracy swéj i odwagi, poda im rękę miłości i wsparcia. Ale panna, urodzona w naszym świecie, a jakimikolwiek okolicznościami odarta z majątku, niech nie spodziewa się, aby ktokolwiek jéj równy pojął ją za żonę.... Pan Henryk chce się z tobą ożenić dlatego, że grunta jego przytykają do naszych, i że z połączenia jednych i drugich obiecuje sobie wielkie korzyści.... kto inny korzyści tych widziéć nie będzie i minie cię, jak się mija przedmiot piękny, ale nieużyteczny.
I nie znajdziesz w świecie naszym męża dla siebie, a zatém i odpowiedniéj sobie pozycyi....
— A więc — zawołałam z boleścią — mamże dla téj pozycyi wyrzec się wszystkich marzeń moich, zadać fałsz wszystkim moim przeczuciom, zostać żoną człowieka, który mię bierze na to tylko, abym pomiędzy dwiema majętnościami rozkopała kopce graniczne? Nie, moja matko! nie wiem jeszcze dobrze, jakie znaczenie w świecie posiada owa pozycya, o któréj tyle słyszę, ale wiem, że jakiekolwiek-by ono było, nie zrzeknę się dlań tego ideału, który w mojéj duszy zamieszkał. Wolę już, moja matko, do innego należéć świata, niż ten, w którym takie się rzeczy dzieją. Pozwól mi, matko, w inny świat spojrzéć!
Patrzyła na mnie jasnemi oczyma, na których łzy oschły.
— Tak — wyrzekła z wolna — masz ojca, Wacławo! może on przed tobą inny świat otworzy. Może on będzie szczęśliwszy ode mnie! — To rzekłszy, uścisnęła mię z czułością, złączoną z gorączkowym niepokojem.
W godzinę potém z dziedzińca wyjeżdżał konny posłaniec, wiozący Henrykowi stanowczo odmowną odpowiedź.
W przeciągu miesiąca odmówiłam ręki mojéj dwom młodym ludziom, z których jeden posiadał najpiękniejsze imię, drugi najznaczniejszy w okolicy majątek.
Nad wieczór siedziałam w pokoju moim sama jedna i patrzyłam przez okno na świat, pogrążony w ciszy i mgle jesiennéj. Zadumaném okiem wodziłam po nizkiém sklepieniu, na którém, śród tła bladego błękitu, ciągnęły szeregiem obłoki ciemne, w fantastyczne połamane kształty.
Z za krańca widnokręgu wypłynął jeden z obłoków takich, ale większy i majestatyczniejszy, niż inne. Ostatnie promienie słońca, co się już zatoczyło za wzgórze, grały na nim urozmaiconych barw tonami. Wierzch miał złocisty, brzegi okrążone ciemną purpurą, a po bokach dwa skrzydła, z dwóch srebrnych utkane chmurek. Pędzony łagodnym wiatrem, zwolna i poważnie wkraczał wspaniały obłok na blade sklepienie, a gdy już całkiem wyłonił się z za wązkiego pasa borów, zamykających widnokrąg, przybrał postać olbrzymiego rycerza, w złotym hełmie na głowie, w rozwianéj śród biegu szacie purpurowéj, z dwoma śnieżnemi skrzydłami, które zdawały się go unosić we wrzawę walki i bohaterskich czynów. Łagodny wiatr od zachodu wiał ciągle i coraz daléj ku środkowi sklepienia posuwał napowietrznego rycerza — olbrzyma.
Nagle ze szczytów wzgórz odległych ostatnie znikły słońca promienie, a zarazem świetne barwy pięknego obłoku przygasać poczęły. Naprzód złocisty hełm pociemniał, jakby rdzą pokryty, potém purpura szaty rozwiewnéj zbladła i mętną oblała się żółtością, nakoniec skrzydła srebrne w dół się opuściły i brudno popielatéj nabrały barwy. Mimo to jednak, obłok, jak rycerz odarty z purpury i zbroi, kroczył jeszcze chwil kilka po sklepieniu z wolna, wspaniale. Lecz z nagła powiał wiatr silniejszy, zwiastun zapewne nadchodzącéj nocy, a obłok pod niebem zachwiał się i rozrzedził. Nie rozprzągł się jednak zupełnie, tylko, gdy się już znalazł na samym środku sklepienia, zamiast do rycerza-bohatera, podobnym był do kaleki-żebraka, z którego brudne i podarte opadają szmaty.
Odwróciłam spojrzenie od obłoku, który, świetny, gdy na nim grały blaski słoneczne, tak brzydkim stał się, gdy go odstąpił połysk pożyczany, i potoczywszy okiem daléj po sklepieniu, spotkałam w górze wielkiego czarnego ptaka, który kołysał się w powietrzu z poważną swobodą pomiędzy dwoma popielatemi chmurkami, pod kawałkiem czystego błękitu. Po chwili rozpuszczone skrzydła ptaka uniosły go daleko od chmurek towarzyszek, i z wolna, wspaniale szybował w powietrzu, to spuszczając się nieco, to znowu podnosząc, jakby mu tęskno było porzucać dla ziemi nieba sąsiedztwo.
— Ten ptak — pomyślałam — to może orzeł, w krainie naszéj zbłąkany, z dalekich stron przybyły, szlachetny król ptaków, co sam jeden w dziedzinie żyjących zuchwałém okiem w słońce patrzéć zdolen, którego gniazdo w górach niebotycznych usłane, a skrzydła rozpięte na rycerskich sztandarach i nad dumnemi monarchów czołami. Myśląc tak, patrzyłam na wielkiego czarnego ptaka i lot jego wysoki ścigałam spojrzeniem. Po chwili, czarny ptak począł się zniżać ku ziemi, lot jego stawał się coraz mniéj majestatyczny, ociężalszy, pozbawiony wdzięku i powagi, aż nakoniec ujrzałam go siadającego na gałęzi poblizkiéj topoli i poznałam w nim — kruka. Zamiast górskiego monarchy, na podniebnych wyhodowanego szczytach, przed wzrokiem moim zawisł podły ptak, wytuczony zwłokami umarłych zwierząt; zamiast hardego symbolu królów i rycerzy, ujrzałam godło złodziei i żarłoków.
I było mi coraz smutniéj.
Na niebo między chmurami blade wypływały gwiazdy; na jednéj z nich spoczęło moje oko. Nie była ona tak świetna, jak bywają gwiazdy lipcowéj nocy, ale zdawało mi się, że drżała w niéj rzewność, niby w nieśmiałém, ale promienném, oku dziewicy. Nagle zrobił się w górze ruch obłoków i chmurek; gwiazdka moja, blada, lecz rzewna, opadła od tła błękitnego i rozpłynęła się w powietrzu mnóztwem iskier, które wnet zgasły. Na miejscu, kędy błyszczała, stanął przygnany wiatrem obłok szary...
Zakryłam dłonią oczy a przed wzrokiem méj duszy kroczący po obłokach olbrzym rycerskie szaty swe zamienił na łachmany nędzarza, wspaniały orzeł przybrał postać pospolitego kruka, gwiazdy jedna po drugiéj spadały z nieba i rozpływały się, jak fajerwerk, w iskry, które wnet gasły...
Czyliż wszystko na ziemi podobnym ulega metamorfozom?
Czy z nieba duszy opadną mi jedna po drugiéj gwiazdy marzeń, jak ta, co przed chwilą stoczyła się z obłoków?
Z samego dna mego ducha wychodził głos tajemniczy i mówił: Nie! są na ziemi olbrzymi, którzy szat rycerskich na brudne nie zamieniają łachmany; są orły, wiecznie szybujące pod niebem i hardém okiem w słońce patrzéć zdolne; są gwiazdy, co nigdy nie opuszczają górnego stanowiska, na jakiém zawiesiła je ręka Wszechmocna. Ale od takich olbrzymów, od takich gwiazd, tyś bardzo daleka... One zamieszkują strefy, do których nie dostała się jeszcze stopa twoja... ich nie spotkać na każdym kroku... one, rzadko rozsiane, świecą gdzie niegdzie nad ziemią ciemną, jak szeroko rozpalone pochodnie!...
Tak mi mówił głos tajemniczy, a jam mu wierzyła, bo wierzyć pragnęłam, bo z wiarą i marzeniem dusza moja rozstać się nie miała siły.
Posłyszałam kroki, zbliżające się do mnie, odsłoniłam oczy i zobaczyłam stojącą przy mnie Binię.
Śród światowego wiru i odmętu wrażeń różnych, zaniedbałam, opuściłam dobrą piastunkę moję. Teraz, gdy, rozpłakana w duchu i rozmodlona, ujrzałam ją przy sobie, wyciągnęłam do niéj ręce, jak dziecko, które chce się pożalić na to, że w oczach jego ktoś tłucze cacka, któremi bawiło się tak rozkosznie.
Binia pocałowała mię w czoło i rzekła:
— Przyszłam do ciebie, Wacławo, bo zobaczyłam cię smutną...
Posadziłam ją przy sobie i objęłam ramionami.
— Biniu — prosiłam — opowiedz mi jednę z tych ślicznych powieści, które opowiadałaś mi, gdym dzieckiem była.
— A na co ci one teraz? — spytała stara piastunka.
— Niech mi się wyda, żem jeszcze małą dziewczynką — odrzekłam — i niech z ust twoich słyszę opowiadanie o wielkich cnotach, o wielkich ludziach... abym wiedziała, abym wierzyła, że cnoty takie i ludzie tacy istnieją na ziemi...
Światło palącéj się w przyległym pokoju lampy słabo oświetlało poważną a łagodną twarz mojéj piastunki, gdy powtarzała mi jednę z owych ulubionych opowieści swoich, których tło zaczerpnięte było z dziejowéj przeszłości. Tylko już nie dziecięcym przemawiała językiem, ale słowa jéj gorzały uczuciem wielkiém, a wielkie obrazy, skąpane we krwi bitew i w cnót olbrzymich światłości, stawały przede mną wyraźne i wypukłe, jak mistrzowsko wyrobiona płaskorzeźba.
Spragnionéj dobra i wielkości duszy mojéj mówiła Binia o dobrych i wielkich ludziach, którzy kiedyś żyli.
Z nagła poruszyłam się żywo i wyprostowałam. Z ust Bini wyszło imię sławne w dziejach, mające prawo do wdzięczności i czci potomków, a imię to nosił hrabia Witold.
— Biniu! — zawołałam — człowiek, o którym mi mówisz, wielkim był człowiekiem! nie prawdaż?
— Tak, dziecko! — odpowiedziała.
— A czy cnoty przodków zawsze w dziedzictwie dostają się potomkom? — spytałam w zamyśleniu.
Binia smutnie pokiwała głową. Zdało mi się nawet, że westchnęła.
— Niestety! — rzekła. — Najczęściéj dzieje się całkiem przeciwnie.
— O, ale on poszedł pewno w ślady wielkich swych przodków — zawołałam mimowoli.
— Kto? — zapytała Binia ze zdziwieniem.
Usta moje nie chciały się otworzyć, aby wymówić imię, które błyszczało w méj myśli. Zdawało mi się, że gdy je wymówię, zniknie urok tajemniczy, jakiego pełne było to imię.
Binia mówiła daléj, a ja przymknęłam oczy i pod powieką, widziałam znowu, na tle ciemném, twarz nieznanego człowieka; od niéj ku mnie tchnął spokój niewysłowiony i wiara rzewna, dziecięca, co mi, niby przeczucie, z daleka kędyś płynące, słodko do ucha szeptała: jest dobro, jest prawda, jest wielkość na ziemi!... Gdy w godzinę potém, z pogodną już twarzą przyszłam do mojéj matki, powiedziała mi, że za tydzień opuścimy wieś, aby na całą zimę zamieszkać w mieście W., gdzie czekało już na nas oddawna przygotowane mieszkanie.
— Zima smutna jest na wsi, i oddawna przywykłam w mieście ją przepędzać — mówiła moja matka — zresztą, — dodała po chwili zamyślenia, — nie wyrzekłam się nadziei wydania cię za mąż, nim odjedziesz do ojca. Dla matki wielkie to szczęście zawsze, jeśli sama córkę swą do ślubnego poprowadzi ołtarza, a przytém nie rozstałam się zupełnie z myślą, że młoda, dobrze wychowana i wielu obdarzona zaletami, pomimo ruiny mego majątku, możesz jeszcze zrobić dobrą partyą i zdobyć w świecie pozycyą, jakiéj dla ciebie pragnę...
Mówiąc to, patrzyła na mnie, a potém z czułością pogładziła mię po twarzy i rzekła żartobliwie:
— A widzisz, filutko! uśmiechasz się z zadowolenia, że ja téj dobréj nadziei nie tracę, bo téż i sama nie tracisz jéj zapewne.
Zaledwie słyszałam słowa méj matki o tych nieutraconych jeszcze przez nią nadziejach, o dobréj partyi i pozycyi w świecie. Uśmiechałam się zaś do twarzy nieznanego człowieka, która, piękna spokojną, duchową pięknością, wisiała przede mną na tle ciemnéj nocy, rozpostartéj za oknem, z koroną dziejowych wspomnień nad czołem.
Przed wyjazdem pojechałam z matką na pożegnanie do państwa Rudolfów.
Pani Rudolfowa więcéj niż kiedy pokazywała nam białe swe zęby i, z niezrównaną wymową a słodyczą, ubolewała najczęściéj, jak tylko mogła, nad poróżnieniem się naszém z babką Hortensyą. — Byłam tam wczoraj! Jadę tam jutro! — powtarzała co moment, a przytém spoglądała na mnie i na moją matkę oczyma, w których zdawało się świecić wszystko złoto babki Hortensyi, co je teraz już sama jedna spodziewała się posiąść.
Z powrotem mijałyśmy dwór hrabiego Witolda. Starożytny, modrzewiowy dom, o wielkich licznych oknach, stał na wzgórzu, spokojny i owiany przezroczystą mgłą jesienną. Osady i pojedyncze domki, rozsiane po dolinie, otaczały go ożywionym wieńcem ruchu i obfitości. W dali, pod lasem, bielało coś na wzgórzu w niewyraźnych kształtach, i kilka złoconych lub srebrnych krzyżyków błyszczało pod obłokami. Spytałam mojéj matki, coby tam był za cmentarz, czy kościoł jaki?
— To kaplica cmentarna; grobowce przodków hrabiego Witolda.
Wychyliłam głowę przez okno i dawno kareta minęła dwór na wzgórzu, a ja patrzyłam jeszcze. I zdali już widziałam, jak z za obłoków wystrzelił promień zachodzącego słońca i szeroką, czerwoną smugę rozpostarł pomiędzy domem modrzewiowym a grobowcami, bielejącemi w oddali.
W dżdżysty listopadowy wieczór wjechaliśmy do miasta W. Chciałam od razu pochwycić obraz starego grodu, ale przez zroszone szyby karety nic zobaczyć nie mogłam. Powóz wtoczył się w oświetloną latarniami bramę wielkiéj kamienicy; po szerokich wschodach weszłyśmy na piérwsze piętro i otworzyła się przed nami piękna amfilada kilku wytwornie urządzonych salonów i saloników, w których dwaj lokaje kończyli zapalać światła.
Oglądając nowe nasze mieszkanie, uwielbiałam smak i umiejętność światową, z jaką jeszcze przed powrotem moim z pensyi urządziła je moja matka. Wszystko tam było bogate, ale nie raziło oczu zbytecznym blaskiem; harmonia barw i sprzętów przyjemnie działała na wyobraźnią; ustawienie sprzętów tchnęło wdziękiem i ożywieniem; w każdym pokoju znajdowały się kąciki miękkie, przytulne, zdające się wzywać do słodkiego far-niente, albo pół-cichéj, marzącéj pogadanki. Pokój, przeznaczony dla mnie, rozdzielony na dwie połowy arkadami, w grube przystrojonemi firanki, był zarazem sypialnią i gabinetem. Zaraz od wejścia można było poznać, że przeznaczono go na pomieszkanie dla młodéj panny, tak wszystko w nim było miluchne, świeże i dziewicze.
Pływał on cały w blado-różowéj barwie, rzucającéj się od obicia mebli i firanek, a oświetlała go z góry wielka lampa, migocąca mnóztwem kryształowych wisiorów, ze światłem potrojoném dwoma naprzeciw siebie wiszącemi źwierciadłami. Przebiegając piękne mieszkanie, patrzyłam na wytworne meble z hebanu i mahoniu, zdobne w rzeźby i kosztowne obicia, przeglądałam się w licznych źwierciadłach, zawieszałam wzrok na wyzłoconych gwiazdach i jastrzębiach, podnoszących nad oknami i drzwiami ciężkie firanki, stąpałam po puszystych kobiercach, lub posadzce w misterne ułożonéj kwadraty, a przytém wszystkiém myślałam: gdzież jest ta majątkowa ruina mojéj matki, o któréj tyle słyszałam? Czyliż zrujnowani ludzie mogą podobne urządzać sobie mieszkania? Wszakże to wszystko ogromną kosztować musiało summę, dodawszy szczególniéj parę rosłych i pięknych powozowych koni, którą za nami do miasta przyprowadzono, liberyę dla służby suto galonowaną z bogatemi futrami do wyjazdu, liczne sztuki zakupionych rozmaitych materyi, z których jedne powierzone już były zręcznym rękom warszawskiéj garderobny, Zosi, i jéj pomocnic, a inne miały być nazajutrz oddane modniarce, aby z nich uszyła suknie codzienne, wizytowe, obiadowe, balowe, ranne, południowe, wieczorowe i t. d. Jakim sposobem moja matka, będąc, jak sama mówiła, zrujnowaną, znalazła środki do zakupienia tylu kosztownych rzeczy? Czyliż są wyrazy, mające podwójne znaczenie, a ruina miałaż-by niekiedy być jednoznacznikiem zbytku? Takiemi zajęta myślami, siedziałam naprzeciw mojéj matki w ślicznym gabineciku, przy okrągłym stoliczku z marmurową płytą, ozdobioną barwistym bukietem z mozaiki, i przyrządzałam herbatę w porcelanowym serwisie, na srebrnéj umieszczonym tacy.
— Dlaczego tak zamyśloną jesteś, Wacławo? czy ci nowe nasze mieszkanie do smaku nie przypadło? — spytała moja matka z uśmiechem, który mówił, że pewną była, iż mieszkanie, urządzone przez nią, każdemu podobać się musiało.
— Owszem, mamo — odpowiedziałam — uwielbiam smak i umiejętność, z jaką tu wszystko urządzić potrafiłaś, ale...
— Jakież ale?
— Myślałam nad tém, że kolosalną musiałaś wydać summę... — dokończyłam, czując, że się rumienię.
Rumieniec mój znalazł odbicie na twarzy mojéj matki, któréj policzki zafarbowały się różowo.
— Dla zdobycia znacznéj w istocie summy, jakiéj potrzebowało urządzenie się nasze w mieście, sprzedałam część tego pięknego lasu, o którego spuszczaniu na swoję spławną rzekę tak bardzo marzył pan Henryk — odpowiedziała z uśmiechem, który, jak mi się zdawało, był nieco przymuszonym.
W większe jeszcze popadłam zamyślenie. Moja matka patrzyła na mnie z pewnym niepokojem i po chwili zaczęła mówić:
— Dziwi cię to zapewne, że, mając wielkie długi, ciążące na majątku, i nie posiadając żadnéj gotówki, urządzam się tak zbytkownie. Ale, widzisz, pozycya, jaką człowiek zajmuje w świecie od młodości, jest jakby suknia, która mu do ciała przyrosła. Zdjęcie jéj przynosi ból ogromny, — i dla uniknięcia tego bólu, — człowiek łata ją wszelkiemi sposobami, dopóki tylko może, a wtedy tylko łatać przestaje, gdy dziury staną się tak wielkie, iż niczém już zapełnić ich niepodobna, albo, gdy podziurawioną suknią zedrą ci, od których pożyczone były szmaty na jéj łatanie.
— A wtedy cóż się staje z odartym człowiekiem? — spytałam.
— Wtedy ze wstydu chowa on nagość swą w najciemniejszy kąt tego świata, bo bez sukni, w któréj przez całe życie chodził po świecie, niepodobna mu już żyć między ludźmi — odparła moja matka z zachmurzoném czołem.
Po téj krótkiéj rozmowie, milczałyśmy obie dość długo. Zdawało mi się, że pod sufitem gabineciku włóczyły się ciemne chmurki i zakrywały sobą zdobiące go błękitne rozety, a bukiet z mozaiki na marmurowéj płycie bledsze miał barwy. Srebrna taca przypomniała mi wyszczerbione spodeczki, na jakich u państwa Rudolfów podawano konfitury; poważny, czarno ubrany kamerdyner, który właśnie w téj chwili przez pokój przechodził, wydał mi się zadziwiająco podobny do owego chłopaka niezgrabnego, co tam przedstawiał lokaja; a w najciemniejszy kącik pokoju tuliła się postać niewyraźna, chowając się i kuląc ze wstydu, i drżącemi rękoma napróżno starając się łatać szatę, któréj złocone łachmany opadły z jéj ciała.
Matka moja nie spuszczała ze mnie oka. Po chwili rzekła znowu:
— Nie obawiaj się jednak, Wacławo, aby z nas prędko spaść miała ta suknia, jaką nosiłam całe życie, i w jaką przybrałam ciebie, gdym cię w świat wprowadzała. Wprawdzie majątek mój w smutnym jest stanie, ale był on kiedyś bardzo znaczny, prawdziwie pański, a majątki takie podobne są do bardzo soczystego owocu. Zdaje ci się, żeś wszystek sok zeń wyssała, ale pociśnij dobrze, a z pewnością kilka jeszcze kropel wypłynie. Zamożność dawnych domów była tak wielka, że ci, co ją otrzymali w spadku, wielkość jéj najbardziéj poznają po obfitości źródeł, jakie im ona przedstawia w chwili, w któréj ratować się już potrzebują od całkowitéj ruiny. Wielki majątek, spadły mi po ojcu, nadwerężyłam mniéj zbytkami, niż nieumiejętnością zarządzania nim i zbytną ufnością w ludziach, którzy mię najniegodziwiéj okradali i oszukiwali. Teraz w istocie gonię ostatkami, to jest, ostatniemi szmatami majątku łatam suknią wysokiéj towarzyskiéj pozycyi, która mię dotąd ani na chwilę nie odstąpiła. Ale ostatnich tych szmat wystarczy jeszcze na długo.
Dla ich zdobycia są jeszcze w lasach niesprzedane wysmukłe sosny i grube dęby, są oddalone od centrum majątku folwarki, które korzystnie sprzedać można szlachcie okolicznéj, są w końcu srebra stołowe tak liczne, że większa ich połowa nigdy nie jest używaną; jest skarbiec, pełen staroświeckich sprzętów, za które antykwaryusz jaki, albo miłośnik pamiątek, mógł-by znaczną ofiarować summę; że już nie wspomnę o moich klejnotach i pięknych obrazach, które mój dziad a twój pradziad za wielkie pieniądze zakupił we Włoszech i Francyi, bo był miłośnikiem sztuk pięknych i krocie na nie wydawał. Słowem, są to w istocie ostatki, ale ostatki bogatych ludzi, które, jak mówi przysłowie, starczyły-by ubogiemu za dostatek.
Rzekłszy to, matka moja wstała od stolika i zaczęła wydawać służbie jakieś rozporządzenia.
Około północy weszłam do mego pokoju, aby udać się na spoczynek, a odprawiwszy służącą i zarzuciwszy na siebie penioar kaszmirowy, usiadłam w wielkim miękkim fotelu, który stał przy łóżku, i głowę oparłam na obitéj atłasem poręczy.
Zmęczona podróżą, pół-senném, rozmarzonem okiem wodziłam po pokoju. Światło wiszącéj u góry lampy, przyćmione matowym kloszem, przykrywającym ją na noc, wpływało pomiędzy arkady i słało się u stóp moich po wzorzystym kobiercu, podobne do smug promieni księżycowych. Cztery pyzate aniołki w szafirowych rozwiewnych szatach, wymalowane na suficie, zdawały się uśmiechać i potrząsać wiankiem róż, który trzymały w ręku; obnażone ich ramiona i stopy odskakiwały od białego tła z miękką okrągłością kształtów. Od grupy wazonów, ustawionych pod oknem, wymykała się delikatna woń kwitnącego heliotropu i harmonijnie łączyła się, z delikatną także, bladoróżową barwą, jaką obleczone były ściany i sprzęty. Zupełną ciszę przerywał tylko łagodny tentent alabastrowego zegara, postawionego na konsoli; z za firanki, która blado-różowemi strumieniami spływała pośród arkad, wymknęła się muszka, kiedyś jeszcze znać latem tu zbłąkana, zabrzęczała w powietrzu, uderzyła się parę razy o sufit i poruszyła kryształowe u lampy wisiory, które zabrzęczały głucho.
Zanurzona w ciszy, w pół świetle, eterycznéj a upajającéj woni, przymknęłam znużone oczy, ręce bezwładnie opuściłam na suknią, włosom pozwoliłam, aby mi twarz opłynęły, i pół we śnie, pół na jawie, myślałam: że piękną, rozkoszną była ta szata, o któréj mówiła moja matka, szata miękkości, zbytku, próżnowania i napowietrznych rojeń: że trudno było pozbyć się jéj temu, kto się nią raz przyoblokł, że... Nagle zaszeleściało coś w fałdach firanki. Podniosłam powieki i zdało mi się, że widzę postać niewyraźną, tulącą się między arkady i drżącemi rękoma podtrzymującą napróżno szatę pozłacaną, która szmatami z niéj opadała...
Zerwałam się z fotelu i uczyniłam kilka kroków na przód. Z pomiędzy fałd firanki wyleciała spłoszona mojém poruszeniem muszka...
Ale i moje słodkie rozmarzenie pierzchnęło; trwożnie obejrzałam się dokoła, czy nie zobaczę w pół nagiéj postaci, z któréj złocista, podarta, opada szata... Gdy zamknęłam powieki, nad głową moją unosiła się muszka drobna, a ja, ścigając uchem monotonne jéj brzęczenie, pół senne snułam dumania.
— Czyliżby na dnie tych pięknych błyskotek prawda i szczęście leżały jedynie, że ludzie tak wysoko je cenią? Lecz jeśli tak jest, dlaczegoż ci, co je posiadają, tak często bywają smutni? Wszak w bardzo krótkiéj jeszcze przez świat ten wędrówce mojéj, widziałam już nieraz chmury na czołach, ukoronowanych bogactwem, i niespokojnie bijące serca, okryte drogiemi szaty? Wszak już widziałam, jak wielkie bogactwa służą jednym za środek do popełniania niesprawiedliwych czynów, innych wiodą na drogi zepsucia, błędów, a potém, znikając, zostawiają nieszczęsnych na rozdrożu zwątpień i walk z niezamarłém całkiem sumieniem, innym jeszcze stają się celem chciwego pożądania, rugując z ich piersi wszystko, co szlachetne. Widziałam już bogate kobiety, tęskne spojrzenie rzucające za siebie na przebytą drogę, na któréj ze szczęściem nie spotkały się ni razu; bogate dziewice, z trwogą patrzące w przyszłość, w któréj serca ich nie widziały wyśnionego w młodych rojeniach raju; bogatych młodzieńców, stojących nad przepaścią z próżnemi już rękoma, albo pływających po rozhukanym oceanie szałów i namiętności bez kierowniczego magnesu, albo wiecznie roztwierających ręce dla pochwycenia złota, co im zastąpić miało święty ogień, którego iskry wygasły w ich piersi, aż do ostatniéj. A jednak, wszyscy ci ludzie, jedyne, najwyższe szczęście swe widzieli w tém, co im w darze przynosiło tyle zawodów, niepokojów i skaz moralnych. Któż mi tę sprzeczność wytłómaczy? Jak pojmę tę zagadkę świata, w którym żyję? Zapytam-że o nią matki mojéj, towarzyszek młodych, mężczyzn, co tak mądrymi wydają się w salonach? Chórem odpowiedzą mi wszyscy: „Pozycya i komfort.“ I z temi dwoma słowami, wyrytemi w sercach, idą oni przez świat, jak Muzułmanin ze świętym Amuletem na piersi, w którym tkwią wypisane słowa koranu. Pozycya, to ta szata złocona, która zrasta się z ciałem człowieka, aby najczęściéj w połowie drogi opadać zeń w szmatach skrwawionych! Komfort, to ten zbytek rozkoszny, który przed chwilą mnie samą kołysał miękkością i wonią! Z pod szaty téj widnieje nagość, wstydząca się siebie. Z rozkoszą zbytku miesza się gorycz zwątpienia i niepokoju. Więc cóż jest tu prawdą? Więc gdzież jest tu prawda? Więc do czegoż tutaj uczepić mam wiarę mego serca, która w méj piersi rozpoczęła tak wcześnie bój ze zwątpieniem?
Muszka, która, nad głową moją krążąc, monotonném swém brzęczeniem dopomogła snuć się półsennéj méj zadumie, zmęczona, skryła się w fałdy firanki i umilkła.
Otworzyłam oczy i spojrzałam wokoło. Aniołki na suficie potraciły swe uśmiechy, i smętnie zadumane, patrzyły na się wzajemnie, niby pełne zdziwienia, zadając sobie pytania. Pod niemi kryształowe wisiory błyszczały zimną bielą, podobne do soplów lodu; cienie od sprzętów stały martwo rozpostarte po ścianach, a obok nich mniéj spokojnie ruszały się i migotały smugi bladego światła, jakby z trwogą umknąć pragnęły od czarnych sąsiadów.
A jednostajny tentent zegaru szemrał z cicha w rogu pokoju, i coraz bardziéj usypiającym zmysłom moim słał słowa mego ojca: „Nie ufaj zbyt połyskom, dziecię, i nie oddawaj im całego serca twego.”
Kto widział kiedy zawrotny długi taniec, w którym, przy grzmiących, napowietrznych, namiętnych tonach muzyki, ludzie wirują, jedni na trzeźwo, inni w upojeniu, a wszyscy szalenie biorą się za ręce, łączą się w pary, opuszczają się, rzucają na się wzajem grad spojrzeń i uśmiechów, zbliżają się znowu i znowu oddalają się pojedyńczo, każdy w inną stronę, aby się zejść na nowo i podać sobie ręce, i odebrać je raz jeszcze, a do kogo innego wyciągnąć ramiona; kto widział kiedy taniec taki, w którym jest wszystko: wesele udane, czy prawdziwe, miłość istotna, czy sztuczna, namiętność widoma, czy tajona, łzy wydobywające się przemocą z za uśmiechów, śmiechy głuszące tajemne westchnienia, uderzenia serc, przyśpieszone gorączkowém wzruszeniem, rozdrażnieniem, niepokojem, radością, zwątpieniem, zawodem; kto widział tę mieszaninę rozlicznych uczuć i wrażeń, miotających ludźmi, jak miota wiatr gęstą zaroślą trzcin chwiejnych, porastającą rozłóg szeroki: ten może sobie stworzyć wyobrażenie, czém jest w wielkiém mieście sezon zimowy dla garści ludzi, co się tam zebrali, aby pokazać się, ubawić, skąpać serca i głowy w napojonéj odurzającym narkotykiem atmosferze tłumu, gwaru i błyszczącego kameleonową grą barw światowego ruchu.
Nieprzerwanym hukiem kół turkocą powozy, brzęczy głucho bogata uprząż na karkach dumnie stąpających rumaków, szeleszcą jedwabie, powiewają wstęgi, przezroczyste koronki odsłaniają nagość śnieżnych szyj i ramion, dyamenty błyszczą wśród splotów warkoczy, sztuczne kwiaty sztuczną woń rozlewają, w salach balowych grzmi porywająca muzyka, w teatrach bajeczna syrena o czarodziejskim śpiewie wciela się w uroczą postać prymadonny, a przenikający głos tragika-mistrza śle między tłumy widzów i słuchaczy prądy elektryczne, porywające ich wyobraźnią w tajemnicze a straszne światy dramatów ludzkiego żywota, i w przepaściste głębie psychologicznéj analizy człowieczego ducha.
Wszystko wre, kipi, burzy się, migoce; powiedział-byś, że wszystkie istnienia wszystkich tych szalejących, wirujących ludzi, to wielka kula ognista, wiecznym ożywiona ruchem, napełniona jakiémś życiem niepowstrzymalném, w karby niedającém się ująć, wulkaniczném.
Staraj się myślą pochwycić tę kulę, rozdzielić ją na dwie połowy, jak orzech stłuczony, odrzuć skorupę zwierzchnią, która ma wszelkie pozory słonecznego światła, i spójrz, co się znajduje w środku.
Oto z jądra kuli wychodzą dwie postacie.
Jedna ubrana w złocistą szatę bogactwa, całą i niewzruszoną, druga — z trwogą, którą ukrywa pod maską wesela, starannie przylepioną do twarzy, podtrzymuje na sobie, łata i zszywa szatę podobnąż, lecz rozpadającą się w szmaty.
Jaka przyszłość czeka te obie postacie?
Piérwsza, za chwil kilka, porozdziera i zniszczy świetną i całą teraz swą suknią, albo uczyni z niéj twardą skorupę, w któréj zasklepi się na wzór ślimaka; druga utraci ją całkiem, pójdzie w ciemny kąt jaki chować przed światem wstyd swój i nagość. Rzadko kto, w téj wrzącéj i błyszczącéj gonitwie za nieznaném i nieokreśloném dobrze widmem, pochwyci szczęście istotne, lub prawdzie raz w twarz spojrzy; lecz wszyscy, co w niéj uczestniczą, na długo, czy na krótko, znajdą upojenie.
I ja upojenie to znalazłam.
Zdawało mi się, że zasnęłam, a czarnoksiężnik jakiś porwał mię na skrzydła ogniste i nosił po świecie zaczarowanym.
Dnie i tygodnie mijały z błyskawiczną szybkością; nic nie robiłam, a nigdy nie miałam czasu; noc była mi dniem, a dzień nocą; blade zimowe słońce wschodziło nad światem, gdy zamykałam do snu oczy, a ustępowało z zenitu południe, gdym je otwierała. Potém znowu suknia, wizyta, gwarny obiad, przejażdżka, teatr, wieczór z tańcem i muzyką, i znowu sen krótki, przerywany, pełen gorączkowych obrazów, gorączkowéj rzeczywistości.
Na wsi, lubo także strój i zabawa stanowiły główną osnowę mego życia, bywały jednak całe dnie ciszy, godziny rozmyślań. Tam roztaczała się koło mnie natura bogata, w ogrodzie kwiaty rosły, po lasach ptaki śpiewały, na polach rolnik w sukmanie prowadził pług po zagonach, a w dali tęskno przygrywała mu trąbka pastusza. Tam widać było całe sklepienie nieba, i jak po niém obłoki skrzydlate płynęły, jak pod niém przeciągały stada ptaków swobodnych, a z tego wszystkiego wiały ku mnie świeżość i poezya, myśl moję budząc, rozgrzewając serce.
Tutaj, między wysokiemi murami miasta, widziałam tylko ulice białym śniegiem usłane, gwarnych tłumów pełno, nad dachami widniał tylko wązki pas szarego nieba; w nocy, zamiast gwiazd, przyświecały ziemi żółte latarnie uliczne, a we dnie, zamiast orzeźwiającego pól powietrza, oddychałam wonią perfum i duszném ciepłem salonów, ogrzewanych hermetycznemi piecami.
Stopniowo zacierały się w méj pamięci przykre wrażenia, których tyle doświadczyłam niedawno. Blizka przeszłość pobladła w wyobraźni, jak sen dawno prześniony; postacie babki Hortensyi, Agenora, Rozalii, Henryka pojawiały się niekiedy we wspomnieniach moich, bardziéj do snu, niż do rzeczywistości podobne. Coraz rzadziéj zadawałam sobie pytania, jakie wprzódy nieustannie napełniały mi głowę; chwilami zdawało mi się, że wszelka myśl ustawała we mnie, a nawet i czasu nie miałam na porachowanie się z memi myślami.
Zdawało mi się, że i matka moja uległa równemu prawie upojeniu. Wizyty, obiady, wieczory i bale zajmowały ją tak prawie, jak i mnie. Był to pewno skutek nawyknień kobiety światowéj, albo może myśl jaka wsteczna, która śród wrzawy goniła za szczęściem dla mnie, a kto wié? za zapomnieniem może dla siebie.
Parę razy tylko, gdy z rana weszłam do jéj pokoju, znalazłam ją z dłonią przy oczach i z głębokiemi fałdami na czole; raz nawet wydało mi się, jakobym ślady łez na jéj oczach dostrzegła, ale w parę godzin potém siedziałyśmy już obie w karecie, i jadąc na wizyty, rozmawiałyśmy wesoło o paniach, które nam przychodziło odwiedzić.
Pewnego dnia weszłam niespodzianie do pokoju matki i ujrzałam ją rozmawiającą z żydem o długich pejsach, odzianym w atłasowy chałat, siedzącym u progu na brzeżku krzesła.
Miała chmurę na czole, a silny niepokój migotał w jéj oczach. Zdało mi się, że po wązkich wargach żyda przebiegał uśmiech szyderczy. Z niecierpliwością, jakiéj nigdy w niéj nie spostrzegłam, prosiła mię, abym odeszła, a żyd zaledwie w dwie godziny potém opuścił jéj pokój.
Tego dnia nie wyjechałyśmy nigdzie i nikogo nie przyjęłyśmy u siebie. Wieczorem moja matka miała migrenę, a ja czułam się smutna i zaczęłam znowu myślą patrzéć w głąb’ siebie i rzeczy, które mię otaczały. Ale śród tych rozmyślań weszła do pokoju garderobiana, Zosia, trzymając przed sobą bardzo piękny szal, świeżo dla mnie nabyty, a za nią pojawił się szereg modniarek, krawców i kupców, niosących towary...
Towarzyskie koło, do któregośmy należały, składało się z kilkunastu domów, istotnie zamożnych, lub okazujących wszelkie zamożności pozory. Między niemi było kilka rodzin, z któremi sąsiadowałyśmy na wsi, przybyłych, jak i my, na całą zimę do miasta. Do liczby tych należała także i pani S. z córkami. Odmowa, jaką otrzymał odemnie pan Henryk, nie nadwerężyła bynajmniéj dobrych stosunków pani S. z moją matką, ani córek jéj ze mną. Piérwsza starannie okazywała, że nie wié wcale o wydarzoném zajściu; drugie, zaraz przy piérwszem ze mną spotkaniu, uścisnęły mię i szepnęły na ucho, że, lubo domyślają się wszystkiego z kilku słów, jakie wymknęły się ich bratu, niemniéj jednak nie mają do mnie żadnego żalu i kochają mię, jak dawniéj. Śród wrzawy miastowéj, okropna nuda, która dręczyła panny S. na wsi, w godzinach upływających pomiędzy ukończeniem toalety, a przybyciem gościa, lub wyjazdem w sąsiedztwo, pierzchnęła: tak, jak i ja, nic one nie robiły, a nigdy nie miały czasu; a lubo miejski sposób życia nie był dla nich taką, jak dla mnie, nowością, to przecież, zbliżone do siebie wiekiem i usposobieniami, jednostajnego prawie doświadczałyśmy upojenia. Zenia zresztą, za swym tryumfalnym rydwanem przyciągnęła do miasta skrępowanego niewolnika, którym był pan Michał C. Nowiuteńki młodzieniec jeszcze nowszym, niż na wsi, wydawał się pośród pełnego najwyszukańszéj wytworności miejskiego towarzystwa. Blado-błękitne jego oczy z większém jeszcze niż wprzód, osłupieniem patrzyły na świat, tak obcy dla niego niedawno, a długie ręce większego niż kiedy nabawiały go kłopotu. Zenia obchodziła się z nim tak, jak bogaty plantator południowych Stanów Amerykańskich, pochodzący ze starożytnéj familii francuzkiéj i pełen tradycyjnéj elegancyi dworu Ludwika XIV, obchodzi się ze świeżo wyemancypowanym i wzbogaconym Murzynem, z którego rąk nie zniknęły jeszcze ślady mozolnego zbierania bawełny, i którego nogi z pełném trwogi uszanowaniem stąpają po parkietach wielkiego pana. Z sarkastyczno-wesołym uśmiechem, wodziła Zenia pana Michała po wieczorach i balach, rozkazywała mu nosić za sobą wachlarz i chusteczkę, posyłała go w różne strony miasta z poleceniami do przyjaciółek, krawców, modniarek. Pan Michał spełniał jéj rozkazy z pokorą wiernego sługi, a blade jego oczy płonęły radością, gdy, dzięki konkurom o rękę wysoko spokrewnionéj panny S., otwierały się przed nim podwoje licznych salonów, najpiękniejsze w prowincyi nazwiska wpadały mu w ucho, a białe ręce ludzi, zwanych w świecie arystokratami, dotykały się niezgrabnych rąk jego, z których nie zniknęły całkiem ślady porannéj doby życia, w jakiéj ojcu pomagał wiązki siana składać na wóz drabiniasty. Lubo smutny to był wielce exemplarz konkurenta, Zenia nie myślała wyrzekać się tego piérwszego tryumfu, jaki ją spotkał na polu salonowéj chwały. Zresztą, zaczęła już rok dwudziesty; jeszcze lat parę, a obok niezbyt ładnéj powierzchowności i niepewnéj cyfry posagu, liczba przeżytych wiosen stanie się kłopotliwą, i cichutko wprawdzie, ale niezawodnie, ludzie zaczną wymawiać wyraz: stara panna, którego samo już brzmienie włosy podnosi na głowie. A nowiuteńki pan Michał nowiuteńko nabył majątek za milion blizko złotych, po mieście jeździł nowiuteńkim koczykiem, ze służbą, odzianą w nowiuteńką liberyą...
Pan Michał więc był dobrą partyą quand même. Niezgrabne ręce jego znajdą po ożenieniu się punkt oparcia, którego nadaremnie szukają, a będzie nim w domu fajeczka na krótkim cybuszku, w gościnie — talia kart preferansowych.
— Nazajutrz po ślubie wyjadę za granicę, i cały rok będę podróżowała, — szepnęła mi raz Zenia w chwili zwierzania się, a potém dodała: prawda, że on bardzo niezgrabny i dziwnie pocieszny z tém swojém pragnieniem wysokich i szerokich stosunków, ale cóż robić? Trudno o doskonałość na tym naszym biednym świecie!
Oprócz Emilki i Zeni, przybyły jeszcze z rodzicami do miasta: Helena, piękniejsza, lecz zarazem i bardziéj blada i wiotka niż kiedy młodziuchna Zosia, która jednocześnie ze mną wróciła z pensyi, i prawie takich, jak były moje, doświadczała zdziwień, zwątpień i zachwytów, i kilka innych, dobrze mi już znajomych panien. Kilkanaście nowo poznanych i mniéj więcéj młodych towarzyszek, powiększało to nasze dziewicze bawiące się koło, a otaczało je równaż prawie liczba młodych mężczyzn, z których każdy był doskonałym tancerzem, grał na fortepianie, mówił po francuzku i nosił na szyi lornetkę. Wraz z pannami bawiło się i tańczyło kilka młodych mężatek, których mężowie wiecznie grali w karty, albo bywali nieobecni; a pośród męzkiéj młodzieży plątało się dwóch, czy trzech żonatych ludzi, o których żonach świat nic a nic nie wiedział, albo wiedział tylko tyle, że exystowały kędyś na ziemi, ale były chorowite albo nie młode, albo siedziały na wsi, zajęte prowadzeniem domowego gospodarstwa.
Dwie te połowy towarzystwa, męzka i żeńska, miały się do siebie tak, jak się mają ku sobie wzajem kłosy zboża na polu, które, poruszane powiewem wiatru, schylają się jeden nad drugim, szemrzą coś między sobą po cichu, potém odwracają się każdy w inną stronę, nowych przybierają towarzyszów, tych odtrącają po chwili i zwieszają głowy, jak zmęczone lub upojone, i wkrótce zdają się budzić na nowo, i na nowo rozpoczynają pełne rozkosznego szmeru kołysanie się w różne strony. Niekiedy jeden jakiś kłos pojedyńczy przyciągnie do siebie inny sąsiedni, opasze go delikatną słomianą nicią, a kłosom towarzyszom zdaje się, jakoby już ci obaj połączyli się z sobą na zawsze. Gdzie tam! z pod nieba przylatuje nowy powiew wiatru, słomiana nitka rwie się i pęka, kłosy niespojone odpadają od siebie i chylą się na wsze strony, szukając, kogoby znowu uwięzić przy sobie na chwilę.
W salonach mężczyzni i kobiety szukają się wzajemnie, rzucając sobie spojrzenia znaczące, półsłówka, z których możnaby wysnuć całe tomy: ta temu od niechcenia rzuci kwiatek, z balowego bukietu wyjęty; ten téj pełną poezyi i elegancyi aluzyą powié, że jest piękną; rozmarzony uśmiech spotyka ogniste spojrzenie, uważne ucho posłyszy westchnienie ciche, niby przemocą wydzierające się z piersi; kwiat, wachlarz, fortepian, barwa wstążek, przemieniają się w symbole i hieroglify, w których wtajemniczone oko wyczytuje całą odmianę słowa: kocham! we wszystkich trybach, czasach i osobach. Te symboliczne, tajemnicze rozmowy, ten zagadkowy i działający na wyobraźnią stosunek kobiet i mężczyzn, stanowi w salonach główne tło, na jakiém roztacza się zabawa, przyprawa jéj i powab. Z razu, patrząc na to wszystko, myślałam, że wszyscy ci ludzie kochają się, że na dnie tego rozmarzenia i upojenia była miłość tém prawdziwsza, iż kryjąca się przed okiem świata, a mimowoli tylko objawiająca się w spojrzeniu, uśmiechu, cicho wyrzeczoném półsłowie, lub symbolu pełnym poezyi.
Lecz jakież było moje zdziwienie, gdy, po pewnym upływie czasu, jasno stanęło przed memi oczyma, że nikt a nikt z tych ludzi nie kochał, a wszyscy bawili się tylko w miłość i na wzór mieszkańców Wschodu, podawali sobie wzajemnie czary, pełne narkotyku, mającego pobudzać wyobraźnią, a osłabiać siły serca i umysłu.
Helenka, naprzykład, zajmowała się bardzo żywo panem Alfredem, który miał w sobie tę oryginalność, że sam głośno przyznawał się do tego, iż nigdy nic nie robił, nudził się, i po całym świecie szukał rozrywki. Zdawało się, że Helenka postanowiła sobie wyprowadzić bladego młodzieńca z apatyi, w któréj go pogrążyło wieczne far-niente. Gdy wiedziała, że go zobaczy, ubierała się w suknie fantastycznego kroju i niepospolitéj barwy; rumieniła się lekko, gdy wchodził do salonu; dawała mu do rozwiązania zagadnienia, pełne znaczącéj treści; patrzyła na niego swemi wielkiemi szafirowemi oczyma, tak, jakby w koło siebie nie widziała nic, prócz niego; siadywała do fortepianu i grała z uczuciem melodyjne wyjątki z oper, gdy on naprzeciw niéj stawał i, słuchając muzyki, rzucał jéj od czasu do czasu kilka niedosłyszanych innym wyrazów. Tak trwało parę tygodni, poczém przybył ze wsi żywy, dowcipny i wesoły Julian, a Helenka rozpoczęła z nim słowo w słowo tę samę grę, jaką wiodła dotąd z panem Alfredem. Pan Alfred jednak nie zaraz ustąpił z placu i wraz z nowo przybyłym panem Julianem ciągnął jeszcze czas jakiś tryumfalny wóz Helenki. Ale potém zmęczył się apatyczny młodzieniec pracą, do któréj zabrakło mu już bodźca, i emigrował z salonów, w których bawiły się kobiety, do gabinetów, w których mężczyzni grywali w preferansa, a szczęśliwy jego następca Julian objął niebawem po nim urząd ministra bez teki, bo względy Helenki odziedziczył po nim pan Ignacy, o romantycznych pozach i fantastycznie uczesanych włosach.
— Na miłość Boga, Helenko! — mówiłam do młodéj towarzyszki, gdyśmy się raz znalazły sam na sam, — powiedz-że mi, którego z nich kochasz? Pana Alfreda, pana Juliana, czy pana Ignacego?
— Żadnego, — odpowiedziała Helenka niedbale, poprawiając włosy przed lustrem. — Czyliż nie widzisz? piérwszy z nich jest mumią bez życia, poruszaną sprężyną próżności; drugi, to dowcipniś, któremu niebo nie udzieliło ani ziarnka soli attyckiéj; trzeci, lalka, z gipsu ulepiona w postawę bohatera, a z wnętrzem tak próżném, że się w niém parę myszy śmiałoby zagnieździć mogło. I jakże ty, moja Waciu, przypuścić mogłaś, abym ja, co o mało suchot nie dostałam w gonitwie za ideałem, mogła pokochać którego z tych ludzi?
Słuchałam jéj w osłupieniu.
— Moja Helenko! — rzekłam po chwili, — dlaczegoż więc ludziom, o których podobne masz zdanie, dawałaś tyle oznak zajęcia i sympatyi?
— Bawiłam się! — odpowiedziała Helena, chodząc po pokoju i najspokojniéj oskubując kwiatek, urwany z wazonu.
— Bawiłaś się! — zawołałam. — Ale moja droga, czyliż godzi się bawić z sercami ludzkiemi?
Helenka stanęła na środku pokoju, popatrzyła się na mnie figlarnie i głośnym parsknęła śmiechem.
— Wacławo! Wacławo! — wołała między dwoma wybuchami śmiechu, — jakie z ciebie dziwne jeszcze dziecko! Bawić się z sercami ludzkiemi! I ty myślisz, że ci panowie serca swe w tę zabawę wkładali? Bądź spokojna! minęły czasy Abelardów i Werterów. Nie tylko żaden z nich nie wstąpi do klasztoru i nie zastrzeli się, ale nawet najlżejszego bólu głowy nie doświadczy. Widzisz przecie, że jeden z nich, pan Alfred, najspokojniéj grywa już sobie w preferansa każdego wieczora. Pan Julian nie będzie go naśladował, bo jest za żywy, aby po kilka godzin przy zielonym stole przesiadywać, a preferans nie przedstawia pola do popisu z dowcipami; za to zwróci się on do téj naiwnéj Józi, która każdy jego koncept oblewa łzami, śród śmiechu ronionemi, i zacznie przed nią palić kadzidła. Co zaś do romantyka, pana Ignacego, przygotuj się do tego, kochana Wacławo, że gdy dam mu odprawę, obierze sobie stanowisko naprzeciw ciebie i będzie cię podbijał pozami greckich bohaterów, broniących przejścia przez Thermopile... Ha, ha, ha! i ty jeszcze mówisz o sercach? Pytasz, czy godziwą jest taka zabawa? Mój Boże! a jakiż interes miały-by nasze zebrania, gdybyśmy się w podobny nie bawiły sposób!
Dziwną wydała mi się ta mowa Helenki, ale jeszcze mocniéj zostałam zdziwioną, gdy w kilka dni potém zobaczyłam pana Juliana, rozsypującego najpiękniejsze swe dowcipy pod stopy naiwnéj Józi, która je oblewała rzęsistemi łzami śmiechu, i gdy po upływie jeszcze pewnego czasu, pan Ignacy, zająwszy u Helenki miejsce ministra bez teki, albo zdyzgracyonowanego dworaka, w ciągu jednego wieczora usadowił się przede mną z kolei w trzy różne pozy, z których jedna była wojownika, druga mędrca, a trzecia pasterza.
Owa naiwna Józia była dość majętną panienką, przywiezioną z jakichś Antypodów, alias z głębi najgłębszéj parafii, przez ciotkę, pragnącą ją dobrze za mąż wydać. Nie oswojona ze światem, bez maniery, nieśmiała, rumieniła się po uszy co chwila i spuszczała oczy za każdém zbliżeniem się do niéj mężczyzny. Mimo to, miała bardzo zgrabną figurkę, piękne czarne oczy i koralowe osiemnastoletnie usta, a że była wielką śmieszką, ochota do śmiechu przemagała w niéj często nieśmiałość, a wtedy wydawała się swawolném i wesolutkiém, a wcale zajmującém, dzieckiem. Otóż Józią zajmować się począł w towarzystwach pan Alexander, mający lat trzydzieści, znaczny majątek, twarz o regularnych rysach, usta z sarkastycznym wyrazem i głowę znakomitego pogromiciela serc kobiecych. Ciotka Józi nie posiadała się z radości, na widok piérwszeństwa, jakie bogaty i modny pan Alexander oddawał jéj siostrzenicy, szanowna ta dama, ubierająca się w amarantową suknią i żółte wstążki, była może już pewną, że tuż — tuż bożek Hymenu zaświeci przed jéj pupilą pochodnią, grubo wyzłacaną do tego; ale ludzie z powątpiewaniem kiwali na to głowami. Co do mnie, byłam z razu zdania szanownéj damy i myślałam, że pan Alexander niezawodnie i na prawdę zakochany jest w Józi. W mniemaniu tém utwierdził mię mocniéj pewien wieczór, podczas którego sławny pogromiciel serc kobiecych, ani na krok nie odstępował naiwnéj parafianki i wszelkiemi środkami wywoływał na usta jéj śmiech, z którym tak jéj było do twarzy. Raz nawet posłyszałam wypadkiem, jak mówił jéj, że nigdy nie był pod wpływem tak silnego wrażenia, i widziałam, jak Józia podniosła z nieśmiałością swoje piękne oczy i spotkała się niemi ze wzrokiem pana Alexandra, i twarze obojga patrzyły na się długą chwilę z wyrazem wzruszenia. Tego wieczoru pan Alexander tańczył z Józią cztery kadryle i dwa mazury, trzymał jéj wachlarz, szukał nieustannie obok niéj miejsca, a gdy tańczyła z kim innym, opierał czoło na ręku i miał minę człowieka, dręczonego wściekłą zazdrością. Wróciwszy do domu rzekłam mojéj matce:
— Pan Alexander niezawodnie ożeni się z Józią.
— Być może, ale ja wątpię o tém — odpowiedziała mi matka. Nazajutrz siedziałyśmy same jedne w salonie, gdy oznajmiono wizytę pana Alexandra.
— Dzień dobry panu — powitała go moja matka — et quand la noce?? — spytała po chwili żartobliwie.
Spojrzał się na nią z wielkiém zdziwieniem.
— La noce? — wymówił — i z kim-że to? s’il vous plait madame.
— Z panną Józefą — odpowiedziała ciągle żartem moja matka.
Sarkastyczny wyraz rozszedł się z pięknych ust pana Alexandra po całéj jego twarzy.
— Nie sądziłem — zaczął — abyś mię pani o tak zły gust posądzić mogła...
— O zły gust? i dlaczegóż? Przecie panna Józefa jest bardzo miłą i przystojną młodą osobą...
— Zapewne, ale zarazem jest parafianką i posiada bardzo mierne umysłowe zasoby; a zechcesz pani przyznać, że człowiek, który ma jakiekolwiek pretensye do świata i towarzyskiéj pozycyi, nie wiedział-by, co począć z taką żoną...
— A jednak — ciągnęła żart moja matka — manifestujesz pan tyle sympatyi i admiracyi dla panny Józefy...
— Mon Dieu! madame — przerwał pan Alexander z pewnym ambarasem, patrząc w głąb’ swego kapelusza — panna Józefa jest tak naiwném dzieckiem i tak parafialnym swym układem od reszty pań się odróżnia, że może zaciekawić i zająć na chwilę... Ale, tylko na chwilę!... obok tego przyznać należy, że ma bardzo piękne oczy... gdybyż jeszcze w tych oczach była inteligencya któréj tam brak... zupełny brak!... Zresztą, il faut bien faire passer son temps! n’est ce pas madame?...
Po téj rozmowie pana Alexandra, pojechałam co prędzéj do Helenki, a wbiegając do jéj pokoju, zawołałam:
— Kochana Helciu! daję tobie najnormalniejszą absolucyą z grzechu bawienia się w miłość? I mężczyzni jota w jotę czynią to samo.
Tu opowiedziałam jéj całą rzecz o Józi i panu Alexandrze. Helenka obojętnie wzruszyła ramionami.
— Wcale mię to wszystko nie zadziwia — rzekła. — Wierz mi, że pan Alexander bardzo jeszcze delikatnie i grzecznie wyraził się o Józi wobec ciebie i twojéj matki, i że w kole mężczyzn nie będzie podobnie mierzył wyrazów, lecz poprostu nazwie ją gąską lub cielątkiem, co znowu nie przeszkodzi mu wcale tańczyć z nią nazajutrz dwa mazury i cztery kadryle i osypywać ją ognistemi wejrzeniami i dwuznacznemi słówkami. Tacy to oni są, moja droga, a dlatego i my, mimo woli i wiedzy, często na takie same wchodzimy drogi. Byle bawić się! Il faut bien faire passer son temps?...
— Czyliż koniecznie mamy w złych rzeczach naśladować mężczyzn? — zapytałam.
Helenka podbiegła do mnie i pochwyciła mię za ręce.
— I cóż mamy robić? — odrzekła z uniesieniem — powiedz, cóż chcesz, abyśmy robiły? Mężczyzni mają otwarte sobie i przystępne pola nauk, gospodarstwa, przemysłu, spraw krajowych, literatury; a jednak nie widzą innego sposobu przepędzania czasu, jak ciągłe przedrzeźnianie miłości i upajanie się wrażeniami: a cóż my będziemy robiły, my kobiety, panny szczególniéj? Salon i toaleta, toaleta i salon, oto ramy, w których żyjemy jak obrazki, ustrojone w paciorki i blaszkę złoconą. Z razu to zajmuje, późniéj powszednieje i nudzi. Obok sukni i pogadanek salonowych, daje się poczuć potrzeba czegoś innego, a więc pragniemy miłości! A gdzież jéj szukać? Mężczyzni teraz nie kochają, niewiadomo, czy dlatego, że nie umieją kochać, czy, że nie mogą kochać nas takiemi, jakiemi jesteśmy. Więc zamiast uczucia, niech sobie będą choć przelotne wrażenia. Jeśli nie możemy czuć miłości, to przedrzeźniajmy ją. A przytém tryumf, zadowolenie miłości własnéj, interes każdego dnia i zebrania, ot i zabawa! Il faut bien faire passer son temps!
Smutna słuchałam słów Helenki i ze smutkiem odrzekłam:
— Helciu, ja się chyba nigdy bawić tak nie potrafię!
Popatrzała na mnie chwilę, potém rzekła:
— Bo ty, Wacławo, jesteś jeszcze w porannéj porze życia, w któréj każda z nas tworzy sobie ideał i spodziewa się, że znajdzie go pomiędzy ludźmi. Daj Boże, abyś była szczęśliwszą od innych, ale ja znam wiele, wiele kobiet, które nigdy nie znalazły swego ideału, a zmęczone próżnemi gonitwami, skwitowały z marzeń i poprzestały na pozycyi, komforcie, tryumfach i bawieniu się w miłość. Nie jestem jeszcze starą, dzięki Bogu, i dwudziesty drugi rok kończę dopiéro, a jednak wiele już wiele ludzi podniosłam na wyżyny i strąciłam z piedestału; a teraz, to już poprzestaję na bawieniu się, jedno tylko wiedząc z pewnością, że jeśli nie pokocham kogo szczerze i na seryo, to nigdy nie wyjdę za mąż...
— Dziwna rzecz! — zawołałam — dlaczego nam, żyjącym ciągle między takim tłumem ludzi, tak trudno znaléźć ten ideał, którego pragniemy!
— Dlaczego? — wyrzekła Helenka z zamyśleniem i pociągnęła mię ku oknu. — Patrz — mówiła daléj, pokazując palcem chodnik ulicy, po którym rzadcy snuli się przechodnie — patrz, widzisz tego mężczyznę, który tam idzie ze szlachetną twarzą i spokojném czołem? Nie znam go, nie wiem kim jest, ale przypuszczam, że może on właśnie dla mnie, lub dla ciebie był-by tym ideałem, którego pragniemy. I cóż ztąd? nie poznamy go nigdy, bo salony nasze przed nim zamknięte. Są one przybytkiem, do którego nieuświęceni wchodzić nie mają prawa. Ten człowiek, co tam idzie ulicą, to może mój ideał, albo twój, ale on ku nam wstąpić nie może, albo nie chce, my do niego nie wstąpimy same. On widząc nas z dala, myśli, że jesteśmy lekkiemi, pięknie ustrojonemi, a pustemi wewnątrz; my jego wcale nie znamy dlatego, że rodzice nasi nie wiedzą, kto go rodzi i jakie są jego dobra. On pójdzie sobie między kobiety, które, jak on, mają szlachetne twarze i spokojne czoła, i znajdzie między niemi swój ideał; my będziemy całe życie przedrzeźniać miłość, albo wcale za mąż nie pójdziemy, albo wybierzemy sobie męża w téj akademii nieśmiertelnych, w któréj gra w preferansa pan Alfred, dowcipkuje pan Julian, pozuje na bohatera pan Ignacy, a grywa role piérwszego kochanka z komedyi pan Alexander...
Rzekłszy to, Helenka, zmęczona długiém mówieniem, upadła na sofkę i mocno zakaszlała. Potém podparła głowę ręką i siedziała nieruchoma.
Patrzyłam na nią z pewnego oddalenia i dziwny obraz stanął przed memi oczyma. Widziałam, jak stopniowo delikatne policzki mojéj przyjaciółki marszczyły się i żółkły, czoło jéj zachodziło licznemi bruzdami, oczy bladły i mętnie spoglądały z pod zmarszczonéj powieki, wiotka i zgrabna kibić pochylała się pod lat przeżytych ciężarem. I oto, zamiast młodéj, pięknéj Heleny, siedziała, tam na sofie, stara kobieta, przed nią wisiała klatka z kanarkami i widniał za szybą kawałek błękitnego nieba, a ona patrząc na niebo, to na ptaki szczebioczące w niewoli, drżącemi usty szeptała: „postarzałam... życie przebyłam sama jedna... nikt mię nigdy nie kochał!...”
W parę dni po tych rozmowach, na jednym z wielkich, proszonych obiadów, pan Alexander siedział obok mnie przy stole. Naiwna Józia siedziała także niedaleko, ale pogromiciel serc już na nią i uwagi prawie nie zwracał, a strzały owych spojrzeń i kłęby dymu buchające z kadzielnicy skierował na mnie. Ale ja nie byłam już tak naiwną jak Józia, i nie dałam się wyprowadzić w pole. Na ogniste spojrzenia pana Alexandra odpowiadałam śmiechem, a komplementa jego odpierałam żartami, z czego wywiązywała się żywa szermierka słów i dowcipu. Pan Alexander jednak ożywiał się coraz bardziéj, a w końcu obiadu powiedział mi, że nie ma na świecie nic bardziéj czarującego, jak ironiczny uśmiech na ośmnastoletnich ustach. Wstając od stołu, spojrzałam mimochodem w źwierciadło, i zobaczyłam, że w istocie po ustach moich błąkał się chwilami uśmiech ironii. Z gwarnego obiadu pojechałyśmy z matką na tańcujący wieczór, a pan Alexander tańczył ze mną dwa mazury i cztery kadryle, nosił mój wachlarz i gdy tańczyłam z kim innym, opierał głowę na dłoni z miną człowieka pogrążonego w rozpaczy. Tego wieczora Józia ani razu nie zaśmiała się z dowcipów pana Juliana i z trudnością powstrzymywała łzy, które kręciły się pod spuszczonemi powiekami, a ciotka jéj w najgorszym była humorze. Za to ja byłam niezmiernie wesoła i ożywiona; czoło moje poczynało zwieńczać się laurami, za tryumfalnym moim rydwanem postępowało dwóch już skrępowanych niewolników: pan Ignacy, znany romantyk, i pan Aleksander, sławny serc pogromiciel. I każda prawie z towarzyszek moich ciągnęła za sobą rydwan podobny, a ta, która go nie miała, czuła się upokorzoną i czyniła wszystko, co mogła, aby zostać tryumfatorką. Niektóre z nas, przybywając do salonu przedstawiały widok istnego tryumfalnego wjazdu. Droga, którą postępowały, uściełała się przed niemi kwiatami grzeczności i dymem kadzideł; wkoło nich sypały się strzały gorejących spojrzeń, za niemi szli przykuci do tryumfalnego wozu, przemienieni w więźniów, rycerze, jak za wodzem Rzymskim pogromieni Scytowie.
Lecz, niestety, i cóż jest trwałego na ziemi! Tryumfy towarzyszek moich podlegały różnym kolejom losu, bo pogromieni Scytowie nie lubili długo zostawać w niewoli, i wydobywszy się z więzów, rozpraszali się w różne strony, aby szukać dla siebie podbojów. Ale tryumfatorka nie zrzekała się przeto swéj chwały, i w innym końcu salonu zbierała sobie na nowo zastęp niewolników.
Obok tryumfatorek zjawiali się także często i tryumfatorowie, tém różniący się od piérwszych, iż nie prowadzili za sobą więźniów w całych postaciach, ale tylko mnóztwo par oczu kobiecych, które ścigały ich, kędy się obrócili, i mnóztwo uśmiechów różanych usteczek które biegły na ich spotkanie. Każdy z takich tryumfatorów okazywał się wspaniałomyślnym zwycięzcą. Przechadzał się zwykle od jednéj ze ścigających go par oczu do drugiéj, i każdéj z nich podawał czarę z usypiającym napojem, szczodrze i sprawiedliwie obdzielając wszystkie haustami opium. Niekiedy zdarzało się spostrzegać parę ludzi, wyłącznie sobą zajętych.
— Pan X. zakochany w pannie X. — mówiono wtedy.
— Gdzie tam! — odpowiadało kilka głosów; — on tylko bawi się; to sławny bałamut.
Innym razem przypuszczano odwrotnie, że panna X. zakochana w panu X., a wtedy dawała się słyszéć chóralna odpowiédź ludzi znających z blizka osobę, o któréj była mowa:
— Gdzie tam! ona się tylko bawi, to znana bałamutka!
Niekiedy, jako waryant, dawały się słyszéć rozmowy:
— Czy widzisz, jak panna G. zajęta jest panem K?
— Gdzie tam! ona nie ma dla niego najmniejszéj sympatyi.
— Więc dlaczegoż z takiém ożywieniem rozmawia z nim zwykle?
— Ba! alboż nie wiész, że pan K. to dobra partya!
Albo na odwrót: — Czy spostrzegasz, jak pan X. szalenie rozkochał się w pannie I? — Ha, ha, ha! zkądże ci to mniemanie?
— Przecie widzisz jak na nią patrzy z zajęciem, jak ciągle tańczy z nią i rozmawia, jak nieustannie jéj szuka.
— Nic nadto prostszego. Pan X. zostawił swój fundusz nad brzegami Wisły i Sekwany, a panna I. posiada znaczny posag, zamknięty w pugilaresie bogatego bezdzietnego stryja.
Młode mężatki, należące do naszego bawiącego się koła, nie ustępowały ni na krok pannom we wszystkich tego rodzaju zabawach. Tylko, że tak jedne, jak drugie, miały wyłączne chwile, w których mogły ukazać się najkorzystniéj dla siebie, a przysługiwały im w ten sposób rozmaite rodzaje czyli kategorye zabaw.
Kategoryi tych, oprócz ceremonialnych wizyt i proszonych obiadów, które stanowiły niesłychanie nudną kategoryą, było dwie: jednę z nich składały tak zwane małe herbaty, dawane tygodniowo przez różne domy w dniach specyalnie ku temu przeznaczonych; drugą były tańcujące wieczory i bale.
Otóż małe herbaty, czyli wieczorki tygodniowe, obywały się zazwyczaj bez tańców, a mając za główne tło zabawy rozmowę, przedstawiały pole popisu dla mężatek, a panny usuwały w cień wielce im niekorzystny. Na takich wieczorkach gospodyni domu zasiadała na kanapie z poważnemi paniami. Z dwóch stron kanapy siadywały na fotelach młode mężatki, a daléj, już na krzesłach, blizko siebie stojących, umieszczały się panny, tworząc wieniec kolorowych sukień i milczących twarzy. Mężczyzni otaczali rojem ten żeński areopag, ale, niestety, grupowali się w największéj ilości nie wkoło milczącego wieńca panien, tylko w pobliżu bardzo ożywionych fotelów, na których tronowały młode mężatki.
Rozmowy toczyły się o różnych bieżących wiadomościach miejskich, o najświeższych przedstawieniach teatralnych i publikacyach literackich, niekiedy o muzyce, poezyi, kwestyach społecznych lub psychologicznych. Mężatki świetniały wymową i dowcipem, każda z nich śmiało wypowiadała swe zdanie, twierdziła i zaprzeczała jak jéj się podobało, z doświadczeń przebytych i znajomości świata wyciągała przeróżne wnioski, które, zabarwione iskrą dowcipu i odrobiną umiarkowanéj konwenansem poezyi, krzyżowały się, migotały, pobudzały wesołość lub admiracyą. Panny milczały.
Mężczyzni stopniowo i coraz bardziéj wciągani bywali w ożywioną rozmowę; najmniéj nawet myślący i ukształceni ulegali powabowi dowcipu i grupowali się coraz liczniéj wkoło fotelów mężatek, zamieniając z niemi zdania i spostrzeżenia; panny milczały.
Czoła mężatek okrywały się coraz gęstszemi laurami, wszystkie admiracye sypały się pod ich stopy; panny patrzyły, słuchały i milczały.
Milczały i zazdrościły mężatkom swobody, z jaką mówić miały one prawo, wtedy gdy wiadomą przecie było rzeczą, że dobrze wychowanéj pannie odzywać się ze swém zdaniem, a mianowicie w liczném towarzystwie, było to popełniać wykroczenie przeciwko kodexowi zwyczajów i konwenansów.
A do tego trzeba było jeszcze siedziéć prosto, miarkować spojrzenia tak, aby i one nie przekroczyły czasem którego z artykułów kodexu, i ze stereotypowym uśmiechem na twarzy patrzeć, jak mężatki spychały nas z tryumfalnych wozów i zasiadały na nich same, w imię śmiałości swéj i przyjemnéj rozmowy.
Na takich wieczorach, nawet pan Alfred nie szukał zielonego stołu do preferansa, ale z wielkiém zajęciem rozmawiał z panią Julią o różnych cechach obcych krajów, które zwiedzali oboje; pan Ignacy zapominał o pozowaniu i bardzo żywo analizował z panią Natalią wszelkie odcienia uczuć ludzkich; pan Julian dysputował z panią Aliną o francuzkich i angielskich powieściach i rozumniejsze, niż zwykle, miewał dowcipy; pan Alexander zaś naprawdę zapominał o gromieniu serc, a długie wiódł rozmowy z panią Kamillą o muzyce i malarstwie. Panny słuchały i milczały, bo mieszać się do rozmowy zabraniał im obyczaj, a nawet, gdyby i nie ten obyczaj, trudno-by im było bardzo mówić o rzeczach, o których z takim wdziękiem i wprawą rozmawiały mężatki.
I, o wstydzie! Żaden z mężczyzn nie probował nawet nici rozmowy przeciągnąć aż w to milczące koło dziewiczych sukien i twarzy. Bo i o czémże zagadać do nas mogli? O kwestyach społecznych? — myśmy ich nie rozumiały. O kwestyach uczuć? — mówić o uczuciach było dla nas rzeczą nieprzyzwoitą? O sztukach? — myśmy wprawdzie wszystkie umiały grać na fortepianie, ale prócz tytułów kompozycyi muzycznych i nazwisk kompozytorów, nic a nic więcéj nie wiedziałyśmy o muzyce. O literaturze? — Czytywałyśmy tylko powieści i romanse, i to tylko pobieżnie, przesuwając kartki i szukając co prędzéj rozdziału, w którym Numa idzie do ołtarza z Pompiliuszem.
Słuchałyśmy tedy i milczały, a mężczyzni rzucali nam tylko, niby jałmużnę, słówko jakie urwane, pobieżne zapytanie, albo spojrzenie, zaprawione rozmarzeniem, i zaraz potém zwracali się do mężatek.
Mimowoli pomyślałam sobie parę razy, że gdyby panny umiały tak rozmawiać, jak mężatki, gdyby mogły i potrafiły umysł mężczyzn zainteresować, myśl ich w ruch wprowadzić; może-by pan Alfred nigdy nie szukał preferansa, jako antidotum nudy, pan Ignacy możeby na zawsze o pozowaniu zapomniał, a pan Alexander przestał być pogromicielem serc niewieścich. A gdyby i wszyscy podobni im ludzie łączyli się z nami zamianą myśli i mieli możność czytania w sercach naszych, może-by się zdruzgotały na wieki rydwany tryumfatorów i tryumfatorek, czary z narkotykiem przelotnych wrażeń zostały wyrzucone za okno, a ludzie przestali-by się bawić w miłość, jak w piłkę.
Pia desideria! tworzyłam je sobie w cichości ducha, a tymczasem, siedząc prosto, robiłam, jak robiły inne, to jest: milczałam i patrzyłam zrezygnowaném okiem, jak pani Natalia i pani Kamilla odprzęgały od mego woza więźniów moich i okuwały ich swemi więzami.... do czasu.
Tak, do czasu! albowiem przychodziła i dla nas pora odwetu, a były nią tańcujące wieczory i bale. Niéma jak tańcująca zabawa dla panny, która pragnie pokazać się i tryumfować. Tu, gdzie idzie o wykaz wdzięków i choreograficzne popisy, żadna już nie prześcignie jéj mężatka. Tu w wartkim walcu karminowy rumieniec oblewa lica, w kadrylu z nieporównanym powabem miękko falują kształty, tu można rozwinąć zwinność gazeli i majestatyczną gracyą księżniczki, tu nie trzeba obfitych umysłowych zasobów, aby prowadzić interesującą rozmowę, bo sam już taniec nie pozwala na tworzenie długich frazesów, a muzyka i ruch wybornie wtórują krótkim, urywanym wyrazom, które wylatują z ust, jak drobne race, i lecą w przestrzeń, aby w sercach zapalać.... fajerwerki. W czasie, gdy mężatka, zamyślona nieco, zwiędła już trochę, niekiedy tańcząc i bawiąc się, wciąż się ogląda na męża, który w przyległym pokoju, grając w preferansa, od czasu do czasu rzuca na nią przeze drzwi spojrzenia; panna, świeża, zwinna, swobodna jeszcze od matrymonialnych więzów, prowadzi w tańcu réj tryumfalny, obdarzając jednego uśmiechem, drugiego spojrzeniem, trzeciego kwiatkiem, wypadłym z bukietu, a krąży wkoło wszystkich, jak listek róży, wiatrem porwany i igrający z rojem motylów.
Tańcująca zabawa, to żywioł, w którym panna kąpie się, jak ryba w wodzie. Grzmi muzyka, szeleszcą suknie, wonieją kwiaty, olśniewa światło, we wszystkich oczach palą się ognie sztuczne; bawmy się więc, tańczmy!
Za nami postępuje wielki szereg mężczyzn młodych. Rzucamy pomiędzy nich piłkę, na któréj gzygzakami, podobnemi do błyskawic, wypisany wyraz: miłość; kto ją pochwyci? A tam daléj z innéj grupy mężczyzn ku nam podobna leci piłka. Chwytajmy na wyścigi! Jaka to gra wesoła! Piłka przechodzi z ręki do ręki, a od niéj w różne strony rozlatują się strzały, nikną za połami czarnych fraków i stanikami przezroczystych sukien; zda ci się, że mnóztwo już serc przebiły... gdzie tam! oto znów lecą w powietrzu, każda do innego celu.
Dwa miesiące nie minęły, gdy i ja w ten sam sposób bawić się zaczęłam: chwytałam piłkę, odpierałam ją i rozrzucałam strzały na wsze strony...
Każde wejście moje na salon było wjazdem tryumfalnym, a niewolników moich i liczyć już przestałam, bo była-by to próżna fatyga. Liczba ich bowiem zmieniała się codziennie, stając się to mniejszą, to większą, lecz zawsze była znaczną. Bawiłam się wybornie i czasem tylko, gdy na chwilę zostawałam sama jedna, zdawało mi się, że coś odmieniło się we mnie, że czegoś nie dostawało w moich myślach, co dawniéj przecie w nich było, pustka jakaś zalegała piersi coraz szerzéj.... Krótkie to jednak były momenta, po których następowały znowu szał i upojenie zabawy. Zapyta kto może, czy u końca zabaw tych widziałam cel jaki? czy dążyłam do czego? czy czego pragnęłam i wyglądałam niecierpliwie? Gdzie tam! Il faut bien faire passer son temps, n’est-ce pas messieurs?
Nagle obudziłam się.
Był to dzień szczególniéj ożywiony, a zarazem pracy pełen; od rana już pracując, nie mogłyśmy jednak czasem nastarczyć. Oddałyśmy i przyjęłyśmy kilka wizyt, uczestniczyłyśmy na proszonym obiedzie, a wieczorem miałyśmy być na tygodniowéj herbacie u pani Natalii.
Po powrocie z obiadu, zdjąwszy z siebie ciężkie obiadowe suknie, obie z matką dla wytchnienia rzuciłyśmy się na sofkę w gabinecie, i czekając, nim światła podadzą, wiodłyśmy z sobą o zmroku poufną a wesołą pogadankę. Toczyła się ona wyłącznie około zajść i spraw salonowych. Obie z matką, posiadając dar spostrzegawczy, udzielałyśmy sobie rozmaitych uwag, spostrzeżeń, poczynionych na otaczających nas osobach, i tém zapełniałyśmy sobie krótkie i rzadkie chwile, w których pozostawałyśmy sam na sam. Tego dnia pogadanka nasza była bardzo wesołą, i właśnie z największém ożywieniem opowiadałam mojéj matce o tém, jak na wczorajszym wieczorze pan Ignacy prześladował mnie swemi bohaterskiemi pozami, a pan Alexander wzdychał za mną wszędzie, gdziem się tylko obróciła; gdy weszła do pokoju panna służąca, niosąc na tacy kandelabr z zapalonemi świecami i list, zaadresowany do mnie.
Wzięłam list ten w rękę i wpatrzyłam się w pismo na kopercie.
Z wyrazu mojéj twarzy matka moja coś niezwykłego wyczytać musiała, bo zapytała mię dość żywo:
— Od kogo ten list, Wacławo?
— Od mego ojca — odrzekłam i rozłamałam pieczątkę; zarazem podniosłam oczy na moję matkę, i spostrzegłam, że nachyliła się nagle i bardzo pilnie poprawiała sobie tunikę sukni, chociaż ta wybornie leżała, nie potrzebując wcale poprawiania.
Usiadłam bliżéj światła i czytałam.
List mego ojca był długi, przychodził aż kędyś z Włoch południowych, gdzie, po zwiedzeniu wielu innych krajów, przebywał mój ojciec w celu zbadania tamtejszéj Fory i Fauny, oraz przypatrzenia się starożytnym wykopaliskom Pompei, zajmującym bardzo żywo wówczas cały świat uczony.
W prostych, lecz dziwnie pięknych wyrazach, opisywał mi mój ojciec podróże swe po morzach i lądach, opowiadał o niebotycznych Alpach, wrzących ruchem ogromnych miastach, niezmierzonych okiem oceanach. W całém jednak długiém tém piśmie nie znalazłam tych przestróg i nauk ojcowskich, których pełen był list, odebrany przeze mnie od ojca w przeddzień opuszczenia pensyi.
Zastanawiałam się właśnie nad tém, gdy przy końcu dopiéro pisma spotkałam następne wyrazy, będące odpowiedzią na list mój ostatni, w którym opisywałam mu pobyt mój z matką w mieście.
„Widzę, Wacławo — pisał mój ojciec — że wyobraźnia twa porwaną została wirem i gwarem, który cię otoczył, i że pomimo to, w chwili, gdyś do mnie pisała, obudziła się w tobie rozwaga i nasunęła ci pod pióro pytania i wątpliwości, któremi podzieliłaś się ze mną. Cieszy mnie w tobie ten objaw, gdyż, oprócz dowodu twego do mnie zaufania, daje mi on jeszcze przeświadczenie, iż masz wrodzonego sobie ducha badania, pragnienie ujrzenia prawdy i poryw do wszystkiego, co dobre. Niemniéj jednak nie będę teraz odpowiadał na pytania rozliczne, jakie mi zadałaś, naprzód, że, aby to uczynić, trzeba-by tomy całe napisać, następnie dlatego, że nie chcę uchybiać matce twojéj, mieszając się do spraw twych wtedy, gdy zostajesz pod jéj opieką. To mi tylko serce i obowiązek ojcowski powiedziéć nakazuje: śród natłoku wrażeń, jakich doświadczasz, kładnij często rękę na sercu i pytaj pilnie każdego rodzącego się uczucia, zkąd pochodzi, jakiém jest jego źródło? A gdy na gwarnéj i pełnéj ruchu drodze, na jakiéj stoisz, przyjdzie ci posunąć się o krok daléj, lub postępek jaki wykonać, szukaj wtedy chwili samotności, otrząśnij się z wpływu wrażeń, i skupiwszy wszystką myśl swoję, pytaj jéj usilnie: ku jakiemu celowi doprowadzi cię krok, który uczynić zamierzasz, i jaką wartość moralną posiada postępek, którego jesteś blizką? Bo, córko moja, tylko świadomość źródła, z którego płyną uczucia nasze, i celu, do którego dążą postępki, może ratować nas od popełniania błędów okropnych, ochronić serce od zepsucia i życie od złamania, bo ani szczęśliwym, ani cnotliwym nie może być ten, kto nie wié, dlaczego czuje i działa!“
Po tych wyrazach donosił mi jeszcze ojciec mój, że za parę miesięcy wróci do kraju; kończył list słowami: „Jestem pewny, że matka twoja dotrzyma danego mi słowa, i że, gdy wrócę, przybędziesz do mnie z kolei, aby i ze mną przepędzić czas pewien.“
Skończyłam czytać i ręce list trzymające w zamyśleniu opuściłam na kolana. Dziwne ogarnęło mię wrażenie. Zdawało mi się, jakobym przed chwilą pogrążona była w śnie, sprawionym przez użycie narkotyku, i że ktoś niewidzialny położył rękę na mojém ramieniu i przebudził mię nagle. Język mego ojca, prosty, jędrny, a jednak podniosły i wspaniałego bogactwa pełen, tak szczególnie różnił się od tego, jakim przemawiali otaczający mię ludzie! Obrazy, jakie, opisując swe podróże, stawiał przed moją wyobraźnią, wyglądały jak olbrzymy obok tych, na jakie codzień patrzyłam! Wobec postaci mego ojca, wyłaniającéj się z listu jego, jakże małymi wyglądali ci mężczyzni, którzy, paląc przede mnę kadzidła, ciągnęli mój wóz tryumfalny po ślizgich posadzkach salonu. Uczułam sama, że uśmiech ironii osiadał mi na ustach, gdy przy ojcu moim, mężnym i dojrzałym pracowniku, stawiałam wyobraźnią tych bladych paniczów, narzekających na nudy i odpierających je preferansem; tych dowcipnisiów, którym do zupełnego podobieństwa z nadwornymi błaznami dawnych czasów brakowało tylko czapki z dzwoneczkami i dowcipu; tych pogromicieli serc, roznoszących po świecie czarę z odurzającym napojem wrażeń; tych romantyków o bohaterskich pozach, przypominających lalki gipsowe, co, puste wewnątrz, zewnętrzną stroną przedrzeźniają wielkich ludzi na wystawie sklepowéj.
I cóż jednak sprawiało, że z tymi ludźmi, których ułomności tak jasno stały przed memi oczyma obok listu zapisanego ręką mego ojca, że z tymi ludźmi, którzy nie mieli w sobie ani odrobiny podobieństwa do ideału, co na dnie mojéj wyobraźni spoczywał, dnie i wieczory schodziły mi tak szybko a wesoło? Dlaczego każdy z nich miewał chwile, w których czynił na mnie wrażenie, przelotne jak błyskawica, wnet zastąpione inném, lecz przykładające się do ogólnéj sumy wrażeń, co mię porywały, upajały, usypiały niepojętym snem gorączkowym?
I oto, rozbudzona, słowami ojca, myśl moja nagłe a palące rzuciła mi pytanie: jakiém było źródło tych wrażeń moich i do jakiego celu wiodły mię zabawy i błyskawiczne uciechy, w których pogrążoną zostałam?
Źródło i cel? Dwa te wyrazy stanęły przed mym duchem, a obok nich tkwił znak zapytania, domagający się gwałtownie, abym skupiła myśli i saméj sobie dała odpowiedź.
W coraz głębsze wpadając zamyślenie, szklanym wzrokiem patrzyłam przed siebie, bo wzrok méj duszy obrócił się wewnątrz, i niespokojnie, ze zdumieniem i trwogą rachował uderzenia serca, które słabsze i rzadsze były, niż wprzódy, i szukał myśli, rozpierzchłych kędyś po świecie, jak ptaki spłoszone, i z trudnością wracających do głowy mojéj, gdzie im ciasno i duszno było śród dymów, które ją napełniały.
Nagle poczułam dotknięcie do ramienia; ocknęłam się z zadumy i spojrzałam. Przy mnie stała moja matka z twarzą pobladłą trochę, z głębokiemi fałdami na czole i niepokojem, grającym w oczach.
— Wacławo — rzekła — czy mogę przeczytać list twego ojca?
Dziwnie zabrzmiały słowa te w ustach méj matki. W głosie, jakim mówiła, była prośba, złączona z tłumionym żalem, i niby pokora jakaś, dziwna przy zwykłéj jéj dumie, a dziwniejsza jeszcze przez to, że tkwiąca w słowach, zwróconych do córki. Milcząc, przycisnęłam do ust rękę matki i podałam jéj pismo mego ojca.
Usiadła i czytać je zaczęła. Patrzyłam na nią przez chwilę; widziałam, że im dłużéj czytała, tém więcéj twarz jéj zachodziła wyrazem smutku, zdającego się przemocą wydobywać z jéj piersi, usta jéj zadrżały parę razy i bardzo cicho wyszeptały „tak, zawsze ten sam.“
Poczułam, że nie powinna była ciążyć w téj chwili nad matką uwaga moja, i pocichu wysunęłam się do drugiego pokoju. Tam czekała mię już Zosia z przygotowaną na wieczór toaletą. Machinalnie zaczęłam się ubierać, ale, wkładając suknią, przypinając koronki do stanika i wplatając kwiaty we włosy, myślałam o liście mego ojca i zaledwie słyszałam szczebiotanie garderobianéj, która, robiąc różne uwagi nad moim strojem, dziwiła się roztargnieniu, z jakiém się ubierałam na wieczór.
Gdy nareszcie, skończywszy ubiór, wróciłam do gabinetu, nie znalazłam już tam mojéj matki, a list mego ojca leżał na stole. Wzięłam go do ręki, chcąc raz jeszcze rzucić nań okiem, gdy na papierze zobaczyłam dwie drobne plamki świeżéj wilgoci. Żywe światło świec palących się w kandelabrze, przeglądało się w tych plamkach, mówiąc mi wyraźnie, że były one dwiema łzami, które z oczu mojéj matki na list upadły.....
Długo stałam przy kandelabrach ze zwisłemi na suknią rękoma, opadłą na piersi głową, czując w sercu drżenie uczuć różnych, w głowie natłok myśli, które wracały do mnie z długiéj podróży.
Tak, czułam wyraźnie, że to, com posiadała, starczyć mi mogło tylko na chwilę upojenia i szału, ale że po ocknieniu najlepsza część mego ducha w inne rwała się sfery, ulatywała od tego, co mię otaczało, ku czemuś dalekiemu, nieznanemu, ale wielkiemu, jak wszechświat Boży. Przycisnęłam list ojca do serca, które odzyskało dawne gorące bicie, i całą mię zdjęło niezmierne pragnienie ujrzenia, doścignięcia tych świateł i tego ognia, których przeczucie nosiłam w duszy, a których łuna biła ku mnie ze słów ojcowskich.
Drzwi otworzyły się i lokaj oznajmił, że kareta do wyjazdu gotowa. Zamyślone i milczące obie, wsiadłyśmy z moją matką do powozu, i nie zamieniwszy z sobą żadnego słowa, zajechałyśmy w bramę mieszkania pani Natalii.
Po raz piérwszy, wstępując po szerokich i rzęsiście oświetlonych wschodach, i słysząc w przedpokoju gwar licznego towarzystwa, zebranego w salonach, pytałam siebie: z jakiego źródła płynąć będzie ta uciecha, któréj doświadczę tam pośród blasku i tłumu? i jakim jest cel téj zabawy, ku któréj dążę?
Zdawało mi się, że wchodząc owego wieczoru do salonu pani Natalii, wyższa byłam i głowę wyżéj niosłam, niż zwykle. Czułam, że oczy moje goręcéj błyszczały, a oddech pełniejszy był i szerszy. Szlachetne słowa z listu mego ojca szły za mną, krążyły nade mną, wyprzedzały moje kroki i całą mnie napełniały prądami niezwykłéj podniosłości ducha.
Towarzystwo zebrane już było w pełnym komplecie na tygodniową herbatę. Na kanapie, jak zwykle, królowały najpoważniejsze panie, przy nich, na fotelach zasiadły młode mężatki, daléj rozwijał się, uroczysty milczeniem, a różno-barwny sukniami, wieniec panien, a wkoło siedzieli i stali mężczyzni różnego wieku.
Przechodząc przez salon, spostrzegłam w znaczném oddaleniu od całego towarzystwa zostającego człowieka. Siedział on w rogu salonu na małéj kozetce, a stojąca obok etażerka z nutami i z drugiéj strony wysoki kosz, pełen wazonowych roślin, rzucały cień na jego milczącą i osamotnioną postać. Widziałam, że miał głowę opartą na dłoni, co mu nadawało zamyśloną postawę, ale twarzy jego nie dostrzegłam, bo miałam zaledwie czas pobieżnie nań rzucić okiem.
Gdy, zamieniwszy na wsze strony powitania, zasiadłam pomiędzy towarzyszkami, z większą, niż zazwyczaj uwagą zaczęłam przypatrywać się grupie osób, jaką miałam przed sobą. Nie wiem, jaki Mefistofelski duch przenikania i badania wstąpił we mnie, ale wszystkie władze mojéj istoty przeszły w oczy, które przenosiły się z kolei z jednéj twarzy na drugą, tkwiąc upornie w każdéj po chwil kilka. Ciekawym wzrokiem zaglądałam we wszystkie spojrzenia, pochwytywałam uśmiechy i grę fizyognomii, ścigałam ruchy i gesta, i szukałam... szukałam w nich ciągle tego, czego pragnęłam wewnątrz, oczekiwałam od nich dźwięku, coby utworzył harmonią z uczuciami, jakie wieczoru tego napełniały mię samę. Nie wiedziałam dokładnie, jakiemi miały być te litery ducha, które wyczytać pragnęłam z całéj siły, ale zdawało mi się, że na któréjkolwiek z tych licznych twarzy znajdę dźwięk uczuć moich, spełnienie pragnień niewyraźnych, wytłómaczenie przeczuć...
Minęła godzina blizko téj milczącéj kontemplacyi, i zmęczone natężeniem oczy moje spuściły się i spoczęły na tunice sukni... Nic nie zobaczyłam innego nad to, co widywałam oddawna, nic mię nie zaciekawiło, nic nie dało żadnéj odpowiedzi. Cała bowiem zabawa szła zwyczajnym codziennym torem, ściśnięta obręczą zwyczaju i etykiety. Poważne na kanapie matrony, ze sztywnemi postaciami a sztywniejszemi jeszcze sukniami z mory lub atłasu, spożywały konfitury, z wolna i z powagą podnosząc do ust złocone łyżeczki. Sentymentalna pani Natalia wiodła z panem Ignacym rozmowę o jakiéjś zawiłéj kwestyi sercowéj, któréj treść i rozwiązanie słyszałam już ze sto razy; żywa pani Kamilla opowiadała panu Julianowi o tém, jak się przepysznie bawiła za granicą; pozująca na literatkę pani Alina unosiła się nad nowym jakimś francuzkim romansem przed panem Alexandrem, który, słuchając, nie zapomniał o rzucaniu w różne strony grotów pogromczych spojrzeń; panny milczały, powiewając wachlarzami lub jedząc konfitury.
Z zamyślenia wyrwaną zostałam zwróconemi do mnie, a głośno wymówionemi słowami:
— Czy można zapytać pannę Wacławę, co ją w tak głęboką pogrąża zadumę?
Wyrazy te mówiła gospodyni domu, a nie czekając na mą odpowiedź, zaśmiała się i dodała:
— Już to, jak widzę, dzisiejszy wieczór szczególniéj marząco, czy myśląco nastraja moich gości. Pan Lubomir siedzi już także od godziny przeszło pomiędzy etażerką a wazonami, i zamyślony, milczący, pozbawia nas wszystkich swego miłego towarzystwa. Czy można przerwać pana zadumę i wezwać go bliżéj do naszego grona?
Na te słowa z kozetki, stojącéj w rogu salonu, podniósł się osamotniony dotąd mężczyzna, i wyszedłszy z cienia etażerki i wazonów, zbliżył się do kanapy:
— Pozwoli pan zapytać siebie — ciągnęła zwrócona doń gospodyni — co jest powodem dzisiejszego pana zamyślenia? Czy w obcych krajach, w których przebywałeś pan tak długo, istnieje jaka para włoskich oczu, która myśli jego daleko od nas pociąga? Czy po paryzkich salonach, nasze rozmowy i osoby wydają się panu tak barbarzyńskie, że i uwagi na nie zwracać nie raczysz? Czy może ukryłeś się pan w cieniu dlatego, aby stać się bardziéj zajmującym i pożądanym, i abyśmy zmuszone były szukać go pomiędzy zielenią wazonów, jak fijołka śród trawki?
Wszystko to wymówione było tonem żartobliwym, trochę z zalotnością i odrobiną ironii.
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie — odpowiedział pan Lubomir, lekko się kłaniając. — Nie zostawiłem w obcych krajach żadnéj pary oczu, do któréj-bym zwracał się tęskną myślą; świetnego salonu pani nie śmiał-bym lekceważyć, choć-bym go nawet porównywał z temi, jakie widywałem w Paryżu; do przybierania na siebie roli fijołka, kryjącego się w trawie, nie mam najmniejszéj pretensyi: oto poprostu usiadłem na ustroniu dlatego, aby przez chwilę oddać się własnym myślom i rozwagom...
— I może złośliwym obserwacyom, czynionym z dala nad nami — przerwała pani Kamilla z uśmiechem, w którym był przekąs.
— Złośliwym? nie, ale zawsze obserwacyom. Raczcie panie darować tę moję oryginalność, ale lubię wielce usunąć się niekiedy w ciemny kątek pokoju i, z dala przypatrując się twarzom i postaciom ludzkim, czytać wypisane na nich litery ducha.
Uderzyły mię te ostatnie wyrazy pana Lubomira. Jaki dziwny zbieg okoliczności — pomyślałam. — Wszakże i ja przed chwilą przypatrywałam się twarzom i postaciom ludzkim, pragnąc wypisane na nich litery ducha wyczytać. Sympatyczne spojrzenie podniosłam na nieznanego mężczyznę i zaczęłam przypatrywać się mu uważniéj. Był to blondyn lat może trzydziestu, średniego wzrostu, jasnych bardzo włosów, z twarzą o drobnych, ledwie nie kobiecych, rysach. W całéj jego twarzy i osobie malowała się jakaś niedbałość i powolność ruchów, którą-by można wziąć za przesadę, apatyą lub melancholią. Mnie się wydało, że była ta ostatnia, i z zajęciem patrzyłam na pana Lubomira, który stał przed gospodynią domu, i białą, wypieszczoną rękę opierał na poręczy krzesła.
Pani Natalia ciągnęła daléj rozmowę:
— I jakichże-to liter ducha szukałeś pan na twarzach naszych? — spytała.
— Takich, któreby z moim duchem utworzyły harmonią — odpowiedział pan Lubomir.
Jeszcze więcéj zostałam zdumiona. Wszak i ja pragnęłam dźwięku, któryby z duchem moim harmonią utworzył!
— I znalazłeś pan to, czegoś pragnął? — ciągle wpół żartem pytała gospodyni.
— Pozwól mi pani nie odpowiadać na to pytanie — odrzekł pan Lubomir, ze zwyczajném, apatyczném czy melancholijném, poruszeniem.
— Przeciwnie — zawołała żywa pani Kamilla — żądamy stanowczo, abyś pan odpowiedział na to pytanie.
— Wymagamy tego od pana koniecznie — powtórzyła pani Alina.
— Tak, tak — zawołały inne panie — musisz nam pan powiedziéć, co wyczytałeś na twarzach naszych, obserwując je przez całą godzinę z za etażerki i kosza z wazonami.
Wszystko to było mówione ze śmiechem, ale pan Lubomir nie uśmiechnął się ni razu i twarz jego nie straciła ani na chwilę wyrazu apatyi czy melancholii, jaka ją okrywała. Wstrząsnął tylko głową, dla odrzucenia w tył włosów, co mu spadały prawie na ramiona, powiódł białą ręką po czole i odpowiedział z wolna:
— Ponieważ mię panie zmuszacie do tego, więc powiem, że na twarzach, na które patrzyłem, nie znalazłem wcale liter, jakie pragnąłem wyczytać.
Zadziwiające podobieństwo! — zawołałam do siebie w myśli, — wszak i ja nie znalazłam ich także.
Panie zaśmiały się na pozór, ale z utajoném niezadowoleniem i obrazą. Gospodyni domu piérwsza głos zabrała:
— Nie możemy gniewać się na pana za to, coś nam powiedział, gdyż nie wiemy dotąd, czego właściwie szukałeś pan i czegoś nie znalazł.
Pan Lubomir wstrząsnął znowu włosami i odpowiedział, jak wprzódy, bez cienia uśmiechu:
— Szukałem wszystkiego, co szlachetne, podniosłe, idealne, co wyróżnia się od tłumu, a ducha unosi w krainy marzeń...
— I nie znalazłeś pan w nas tego wszystkiego? — zawołała gospodyni.
— O! teraz, to już mamy prawo gniewać się na pana!
— To impertynencya i niesprawiedliwość! — wołano zewsząd.
— Nie, panie, to tylko smutna konieczność salonów naszych, do których nie zaświtały jeszcze postępowe i wzniosłe myśli, panujące w krajach Zachodu, — wyrzekł pan Lubomir, podnosząc głowę i prowadząc ręką po czole z zamyśleniem i melancholią. — Obcy ideom, które już zawojowały pół świata, ograniczamy się ciasnemi ramkami zwyczajów i etykiety; zamykamy drzwi nasze na kilka spustów przed każdym człowiekiem, który nie przynosi z sobą świadectwa o posiadanym znacznym majątku i wysokiém pochodzeniu; zajmujemy się samemi błahostkami, zabawami, błyskotkami; prowadzimy bezczynne życie, nie znamy, co to praca i prawdziwe cierpienie: i dlatego jesteśmy wszyscy śmiertelnie chorzy na duchu; niéma w nas nic podniosłego, poetycznego, szlachetnego, nic, coby się zbliżało do ideału, jaki każdy człowiek w piersi swéj nosi, nic, coby nas wyróżniało z tłumu pospolitości. Dlatego na twarzach naszych nie malują się te litery ducha, jakie wyczytać na nich pragnie ten, którego duch unosi się nad poziom, a buja w podgwiazdnych krainach ideałów!
Wszystko to wymówione było przez pana Lubomira z uniesieniem i szlachetnością. Wydało mi się jednak, że słowa te miały ton trochę zbyt kaznodziejski lub deklamatorski, lecz tak dobrze, tak zgodnie wtórowały one temu, czego pełna byłam i czego tylko dotąd przed samą sobą sformułować nie potrafiłam w słowach, że myślą w nich zawartą zostałam zachwycona. Uderzyło mię tylko, że w czasie, gdy głos mówiącego podnosił się i brzmiał szlachetném uniesieniem, twarz jego pozostała zimną, jak wprzódy, i oczy nie błysnęły ni razu z pod mgły, która przysłaniała źrenice. Spojrzałam po obecnych i dostrzegłam, że słowa pana Lubomira zdziwiły jednych, a uraziły drugich. Niektórzy nawet uśmiechali się ironicznie. Najwidoczniéj jednak uśmiechała się tak Helenka, obok któréj siedziałam. Zdziwiona tém, pochyliłam się do jéj ucha i szepnęłam:
— Czy znasz tego pana Lubomira? Helenko.
— Wybornie — odpowiedziała mi, również cicho.
— Kto to jest?
— Daleki kuzyn pani Natalii, brat rodzony Zosi, ma znaczne majątki w powiecie N.
— Dlaczegoż poraz piérwszy dopiéro pojawił się dziś między nami?
— Przed kilku dniami wrócił z za granicy.
Dając mi te wszystkie odpowiedzi, Helenka nie przestawała uśmiechać się ironicznie.
— Nie prawdaż? — rzekłam do niéj jeszcze ciszéj — że to, co przed chwilą wyrzekł pan Lubomir, dowodzi, iż jest szlachetnym i rozumnym człowiekiem?
Ku wielkiemu memu zdziwieniu, Helenka zamiast odpowiedziéć mi twierdząco, z wielką żywością poniosła do ust chusteczkę, aby pokryć parsknięcie śmiechem.
— Czegoż śmiejesz się, Helciu? — spytałam z lekką urazą.
Odjęła chusteczkę od ust i popatrzyła na mnie, potém rzekła, wzruszając ramionami:
— Długo musiała-bym mówić, gdybym ci opowiadać chciała, z czego się rozśmiałam. Gdy poznasz bliżéj pana Lubomira, z łatwością odgadniesz sama powód mego śmiechu.
Z kolei wzruszyłam także ramionami i odwróciłam się od Helenki. Piękna i miła towarzyszka moja, którą z serca kochałam, wydała mi się w owéj chwili dziwaczną niemal. Zamieniając te urywane słowa z Helenką, uroniłam część rozmowy, która coraz żywiéj toczyła się wkoło kanapy.
Gdy znowu słuchać jéj zaczęłam, pan Lubomir właśnie głos zabierał.
— Tak, moi państwo — mówił — bardzo źle i błędnie postępujemy, że, nie idąc w ślady narodów, stojących na najwyższym szczeblu cywilizacyi, zamykamy się w ciasném kółku samych uprzywilejowanych ludzi, i jak Chińczycy odgraniczamy się od reszty świata murem pychy i przesądów. Nie dopuszczamy przez to do siebie prawdziwéj inteligencyi i zasługi, pozostajemy zacofani, nie idziemy razem z duchem czasu, który oddawna zniósł średniowieczne granice, dzielące ludzi zaporami, zbudowanemi z tarcz herbownych...
— Jakto! — zawołał ktoś z mężczyzn — żądasz więc pan, abyśmy mieszali się z motłochem?
— Wyrazu tego nie mają już Francuzi i Anglicy, pomiędzy którymi miałem szczęście kształcić me pojęcia o równości. Co pan nazywasz motłochem? — zawołał pan Lubomir, z gestem szlachetnym — czy tém pospolitém i przestarzałém mianem okrywasz pan ludzi, którzy pędzą życie nad mozolną pracą, mającą dla społeczności obfite przynieść kwiaty, ziarna, owoce; którzy, zamiast brzęczącéj, lichéj mamony, mają wysoką a gruntowną naukę, a zamiast brzmiącego zasługami przodków imienia, posiadają chlubne imię, własną zdobyte zasługą? Jeśli takich ludzi nazywasz pan motłochem, to do tego motłochu racz mię pan z ducha i pojęć zaliczyć, chociaż posiadam niepośledniéj świetności herb i majątek, odziedziczony po przodkach.
Pan Lubomir chciał dłużéj jeszcze mówić, ale gospodyni domu powstała i zaprosiła gości do sali jadalnéj na herbatę. Słowa pana Lubomira połykałam z chciwością, a gdy przestał już mówić, brzmiały one jeszcze długo w mém uchu. Z prawdziwém zajęciem spojrzałam na niego, gdy obsiedliśmy wielki stół, zastawiony herbatą i kolacyą, i ze szczególném wzruszeniem czekałam, aż znowu mówić zacznie. Ale rozmowa zmieniła przedmiot, pan Lubomir stał się znowu milczący i z zamyśleniem oparł głowę na dłoni. Twarz jego ani na chwilę nie traciła wyrazu apatyi czy melancholii, źrenice mętnie i niewyraźnie patrzyły na filiżankę z herbatą.
Mimowolnie szukałam oczyma siostry pana Lubomira, młodéj Zosi, która, sierota oddawna, mieszkała przy wuju w sąsiedztwie mojéj matki, i wraz z nim przybyła na zimę do miasta. Nie wiem już, jakim zwrotem myśli, przypomniałam sobie rozmowę między Zosią a wujem jéj, zasłyszaną przeze mnie na balu w Rodowie, a wraz z nią przed pamięcią moją stanął ów młody prawnik o szlachetnéj i rozumnéj twarzy, który na zabawie téj zajmował się Zosią, a którym zajmować się wzajem wuj jéj tak surowo zabronił. Pomyślałam, że gdyby Zosia zostawała pod opieką swego brata, nie oddalił-by on pewnie od niéj człowieka, do którego czuła sympatyą, dlatego tylko, iż pochodził z innéj, niż ona, towarzyskiéj sfery. O tém samém może myślała Zosia, bo piękne zamyślone jéj oczy tkwiły w twarzy brata z miłością, uwielbieniem, jak mi się zdawało, niemą nadzieją.
Przez resztę wieczora zostawałam pod wpływem miłego wrażenia, jakie uczyniła na mnie szlachetna mowa pana Lubomira. Doświadczałam takiego poczucia, jakiego doświadcza człowiek, który nagle i niespodzianie znajduje na drodze swojéj to, czego z całéj siły pragnął przed chwilą.
Gdy nakoniec pożegnałyśmy z matką towarzystwo i salon, pełen jeszcze gości, zostawiłyśmy za sobą, zstępowałam ze wschodów mieszkania pani Natalii zamyślona, rozmarzona prawie. Helenka, która jednocześnie z nami opuściła ze swą matką zabawę, ujęła mię pod rękę i schyliwszy się nad mém uchem szepnęła:
— Widzę, kochana Waciu, że w serduszku twojém budzi się nowy piedestał dla nowego ideału!
— A gdyby tak było w rzeczy saméj? — spytałam.
— Nic — odparła Helenka — prosiła-bym cię tylko, abyś, ku wspólnéj naszéj nauce, uwiadomić mię raczyła o chwili, w któréj ideał spadnie z piedestału i na miazgę się pogruchoce.
— Zkądże ci ta pewność, że tak będzie? — zapytałam.
Helenka zaśmiała się znowu, ale nie miała czasu na odpowiedź, bo kareta jéj rodziców wtoczyła się w bramę.
Przez całą drogę do domu myślałam o panu Lubomirze; myślałam o nim, zdejmując z siebie wieczorowe ubranie, i gdy samotna już w sypialni mojéj odczytałam raz jeszcze list mego ojca, pomyślałam, że pan Lubomir był bardzo niepospolitym człowiekiem, i w ustach swych miał tak szlachetne słowa, jakiemi ojciec mój za pośrednictwem listów przemawiał do mnie.
Pan Lubomir złożył nam wizytę i często u nas bywać zaczął. W tydzień około po owym wieczorze u pani Natalii, rzekł do mnie półgłosem:
— Miałem zamiar parę dni tylko przepędzić w W., ale poznałem panią i zostanę póty, póki pani tu będziesz.
Inną razą zapytał mię:
— Czy pani dokładnie poznałaś miasto W? Czy obejrzałaś pani starożytne świątynie i odwieczne gmachy, które są jego ozdobą? miejsca, pełne dziejowych pamiątek, przejmujące duszę człowieka uroczystym dreszczem przeszłości, którą mu stawią przed oczy?
Zawstydziłam się wielce. W istocie, tyle już dni przebyłam w W., a widziałam tylko, jak na kilku głównych ulicach jeździły dorożki i powozy, po chodnikach przesuwała się ludność miejska, i znałam wnętrza kilkunastu zaledwie mieszkań znajomych mi rodzin. O charakterze zaś i pięknych pamiątkach starożytnego grodu pojęcia nie miałam jeszcze; nikt o nich w towarzystwie naszém nie wspominał nigdy, a mnie i na myśl nie przyszło odbyć pielgrzymkę dla zapoznania się z niemi. A jednak wrażenia, które w piérwszych dniach dzieciństwa z poetycznych a pełnych miłości opowiadań Bini w duszę mą wpłynęły, leżały niezatarte w jéj głębi; przeszłość dziejowa, ilekroć o niéj myślałam, rysowała się przede mną w kształtach wspaniałego olbrzyma, o smutkiem powleczonéj twarzy; każda pamiątka, każde o przeszłości wspomnienie, każde imię chwałą wieków uświęcone, wprawiało mię w zadumę, śród któréj, jak słusznie wyraził się pan Lubomir, uroczysty dreszcz mię przenikał. A jednak, porwana szalonym wirem świata, ani razu w ciągu dni tylu nie pomyślałam o tém, że tuż wkoło mnie roztacza się wieniec cały tych pamiątek, tych wspomnień, gruzami przywalonych, ale wydających z siebie nieprzerwane i niestłumione niczém tchnienie poezyi i wielkości.
Kiedy pan Lubomir zapytał mię, czy znam miasto, w którém mieszkam? czy obejrzałam skarbnicę klejnotów przeszłości, śród któréj żyję? zawstydziłam się i zmieszana wyjąkałam przeczącą odpowiedź; ale w głębi serca poczułam miłe wrażenie, radość, podobną téj, jakiéj już raz doświadczyłam, słuchając szlachetnéj mowy pana Lubomira na wieczorze u pani Natalii.
Znowu spojrzałam na niego ze zdwojoną uwagą. Po zadaniu mi pytania, na które przeczącą dać musiałam odpowiedź, zamilkł, głowę na piersi opuścił, miękkie jego włosy upadły mu na czoło, a twarz oblokła się wyrazem melancholii.
Byłam pewna, że wzmianka ta o wielkich i świętych pamiątkach, jakie zawierało miasto, w którém żyliśmy, wtrąciła go w melancholijną zadumę. Pomyślałam nawet, że może odpowiedź moja, z któréj dowiedział się, że nic o tych pamiątkach nie wiem, napełniła go smutkiem, a może i niechęcią dla mnie. Żywo zapłoniłam się przy téj myśli, i serce mi się ścisnęło. Sąd o mnie pana Lubomira obchodził mię wielce; zaczynałam uważać go za człowieka, niezmiernie wyższego nad innych, których znałam, a w miarę jak rosła ta dobra moja o nim opinia, coraz wyższą i wyraźniejszą poczuwałam dla niego sympatyą. Ale pan Lubomir, obudziwszy się z melancholijnéj zadumy, wstrząsnął głową, aby odrzucić w tył długie opadające na czoło włosy, i spojrzał na mnie spojrzeniem, w którém nie było wcale niechęci. Przeciwnie, po raz piérwszy spostrzegłam, że w źrenicach jego, za mgłą, która je przyćmiewała, błysnął przelotny ognik. Błysnął i szybko zniknął; pan Lubomir zwykłym sobie, kwiecistym i podniosłym, stylem, zaczął rozmawiać z moją matką, a ja mimowoli prawie spojrzałam w wiszące naprzeciw mnie źwierciadło. Zdaje mi się, że bezwiednie, instynktowo pragnęłam je zapytać: zkąd-by w oku pana Lubomira dojrzana przed chwilą powstała iskra?
Rumieniec, wywołany uprzednią rozmową, leżał jeszcze na mojéj twarzy, a nawet czoło zasnuwał przezroczystą obsłonką różowego koloru. I zobaczyłam, że z rumieńcem tym było mi bardzo pięknie...
Po wyjściu pana Lubomira, pobiegłam do Bini, i chwyciwszy obie jéj ręce, zawołałam:
— Biniu! wszakże urodziłaś się w W. i wzrosłaś? nie prawdaż?
— Tak, — odpowiedziała.
— Proszęż cię, Biniu moja, — mówiłam po dziecinnemu, otaczając rękoma jéj szyję, — proszę cię, abyś mi pokazała wszystkie miejsca, godne widzenia, wszystkie pamiątki, jakie się tu znajdują. Chcę widziéć to wszystko! chcę z ust twoich posłyszéć miejsc tych historyą, i długo dumać nad zgasłych wieków grobami!
Binia popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
— Dziecko! — rzekła, — zkąd ci to nagle przyszło pragnienie? Policzki twe pałają, łzy cisną się do oczu, co ci jest?
Nie umiałam wytłómaczyć Bini, co mi było, bo i sama nie rozumiałam dobrze uczuć, które mną miotały. Wiedziałam tylko, że pragnę czegoś niezwykłego, wielkiego, pięknego, czegoś, coby wychodziło ze szranek pospolitości i codziennych salonowych zabaw, w których pogrążona byłam. Pragnienie to wyciskało mi łzy mimowolne, lubo całą siłą wstrzymywałam je pod powiekami, a rumieniec tryskał na twarz dlatego, że z tą nieznaną a upragnioną wielkością coraz częściéj i coraz ściśléj łączył się obraz pana Lubomira.
— Pójdźmy, Biniu, pójdźmy! — wołałam do mojéj poczciwéj piastunki i sama wkładałam na nią futro i kaptur.
Za kilka chwil wychodziłyśmy z bramy mieszkania. Może mi kto nie uwierzy, gdy powiem, że, wiele tygodni spędziwszy w mieście, po raz piérwszy wychodziłam na ulicę pieszo. Dotąd wyjeżdżałam zawsze karetą lub koczem, choćby to było w celu przebycia kilkudziesięciu kroków; a kto-by poczuwał ochotę niewierzenia temu, niech przypomni sobie, że byłam światową i dystyngowaną panną, to jest, kwiatem hodowanym w cieplarni, i skrzydlatą istotą, któréj zadaniem było fruwać po parkietach salonów na skrzydłach z gazy i krepy, a nie stąpać prozaicznie po chodniku ulicy, jak jaka tam prosta śmiertelniczka; że także i przedewszystkiém byłam panną na wydaniu, zatém musiałam koniecznie od stóp do głowy okrywać się pozłacaną szatą świetnéj pozycyi, któréj jednym z klejnotów był piękny powóz, i jakkolwiek ta szata była dziurawa, okrywać się nią musiałam, bo bez niéj... i cóż-by się stało z mojém wydaniem za mąż!..
A jednak, wyszedłszy po raz piérwszy pieszo na ulicę miasta, nie myślałam wcale o tém, że jestem dystyngowaną panną, kwiatem, istotą nadziemską; zapomniałam o pozycyi i wyjściu za mąż, otworzyłam tylko szeroko ciekawe oczy, i trzymając się ramienia mojéj dobréj Bini, śmiało rzuciłam się wraz z nią pomiędzy tłum, zalegający chodniki.
Było to o godzinie drugiéj po południu: zimowe słońce blademi promieńmi rzucało się w okna wysokich kamienic, pod nogami skrzypiała cienka warstwa śniegu, środkiem ulicy pędziły liczne sanie z głuchym odgłosem dzwoneczków.
Widok, jaki roztaczał się około mnie, często zapewne nasuwał się mym oczom, gdy w oszklonéj karecie przebywałam ulice miasta; ale, zajęta myślą o zabawie, ku któréj niecierpliwie dążyłam, albo chroniąc od zmięcia piękną suknią, nie patrzyłam nań, a może i szyby karety zamglone bywały wilgocią, lub zaćmione ciężką lodu warstwą, jaką szkło przyobleka się w zimie. Teraz nie było już żadnéj przegrody pomiędzy moim wzrokiem a światem ruchliwym, w jaki się rzuciłam; niecierpliwą ręką odgarnęłam nawet woalkę z twarzy i z radością dziecka wciągałam orzeźwiające powietrze.
Przede mną stary odwieczny gród roztaczał wązkie, długie, wysokiemi murami ostawione ulice, niby posępne kurytarze klasztorne, nad któremi dłoń mistrza wymalowała niebo zimowe. Ulice te fantastyczne mają zgięcia, to wspinają się w górę, to spływają w dół łagodnemi spadami. Znać, że całe miasto rozłożyło się na nierównéj chropowatéj dolinie, która kapryśném wzdymaniem się przedrzeżnia otaczające wzgórza. Wzgórza te, albo porosłe ciemnemi borami, albo nagie i u szczytu tylko sterczące rozwiniętemi na tle chmur ramionami krzyżów, objęły dolinę i rzucony w nią gród kołem zadumanych olbrzymów, które miejscami wysuwają swe odwieczne czoła aż po-nad dachy wysokich murów, miejscami stoją nieme i poważne u końca ulic wązkich, niby ołtarze, postawione w głębi posępnych kurytarzy rozległego klasztoru. Nie widać tu szerokich i jasnych placów, miejsc rozłożystych, na których nowożytne miasta skupiają cały wykwint zbytku i szumiącą esencyą zbiorowego żywota tłumów, ani wytwornych skwerów z drzewami urabianemi w symetryczne kształty i perlistemi nićmi wodospadów, ani posągów, rozstawionych tu i owdzie, a rozweselających oko, wykutemi z kamienia postaciami Nereid, Nimf i Neptunów. Nigdzie tu jeszcze nie znać przekształcającéj wszystko ręki nowych czasów; nigdzie dłoń nowożytnego architekta nie targnęła się na kapryśne i posępne budowle starych wieków; nikt tu wysokich ścian, popękanych od starości i fantastycznie zdobnych w kapryśne załamania, nie stłukł, dla zastąpienia ich architektonicznemi cackami, o symetrycznych, lecz ulotnych liniach; nikt ulic i gmachów nie obmierzył jeszcze niwelującym cyrklem i nie zarzucił na nie modnego pokostu konwencyonalnéj jednostajności. Na dnie doliny owéj, latem zielonéj i kwietnéj, zimą zasnutéj białemi mgłami, posępny i zamyślony stoi gród stary, tak zupełnie, jak go tam wieki minione rzuciły, jak go zbudowały stopniowo i zwolna wieków tych wiara, potrzeby, uczucia. Wieżyce licznych świątyń sterczą w górę i głosem dzwonów z rana rozmawiają z krzyżami, co ze wzgórzy wyciągają ku nim ramiona, a wieczorem, milcząc, patrzą w niebo, jakby mu zadawały pełne grozy i skargi pytania, albo przypomniéć mu pragnęły tych, których dłoń zbudowała je tam, jako wiary strażnice święte. Stutysięczna blizko ludność, od wzgórz niemych, od murów starych świątyń, rozmawiających z niebem, zapożyczyła powagi smętku. Nie ujrzysz tu dziarskich i zuchwałych ruchów innych miast pospólstwa, ani skocznych kroków kobiet, rzucających się w oczy przechodniom krzykliwą sukni barwą; ani owéj młodzieży, niedbającéj o jutro, cynicznéj, rozhulanéj, krokami tryumfatorów stąpającéj po bulwarach i skwerach przy akompaniamencie laseczki, uderzającéj w takt o kamienie. Tu zaduma leży na czołach, dziwna powolność tkwi w ruchach, piękne nawet i młode głowy częściéj opadają na piersi, niż z weselem podnoszą się do góry; ubiory proste, jakby graniczące z żałobą. Na piérwszy rzut oka, powierzchownie patrząc, powiesz, iż to miasto, do którego nie zajrzał jeszcze wykwint cywilizacyi, które, nie posiadłszy wdzięcznych form panujących gdzieindziéj, ubiera się dotąd w negliż niedbały. Ale gdy, jakiémkolwiek powodowany uczuciem, blizko i badawczo przyjrzysz się tym prostym szatom, czołom zamyślonym, ustom bez koloru i uśmiechu; pod niedbałym negliżem, zamiast wykwintu miast innych, ujrzysz wspaniałość potężnego dramatu, w którym, patrząc codziennie na swe góry rodzinne i gmachy, co wieki przeżyły, razem z wieżycami swych świątyń zadają niebu pytanie słowami Chrystusa: „O, Panie! czemuś mię opuścił?”
Szłam, oparta na ramieniu Bini, jedną z najdłuższych i najwęższych ulic miasta, i ciekawie otwartemi oczyma patrząc na ludzi, którzy wkoło mnie licznie i tłumnie wązkiemi postępowali chodnikami, myślałam sobie: czemuż tak obca jestem tym ludziom? Czemuż wydaje mi się, jakobym inny jakiś, niż oni, świat zamieszkiwała: tak ich nie znam, tak na nich nigdy nie zwracałam uwagi, tak oko moje przesuwało się po nich dotąd pobieżnie, bezmyślnie!..
A jednak, jakaż różnobarwność, jaka rozmaitość w téj pstréj, tłoczącéj się ludności! Ileż tu więcéj treści i poezyi, niż w tém kole moich znajomych, którzy zamieszkują jednostajne salony, jeżdżą jednostajnemi karetami, ubierają się w jednostajne fraki i suknie, śmieją się, rozmawiają i bawią jednostajnie.
Tu, naprzykład, przy bramie wielkiego jakiegoś gmachu, kilku mężczyzn utworzyło ściśnięte kółko i prowadzi między sobą ożywioną rozmowę. Młodzi oni jeszcze wszyscy, ale twarze ich poważne i myślące, a z ruchów ożywionych i ze zmarszczek, co brwi im zsuwają, znać, że mówią z sobą o rzeczach ważnych, bo ważniejszych zapewne niż bal, wizyta i obiad proszony. Jeden z nich opowiada coś z cicha innym, z energią, i jak się zdaje, z oburzeniem; drugi, słuchając go, prostuje się dumnie, brwi marszczy, bujnego targa wąsa i zupełnie taką ma postawę, jaką salonowy romantyk nasz, mój specyalny admirator, pan Ignacy tak często przybierać umié. Lecz dziwna rzecz! panu Ignacemu z postawą tą śmiesznie i nie do twarzy, a ten nieznany mężczyzna tak pięknie wygląda z tą dumą rycerską na czole, a pełnym gniewu i energii gestem!
— Biniu! — spytałam — o czém mogą z takiém ożywieniem rozmawiać ci ludzie? i dlaczego jeden z nich tak prostuje się hardo i gniewnie wąs targa?
Binia popatrzyła na grupę mężczyzn i odrzekła:
— O ile mi się zdaje, jeden z tych ludzi opowiada innym o wielkich krzywdach, co się kędyś dokonywały na świecie, a ten, o którym mówisz, najmłodszy i najgorętszy ze słuchaczów, wre gniewem i oburzeniem.
— Rozumiem teraz, — rzekłam, — dlaczego mu tak pięknie z postawą, w jakiéj stoi. Nie wyuczył się on jéj przed źwierciadłem i nie używa za narzędzie do sprawienia efektu, ale płynie mu ona z serca, przejętego uczuciem gorącém!
A tam, środkiem ulicy, śpiesznym krokiem postępuje mężczyzna, otulony futrem. Na pochyloném jego czole osiadł namysł głęboki, a za nim biegnie dziecię bose, odarte, drżące od zimna, płaczące.
— Kto-by to był ten człowiek, śpiesznie idący? — pytałam Bini. — I dlaczego to biedne, płaczące dziecię, tak krok w krok postępuje za nim?
Binia spojrzała w kierunku mojéj ręki i rzekła:
— To zapewne lekarz, którego to dziecię prowadzi do choréj matki, lub złożonego w niemocy ojca.
Patrzyłam na człowieka, śpieszącego z pomocą tam, kędy był płacz i niedola, a gdy zniknął mi z oczu, zapuściłam wzrok w głąb’ obszernego podwórza, obok którego bramy przechodziłyśmy zwolna. Tam zobaczyłam dwóch ludzi, którzy na drobne części rozrzynali piłą olbrzymią kłodę drzewa. Zatrzymałam się na chwilę u bramy i patrzyłam na dwóch traczów. Oba byli już starzy, barczyści i potężnéj budowy; zupełnie prawie białe ich brody spadały im na szerokie piersi, a ręce grube, żylaste, obnażone do łokci, z siłą i wprawą poruszały ciężkiém narzędziem. Po twarzach ich, mimo zimowego chłodu, ściekał pot kroplisty; gruba odzież leżała obok nich, porzucona na ziemi, a zagrzane ciężką pracą, muskularne, zda się z żelaza wykute, ich ciała, szarą okryte koszulą, rozpościerały szerokie ramiona i pochylały się w takt razem ze zgrzytającą piłą. I dziwna rzecz! widok ten, tak prosty, zwyczajny, przykuł do siebie moje oczy; wydało mi się, że na czołach traczy leżał majestat pogody, a pracujące ich ciała wyglądały szanownie.
— Biniu — rzekłam — wszakże to ludzie prości, nieoświeceni, gruba i szara tylko pokrywa ich koszula, po twarzach ich spływa pot zmęczenia. Powiedz mi, cóż im na czoła położyło ten spokój i pogodę, a postacie przyoblokło powagą i godnością?
— Praca — odpowiedziała Binia, i poszłyśmy daléj.
Poszłyśmy daléj, a kędyśmy stąpiły, naprzeciw nas, wkoło nas, za nami, szli ludzie wszelkiéj postaci, rozmaitych twarzy, przeróżnych ubiorów. Jedni z nich śpiesznie, niespokojnie patrząc przed siebie, jakby wlepiając wzrok w cel im tylko widoczny; inni postępowali zwolna, z oczyma w ziemię wpatrzonemi, jak ludzie, którzy namyślają się nad czémś, lub liczą smutki, jakie im w piersi osiadły; inni jeszcze, krocząc z towarzyszami pod ramię, szeptali między sobą ciche rozmowy, lub rachowali na palcach, może korzyści, osiągnięte z dnia upływającego. Tam znowu śpiesznie a cicho przeciska się przez tłum młoda panna, z gęstą woalką na twarzy. Futerko jéj zszarzane, ręka nie okryta rękawiczką, ciemna wełniana suknia długie już dni pamięta, a ze zniszczonego rękawka wygląda para książek. To biedna nauczycielka, wracająca z lekcyi do ubogiego, ale miłego pewnie, domu rodziców, bo mimo chłodu i śladów ciężkiéj pracy, ładna twarz jéj uśmiecha się pogodnie, a krok lekki, pewny i śpieszny. A tu pod schodami kościoła siedzi kobieta, chuda, wybladła, odarta, dziecię drżące od chłodu tuli się do jéj piersi, dłoń zsiniałą wyciąga do przechodniów...
Boże mój! myślałam, ileż tu między tymi ludźmi pracy, piękności, zacności, nieszczęścia, ubóztwa! A my nic, nic o tém wszystkiém nie wiemy, i nie widzimy tego wszystkiego przez okna mieszkań naszych, przysłonione adamaszkowemi firankami, ani przez szyby karet, tak prędko, prędko mknących przez ulice miasta!...
Nagle Binia silniéj nieco pociągnęła mię za rękę, i ujrzałam się z nią razem pośród obszernego dziedzińca, otoczonego wysokiemi, w kwadrat pobudowanemi, murami. Mury te, głuche i milczące, setkami niemych okien patrzyły na świat, jak smutnemi oczyma; z wnętrza ich nie wychodził najmniejszy gwar żyjących, a u stóp ich kamienie, któremi wybrukowane było podwórze, gdzieniegdzie wystawały z pod śniegu i szarzały, jak głazy grobowe. Odgłosy miasta mało tu dochodziły, cisza rozlewała się dokoła, a czuć w niéj było smutek dziwny, zaświatową jakąś powagę.
Spojrzałam na Binię. Opuściła ona moje ramię i stała nieruchomie, z rękoma splecionemi jak do modlitwy i wzrokiem wpatrzonym w nieme okna gmachu. We wzroku, jakim na te okna patrzyła, był rodzaj pobożnego uczucia, z za którego przeglądała boleść.
Po chwili piastunka moja zwróciła oczy na mnie i głosem pełnym smutnéj powagi zaczęła mówić:
— Tu, w tych murach urodziłam się, i dzieckiem małém będąc, słyszałam i widziałam, jak wnętrza ich, nieme dzisiaj, wrzały gwarem głosów młodzieńczych.
Tu ojciec mój zajmował zaszczytne stanowisko, a jam od niego i otaczających go ludzi przejęła do głowy trochę światła, do serca wiele miłości.
Wyciągnęła drżącą trochę rękę w kierunku okien.
— A dziś — podchwyciłam — dziś, Biniu, co jest w tych murach?
Przeniosła na mnie pełne smutku spojrzenie, potém znowu zwróciła je w górę i milcząc wskazała mi dwa okna gmachu.
Jedno z nich miało parę szyb wybitych, a przez nie wnikał wewnątrz wiatr zimowy, świszcząc i wstrząsając spróchniałą ramą; drugie wcale już szyb nie miało i wyglądało czarne a puste, jak oko trupiéj czaszki.
— Pustka! — wyrzekła z cicha, objęta uczuciem uroczystego smutku.
— Pustka! — powtórzyła Binia ze łzą w oku, i jak-by uciekała od miejsca, które w niéj żal wielki wzbudziło, pociągnęła mię ku kościołowi, którego front wspaniale panował nad jednym z dziedzińców opustoszałego gmachu. Gdyśmy stanęły u stóp kościoła, Binia podniosła znowu rękę w górę i pokazała mi wyryte nad wrotami wspaniałe imię założyciela i niemniéj wspaniałą datę, opowiadającą przechodniom, że pięć już prawie minęło wieków od pory, w któréj ręka pobożna świątynią tę, na wpół-pogańskiéj jeszcze ziemi, zbudowała Panu.
Weszłyśmy do środka. W głębi przed wielkim ołtarzem kapłan śpiewał psalmy nieszporne, a nad głowami naszemi zahuczały organy potężnym, ogromnym, zda się ze wszystkich instrumentów muzycznych złożonym, głosem. Binia wskazała mi te organy!
Potoczyłam wzrokiem po wielkiéj, sklepionéj nawie kościoła, z któréj głębi melodyjną powagą brzmiący wydobywał się głos kapłana; zdjęta byłam niewysłowioném uczuciem pobożności i smutku, jakie w duszę mą lały potężne akordy organów.
Przeszłyśmy parę ulic i zbliżałyśmy się już ku domowi, gdy do uszu naszych doszedł gwar rozgłośny, złożony ze śpiewów ludzkich i muzyki kościelnéj. Binia zwróciła się w stronę, zkąd gwar ten płynął, i pociągnęła mię w ciasną, murami ostawioną, uliczkę, gdzie w głębi wznosiła się oszklona kaplica. Okno kaplicy na oścież było w téj chwili otwarte, a przez nie, zwieńczone światłem jarzącém, widniało oblicze Bogarodzicy.
To miejsce znałam już dobrze, bo nieraz w niém byłam z matką, ale nigdy nie wydało mi się ono tak, jak teraz, rzewném i uroczystém. Ciasną uliczkę zalegały klęczące tłumy, mnóztwo oczu tkwiło w świętym obrazie, pod którego stopami chórem śpiewali księża; gdzieniegdzie widać było twarze, łzami zalane, i słychać płacz, wyrywający się z piersi.
— Oto — szepnęła Binia, pochylając się nade mną — to widzisz przed sobą jeszcze jeden pomnik wiekowy. Tu lud zmęczony przychodzi do ołtarza wsławionego cudami, błagać o leki na zagojenie ran swoich. To słodkie oblicze Maryi przez długie wieki patrzy na tłumy korne i rozmodlone, które w niéj widzą symbol wiary.
Majestatycznym chórem podniósł się w górze śpiew księży i szept Bini zagłuszył.
Ze wzrokiem, przysłonionym ciągle wilgotną mgłą wzruszenia, stanęłam u bramy mieszkania naszego i raz jeszcze rzuciłam spojrzenie na roztaczającą się przede mną ulicę miasta. Dzień kończył się, a miasto zadumane, poważne, w zmrok zapadało wieczorny. Nad dachami wysokich kamienic wisiała opona mgły szarawéj, a wysokie wieże kościołów przebijały ją szczytami i ukazywały gdzieniegdzie błyszczące krzyże złote, niby godła nadziei, świecące pod niebem dla grodu, co się pogrążył w ciemnościach. A ja ucho me nastawiłam w stronę wązkiéj uliczki z kaplicą.
Z tym dźwiękiem, brzmiącym w uchu, i z sercem pełném nieznanego dotąd wzruszenia, weszłam do mieszkania i pobiegłam co prędzéj do pokoju mojéj matki. Pragnęłam zdać jéj sprawę z mojéj po mieście wędrówki i podzielić się z nią uczuciami, jakie mię przejmowały. Ale na progu stanęłam zmieszana. Matka moja siedziała na sofie z wyrazem przykrego uczucia na twarzy; przed nią, w pełném uszanowania oddaleniu, siedziało na krzesłach dwóch ludzi. Jednym z nich był ów żyd, którego już wprzódy widziałam raz w pokoju mojéj matki, drugim — nieznany jakiś mężczyzna w wytartym surducie, z twarzą niemiłą i grubemi rękoma. Matka moja miała przed sobą zwój papierów, które przebiegała niespokojném, jak mi się zdawało, okiem, a dwaj ludzie, których niezgrabne i brudne postacie dziwnie odbijały przy bogatém umeblowaniu pokoju, patrzyli na nią badawczo i porozumiewali się z sobą zagadkowemi spojrzeniami.
Posłyszawszy szelest mojéj sukni, matka moja podniosła wzrok od papierów i zwróciła go na mnie.
— Gdzie to byłaś, Wacławo? — spytała — całe trzy godziny nie było cię w domu.
Głos jéj, gdy to mówiła, surowszy był, niż wprzódy, a fałdy leżały na jéj czole smutne i głębokie.
— Pragnęłam obejrzeć miasto, moja mamo — odrzekłam nieśmiało — i zwiedzałam z Binią miejsca, godne widzenia.
— Mogłaś to uczynić jeżdżąc powozem — rzekła matka — wiész dobrze, że młodéj pannie nie uchodzi pieszo błąkać się po mieście.
— Chciałam lepiéj widziéć wszystko, odbywając pieszo tę przechadzkę...
— To mogła-byś przynajmniéj wziąć z sobą lokaja.
— Chodziłam z Binią, mamo...
— Dobrze wychowana panna w ostateczności tylko może wychodzić z domu pieszo i bez matki, a w takim razie lokaj powinien iść za nią...
Nie pojęłam od razu, dlaczego-by lokaj stosowniejszym był do towarzyszenia mi na ulicy, niż moja dobra, rozumna Binia.
Ale nie mogłam czekać wytłómaczenia od mojéj matki, bo spuściła znowu oczy na papiery, a ja oddaliłam się śpiesznie, z przykrością czując ciążący na sobie, ciekawy, i jak mi się zdawało, szyderski nieco, wzrok żyda i nieznanego jego towarzysza w wytartym surducie.
Obaj ci ludzie w godzinę zaledwie potém opuścili pokój mojéj matki, która znowu, jak po piérwszéj bytności złowrogiego Izraelity, przez cały wieczór miała migrenę. Ja zaś, zamyśliwszy się nad upomnieniem, jakie mi dała matka, przyszłam do wniosku, że towarzystwo ugalonowanego lokaja, zalecane mi przez nią, miało być jedną ze szmat téj pozłacanéj szaty bogactwa i świetnéj pozycyi, którą matka moja tak pilnie starała się okrywać mnie i siebie. I przyszło mi na myśl, że ów żyd, którego odwiedziny sprawiały zawsze mojéj matce migrenę, i nieznany jego towarzysz, zdzierali z niéj zapewne tę szatę pożądaną...
Z nieokreślonym smutkiem w sercu przegawędziłam z Binią cały wieczór i spostrzegłam, że w opowiadaniach moich, w których przedstawiałam jéj świat mi znajomy, powiele razy powtórzyło się imię pana Lubomira.
Wdzięczną mu byłam za to, że nasunął mi myśl zwiedzenia starego grodu i napojenia się temi pięknemi wrażeniami, jakich doświadczyłam; myślałam o nim długo; rozbierałam w myśli rozmowy jego szlachetne i wzniosłe słowa, które wypowiadał kwieciście a obficie; uznałam go bezwarunkowo wyższym i zacniejszym, niż wszyscy ludzie, z którymi dotąd przestawałam, i usnęłam, czując, że na gruncie mego serca, spragnionego wiary, miłości i uczuć pięknych, kiełkuje nowy kwiatek, podobny do tych dwóch piérwszych opadły z listków, i nad grobami, w których je pochowałam, sterczały nagiemi łodygami smutnego wspomnienia.
Nie potrafię już teraz z powikłanego pasma wspomnień oddalonych wysnuć pamięcią jednolitéj nici, która zwolna, stopniowo, wiodła mię znowu w zaczarowane krainy marzeń i poetycznych rojeń o miłości.
Pan Lubomir bywał u nas często, zawsze jednako melancholijną miał pozę, długie włosy jego zawsze mu w romantycznym nieładzie opadały na czoło, a on odrzucał je w tył niedbałém głowy wstrząsaniem. Ale więcéj, niż zagadkowa melancholia, którą od stóp do głowy był obleczony, więcéj, niż długie zadumy, w które często zapadał i w których lubił oddalać się od towarzystwa, więcéj, niż wszystkie te zajmujące pozory, zdające się mówić o duszy poetycznéj, rzewnéj i umyśle nurtowanym wysokiemi myślami, pociągały mię ku niemu słowa jego szlachetne, pełne zapału, które zdrojami z ust mu płynęły, opiewając wielkie braterstwo ludzi, potęgę miłości, wdzięki przyjaźni, lub grzmiąc oburzeniem na przesądy, próżność, błahostki, niestałość. Serce moje, czujące niczém nie zatamowane porywy do wszystkiego, co, lubo nieznane i niepojęte dobrze przeze mnie, widniało mi z dala szlachetnością i cnotą, wtórowało tym mowom jego przyśpieszoném biciem. Głowa moja, w któréj najgłębszym gdzieś kąciku leżało niewyraźne, lecz razem z duchem moim zrodzone pojęcie o prawdzie, chłonęła jego słowa płynne i podniosłe. Wyobraźnia obudziła się do pracy nowéj, i wieńcami, z tęcz uplecionemi, poczęła znowu wieńczyć piedestał, na którym nowy zjawił się ideał, a pierś oddychała coraz szerzéj, coraz pełniéj i głębiéj, połykając wraz z otaczającém powietrzem tchnienia wiary i uczuć gorących, jakich była spragnioną.
Tylko czasem, w godzinach późnego wieczoru, gdy sama jedna, udając się na spoczynek, siadywałam w sypialni mojéj, w miękkim zanurzona fotelu, z pomiędzy cieniów, jakie, zmieszane ze smugami bladego lampy światła, błąkały się po ścianach pokoju, wypełzała brzydka, drżąca, szyderczo-usta mara niewiary, zwątpienia.....
Wtedy przykładałam rękę do czoła i, odtwarzając pamięcią piérwszy ideał mój, nielitościwie strącony z piedestału, porównywałam go z tym, który coraz silniejszą stopą podnosił się nań teraz. Odtwarzałam pamięcią człowieka, który był bohaterem méj wyobraźni, a którego potém ujrzałam szkieletem, odartym z ciała, o kościach poczerniałych od plam gangreny, i czyniłam porównanie między nim a tym, co, odziany zbroją rycerską, stawał teraz przed myślą moją. Przypomniałam sobie, słowem, Agenora, stawiałam obok niego Lubomira i wołałam: jakaż wielka między nimi różnica! Agenor był bez zaprzeczenia piękniejszy, dowcipniejszy, świetniejszy od dzisiejszego władcy moich marzeń; ale ten o ileż bardziéj zajmującą miał powierzchowność! Agenor posiadał dźwięk głosu, którego mistrzowskie melodyjne modulacye rozmarzały mię i upajały, a Lubomir wygłaszał szczytne myśli, co umysł mój i serce unosiły w siódme niebo zachwytów. Tamten, słowem, myślałam sobie, był pociągającym, światowym, zręcznym i świetnie ułożonym człowiekiem; tego dusza objawia mi się piękną i wzniosłą, i czuję, że duszy mojéj bratnią ma naturę. Czyż dlatego, żem się raz lub dwa razy zawiodła, mam wątpić o wszystkich ludziach na ziemi? Nie! prawda, dobro, wielkość istnieją na świecie; mówi mi o tém wiara i niestłumione niczém pragnienie serca młodego, które pozbyć się nie może ideałów swoich, przeczutych, wymarzonych i wypieszczonych.
Nie, słowa pana Lubomira nie kłamią! kłamać tak płynnie, tak kwiecistym stylem, tak podniosłemi wyrazami, nie umieją chyba ludzie.
Lubomir jest w istocie człowiekiem wyższym, niepospolitym, jednym z tych ludzi może, którzy, według słów mego ojca, wielkością swą przyświecają ziemi, jak zrzadka rozsiane, lecz szeroko rozpalone, pochodnie.
Po takim szeregu wątpliwości, pytań zadanych saméj sobie i odpowiedzi na nie, porywałam za barki brzydką marę zwątpienia, rzucałam ją pod stopy i deptałam, jak zjadliwą żmiję, która jadowitém swém żądłem chciała mi zatruć chwile marzeń rozkosznych i podciąć kwiat nowego uczucia w mém sercu, rozwijający coraz szerzéj kielich swój, podobny do czystéj, ku niebu patrzącéj, lilii.
Tak, kwiat ten nowy, w sercu mém rozkwitający, w samo niebo patrzył i ku niebieskim kierował wysokościom. Porzuciłam płochą zabawę w miłość i wrażenia, jaką wraz z towarzyszkami memi wiodłam bezmyślnie przez parę miesięcy; stanowczą dałam odprawę i panu Ignacemu o wystudyowanych pozach, i dowcipnemu panu Julianowi, i całéj rzeszy moich quasi adoratorów salonowych. Na tańcujących zebraniach nawet czułam się poważniejszą i bardziéj ochotną do zamyślania się, niż do pląsów: a często, bardzo nawet często, w uchu mém brzmiał potężny głos pamiątkowych organów, budząc mi w duszy tęskne o przeszłości dumy; przed wyobraźnią moją stawał obraz opustoszałych podwórzy umarłéj wszechnicy i wprawiał mię w długie chwile niewyraźnych, a smutnych rozmyślań. Nieraz z rozmyślań tych budziła mię matka pieszczotliwém uderzeniem po ramieniu, lub czułym pocałunkiem w czoło.
— Wiem, o czém tak się zamyślasz, mała marzycielko — mówiła wesoło, grożąc mi palcem. — Nie troszcz się, nie tęsknij! zobaczysz Lubomira dziś na wieczorze u pani Natalii, a może jeszcze i przed wieczorem odda nam wizytę.
Kryłam twarz zarumienioną na piersi matki, a ona, śmiejąc się i głaszcząc moje włosy, mówiła jeszcze:
— Daj Boże, Wacławo, aby coś rzeczywistego wyszło z tych twoich marzeń nowych! Ja nic nie mam przeciwko Lubomirowi, wydaje mi się zacnym i rozumnym człowiekiem, a przytém to dobra partya!
Bóg mi świadkiem, że nie myślałam o tém, czy Lubomir dobrą stanowi partyą, i pytałam tylko niekiedy nieśmiałém okiem twarzy i oczu Lubomira o wrażenie, jakie czynię na nim. Pytałam, czy on we mnie odkrywa bratniego ducha, jakiego ja w nim wdziałam, czy ja mogę być dla niego ideałem takim, jakim on stopniowo i coraz bardziéj stawał się dla mnie? A twarz i oczy pana Lubomira mówiły mi, że tak było.
Im więcéj wzrastała sympatya moja dla Lubomira i wysokie moje o nim wyobrażenie, tém silniéj pociąganą się czułam do młodziuchnéj siostry jego Zosi. Zdawało mi się, że przestając z nią często, zbliżam się do niego, a zresztą lubiłam słuchać, jak mi w pełnych miłości słowach mówiła o bracie swym, którego przecie mało znała, bo nie hodowali się razem i zaledwie teraz, od kilku tygodni, codziennie widywać się zaczęli. Niemniéj jednak Zosia, wcześnie po rodzicach osierociała, wychowana w domu wujowstwa, którzy, lubo dobrzy dla niéj, ojca i matki zastąpić nie mogli, spragniona była uczuć rodzinnych, i brata, wracającego z długiéj podróży, przyjęła z pół dziecinną, naiwną i namiętną siostrzaną czułością, z zupełném przygotowaniem do ujrzenia w nim prawdziwego ideału mężczyzny, brata, opiekuna i obrońcy młodéj siostry.
A cóż dopiéro, gdy z ust jego posłyszała wychodzące zdroje tych słów szlachetnych i podniosłych, które i mnie zachwyciły. Uwierzyła wtedy w brata, jak w świętość, i największą dla niéj radością było mówić o nim z zapałem. Téj radości dostarczałam jéj często, bo po kilka godzin przesiadywałam u niéj sam na sam w jéj ślicznym, podobnym do mego, gabineciku, a rozmowy nasze, jak ziemia około swéj osi, obracały się około imienia Lubomira.
Zosia była śliczném, słodkiém, potulném stworzeniem, miała drobne i delikatne kształty, jasno blond włosy i cerę twarzy przezroczystą, a zadziwiającéj białości. Główną cechę układu jéj wyrazu twarzy stanowiła łagodność i rodzaj dziewiczego, tęsknego rozmarzenia. Ale z za łagodności i słodyczy kiedy niekiedy przebijała się energia, a z za rozmarzenia wyglądała duszyczka młoda, nieśmiała, ale myśląca, ciekawa, pragnąca wszystkiego, co dobre, prawdziwe, idealne. Te rzuty energii, hardo zginające drobne pąsowe usteczka Zosi, te pojawy myśli pojętnéj i ciekawéj, napełniające jéj wielkie, pełne, szafirowe oczy wyrazem zamyślenia lub srebrnemi iskierkami zapału, były niby przebłyskami wewnętrznéj jéj najgłębszéj natury, czegoś, co na dnie istoty jéj leżało niewyrobione jeszcze, niedojrzałe i szukające dopiéro sobie miejsca pod słońcem. Były to znaki, w których przyszłość dziewczęcia objawiała się nagle i z rzadka, przez które widziéć można było w czystéj i naiwnéj piersi wpółdziecka kiełkującą, energiczną, upartą, może namiętną, myślącą i na drogach ziemskich po swojemu mającą stąpać, kobietę.
Tymczasem jednak przyszła energia Zosi drzemała jeszcze w jéj wnętrzu, budząc się kiedy niekiedy tylko i jak przez okienko wyglądając na świat przez białą twarzyczkę, aby wnet znowu usnąć spokojnie w piersi dziewicy-dziecka. Zosia ciekawemi lecz ufnemi oczyma patrzyła na świat Boży, co niedawno otworzył się był przed nią; kochała kwiaty, muzykę, poezyą i marzyła... w marzeniach zaś jéj stała zawsze jedna postać męzka, mało znana, lecz która wyobraźnią jéj przykuła do siebie i wzbudziła w niéj piérwszy poryw serdeczny.
W drugiéj czy trzeciéj, poufnéj i tajemniczéj ze mną pogadance, Zosia zwierzyła się przede mną, że bohaterem jéj marzeń był ów prawnik młody, pan Władysław N., który tak wyraźnie zajął się był nią na balu w Rodowie, a którym zająć się wzajemnie surowo jéj wuj wzbronił.
Siedziałyśmy w ślicznym pokoiku Zosi na sofie, obitéj błękitną materyą, pośród dwóch wielkich drzew oleandrowych, łączących się rozłożystemi gałęziami i tworzących rodzaj altany. Trzymałyśmy się za ręce i rozmawiałyśmy z sobą cicho, szeptem prawie.
— Wacławo — mówiła Zosia, złotowłosą swą główkę pochylając na moje ramię, — tyś daleko rozumniejsza ode mnie, piérwéj w świat wyszłaś, doświadczyłaś przejść, jakich ja nie doświadczyłam jeszcze. Powiedz mi więc, bo może wiesz o tém, dlaczego z tłumu otaczających nas ludzi wyróżnia się niekiedy jeden człowiek, spojrzy na nas, my na niego spojrzymy wzajem, przemówi słowo jedno, drugie, krótkich słów parę, i odejdzie, ale pamięć o nim na zawsze już w nas pozostanie. Dlaczego on właśnie, a nie kto inny, staje wciąż przed wyobraźnią naszą w chwilach marzenia? W snach ukazuje się piękny, szlachetny; oko nasze jego już tylko szuka między mnóztwem napotykanych ludzi, a ucho nasze jego pragnie głosu i z całéj siły przywołuje do duszy dźwięk ten, raz króciuchną chwilkę tylko zasłyszany? Powiedz mi, dlaczego nikt, nikt z otaczających mię tak licznie mężczyzn, nie wzbudził we mnie sympatyi, nie zachwycił méj wyobraźni, nie przyśpieszył bicia mego serca... tylko on, on jeden?...
— Może dlatego tak jest — odrzekłam w zadumaniu nad pytaniami towarzyszki — może dlatego tak jest, że on lepszy, szlachetniejszy, rozumniejszy od innych?
— Nie wątpię, o, nie wątpię o tém! — zawołała Zosia, splatając białe i drobne ręce na błękitnym staniku sukienki. — Nie wątpię o tém, że on najszlachetniejszy, najlepszy ze wszystkich, jakich znam, ludzi. Pewność ta, to wiara moja, to spokój mój, to rozwiązanie dziwnych zagadek, jakie tak tłumnie stanęły przede mną, gdym w świat wstąpiła. Ale powiedz mi, droga, zkąd wzięła się pewność ta u mnie? Zkąd wiem, że on jest takim? Wszakże znam go tak mało!
Długo myślałam nad tém nowém Zosi zagadnieniem, a myśl moja odwróciła się od niéj i pobiegłam pamięcią we własną swą niedawną przeszłość. Przypomniałam sobie bal w Rodowie, park cienisty, w parku grotę oświetloną lampką bladawą, a u wejścia do groty stojącego hrabiego Witolda. I zapytałam siebie: zkąd w chwili owéj zrodziła się we mnie tak niezmierna, wielka, niezachwiana pewność, że człowiek ten nosi prawdę w sercu, a wielkie w głowie myśli? Dlaczego odtąd zjawiał się on w snach i marzeniach moich wtedy nawet, gdy w sercu mém i wyobraźni kto inny królować się zdawał? Nie był-że to ten sam wypadek, to samo dziwaczne zjawisko duchowe, o którego znaczenie i powody pytała mię Zosia?
Myśląc, podniosłam oczy w górę i zobaczyłam, jak z dwóch drzew oleandrowych wysuwały się dwie najbogatsze i najzdobniejsze gałęzie, i chyliły się ku sobie, jakby pragnęły złączyć się z sobą pocałunkiem zielonych listków. Ale przestrzeń dość znaczna dzieliła je, a na jednéj z nich, niby tęskny, zrozpaczony, okwitał bujny kwiat blado-różowy.
Popatrzałam na te dwie kłoniące się ku sobie gałęzie, a myśli różne tłumnie zaczęły tłoczyć się do méj głowy. Potém spojrzałam na Zosię, która patrzyła na mnie ciągle swemi łagodnemi, ciekawemi, w téj chwili smutnemi trochę, oczyma, i rzekłam:
— Alboż ja sama wiem, jak odpowiedziéć na pytania twoje, Zosiu droga? Wszakże jestem także istotą niedawno w świat rzuconą, i z ciekawością a niepokojem pragnącą wyczytać sfinxowe jego zagadki i tajemnice. Wszakże sama nieraz łamię się z myślami, rojeniami, pragnieniami, których dobrze nie rozumiem, a które, jak stado ptaków wichropiórych, tłumnie zlatują mi do głowy i piersi. Zkąd? nie wiem. Może z nieba, może z jakichś krain zaświatowych, z których na tę ziemię przyszłam, może z nieznanych sfer przeszłości mojéj, która mi je przysyła, jako przeczucia, zapowiednie, proroctwa tego, czém będę i jaką będę?... Na pytania więc twoje nie mogę, nie umiem odpowiedziéć jasno, bo i przede mną samą jeszcze pytania podobne nierozświecone zupełnie stoją. Ale spójrz: widzisz te dwie gałęzie, które mimowiednie gną się i chylą ku sobie. Może tak samo na drogach ziemskich spotykają się dwie dusze ludzkie i, mimo wiedzy, mimowoli, przeczuwając, że są siostrami, że są dla siebie wzajem stworzone, dążą, aby się złączyć w jednę myśl, w jedno uczucie, w jeden żywot. A może jeszcze, może bywają na świecie ludzie, których duch wielki tak wyraźnie osiada na czole i przez oczy spogląda, że już nie sposób go nie zobaczyć, że ujrzéć go i poznać może każdy, kto ma serce nieskażone i pragnie pięknych téj ziemi widoków...
Zosia objęła mię ramionami i śliczną głowę swą przytuliła do méj piersi.
— Czyś go widziała kiedy po owym balu? — spytałam.
— Dwa razy, — odrzekła Zosia. — Raz w domu krewnych przepędziłam z nim kilka godzin, drugi raz spotkałam go w ogrodzie miejskim i przemówiliśmy do siebie słów kilka. Ale zawsze wuj rozłączał nas usilnie, a potém mówił mi, że źle postępuję, zbliżając do siebie człowieka, którego żoną zostać nie powinnam.
— To okropne! — zawołałam. — Dlaczegoż nie powinnaś? Ale przecie, Zosiu, — dodałam z tajemném serca drżeniem, — teraz zależysz więcéj od brata, niż od wuja?
— Tak! tak! — odrzekła z blaskiem radości na twarzy, — to też czekam tylko chwili, w któréj Lubomir pozna Władysława... oni, poznawszy się, ocenią wzajem... jednako obaj szlachetni, zacni, rozumni... O! Wacławo, — dodała tak cicho, że ledwie dosłyszéć ją mogłam, — jakbym ja go kochała, jakbym ja go bardzo kochać mogła!..
W kilka dni po téj rozmowie Zosia wbiegła do mnie z ożywioną i radośną twarzą:
— Wacławo! — szepnęła mi na ucho, gdyśmy zostały same, — wczoraj Lubomir poznał pana Władysława na tańcującéj publicznéj zabawie, na któréj byłam z wujenką, a dziś pan Władysław był u nas z wizytą.
— I cóż, czy niezmieniony w swéj sympatyi dla ciebie? — spytałam. Zwiększony rumieniec Zosi i minka jéj filuterno-radośna odpowiedziały mi za nią.
— A pan Lubomir? — spytałam jeszcze.
— O! Lubomir! — zawołało dziewczę — jakże możesz przypuścić, aby nie ocenił pana Władysława. On tak szlachetny! tak pozbawiony wszelkich przesądów!
W istocie, tego samego dnia jeszcze słyszałam, jak Lubomir, w dość liczném towarzystwie, pochlebnie wyrażał się o młodym prawniku, a potém dodał ze zwykłym sobie zapałem w głosie i szlachetnym gestem:
— Tak, moi państwo! pękają już mury średniowiecznych przesądów, które wbrew postępowi, jaki uczyniły inne narody, u nas dzieliły dotąd ludzi na stany i kasty. Dziś praca uszlachetnia! Dziś w oświeconych krajach poczciwy biedak więcéj wart od nieuczciwego bogacza! Równość, panowie, równość wobec prawa i światła, to dewiza wieku naszego! Precz z przesądami! przyjmujmy do naszego koła ludzi pracujących głową i rękoma! Dziś ten największy arystokrata, kto najszlachetniejszy i najużyteczniéj pracuje, i w każdym razie idea ta znajdzie we mnie filar i podporę!
Te i tym podobne słowa obfitym, kwiecistym zdrojem płynęły z ust Lubomira. Ja rosłam z radości, słuchając ich, Zosia płonęła szkarłatnym rumieńcem szczęścia i ze czcią prawe patrzyła na brata. Reszta obecnych osób z rozmaitém wrażeniem przyjmowała szlachetne jego słowa, ale z ustami Helenki, zdawało się, że zrósł się na wieki półfiglarny, półsmętny, jéj tylko właściwy, uśmieszek ironiczny. Z tym uśmieszkiem patrzyła wciąż na mnie, aż nareszcie, znalazłszy po temu sposobność, wzięła mię pod rękę i szepnęła:
— A co, Waciu? Ideał coraz silniejszą stopą opiera się na swym piedestale?
— Tak jest, w istocie! — odpowiedziałam z rodzajem przekory.
— Szczęśliwego powodzenia! — zaśmiała się z cicha Helenka. — A ideałowi jak najmniéj srogiego życzę upadku.
Czułam się niemal urażoną na Helenę, za jéj niedowierzanie w szlachetność i szczerość Lubomira, a przy tém żarty jéj i przeglądająca przez nie gorycz mroziły mi w piersi kwiat, który w niéj coraz szerzéj rozkwitał i wywoływały brzydką marę niewiary i wątpliwości, z jaką i tak w chwilach samotnych boleśne staczałam walki. Zaczęłam więc unikać pięknéj i dobréj, a tylko nieco za ironicznéj, mojéj towarzyszki, przez co tém bardziéj jeszcze zbliżałam się do Zosi. Ona-to, przeciwnie, swemi pełnemi wiary i czci prawie rozmowami o bracie zwiększała moję dla niego sympatyą, utrwalała mnie w przekonaniu, że słowa jego, które mię zachwycały, były w istocie wiernym obrazem jego duszy, wyższéj nad pospolitość, gorącéj, pełnéj uniesień szlachetnych.
Coraz bardziéj przytém zaciekawiała mię melancholijna powierzchowność pana Lubomira, osłonka tajemniczego smutku, która go okrywała od stóp do głowy.
Raz, opierając na dłoni głowę, tak, że włosy całkiem prawie zasłoniły mu czoło, powiedział mi:
— Pani! dusza moja chora! szukałem dla niéj leków po szerokim świecie i nie znalazłem ich.
— I jakież lekarstwo uzdrowić może duszę pana? — spytałam, napół żartując, napół ze wzruszeniem.
— Miłość! — stłumionym głosem odpowiedział Lubomir, a przytém spojrzał na mnie z takim wyrazem, że była-bym chyba ślepą, gdybym nie zrozumiała, że lekarstwo to pragnął wziąć z mojéj ręki.
Zarumieniłam się i zmieszałam, lecz, czując, że nie wypadało milczeniem kończyć podobnéj rozmowy, szepnęłam, sama nie wiedząc prawie co mówię:
— Ależ wyrazu tego tak często nadużywają ludzie!
Lubomir zerwał się z siedzenia i wstrząsnął głową dla odrzucenia swych długich włosów.
— Ci, co tak czynią — zawołał z oburzeniem w głosie i z gestem szlachetnym — są to bluźniercy! ludzie, którzy świętokradzko depcą najpiękniejsze kwiaty życia! Miłość, to święty wyraz! Miłość może być tylko jedna, wierna, prawdziwa, bezinteresowna, trwająca do grobu, a nawet za grobem jeszcze...
Nie skończył, bo do pokoju wbiegła garderobna moja, Zosia, przynosząc mi list od jednéj z przyjaciółek. Ujrzawszy gościa, o którym nie wiedziała, że był w salonie, zarumieniła się i, zmieszana, stanęła w progu. Żal mi się jéj zrobiło, przemówiłam do niéj słów kilka i rękę po list wyciągnęłam. Dziewczyna przeszła całą długość salonu, aby mi go podać, a gdy odwróciła się, spostrzegłam, że pan Lubomir patrzył na nią bacznie i przeprowadził ją spojrzeniem aż do drzwi, przy czém uważałam, że w zamyślonych jego źrenicach błysnęło parę iskierek. Byłam pewna, że pan Lubomir z niechęcią patrzył na biedną dziewczynę, i że oczy jego zapłonęły gniewem za to, że przerwała nam miłą i wiele znaczącą rozmowę o miłości.
— Tegoroczny sezon obfity będzie w zawarte maryaże — mówiła żywo pani Kamilla, swemi błyszczącemi czarnemi oczyma półżyczliwie, półfiluternie, zerkając na Zenię S. i na mnie.
— Będziemy miały zręczność zabawić się na kilku weselach — potwierdziła strojna pani Celina, a spojrzenie jéj pięknych i błękitnych oczu najwyraźniéj przemknęło znowu po twarzy Zeni i mojéj.
W istocie nikomu z towarzystwa naszego tajném nie było, że o Zenię stara się pan Michał, o mnie zaś pan Lubomir, i ani jednéj osobie nie przyszło do głowy, aby którakolwiek z nas odmówić mogła młodzieńcom, z których piérwszy stanowił dobrą partyą pod względem funduszu, drugi zaś pod względem i funduszu, i rodu, i oryginalnéj, a przez to zajmującéj, indywidualności.
— Tobie, Wacławo, zawsze najlepsza się cząstka dostaje w udziale — mówiła mi ze śmiechem jedna z towarzyszek, niezmiernie żywa i prawdomówna panna; — słyszałam, że gdy mieszkałaś na wsi, starał się o ciebie piękny i świetnie nazywający się Agenor W. Odmówiłaś mu, kapryśnico... aż tu oto znowu spada ci konkurent z podobnież piękném imieniem, do tego bogaty, i taki wykształcony, i jakiś niepospolity.
Zeni zaś Helenka prawiła z komiczno-ironiczną powagą:
— Brawo, Zeniu, brawo! ani obejrzym się, jak będziesz już żoną pana Michała! Chociaż nie zazdroszczę ci, ale winszuję z całego serca. Fruniesz sobie po ślubie za granicę, dostaniesz w wyprawie z półtuzina aksamitnych sukien, a potém będziesz panią całą gębą na krociowym majątku twego małżonka.
Na mnie żarty te i domniemania otaczających osób nie sprawiały bynajmniéj przykrego wrażenia. I owszem, czułam się szczęśliwą w tajemnicy mego serca, a przytém dumną, że człowiek, tak niepospolity i wyższy nad innych mężczyzn, jak Lubomir, na mnie jednę zwrócił uwagę. Ale z Zenią inaczéj bywało. Niecierpliwiły ją i gniewały alluzye, czynione tak wyraźnie przez panią Kamillę i Alinę, a żarty towarzyszek i wpół ironiczne powinszowania Heleny w formalną złość wprawiały.
— Poczekaj jeszcze, poczekaj! — odpowiedziała Helence ze zmarszczoném czołem i błyskającemi oczyma. — Być może, iż, winszując mi zamążpójścia za pana Michała, zrywasz gruszki na wierzbie; być może, iż ja za niego pójść nie zechcę!
— Oho! — zawołała, śmiejąc się, piękna Helenka — alboż ja cię nie znam, moja Zeniu! Ty-byś poszła za niedźwiedzia, przybyłego wprost z puszczy Białowiezkiéj, byle tylko zyskać rozrywkę, wyrwać się z domu i zdobyć swobodną i, jak ci się dziś zdaje, szczęśliwą pozycyą mężatki...
Zenia zrobiła obrażoną minkę i odwróciła się od Helenki.
— Czy jeszcze się nie oświadczył? — spytałam z kolei Zenię na ucho.
— Jeszcze nie — odpowiedziała — ale to dlatego, że sama nie daję mu przyjść do słowa, a wiesz przecie, jak jest nieśmiałym i niezręcznym. Ale przewiduję lada dzień katastrofę, któréj długo już wstrzymać nie będę mogła.
— I dla czegoż wstrzymywać ją pragniesz? przecie zdecydowana jesteś wyjść za pana Michała, skoro się oświadczy?
— Ot tak jakoś! — odrzekła Zenia z chmurą na czole, machnęła ręką i odeszła w kącik pokoju, gdzie usiadłszy podparła ręką głowę, i siedziała z pół godziny, milcząc, ze wzrokiem w ziemię utkwionym.
— Patrzcie! patrzcie! — wołała, wskazując na nią Helenka — co téż to za cuda miłość dokazuje! Czy poznajecie Zenię? co do mnie, nie poznaję jéj! Ani razu od dwóch godzin, jak jest tu z nami, nie usiadła po swojemu na poręczy fotelu, ani jednéj nie wygłosiła nam tirady z żadnego z francuzkich romansów, a zamiast biegać po pokoju z kąta w kąt, jak to zwykła czynić, siedzi tam z podpartą głową i zasznurowanemi ustami.
— To prawda! — zawołało parę głosów. — Już teraz to z pewnością można powiedziéć, że Zenia zakochana na zabój w panu Michale. Co téż to za cuda miłość dokazuje!
Zenia zerwała się i wybiegła na środek pokoju.
— A dajcież mi pokój z waszemi żartami i z waszą miłością — krzyknęła z rumieńcem na twarzy i z błyskawicami w oczach — bo, jak mamę kocham, jeśli będziecie mię dłużéj tak drażniły i niecierpliwiły, zabiorę się i ucieknę od was i nigdy z wami rozmawiać nie zechcę!
To mówiąc, skierowała się ku drzwiom, jakby wyjść chciała; ale, że to działo się w mojém mieszkaniu, poskoczyłam, pochwyciłam ją za rękę i pociągnęłam z sobą na sofkę, stojącą w rogu pokoju, oddaloną nieco od okrągłego stołu, wkoło którego nad illustrowanemi dziennikami i spodkami konfitur siedziały nasze młode towarzyszki.
Pocałowałam Zenię w usta i rzekłam do niéj:
— Dlaczego-żeś się tak rozgniewała, kochana Zeniu? przecież wiesz, że cię wszystkie szczerze kochamy, a żartowałyśmy sobie ot tak! przez nieuwagę i wesoły humor, bynajmniéj nie chcąc obrazić cię przez to!...
— Ach! — szepnęła Zenia, ściskając moję rękę, — nie uwierzysz, Wacławo, jak bolą mię te żarty, jak mię drażni każde napomknienie o stanowczym kroku, tak zblizka mię czekającym. Ja i tak walczę z sobą.
Powiodła ręką po czole a w oku jéj mignęła łza..
W istocie znać było, że walczyła. Zbladła, spoważniała, humor jéj zmienił się do niepoznania. Pomimo to, jednak pan Michał asystował jéj wiernie i wytrwale, zdawało się nawet, że już nietylko chciał się z nią żenić dla stosunków, ale że naprawdę pokochał dobrą i miłą dziewczynę, a ona nie odpychała go, nie zrażała do siebie niczém, niekiedy tylko, obojętna i zamyślona, po kilka minut nie odpowiadała na pytania, jakie jéj zadawał.
Obok zaniepokojonéj, osmuconéj i walczącéj Zeni, jakby dla kontrastu, widywałam coraz pewniejszą nadziei Zosię. Parę razy, opuszczając z matką dom jéj wujowstwa, spotkałam wchodzącego Władysława N., a przy bliższém przyjrzeniu się więcéj jeszcze podobał mi się, niż wprzódy. Twarz miał piękną, prawdziwie męzką, z rozumném, otwartém czołem i wielkiém, pogodném, myślącém okiem. W całéj postaci jego i wszystkich ruchach wyrażała się szlachetność, pewność siebie, a nawet łatwość układu, mogąca otworzyć mu drzwi najwykwintniejszych salonów. Nie dziwiłam się wcale, że Zosia tak żywo była nim zajętą, ale nie miałam sposobności bliżéj poznać pana Władysława, bo ani razu nie zobaczyłam go na żadnym z licznych wieczorów, wieczorków i obiadów, wydawanych przez wujowstwo Zosi. Gdy zapytałam ją raz o powód tego wykluczenia młodego prawnika z grona zapraszanych gości, odpowiedziała mi z przelotną chmurką na czole:
— Widzisz, Wacławo, wujaszek i wujenka nie życzą sobie, aby Władysław częstym ich był gościem, a przyjmują go dlatego tylko, że prosił ich o to Lubomir....
— A więc pan Lubomir polubił pana Władysława? — spytałam.
— Bardzo, — odpowiedziała Zosia — ściskając mię za rękę; obchodzi się z nim przyjaźnie i kilka razy znalazłam pana Władysława w jego pokoju, gdy przyszłam, jak zwykle, na poobiednią do niego gawędkę....
Tu Zosia urwała nagle i patrzyła się w przestrzeń szklanemi oczyma, jakby uderzona nagłą jakąś myślą. Po chwili szepnęła, więcéj do siebie, niż do mnie: Nie rozumiem...
— Czego nie rozumiesz? — zapytałam.
— Tego, — odrzekła, budząc się z zamyślenia, — że za każdym razem, gdy, przychodząc do Lubomira, znajdowałam w jego pokoju Władysława, Lubomir zdawał się być niezadowolonym z mego przyjścia i wyprawiał mię coprędzéj pod różnemi pozorami.
— Zapewne mieli z sobą do pomówienia o czemś, czego nie powinnaś była słyszéć.
Zosia ogniście pocałowała mię za to tłómaczenie w oba policzki. Wyraźnie niepokoiło ją zagadkowe postępowanie brata, a moje słowa uspokoiły zupełnie.
Pewnego dnia wbiegła do mego pokoju z takim wyrazem na twarzy, iż byłam pewna, że coś ważnego stać się musiało. Długo nie mogła mówić, tylko ściskała mi ręce tak mocno, jak nigdy, i okrywała mą twarz gorączkowemi pocałunkami.
— Wacławo! Wacławo! — zawołała, wybuchając nagle, — jakam ja szczęśliwa! jakam ja dziś szczęśliwa!
Przycisnęła obie ręce do piersi, falującéj przyśpieszonym oddechem, upadła na sofkę i przymknęła oczy, jakby pragnęła oddać się oblegającym ją marzeniom. Po kilku zaledwie chwilach spojrzała na mnie oczyma błyszczącemi od łez i radości zarazem, i szepnęła cichutko:
— Waciu! najlepsza przyjaciółko moja! nikomu tego nie powiem, ale tobie powiedziéć muszę, bo mam pierś tak przepełnioną uczuciem, że, gdybym części jego nie przelała w słowach, serce by mi pękło chyba.
Pochyliła się do mnie jeszcze bliżéj i w same prawie ucho moje szepnęła:
— Dziś... godzinę temu... powiedział mi, że mię kocha!...
Umilkła i znowu przymknęła oczy, a na rzęsach jéj mgliła się i perliła drobna łezka, dodając uroku i rzewności rozmarzonéj białéj jéj twarzy.
Po kilku minutach dopiéro Zosia ochłonęła z silnego wzruszenia, pod którego wpływem przybyła do mnie, i przyszedłszy do porządku, opowiedziała mi o oświadczynach pana Władysława. Przyszły one, jak zwykle podobne przychodzą rzeczy pomiędzy dwojgiem kochających się ludzi, ot tak, z niczego, z jednego jakiegoś słowa, z jakiéjś rozmowy o kwiatku rosnącym w wazonie, czy obłoczku żeglującym po niebie; oczy ich spotkały się mimowoli, uściskiem połączyły się dłonie, i z ust rozkochanego młodzieńca wypłynął czarowny wyraz: kocham. Zosia odpowiedziała mu tym samym wyrazem, a potém? potém młody prawnik, który posiadał liczną klientelę, dochody równające się tym, jakie Zosia pobierać mogła od swego posagu, a przytém imię, wcześnie wsławione biegłością w obranym zawodzie, i opinią nieskazitelnéj uczciwości, miał udać się z prośbą o jéj rękę do wuja jéj i brata.
Przedewszystkiém zaś do brata. Zosia, o ile drżała na myśl o oburzeniu, jakiego wuj jéj doświadczy, słysząc podobną prośbę z ust człowieka, którego zwał wyrobnikiem, o tyle ufała, że Lubomir ukochanego przez nią młodzieńca przyjmie z otwartemi rękoma za brata i przyjaciela i gniew wuja przebłaga, a gdyby go przebłagać nie mógł, zabierze siostrę do siebie, osłoni ją swą opieką i sam młodą parę do ołtarza poprowadzi. Stanęło tedy pomiędzy Zosią a panem Władysławem, że piérwszy Lubomir miał się dowiedziéć o wszystkiém, i że dopiéro po otrzymaniu jego braterskiego zezwolenia, intruz, co tak niespodzianie wstąpił w świat wybranych i ubłogosławionych, wypowié uczucia swe i żądania wujowi swéj ulubionéj.
To wszystko ze wzruszeniem i bezładnie, przerywając co chwila mowę swą wykrzyknieniami i pocałunkami, opowiedziała mi Zosia, po czém, uspokojona już nieco, uścisnęła mię jeszcze po kilka razy i zabrała się do odejścia.
Wprzódy jednak pomiędzy dwoma uściśnieniami szepnęła mi na ucho:
— I z tobą Waciu wkrótce będzie tak samo?
— Jakto? — spytałam zmieszana — bo o sympatyi méj, a raczéj uwielbieniu dla p. Lubomira, nigdy nie wspomniałam przed jego siostrą.
— No, nie udawaj! nie udawaj! będziesz przecie moją najmilszą siostrzyczką! To wiadomo, nie zapieraj się tylko! — zawołała Zosia z filuternym uśmiechem i wybiegła z pokoju.
Za progiem, żegnając mnie ostatecznie, rzekła:
— Jutro... ważny dzień dla mnie!... zmów za mnie z rana modlitewkę, Wacławo, a o szóstéj po obiedzie przyjedź do mnie koniecznie, razem ze mną nacieszyć się dobrym skutkiem jutrzejszéj rozmowy Władysława z Lubomirem, i abym przed tobą wygadać się mogła... — Wybiegła, a mnie serce kołatało w piersi mocno, bardzo mocno. Wpół naiwna, wpół namiętna spowiedź Zosi wzruszyła mię do głębi, widok jéj szczęścia natchnął mię pragnieniem doświadczenia podobnego, a przytém słowa jéj, któremi z góry już nazywała mię swą siostrzyczką.... nakoniec wielkość duszy Lubomira, który zdołał podnieść się nad wszystkie przesądy otaczających go ludzi, tak, że aż niezłomną w siebie wiarę tchnął w kochającą się parę, i to szlachetne zadanie jego połączenia téj pary, wbrew przeszkodom i rozdzielającym ją wyobrażeniom społecznym.... wszystko to rozpalało moję wyobraźnią, najtkliwsze uczucia wzbudzało w głębi serca i stawiało przede mną postać Lubomira z czołem promienném chwałą i wieńcem bohatera na głowie...
Tak byłam pełna tych wzruszeń i uczuć, że pragnęłam choćby częścią ich podzielić się z kimkolwiek i udałam się z tém do mojéj poczciwéj, najlepszéj Bini.
Piastunka moja siedziała pod oknem swego pokoju, i nie zważając na zmrok, który zapadał, czytała przez okulary. Gdym weszła, przestała czytać i zagadała do mnie ze zwykłą sobie czułością. Usiadłam przy niéj i zaczęłam z nią rozmawiać, ale zaledwie wymówiłam imię Lubomira, brwi Bini zsunęły się i, mimo zapadającego zmroku, spostrzegłam, iż oczy jéj błysnęły z za okularów niezadowoleniem, czy niepokojem.
— A więc ten człowiek bardzo ci się podoba? — przerwała z niezwykłą sobie żywością.
— Bardzo, moja Biniu! — odrzekłam szczerze, bo przed nikim, nawet przed matką, nie byłam zwykle tak otwartą, jak przed nią.
Piastunka podniosła głowę, poprawiła okulary, popatrzyła na mnie z bacznością kilka sekund i wymówiła z cicha:
— To niedobrze.
Wyraz ten niemile mię uderzył.
— Niedobrze! — zawołałam — dlaczego niedobrze?
— On cię prawdziwie nie kocha, moje dziecko — mówiła Binia powoli i ze smutkiem — co więcéj, on nie jest prawdziwie uczciwym człowiekiem.
Mówiła to z taką pewnością w głosie, że przykre wrażenie, jakiego doświadczyłam przy piérwszym jéj wyrazie, zamieniło się w żal i obawę. Ale wkrótce uśmiechnęłam się niedowierzająco i zwycięzko.
— Moja Biniu — rzekłam — przecie nie znasz Lubomira, jakże więc możesz mówić...
— Ja ci nic mówić nie będę — przerwała Binia — ja ci nawet nie mogę powiedziéć tego, co wiem i widziałam, bobyś ani uwierzyć temu nie chciała. Tylko ostrzegam cię, abyś nie wierzyła pięknym słowom tego pana, które mi tyle razy z zachwyceniem powtarzałaś, bo pod niemi ukrywa się wiele próżności i zepsucia, a mało uczciwości i serca...
Osłupiałam z zadziwienia i zaczęłam domagać się od Bini, aby mi powiedziała, co wié i co widziała takiego, coby jéj tak złą o Lubomirze dawało opinią.
— Moje dziecko! — wymówiła Binia ze smutkiem i powagą w głosie — dzieją się na świecie rzeczy, o których ucho tak czystéj dziewczyny, jak ty, słyszéć, i których oko jéj widziéć nie powinno. Dlatego wahałam się z powiedzeniem ci tego, o czém wiem i przekonaną jestem. Ale widząc, że naprawdę dałaś się uwieść pięknym słowom tego człowieka i możesz powziąć względem niego postanowienie zgubne dla ciebie, odkładam wszystkie względy na stronę i powiem ci prosto a wyraźnie: Pan Lubomir asystuje ci w salonie i prawi piękne rzeczy, z których dorozumiewasz się, że cię kocha, a tymczasem zarazem zaleca się do twojéj garderobianéj, Zosi, ilekroć ją napotka w przedpokoju, na wschodach, lub na ulicy.
Zerwałam się z siedzenia na równe nogi, fala krwi uderzyła mi do czoła i twarzy, a potém gorącym ukropem zakipiała we wszystkich mych żyłach.
— Biniu! Biniu! — zawołałam, dłońmi zasłaniając oczy, które śród zmroku nawet na twarz staréj piastunki wstydziły się spojrzéć. — To być nie może! to nieprawda! to potwarz! ja temu nie wierzę!
— Nie wierzysz mi? — wyrzekła Binia, i z żalem dodała: — piérwszy raz w życiu nie wierzysz mi!
— Nie wierzę! — odpowiedziałam stanowczo, czując sama, że w głosie mym przebijała się uraza — tobie, moja Biniu, wydało się, wyobraziłaś coś sobie...
— A więc przypuszczasz — zawsze z tym samym żalem przerwała Binia — że dla nieuzasadnionych przypuszczeń, dla jakichś mar wyobraźni, chciałabym zachwiewać twoim spokojem i odwracać twe serce od człowieka, który ci się podobał... Przebaczam ci, moje dziecko, to krzywdzące podejrzenie, ale zarazem powiadam ci, że ani twój gniew dziecinny, ani żaden wzgląd na świecie, nie powstrzyma mię od pokazania ci prawdy, jakkolwiek nagiéj i przykréj, od ratowania cię w jakikolwiek bądź sposób przed grożącém ci niebezpieczeństwem.
W téj chwili w przyległym pokoju dał się słyszéć głos mojéj matki, wołającéj na mnie, abym coprędzéj szła się ubierać na wieczór do pani Natalii. Pożegnałam więc Binię chłodniejszym niż zwykle pocałunkiem i stanęłam przed źwierciadłem wraz z garderobianą Zosią, która podawała mi potrzebne do ubrania przedmioty. Nie wierzyłam ani na jotę temu, co mi powiedziała Binia, wzdrygałam się na samo przypuszczenie, nietylko możności podobnego postępku ze strony Lubomira, ale nawet istnienia gdziekolwiek na świecie postępków takich; a jednak widok zgrabnéj i przystojnéj subretki drażnił mię i po raz piérwszy był nieprzyjemny.
Ale na wieczorze u pani Natalii ujrzałam pana Lubomira w całéj jego wielkości i świetności. To siadywał w ocienionym rogu salonu pomiędzy etażerką i koszem z wazonami, z czołem podpartém dłonią, od stóp do głowy owinięty w tajemniczy i interesujący płaszcz melancholii; to występował ze swego ukrycia i z postawą pełną wyższości, z gestem szlachetnym, rzucał pomiędzy towarzystwo race podniosłych frazesów i zdroje słów kwiecistych; to jeszcze stawał naprzeciw mnie i orzucał mię spojrzeniami ognistemi i rozmarzonemi naprzemian.
Gdy opuszczałam z matką towarzystwo, wyszedł wraz z nami, sprowadził mię ze wschodów, a podając rękę, gdym wsiadała do karety, uścisnął lekko końce moich palców i szepnął:
— Ach! czemuż, czemuż żegnać panią muszę? przy pani zapominam o przebytych cierpieniach, w chorą duszę moję spływa ożywczy zdrój pociechy i szczęścia!
Kareta z turkotem potoczyła się po bruku, a w moich uszach brzmiał szept Lubomira, rękę palił mi uścisk jego dłoni. Groźne, okropne słowa Bini dalekie, dalekie były ode mnie, ani myślałam już o nich. W połowie drogi matka moja ozwała się:
— Śliczny to człowiek, ten Lubomir! jakie wykształcenie, co za wymowa! Zarzucają mu wprawdzie zbyt demokratyczne wyobrażenia, ale ja nie widzę wcale, aby stanowiły one wadę. W ogóle Lubomir ma u mnie wielkie łaski, a przytém... piękne ma imię i znaczny majątek.
Mimowolnym ruchem pochwyciłam ręcę mojéj matki i ucałowałam je z zapałem. Tak! myślałam, matka moja to mówi prawdę! Binia ma przywidzenia, okropne, śmieszne, potworne przywidzenia!
Matka moja pocałowała mię kilka razy w czoło, a światło latarni ukazało mi, że patrzyła na mnie z pół-żartobliwym, pół-radosnym wyrazem.
Następny dzień powoli wlókł się dla mnie od samego rana. Zaledwie obudziłam się, gdy już przyszło mi na pamięć, że o piątéj po obiedzie miałam pojechać do Zosi, aby szczęście jéj z nią podzielić, a przy tém ostatecznie ujrzéć tryumf Lubomira nad przesądami świata, które tak dzielnemi i kwiecistemi gromił zwykle słowami.
Jaki on szlachetny! jaki rozumny! a jaki przytém dobry brat z niego! z góry już śpiewałam w myśli ody pochwalne na cześć pana Lubomira. Nadeszła w końcu godzina piąta. Prosiłam matki aby rozkazała założyć konie do karety, a powiedziawszy jéj, dokąd jadę, na co uśmiechnęła się żartobliwie, ubrałam się prędko i żywo zbiegłam ze wschodów.
Jadąc zaś, myślałam sobie, jak to znajdę Zosię z promieniejącą szczęściem twarzą, jak z wesołym okrzykiem rzuci się mi na szyję, jak mi opowié cuda o szlachetném znalezieniu się swego brata z młodym prawnikiem. A może i narzeczony będzie przy niéj; poznam go bliżéj... szczęśliwa Zosia!
Gdy wydawałam w myśli ostatni ten wykrzyknik, kareta stanęła i lokaj otworzył przede mną portyerę.
Było we zwyczaju między nami, młodemi pannami i przyjaciółkami, że oddawałyśmy sobie często wizyty we własnych pokojach, nie widując przytém nikogo z opiekunów i domowych. Robiło się to wprawdzie ostrożnie, z uprzedniém na przyjęcie i oddanie takiéj koleżeńskiéj wizyty pozwoleniem matki, czy opiekunki; ale było to tak dalece przyjęte, że nie zwracało niczyjéj uwagi. Tak wizytująca towarzyszkę swą panna wchodziła najczęściéj mniejszém wejściem do mieszkania, omijając wchód paradny, albo téż, przebiegając salony, witała spotkane tam osoby i szła na przyjacielską pogadankę do osobnego pokoju téj, którą odwiedzała.
Ja dnia tego wybrałam piérwszy środek i weszłam mniejszemi wschodami, prowadzącemi prosto do pokojów Zosi i jéj garderobny, przewidywałam bowiem, że w salonach mogę znaléźć hałas lub skwaszone miny oburzonych dzisiejszym wypadkiem wujostwa. Wbiegłszy po wschodach, wpadłam więcéj, niż weszłam, do pokoju znajoméj mi dobrze służącéj.
— Jak się masz, Teofilko — zawołałam w progu — panienka w domu?
— W domu! — odpowiedziała dziewczyna i, jak mi się wydawało, głosem smutnym. Nie bardzo jednak uważałam na to. Zdejmując futro i kapelusz, spojrzałam na przymknięte drzwi Zosi i spostrzegłam, że w pokoju jéj nie było jeszcze światła, chociaż zmrok krótkiego dnia zimowego na dobre zapadać zaczął. Przytém panowała tam zupełna cisza.
— Może panienka w salonie? — spytałam raz jeszcze służącéj.
— Owszem, siedzi w swoim pokoju — tym samym smutnym głosem odpowiedziała Teofilka.
Sama jedna, śród zmroku i ciszy! tak przystoi rozkochanéj pannie i od kilku godzin narzeczonéj, pomyślałam. Marzy sobie kochana Zosia i dlatego nie wybiegła na moje spotkanie, choć głos mój słyszy już pewnie!
Z tą myślą otworzyłam drzwi i próg pokoju Zosi przestąpiłam.
Z początku, z powodu zmroku, zwiększonego jeszcze wiszącemi u okien firankami, nic rozróżnić nie mogłam, a tak głęboka panowała cisza, iż pomyślałam, że służąca musiała się omylić, i że Zosia była w salonie. Chciałam już zawrócić się i powiedziéć Teofilce, aby oznajmiła jéj moje przybycie, gdy nagle szelest jedwabiu uderzył moje ucho i z najmniejszego rogu pokoju wydobyło się parę stłumionych ale przejmujących łkań.
Zdumiona i strwożona, nie wiedziałam sama, co mam o tém myśléć, ale, wpatrzywszy się w kąt pokoju, w którym ozwały się łkania, dojrzałam słabo rysującą się na tle mroczném postać skuloną, jakby bezwładnie leżącą na kozetce.
— Czy to ty, Zosiu? — spytałam, przejęta przykrém, nieledwie bolesném wrażeniem.
— Czy to ty, Wacławo? — ozwał się z kątka słaby, zmieniony, pełen łez i łkań głos Zosi, a zarazem zwolna, z ciężkością uniosła się ona na kozetce, ale zaraz opadła znów na nią, jakby sił pozbawiona, i głośno już płakać zaczęła.
Poskoczyłam, przypadłam do niéj i, przyklęknąwszy, objęłam ją ramionami. Zosia drżała całém ciałem, pierś jéj rozdzierała się okropnym płaczem, a łzy gorącym potokiem spływały na moję twarz, suknią i ręce, któremi starałam się podtrzymywać jéj zwisającą, osłabłą głowę...
— Co tobie, na miłość Bozką? Co tobie, Zosiu? co się stało? Czy jakie nieszczęście? — spytałam, czując, że i mnie na płacz się zbiera.
Po kilku minutach zaledwie Zosia zdołała wymówić śród płaczu:
— O! jakżem ja nieszczęśliwa! Lubomir odmówił...
Osłupiałam ze zdziwienia, bo z dwóch ostatnich wyrazów zrozumiałam, że Lubomir odmówił ręki siostry człowiekowi, którego kochała.
Okropna wątpliwość przebiegła mi przez głowę. Dlaczego uczynił tak? pytałam siebie, czy dla tego, że inaczéj myśli i czuje, niż mówi? I jakże zresztą miał serce zadawać siostrze taką boleść? Zosia, jakby odgadła myśli moje, podniosła się nieco na kozetce, z wysileniem powstrzymała płacz i zaczęła opowiadać zmienionym głosem:
— Władysław, po rozmowie z Lubomirem, wyszedł z jego pokoju blady, z drżącemi ustami i z takim wyrazem na twarzy, jakiego nawet określić nie potrafię. Był w nim i gniew obrażonego człowieka, i duma szlachetna, i żal, i boleść niezmierna. Znalazłszy mię samę jednę i czekającą na niego w salonie, zbliżył się, pochwycił moje ręce i, patrząc na mnie tak, że w oczach jego odgadłam nieszczęście, rzekł do mnie:
— Biedny aniele! nie chcą mi ciebie oddać! a była-byś ze mną szczęśliwa... tak cię kocham! Wszakże — dodał po chwili milczenia — nie chcę narażać cię na walkę z familią, ze światem, oddalę się... jeślibyś kiedy w życiu potrzebowała przyjaciela, obrońcy, oddanego ci całkiem człowieka, pomyśl o mnie...
Rzekłszy to, przycisnął do ust moję rękę i wybiegł z salonu, bardziéj jeszcze blady, niż kiedy wchodził, i z większym jeszcze wyrazem cierpienia, a zarazem dumy na twarzy.
Sama nie wiedziałam, co się ze mną działo — opowiadała daléj Zosia — nogi pode mną drżały, w głowie czułam zawrót, a serce jakby zamarło i ostygło we mnie z boleści i trwogi. Nie zdołałam jeszcze wyjść z tego stanu, gdy wszedł Lubomir, a zobaczywszy mnie stojącą napół-martwą i opierającą się o poręcz krzesła, aby nie upaść, zatrzymał się w progu i patrzył na mnie. Nie wiem, czy nie myliłam się, bo nie byłam zupełnie przytomną, ale zdaje mi się, że widziałam na twarzy Lubomira pewne zmieszanie, wahanie się, a nawet smutek. Co do mnie, patrzyłam na niego i czułam sama, że we wzroku moim było tysiąc zapytań i wyrzutów. Po chwili Lubomir podszedł do mnie, uścisnął mię i zaczął mi mówić, że odmówił Władysławowi mojéj ręki dla pewnych, jemu tylko wiadomych, przyczyn; że Władysław nie wart mię; że powinnam o nim zapomniéć, a wyjść za człowieka bardziéj stosownego dla mnie, i charakterem, i pozycyą towarzyską... Słuchałam go, osłupiała ze zdziwienia, ale przy ostatnich jego wyrazach nie mogłam się powstrzymać, odepchnęłam go prawie od siebie i, głośno płacząc, uciekłam do swego pokoju...
Tu Zosia przerwała swoje opowiadanie, bo Teofilka wniosła lampę, — widocznie wobec służącéj nie chciała mówić daléj. Dotąd nie widziałam wyrazu jéj twarzy, i gdy spojrzałam na nią przy świetle lampy, zostałam przerażoną niemal. Zdawało się, że przez ten jeden dzień Zosia o kilka lat postarzała. Rysy jéj ładnéj i świeżéj twarzyczki zmięte były i zmienione; oczy, nabrzękłe od płaczu, straciły blask, i zamiast zwykłéj sobie niewinnéj otwartości i ciekawéj myśli, nabrały wyrazu jakiegoś omdlenia i zmęczenia.
— Jak ona go kocha! — pomyślałam, czując zarazem we własném sercu bolesne ściśnienie. Zdawało mi się, że w téj chwili nienawidziłam prawie Lubomira.
Gdy służąca odeszła, Zosia prosiła mię, abym spuściła zasłonę na lampę, któréj blask ją raził. Spełniłam jéj żądanie i usiadłam znowu przy niéj.
Widać, że zwierzenie się, jakie uczyniła przede mną, i poczucie, że był obok niéj ktoś, co rozumiał i podzielał jéj cierpienie, ulżyło jéj sercu, bo spokojniéj już zaczęła mówić:
— Przez cały dzień biłam się ze strasznemi myślami, które nieustannie przychodziły mi do głowy... Wujenka parę razy przychodziła do mnie, ale nie mogłam do niéj ani słowa przemówić, wiész jak jest zimną i imponującą... bałam się jéj od najmniejszego dziecięctwa i teraz czuję przed nią pewną trwogę, pochodzącą snadź z przyzwyczajenia. O! czemuż nie mam matki?...
Biedna Zosia! ileż łzawego smutku było w jéj zmiętéj i bladéj twarzy, gdy wymawiała ostatnie wyrazy!
Wzięłam ją za rękę i zapytałam:
— Jakież to są te myśli straszliwe, z któremi biłaś się przez dzień cały?
Gdy zadawałam Zosi to pytanie, głos mi drżał i serce się ściskało, bo naprzód już odgadywałam, że myśli, o które ją pytałam, były takiemiż wątpliwościami, jakie i mnie napełniały. Zosia popatrzyła na mnie długo, w oczach jéj zjawił się wyraz trwogi, i niezwykłą siłą ściskając mi rękę, nagle spytała:
— Powiedz mi, na którym z nich omyliłam się? Który z nich niewart miłości mojéj i szacunku? Brat mój, czy on?
Mówiąc to, patrzyła na mnie tak, jakby z gorączkową niecierpliwością oczekiwała odpowiedzi. Ale ja nie odpowiadałam; głowa opadła mi na piersi; przed oczyma memi ideał mój chwiał się na swym piedestale, a zasłaniała go coraz bardziéj groźna mara zwątpienia. Zosia stłumiła łkanie, które znowu wyrywało się z jéj piersi, i mówiła daléj, ale tym razem więcéj do siebie, niż do mnie.
— Czy jego twarz szlachetna i oczy pogodne kłamią? czy brat mój kłamał, gdy tak szlachetne i rozumne wymawiał zwykle słowa? Czy on na sumieniu i opinii ma jakąś brzydką plamę, dla któréj nie powinnam zostać jego żoną? czy brat mój fałszywym jest i słabym człowiekiem, który inaczéj mówi, a inaczéj postępuje i myśli?
Te słowa Zosi przeszyły mnie, jak żądła. Niestety! dziwna jakaś pewność rodziła się we mnie, że nie Władysław był Zosi niegodnym, ale że brat jéj schlebiał przesądom świata, nie chcąc, aby siostra została żoną człowieka, który nie posiadał starożytnego imienia i pracą na chleb zarabiał.
— Czemu nie odpowiadasz mi, Wacławo? — szepnęła nagle Zosia, mocno ściskając obie moje ręce.
Zerwałam się z siedzenia i rękę przycisnęłam do czoła.
— Co ci odpowiem? — zawołałam z boleścią. — Ja sama błądzę po labiryncie pytań okropnych; ja sama pytam, gdzie jest i czy jest na świecie prawda? Czemu i czy czemukolwiek wierzyć można?... O, ja tak wierzyłam w wyższość twojego brata!...
Wtém weszła służąca Zosi i oznajmiła, że Lubomir chce widziéć się z siostrą. Ponieważ nie chciałam ujrzéć go w téj chwili i byłam zaniepokojona i rozżalona do najwyższego stopnia, uścisnęłam więc Zosię w milczeniu i wyszłam. Kiedy w przyległym pokoju wkładałam futro i kapelusz, słyszałam, jak drzwiami, prowadzącemi z salonu, wszedł do pokoju siostry Lubomir. Drzwi były napół otwarte, mimowoli spojrzałam i zobaczyłam, jak zbliżył się do Zosi, objął ją ramieniem i, patrząc na nią, wyrzekł:
— Jaka-żeś ty zmieniona! płakałaś snadź wiele! Biedna! — Głos jego był miękki, a wyraz twarzy smutny.
Widziałam także, że Zosia usunęła się z razu od brata, ale, pociągnięta do niego może łagodnemi jego słowami, a może tą potrzebą przytulenia się do kogoś w cierpieniu, jaką czują młode i słabe istoty, objęła jego szyję obu rękoma i znowu cicho płakać zaczęła. Lubomir nie usunął jéj, owszem, przycisnął do swéj piersi i mówił coś do niéj po cichu i łagodnie.
Jaki on dobry! — myślałam sobie, schodząc ze wschodów — jak on boleje nad siostrą! Nie! on nie winien; to tamten zapewne jest tak zły, nieuczciwy, że Lubomir czuł się w obowiązku ratować od niego młodą i niedoświadczoną swą siostrę, choćby kosztem wielkiego jéj cierpienia...
O, jakże trudném do rozczarowania, jak przystępném złudzeniom, jak upartém w raz powziętéj wierze, jest serce młode, czujące w samém sobie niezmierne do dobrego porywy i pragnące z całych sił widziéć na ziemi samę cnotę i wielkość.
W czasie powrotu od mieszkania Zosi do domu, niepojętym dla doświadczeńszych, niż byłam wtedy, ludzi, procesem myśli, zdołałam utrwalić w sobie to przekonanie, że Lubomir odmówił młodemu prawnikowi ręki swojéj siostry, nie przez schlebianie przesądom światowym, nie dlatego, aby miał te przesądy podzielać i im szczęście siostry poświęcać; ale, że inaczéj postąpić nie mógł i nie był powinien, że krok ten podyktowanym mu został przez najszlachetniejsze i najmędrsze w świecie pobudki.
Wszakże rozumowania te nie uspokoiły mię; rozdrażniona i smutna przyjechałam do domu i uprosiłam matkę, aby nie brała mię z sobą na wieczór, na który miałyśmy z nią udać się obie. Matka po pewnym oporze i dopytywaniu się o przyczynę smutku i zmiany, jaką dostrzegła w mojéj twarzy, zgodziła się z mém żądaniem i pojechała na wieczór sama, ja zaś na wszystkie jéj pytania odpowiadałam tylko, że mam silny ból głowy. W istocie bolała mię głowa ale daleko mocniéj czułam ból serca za biedną a tak kochającą Zosię.
Kiedy o wczesnéj bardzo godzinie przywołałam mą garderobianę, aby pomogła mi rozebrać się, przykrego na jéj widok doświadczyłam uczucia. Przyszło mi na pamięć wczorajsze ostrzeżenie Bini, i okropnym węzłem połączyło się w méj wyobraźni z dzisiejszym Lubomira postępkiem.
— Nie! to być nie może! — zawołałam głośno, zapominając się całkiem i gniewną ręką odrzucając od siebie tylko co zdjętą bransoletę.
— Przekonasz się, że tak jest! — ozwał się za mną głos łagodny i smutny. Obejrzałam się i zobaczyłam Binię, która, odprawiwszy garderobianę, stanęła za mną i twarz moję w lustrze widziała. Poczciwa piastunka odgadła snadź moje myśli i znaczenie wyrazów, jakie wymówiłam, niecierpliwym gestem odrzucając od siebie niewinną bransoletę. A ja tak byłam zatopiona we własnych myślach, że nie spostrzegłam ani jéj wejścia, ani oddalenia się Zosi. W milczeniu pomogła mi Binia zdjąć ubranie, a gdy się już położyłam do snu, uczyniła nade mną, według swego od wielu lat powziętego zwyczaju, znak krzyża, i całując mię na dobranoc w czoło, wyrzekła:
— Nie męcz się i nie martw nazbyt, moje dziecko! każde młode i poczciwe serce musi przejść w życiu tę drogę złudzeń i rozczarowań, jaką ty przebywasz teraz! Pogoń za dobrem omyla często tak, jak i pogoń za szczęściem.
Nie dowodzi to jednak, aby jedno i drugie istniéć nie miało na świecie; trzeba tylko zawsze miéć odwagę patrzéć w twarz prawdzie, choćby bardzo smutnéj, bo zaślepienie prowadzi za sobą wielkie nieszczęścia.
Po śnie niespokojnym, który mi same smutne, choć niewyraźne, przedstawiał obrazy, wstałam późno z ciężką głową i tak byłam zajęta myślami o biednéj Zosi i wczorajszym postępku Lubomira, że zaledwie monosylabami mogłam odpowiedziéć matce, troskliwie i z niepokojem dopytującéj się, co mi było, dlaczego wyglądałam blado i w szczególniejsze wpadałam zamyślenie.
W parę godzin po południu siedziałyśmy obie w bawialnym salonie. Matka czytała jakiś nowy romans, który ją wielce zajmował, ja z roztargnieniem i prawie machinalnie haftowałam mankietki; oznajmiono Lubomira. Matka pośpiesznie i z zadowoleniem wyrzekła: prosić! Ja czułam zwiększający się niepokój.
Lubomir z głębokiém uszanowaniem powitał moję matkę, mnie uścisnął za rękę silniéj, niż zwykle, przy czém oczy jego zapaliły się temi iskierkami, które najczęściéj ukazywały się wtedy, gdy patrzał na mnie. Rozmowa szła z pół godziny zwykłym trybem, z tą tylko różnicą, że ja bardzo mało mieszałam się do niéj. Smutna byłam i roztargniona; myślałam wciąż o rozpłakanéj biednéj Zosi; nie mogłam oderwać oczu od twarzy Lubomira, tak pragnęłam wyczytać na niéj powody jego wczorajszego postępku. Lubomir wydawał się także więcéj zamyślony, i więcéj jeszcze, niż zwykle, melancholiczny; matka, która i tak od pewnego czasu zostawiała nas niekiedy sam na sam, jakby w chęci, abyśmy się prędzéj i lepiéj porozumieli, powstała, i przeszedłszy do sąsiedniego gabineciku, usiadła z książką na sofce, tak, że, zostawiając nam wszelką swobodę rozmawiania, nie straciła nas jednak z oczu. Lubomir był u nas częstym gościem. Matka moja, jako tak znacznie starsza, czuła się uwolnioną od zbytnich ceremonii z młodymi ludźmi, to też oddalenie się jéj do sąsiedniego pokoju było bardzo naturalném. Musiało ono także być bardzo na rękę Lubomirowi, bo z pewnym pośpiechem przybliżył on swe krzesło do kanapki, na któréj siedziałam z moim haftem.
— Wiem o tém — zaczął półgłosem — że pani byłaś wczoraj u mojéj biednéj siostry i posiadasz wszystkie jéj tajemnice. Mówiła mi o tém sama. Pozwól pani, abym serdecznie jéj podziękował za tę przyjaźń, za ten kwiat tak rzadki i drogi, jaki pani ofiarujesz Zosi... Serce pani, to skarbnica dyamentowych...
— Nie potrzebujesz mi pan dziękować za przyjaźń moję dla Zosi — przerwałam. — Jesteśmy tak podobne do siebie wiekiem, uczuciami, pragnieniami, iż nic naturalniejszego nad to, żeśmy się zrozumiały i pokochały. Wierzaj mi pan, że wczorajsze zmartwienie Zosi mocno mię dotknęło...
Wymawiając ostatnie słowa, byłam przejęta istotnym żalem i podniosłam na Lubomira oczy, w których mimowoli zakręciła się łza.
— Pani jesteś aniołem dobroci — wyrzekł pan Lubomir stłumionym głosem i, wstrząsnąwszy głową, powiódł ręką po czole. Twarz jego przybrała ponury, tragiczny wyraz, który dziwnie sprzeczał się z kobiecą miękkością rysów i zimną mglistością spojrzenia.
— Pani nie wiesz, — mówił daléj tym samym tonem — z jaką boleścią, z jaką rozpaczą zadawałem cios sercu mojéj siostry... ale musiałem... musiałem!... tak uczynić rozkazywał mi honor, obowiązek, rozkazywało mi sumienie...
— Mój Boże! — zawołałam — więc pan tak źle uważasz pana Władysława, tyle złego wiesz o nim!...
Na te słowa szczególniejszy wyraz przebiegł po twarzy Lubomira, wydało mi się, że mignęło po niéj coś, niby ironia, niby wstyd jakiś tajemny, niby zakłopotanie. Była to tylko błyskawica, po któréj przejściu na rysach jego osiadła znowu gruba warstwa melancholii i rozczulenia. Ale mnie się zdało, że w tém mgnieniu oka otworzyło się okienko duszy Lubomira, a ja ujrzałam przez nie... o! nie chciałam widziéć! spuściłam oczy na haft i tylko białe, atłaskiem wyszywane na batyście, listki, ukazały mi się jakoś szare i brzydkie... Lubomir mówił, znowu wstrząsając włosami i ręką wiodąc po czole:
— Tak, pani! inaczéj uczynić nie mogłem. Postępek ten był mi nakazany przez honor, przez obowiązek, przez sumienie i troskliwość o przyszłość siostry! Przecie jestem jéj bratem! Wszakże ja-to powinienem czuwać nad nią, nad młodą jéj głową, rozciągnąć ramię męzkiéj opieki, być dla niéj puklerzem, chroniącym od niebezpieczeństw, jakie spotykają tak często młodość i niedoświadczenie! O, pani! ja pojmuję moje obowiązki braterskie. Duch mój nie daremnie uniósł się nad poziom i buja w sferach niedostępnych dla wielu ludzi...
W ten sposób mówił jeszcze dość długo. Ja zaś słuchałam, połykałam jego słowa, a gdy nareszcie podniosłam wzrok, Lubomir stał przede mną z wysoko podniesioną głową, w szlachetnéj postawie. Oczy jego spotkały się z mojemi i znowu zapaliły się w nich iskry srebrnawe.
— Tak, pani — ciągnął pan Lubomir — gdyby było inaczéj, gdyby honor, obowiązek, sumienie nie nakazywały mi odmówić panu N. ręki méj siostry, czyżbym śmiał świętokradzką dłonią zgnieść w jéj sercu ten kwiat miłości, który sam najwyżéj cenię ze wszystkich kwiatów, rosnących na tym naszym padole płaczu...
Czyżbym poważył się targnąć na ten węzeł, prawdziwie magiczny, święty, niebiański, który wiąże serc dwoje! O, Pani! ja zbyt wielką cześć wyznaję dla prawdziwéj miłości, abym miał odebrać ją siostrze méj, gdyby nie nakazywały mi tak postąpić: honor, obowiązek, sumienie...
Tak, myślałam, on nie winien! tamten-to był Zosi niegodnym, a on, jak wzniośle pojmuje miłość, z jakim o niéj mówi zapałem!
Listki wyhaftowane na batyście były już całkiem białe, oderwałam jednak od nich oczy i znowu spojrzałam na pana Lubomira. Wydał mi się w téj chwili bardzo pięknym. Na czole jego wyczytałam usprawiedliwienie zupełne; niezwykły rumieniec wzruszenia palił się mu na policzkach; oczy, wpatrzone we mnie, migotały iskrami.
— Jakaś pani dziś piękna! — wymówił szeptem prawie, nachylając się ku mnie. — Jak pani czarownie z tą dzisiejszą bladością, z tym smutkiem tajemnym, który czytam w twém oku! O, pani! i ja cierpiałem!
Tu westchnął głęboko. Spojrzałam nań ze współczuciem.
— Pan cierpiał? — spytałam cicho.
— Tak, pani! — odpowiedział pełnym melancholii głosem, wiodąc ręką po czole; — fale życia unosiły mię po szerokim oceanie świata i byłem jako łódka bez kierowniczego wiosła, jako okręt pozbawiony masztów swych i busoli! Podobny do wędrowca, zbłąkanego na piasczystych wydmach pustyni, spragniony wszystkiego, co piękne i dobre, spragniony miłości prawdziwéj, wielkiéj, namiętnéj, szukałem niespokojnym wzrokiem oazy, na któréj-by spocząć mogły oczy moje i serce...
Umilkł na moment, niby pod wpływem wzruszenia, nad którém zapanować nie mógł, a ja spuściłam oczy na haft, bo instynktowe niemiłe ogarnęło mię wrażenie. Wyraz „oaza”, użyty przez pana Lubomira, rażąco uderzył moje uszy. Razem z nim przypłynęło do mnie bolesne wspomnienie. Wszakże i pan Agenor, oświadczając się, tego samego użył wyrazu!
— Ale przyszła chwila — ciągnął daléj pan Lubomir — że oczom moim ukazał się kwiat czarownéj piękności, serce moje ujrzało i odgadło upragnioną oazę...
Słowo w słowo tak samo mówił pan Agenor!
— Tym kwiatem i tą oazą jesteś pani — omdlewającym prawie głosem wymówił pan Lubomir i dodał, bliżéj jeszcze nachylając się nade mną: Ja panią kocham!
O, czarodziejska mocy wyrazu tego! jaki wpływ niezbadany i nieokreślony posiadasz na serca młode i gorące!
Sama nie wiedziałam, jakim sposobem ręka moja znalazła się w dłoni pana Lubomira. Trzymał ją w silnym uścisku i mówił szeptem prawie:
— Pani! pokochałem cię gorąco, namiętnie, na wieki... życie bez ciebie byłoby mi piekłem okropném... czy podzielasz pani moje uczucia? Czy prawdą jest to, co czytałem tyle razy w twych niebiańskich oczach? O! powiedz mi, czy pozwalasz, abym do szanownéj twéj matki zaniósł prośbę o oddanie mi ręki twojéj? Niech połączy nas wiekuisty węzeł miłości, niech droga życia wspólną nam będzie, a zaścielę ci ją samemi kwiatami. Powiedz mi pani, wymów jedno słowo, niech wyrok mój posłyszę z ust twoich! Czy pozwalasz mi mówić o tém z twą matką?...
— Tak — odpowiedziałam z cicha, przejęta uczuciem szczęścia, bo słowa pana Lubomira brzmiały w mém uchu tak gorące, tak na wskróś przesiąknięte miłością dla mnie, tak prawdy pełne...
— O, dziękuję ci, pani, dziękuję! — zawołał z uniesieniem, niosąc do ust mą rękę. — Zaraz, zaraz to uczynię... I podniósł się na-pół z krzesła.
— Albo nie — wymówił — jutro lepiéj. Dziś, w téj chwili, radość mąci mi myśli w głowie... niezdolnym był-bym wypowiedziéć przed matką pani treści mego serca, wyśpiewać przed nią téj pieśni, która mi gra w duszy... Oddalę się: potrzebuję w samotności uspokoić zbuntowane bicia mego serca... potrzebuję w samotném słodkiém marzeniu wychylić powoli kroplę po kropli ten kielich rozkoszy, jaki podałaś mi pani, dając mi swéj miłości, swéj ręki obietnicę... pożegnaj pani matkę swą ode mnie, bo ja nie mam siły... jutro, lub dziś w wieczór, będę tu i może mi daném będzie nazwać cię, pani, moją narzeczoną!..
To rzekłszy, okrył pocałunkami moje ręce i wybiegł z salonu drzwiami, od których siedzieliśmy o kilka kroków zaledwie.
Powstałam, nogi się chwiały pode mną. Znowu więc posłyszałam ten cudowny wyraz: kocham, i drugi, bratni mu, a tak dźwięczny, tak tajemniczo rozkoszny: narzeczona! Pokój ze wszystkiemi swemi sprzętami wirował wkoło mnie i przed sobą nic nie widziałam.
Nagle poczułam się pociągniętą za rękaw; ktoś ujął moję rękę i, sama nie wiedząc jak, znalazłam się w sali jadalnéj z Binią, która, ciągnąc mię za sobą, spiesznie mówiła:
— Piérwszy raz w życiu słuchałam pode drzwiami, ale było to z trwogi o ciebie... przewidywałam, że ci się dziś oświadczy... tak się i stało... przyjęłaś go prawie... nieszczęśliwe dziecko! pójdź-że i zobacz sama...
Tu zatrzymała się i wskazujący palec wyciągnęła ku na-pół otwartym drzwiom od przedpokoju.
Dziś jeszcze, po wielu upłynionych latach, wspomnienie widoku, jaki ujrzałam wówczas, przejmuje mię bolesném uczuciem! dziś jeszcze rumieniec wstydu występuje mi na policzki przy tém wspomnieniu, a na serce kładzie się dłoń mroźna. A jednak wiele już lat upłynęło odtąd, wiele różnych na tym biednym świecie widziałam rzeczy! Cóż więc musiało dziać się ze mną wówczas, wówczas, gdym była tak młoda, świeża duszą, niedoświadczona, tak łatwo i uparcie wierząca!..
Na środku przedpokoju stał pan Lubomir, ubrany już w palto i w kapeluszu na głowie. Przed nim o parę kroków stała garderobiana moja, Zosia, trzymając w ręku żelazko do prasowania. On trzymał drugą jéj rękę i ciągnął ją ku sobie. A twarz jego, mój Boże! jakiż wyraz miała twarz jego! Wstrętny jakiś, brzydki, niepojęty dla mnie, ale taki, że na widok jego twarz moja oblała się ukropem, brwi ściągnęły się mimowoli, powieki kłoniły się w dół pod naciskiem niezmiernego wstydu. Nie spuściłam ich jednak, okropna przejęła mię żądza zobaczenia, usłyszenia wszystkiego.
Zosia, cała w płomieniach, wyrywała się i odwracała głowę. Pan Lubomir nie spuszczając z niéj wzroku i coraz silniéj pociągając ją do siebie, wymówił dość cicho, ale głosem, którego każdy dźwięk przeszywał me serce: Czegoż wyrywasz się, moja śliczna! takie masz piękne, filuterne oczki! pozwól, abym na nie popatrzał!
— Ja nie mam czasu, proszę pana! — odparła dziewczyna, wyrywając się z całéj siły.
— No, co tam, że nie masz czasu! czyż nie możesz poświęcić mi jednéj chwilki! Ja ciebie tak kocham...
Nic więcéj nie widziałam, nic więcéj nie słyszałam...
Ostatni wyraz wpadł mi do piersi, jak kula ognista! ciemno mi się zrobiło w oczach, dłońmi zakryłam płonącą twarz. Posłyszałam, jak Binia zatrzasnęła drzwi do przedpokoju i poczułam, że położyła rękę na mém ramieniu. Słowa, które mówiła do mnie, jak niewyraźne brzmienie dochodziły do mego pojęcia; zrozumiałam tylko, że piastunka moja widziała już nieraz, jak człowiek, w którego szlachetność i miłość uwierzyłam, w podobny sposób zalecał się do mojéj garderobny, i niespokojna o mój los, umyślnie dziś oddaliła z przedpokoju lokajów, a wysłała tam pod jakimś pozorem Zosię, bo była pewną tego, co nastąpiło, i chciała mi oczy otworzyć.
Odjęłam dłonie od twarzy, skrzyżowałam ręce na piersi i stałam nieruchoma, patrząc przed siebie, a nic nie widząc.
Jeden tylko wyraz, ten wielki, święty wyraz: kocham! brzmiał mi wciąż w uchu, ten wyraz zbluźniony, wymówiony do mnie przed chwilą z takim zapałem i taką prawdą w głosie, i jednocześnie temiż ustami rzucony pod nogi pokojówce, na podłogę przedpokoju, z pustym śmiechem i zmysłowém uniesieniem!
Poczułam na ustach uśmiech palący, gorzki, jak piołun; po chwili uśmiech ten rozszerzał się i coraz więcéj palił i bolał, aż roztworzył całkiem moje usta, z których wyszedł śmiech głośny, długi, z saméj głębi piersi, i rozlegający się po obszernéj sali całą gammą o coraz wyższych, przenikliwszych tonach. Upadłam na kanapę, twarz znowu zakryłam dłońmi i śmiałam się ciągle, coraz głośniéj, a w piersi bolało mi coś i jęczało, i ręce czułam całe mokre od łez.
— Co to jest? co to się stało? — posłyszałam przy sobie głos mojéj matki, która przerażona rzuciła się ku mnie, odrywała mi ręce od twarzy i sama rozpinała moję suknią. Wody! wody! — wołała z przerażeniem i kropiła moje skronie orzeźwiającym płynem; ale ja nie przestawałam śmiać się, zdawało-by się, że jakiś demon śmiechu wstąpił we mnie, a ja nie mogłam wyrzucić go z siebie, siliłam się a nie mogłam. Doktora! — wołała moja matka przeszywającym głosem; po tym jéj wykrzykniku słyszałam jeszcze ruch jakiś wkoło siebie; zdawało mi się, że mię niesiono, aż przestałam całkiem słyszéć i czuć.... straciłam przytomność.
Kiedy otworzyłam oczy, leżałam w łóżku rozebrana, a przy mnie stał lekarz z zamyśloną twarzą; matka moja, blada i bardzo smutna, Binia z zapłakanemi oczyma, bez okularów, które snadź zdjęła w przystępie rozpaczy, i z czepkiem opadającym z siwych włosów.
— Niech pani się uspokoi — rzekł lekarz, zwracając się do mojéj matki — niebezpieczeństwa niéma żadnego. Córka pani doświadczyła nerwowego ataku, który żadnych po sobie ważnych nie zostawi następstw, oprócz skłonności doświadczania na przyszłość podobnych. Musiał to być skutek bardzo silnego moralnego wstrząśnienia, a oprócz tego panie tak niszczą swoje zdrowie i rozstrajają systemat nerwowy ciągłą zabawą, bezsennością, wrażeniami światowego życia, że...
Przy ostatnich wyrazach lekarza, matka moja spuściła oczy, fałdy na jéj czole stały się bardzo głębokie; przenikałam, że dręczył ją w głębi wyrzut, jaki sobie czyniła, i niepokój o mnie.
— Zapiszę córce pani uspakajające lekarstwo, ale przedewszystkiém zalecam, aby przez trzy dni najmniéj ani na krok nie opuszczała swego pokoju, nie widywała nikogo, oprócz domowych, i zostawała otoczoną najzupełniejszą ciszą i spokojnością... Systemat nerwowy silnie jest podrażniony; radziłbym nadal powstrzymywać się od bezsennych nocy, częstego gwaru i zabaw, wrażeń działających na wyobraźnią, inaczéj może nastąpić nerwowe osłabienie i rozstrojenie, którego tyle z naszych pań doświadcza, a które z czasem psuje organizm fizyczny i niekorzystnie wpływa nawet na charakter...
Zwrócił się do mnie z pytaniem:
— Pani musisz się czuć osłabioną i doświadczać bólu głowy?
— W istocie, miałam w skroniach ból nieznośny i byłam tak słabą, że zaledwie podnieść się mogłam na łóżku.
Jak tylko lekarz oddalił się, wzięłam rękę mojéj matki i całując ją, rzekłam:
— Moja mamo! proszę cię, abyś tak uczyniła, iżby pan Lubomir nie przestąpił więcéj nigdy progu naszego mieszkania!
Usiadła przy mnie, i długo patrzyła ze łzą w oczach.
— Wiem o wszystkiém — wyrzekła w końcu — Balbina całą rzecz mi opowiedziała. Nie masz szczęścia, moje biedne dziecko, a jednak ja sama łudziłam się.
Znowu pochyliła głowę, jakby wstydziła się i wyrzucała sobie, że nie zdołała ochronić mię od złudzeń i bolesnego rozczarowania.
— To, co cię spotkało — mówiła daléj — to, co widziałaś dziś i co cię tak mocno dotknęło, może liczyć się do powszednich i całkiem zwyczajnych zdarzeń. Nie jedna panna, starsza od ciebie i z innemi pojęciami i żądaniami, zaśmiała-by się tylko z czegoś podobnego, albo-by, co najwięcéj, bardzo lekko się zmartwiła, ale ani-by jéj na myśl przyszło wyrzekać się świetnego maryażu dlatego, że garderobiana jéj przystojna, a narzeczony lubi ładne twarze wszędzie, gdzie je napotka, czy to w salonach, czy w przedpokojach...
— Moja matko! — zawołałam, podnosząc się żywo — czyliż sądzisz, że i ja podobnież uczynić powinnam była? Czyliż-byś chciała, abym oddała czyste, całe, tak żywo i niezmiernie mogące kochać moje serce człowiekowi, który rzuca swoje na wszystkie wiatry świata, pod nogi subretkom i garderobianom...
— Serce? — wyrzekła z wolna moja matka; — czyż myślisz, że u niego serce grało tu najmniejszą rolę w zalotach do twojéj pokojówki?...
— A jednak mówił jéj, że ją kocha! — zawołałam.
— Moje dziecko! — odpowiedziała matka ze smutnym uśmiechem — mężczyźni nie cenią tak, jak my, tego wyrazu; rzucają go często w żarcie, w uniesieniu jakiémkolwiek, na wiatr.
— O, moja mamo! — przerwałam — ja nie chcę człowieka, który mówi, że wyraz ten ceni wysoko a lekceważy go w gruncie; ja nie chcę człowieka, który wyraz ten na wiatr rzuca!...
— I dobrze jest, że nie chcesz takiego człowieka — wyrzekła moja matka po chwili smutnego zamyślenia. — Zapewne, praktycznie biorąc, możesz źle wyjść na tém, możesz nie znaléźć nigdy, a przynajmniéj długo, świetnego losu, jakiego bardzo dla ciebie pragnę; ale, Wacławo moja, ja nie należę do rzędu matek, które pragną z duszy swego dziecka zetrzéć wszystkie wyryte na niéj litery lepszych i wyższych pragnień, a zastąpić je samemi arytmetycznemi cyframi, sprowadzonemi do jednego mianownika materyalnego powodzenia. Sama, będąc w twym wieku, marzyłam, duchem wyrywałam się za obręb otaczającéj mię sfery, śniłam o ideale... znalazłam go, ale i utraciłam własną winą... Wszakże ze snów mojéj młodości i z cierpień późniéjszych zostało we mnie coś, co mi mówi, że dobrze czynisz, szukając po świecie nietylko bogactwa i świetności, ale cnoty i prawdy, coś, co przeszkadza mi gniewać się na ciebie za to, że odrzucasz bogactwo i brzmiące imię dlatego, że razem z niemi nie ujrzałaś szlachetności i prawdziwego uczucia!
To rzekłszy, matka moja pocałowała mię w głowę i odeszła. Zostałam sama w pokoju, o przysłoniętych sztorami oknach, słaba, z bolącą głową, z pustką, która nagle utworzyła się w méj piersi.
W trzy dni potém siedziałam jeszcze, według zalecenia lekarza, w swoim pokoju, z bólem głowy i mocno zmęczona a wzruszona, bo przed chwilą właśnie opowiedziałam historyą katastrofy zaszłéj ze mną i z panem Lubomirem. Helena, która, siedząc naprzeciw mnie, słuchała uważnie, nie przerywała mi ani jedném słowem, tylko od czasu do czasu uśmiechała się właściwym sobie smutno-ironicznym śmiechem. Zdziwi się może ktokolwiek, że tak drażliwe i przykre dla mnie przejście opowiadałam towarzyszce; ale naprzód, jak najczęściéj bywa u bardzo młodych osób, nie miałam tajemnic dla rówiennic moich, z któremi byłam sprzyjaźniona; następnie, Helenka była mi jedną z najsympatyczniejszych i najbliższych towarzyszek; nakoniec była ona znacznie starszą i doświadczeńszą ode mnie, wierzyłam w jéj rozsądek i znajomość ludzi, pragnęłam więc, aby mi wytłómaczyła to, czego dotąd jeszcze w postępowaniu i osobie pana Lubomira zrozumiéć nie mogłam.
— Jeżeli nie w szczególności, to w ogólności przewidziałam to, co mi teraz opowiedziałaś — ozwała się Helenka, gdym skończyłam mówić — byłam pewną, że ulegniesz rozczarowaniu tak prędko, jak uległaś złudzeniu pana Lubomira. Znam go oddawna; był on piérwszym młodym człowiekiem, którego poznałam, i który starał mi się podobać, gdy w świat wyszłam; miałam dla niego dość żywą sympatyą; tak, jak ty, uznawałam go skończonym ideałem, i tak, jak ty również, choć innemi sposobami i zbiegiem innych wypadków, przekonałam się, że jest to sobie wielce tuzinkowe indywiduum, i że cała garść marzeń i westchnień, jaką en l’honeur de lui straciłam, była najzupełniéj próżnym wydatkiem...
— Ależ moja droga! — zawołałam — dlaczegoż tak pięknie mówi? dlaczegoż tak wzniosłe i szlachetne wygłasza zasady i pojęcia?
— Deklamator! — odrzekła krótko Helenka, wzruszając ramionami.
— Czy podobna jednak — wymówiłam jeszcze — aby, mówiąc w ten sposób, człowiek nic a nic nie czuł tego o czém mówi, nic a nic nie obstawał w życiu za tém, co wygłasza? — Helenka uśmiechnęła się po swojemu i znowu ramionami wzruszyła.
— Moja Waciu — wyrzekła — gdybyś była cokolwiek doświadczeńszą, niż jesteś, a cokolwiek mniéj wrażliwą i skłonną do uwierzenia pięknym pozorom, dostrzegła-byś w samych słowach pana Lubomira przesadę, nadętość, więcéj brzmiących wyrazów i frazesów, niż zdrowych i głębokich myśli. Jest to, moja droga, dzwon, wydający z siebie donośne głosy, ale wewnątrz pusty; jest to jeszcze aktor, nie umiejący nawet dobrze na pamięć swojéj roli, ale recytujący ją wielkim głosem i z wielkiemi, gestami dla uczynienia effektu na spektatorów; jest to jeszcze przedewszystkiém nicość chodząca, która, poczuwszy sama w sobie, że jest nicością, a nie chcąc uchodzić przed światem za nią, oblokła się od stóp do głowy w wiele mówiącą melancholią, w romansowe zamyślenie, we wspomnienia przebytych cierpień, w duchową idealność i poetyczność, w cały ten, słowem, arsenał wyuczonych pozycyi, frazesów, spojrzeń, gestów, mimiki, w jakie uzbrajają się zarozumiali a ambitni głupcy, hultaje, chcący posiadać uwielbienie ogólne, a nie myślący o zdobyciu go jakąkolwiek zasługą; pogromcy serc kobiecych, idący do swych celów w romantycznym płaszczu Almawiwy, o melancholijném spojrzeniu Dafnisów i tutti quanti podobnych głupców, hultajów, Donkiszotów i Donżuanów, od których niech każdą z nas broni Bóg i Najświętsza Panna Marya Ostrobramska!
Wypowiedziawszy tę tyradę, Helenka odetchnęła głęboko, bo ból piersi, jakiego doświadczała, utrudniał jéj długie mówienie; ale widząc, że patrzę na nią z lekkiém zdziwieniem, uśmiechnęła się i mówiła daléj:
— Moja droga! Spostrzegam, że dziwisz się, iż mam tyle doświadczenia i umiem tak dobrze rozgatunkować ludzi. Otóż nie dziw się; mam dwadzieścia dwa lata; sześć lat całych i okrągłych żyję już na świecie, jako panna dorosła i na wydaniu; do tego, jak wiesz, mam niezły, choć niezbyt wielki posag, nie jestem zupełnie brzydką, a rodzice moi pragną, abym się co najwięcéj bawiła, jak najładniéj ubierała, jak najświetniéj za mąż poszła i t. d. To wszystko dało mi sposobność poznania wielu ludzi, a że mam z natury dar spostrzegawczy i że długo byłam dręczona takąż żądzą ideałów, jaka ciebie dręczy, zatém... zatém patrzyłam, myślałam, poznawałam i... poznałam. Poznanie to, kto wié? może mi życie kosztować będzie, bo z początku wiele płakałam, potém wiele śmiałam się, a śmiech, wierzaj, więcéj mi zaszkodził od płaczu. Mówiłaś mi, że i ciebie śmiech porwał, gdy zobaczyłaś owę sławną scenę w przedpokoju; to źle! strzeż się podobnego śmiechu, bo mogą cię z czasem piersi boléć, jak mnie bolą, nerwy ci się rozstroją i dostaniesz kaszlu, który bardzo źle wróży... No, ale mniejsza oto! o czém-że to ja chciałam mówić? — ciągnęła Helenka po krótkiéj pauzie, w czasie któréj zakaszlała w istocie — a! o panu Lubomirze! Otóż widzisz, znałam ja niejednego już takiego romantycznego młodzieńca, który śpiewał, ba, czasem i pisał, alias gryzmolił ody pochwalne na cześć miłości, prawił o wiekuistém połączeniu się serc dwojga, o kochaniu do grobowéj deski, o chatce w lesie z ukochaną, a obok tego nie pogardził przystojną twarzą pokojówki i recytował przed nią słowo w słowo, tylko w przystępniejszéj nieco formie, to w garderobie, co téj ukochanéj swojéj prawił w salonie.
I takich jeszcze zdarzyło mi się widziéć, którzy, przesiedziawszy kilka lat w Paryżu i nasłuchawszy się tu i owdzie tego i owego, szerokie mówili kazania o równości wszystkich ludzi pomiędzy sobą, głośno powstawali przeciwko przesądom tego świata, oświadczali, że są rycerzami, gotowymi w każdéj chwili skruszyć kopię z każdym, kto-by się jeszcze przesądów tych miał trzymać, ale gdy nadeszła sposobność wprowadzenia w czyn tych wszystkich pięknie wygłaszanych frazesów... traf! rycerz przemienił się w barana, i ze spuszczonym łbem biegł za swym stadem i beczał, jak inne beczały... Otóż pan Lubomir jest jota w jotę takim Donżuanem, strojącym się w płaszcz Almawiwy i w sentymentalizm pasterzy złotych wieków; takim rycerzem, wojującym językiem, a wobec czynu przemieniającym się w wiernego swemu stadu barana, i w tém-to właśnie leży klucz do zagadki jego całéj moralnéj wartości, redukującéj się do zera, i téj pozornéj sprzeczności pomiędzy słowami jego a postępowaniem.
— Czy jesteś zupełnie przekonana — przerwałam — że pan Lubomir nie miał żadnéj istotnéj słuszności, odmawiając ręki swéj siostry panu Władysławowi N. i że uczynił to jedynie przez dumę i posłuszeństwo zwyczajom, panującym w jego klasie?
— A ty czy jeszcze wątpisz o tém? — zapytała nawzajem Helenka. — Czyliż człowiek, który udaje zapał miłosny, przysięga miłość do grobowéj deski, a w moment potém przeniewierza się własnym słowom w najlekkomyślniejszy i najbrudniejszy sposób, może być pod innemi względami konsekwentnym z samym sobą, szczerze wyznającym w czynie to, co wyznaje i głosi ustami? Nie, moja droga! pan Lubomir nie miał żadnéj słuszności, raniąc tak boleśnie serce biednéj Zosi, i odpychając od niéj jedyną może sposobność uczciwego i prawdziwie szczęśliwego zamążpójścia, jaka jéj się w życiu zdarzyła. Pan N., lubo jest jeszcze młodym, posiada ogólną i ustaloną opinią zacnego, rozumnego i biegłego w swym zawodzie człowieka. Wiem o tém szczegółowo i dokładnie, bo stryj mój, który, jak wiesz, jest bardzo bogaty, ale usposobieniem różni się wielce od mego poczciwego i najlepszego, lecz pełnego kastowych pojęć, ojca, używa zwykle pana N. jako adwokata i niezmiernie go lubi i szanuje. Brat mój stryjeczny, którego nie znasz, bo kształci się teraz w Uniwersytecie, jest najściślejszym pana N. przyjacielem. Przyjeżdżał on właśnie w tych dniach do rodziców, z powodu pewnych spraw familijnych, i widział młodego adwokata w kilka godzin po otrzymanéj przez niego od brata Zosi odmowie. Opowiadał nam, że znalazł go pogrążonego w wielkim i prawdziwym żalu, nad którym jednak panowało poczucie obrażonéj dumy i godności osobistéj. Lubomir bowiem niczém rozumném nie umiał usprawiedliwić swojéj odmowy, a z całego jego znalezienia się i sposobu, w jaki mu ją wyłożył pan N. wniósł, że jedyną przeszkodę do połączenia się jego z Zosią stanowi, w wyobrażeniu jéj brata, pozycya jego społeczna, jako człowieka pracy, który sam sobie winien wszystko i nosi, jak wiadomo, demokratyczne nazwisko, przypominające wyraźnie pochodzenie od zagrodowéj szlachty...
— To okropne! — zawołałam — jaka obłuda! co za nieszczerość! Wszak jeszcze brzmią mi w uchu słowa pana Lubomira:
„Pękają już mury średniowiecznych przesądów, które dzieliły dotąd ludzi na klasy i stany! Dziś praca uszlachetnia! Dziś poczciwy biedak więcéj wart od nieuczciwego bogacza.”
— I tam daléj, i tam daléj! — przerwała mi, śmiejąc się, Helenka. — Frazesy żywcem wyjęte z ust jakiegoś republikańskiego mówcy, albo jakiegoś zrujnowanego markiza, starającego się o córkę bogatego episiera i pragnącego przypodobać się au pauvre diable le riche papa admiracyą rotiury i naprędce włożoną czerwoną czapką. Pan Lubomir przywiózł z sobą z za granicy wszystkie modne formuły o egalizacyi i fraternizacyi, i popisuje się niemi tak, jak Diumasowskiemi apostrofami do miłości, melancholicznemi pozami i tym podobnemi obsłonkami, któremi pragnie pokryć swą istotną nicość, zajaśniéć w towarzystwie i sprawiać swoją, bladą zresztą, osobistością nieustanne efekta; ale gdy idzie o wydanie siostry za człowieka, który nie posiada dóbr i pracuje na kawałek powszedniego chleba, o! wtedy rzecz inna! Wtedy pardon monsieur, vous étes peuple, a moja siostra jest bien née i powinna zostać jaśnie wielmożną panią, nie jakąś tam adwokatową, czy doktorową, czy jakiegokolwiek tam zresztą demokraty i wyrobnika żoną. Inaczéj, jakże-bym spojrzał w oczy światu? Jakże-bym pogodził moję własną wielkość z małością mojego szwagra, le pauvre diable adwokata, czy kogoś tam z tego gatunku?
Co innego, moja droga, mówić, a co innego czynić. Dla mówienia pięknych i górno-brzmiących słów, dosyć jest miéć trochę pamięci i wiele próżności; ale dla dokonania czynu, trzeba odwagi i prawdziwych przekonań, a tych, mój Boże, okazów świat nasz posiada tak mało, jak zoologiczne gabinety białych kruków i czarnych łabędzi...
Ostatnie wyrażenie było ulubioném przez Helenkę porównaniem, gdy mówiła o miłości, szczęściu lub ideałach.
Umilkła i czoło na dłoń spuściwszy, zamyśliła się. Na bladych jéj policzkach wybiły się dwie plamki, z oczu wpatrzonych w posadzkę strzelał smutny a gorący wyraz. Z wielkim smutkiem patrzyłam na nią. Sześć lat, mój Boże, sześć lat tylko życia, spędzonego w ciągłym gwarze zabaw i tłumie ludzi, tak chłodne, bolesne rozczarowanie wlało w tę piękną, myślącą i szlachetną istotę!
Nagle Helenka podniosła głowę i zawołała:
— A propos! zapominam ci téż oznajmić ważną nowinę, la nouvelle du jour, którą od wczoraj cały nasz świat powtarza!
— Cóż to takiego? — zapytałam ciekawie.
— Zenia przyrzekła panu Michałowi...
— Czy już? — zawołałam.
— Już i to po długich wahaniach się — odpowiedziała Helenka. — Stało się to w dniach, gdy byłaś cierpiącą i nie mogłaś widywać nikogo. W braku ciebie, Zenia obrała mię sobie za powiernicę i któregoś dnia wpadła do mnie, jak to wiész ona umié, z trzaskiem drzwi i szelestem sukni, uścisnęła mię i zawołała:
— Czy wiesz? już oświadczył się.
— I cóż mu odpowiedziałaś? — spytałam.
— Rozkazałam mu, aby na decyzyą moję czekał trzy dni!
— A jakąż będzie ta decyzya?
— Alboż ja wiem? zdaje się, że odmówię!
Po téj rozmowie z pół godziny biegała po moim pokoju od okna do drzwi i od drzwi do okna, nic nie mówiąc, a tylko szarpiąc z całéj siły rękawiczkę; potém uścisnęła mię znowu i pojechała, ani wspomniawszy więcéj o panu Michale. Nazajutrz, zaledwie ubrałam się, przyjechała znowu. Była daleko już poważniejszą i, co dziwna, nie miała wcale na twarzy rumieńców. Usiadła ze mną na sofce i ze dwie godziny prawiła mi o różnych rzeczach, o sukniach, o teatrze, o wczorajszym wieczorze, a ani słówka nie wspomniała ani o panu Michale, ani o swojém postanowieniu. Mówiła zaś tak prędko i ciągle, jakby lękała się, abym jéj nie zadała jakiego pytania. Dopiero żegnając się ze mną i zawiązując wstążki od kapelusza, rzekła krótko:
— Czy wiesz? zdaje mi się, że dam mu słowo! — potém, nie czekając mojéj odpowiedzi, pocałowała mię i wybiegła z pokoju. Tego samego dnia wieczorem znowu przyjechała. Biedną rękawiczkę trzymała w ręku, całkiem podartą i poszarpaną.
— Wyobraź sobie! — zawołała zaraz przy wejściu — mama koniecznie chce, abym mu przyrzekła. Emilka odradza, ja sama téż nie chcę go i z pewnością odmówię!... Odmówię! odmówię! — powtórzyła kilka razy, szarpiąc nieszczęśliwą rękawiczkę; porozmawiała jeszcze ze mną parę minut o rzeczach obojętnych, nie chcąc nawet usiąść, i uciekła. Wczoraj byłyśmy z mamą u jéj matki, a w czasie, gdy starsze panie usiadły na kanapie i zajęły się rozmową, Zenia pociągnęła mię do swego pokoju i, chwytając moję rękę, rzekła: — Czy wiesz? już przyrzekłam! — Poczém zakryła twarz chusteczką i w głos się rozpłakała. Emilka była także bardzo smutna i łzy miała w oczach. Przyznam się, że żałuję Zeni; dobra to bardzo i nie głupia dziewczyna, a przewiduję, że nie będzie wcale szczęśliwą, jeśli danie słowa przyszłemu małżonkowi tyle ją walki i bólu kosztowało...
Zaledwie Helenka skończyła mówić, gdy z trzaskiem i na oścież otworzyły się drzwi, a do pokoju weszły: Emilka i Zenia. Przy piérwszych powitaniach i uściśnieniach uważałam, że twarz Zeni miała wyraz rozpromienienia i wesołości. Usiadła przy mnie i zapytała z cicha: — Czy wiesz, Waciu, co w tych dniach zaszło ze mną? — Wiem — odpowiedziałam, patrząc ze zdziwieniem na jéj rumianą twarz i śmiejące się oczy. — A więc wszystkie już wiecie o tém! — zawołała głośno Zenia, zrywając się z kozetki, — niéma więc sekretu? Idę za mąż! ślub odbędzie się w ostatnią niedzielę karnawału, a ponieważ dzieli nas od niéj kilka zaledwie tygodni, jesteśmy z Emilką literalnie zarzucone robotą i kłopotami...
— Kłopotami około czego? — przerwałam.
— Około wyprawy mojéj! — zawołała Zenia, biegając po pokoju, i żywo gestykulując, mówiła daléj: — Myślicie może, iż to jest rzecz łatwa zrobić wyprawę! Otóż mylicie się; i ja tak myślałam, ale widzę teraz, że się myliłam. Grand Dieu! jakaż to praca! Mama, Emilka i ja, we trzy, zaledwie będziemy mogły wydołać zadaniu. Zaczęło się to dopiéro od wczoraj, a już mam głowę przewróconą od tego huku, stuku, jeżdżenia, targowania się, kupowania, przymierzania, a cóż to daléj będzie? Przyjdzie chyba zapomniéć o Bożym świecie...
— I o narzeczonym — przerwała, śmiéjąc się, Helenka.
— Ja sobie swoją drogą, a on swoją — odpowiedziała Zenia — ja kupuję suknie, koronki, szale, biżuterye, kapelusze, czepeczki i t. d., a on pojechał kupować powozy, konie, liberye, meble, zwierciadła i t. d., i nie zobaczymy się, aż w wigilią ślubu.
— Jakto? — zawołałam — nie zobaczysz narzeczonego, aż w wigilią ślubu?
— A na co mi on potrzebny? — zawołała Zenia; — przeszkadzał-by mi tylko w robieniu sprawunków.
— I nie będzie ci za nim tęskno? — spytałam.
Zenia zrobiła drwiąco-wesołą minkę.
— Zeniu — ze smutkiem wyrzekła Emilka — gdybyś kochała pana Michała, nie tak-byś mówiła...
Zenia obie ręce do uszu podniosła.
— Moja Emilko! — zawołała — już ty mi dość nagadałaś o tych swoich kochaniach i niekochaniach, straconych marzeniach, przyszłych nieszczęściach i tym podobnych rzeczach, o których więcéj słyszéć nie chcę. Daj mi już raz święty pokój z tym swoim: „ależ ty go nie kochasz!” Słyszałaś przecie, jak mama mówiła, że l’amour viendra après le mariage! Wprawdzie, między nami mówiąc, nie bardzo ja w to wierzę, aby francuzkie to przysłowie sprawdziło się na mnie, i abym miała po ślubie zapłonąć gorącą miłością dla mego przyszłego małżonka. Ale stało się! rzecz zdecydowana! nie kocham wprawdzie pana Michała, ale nie mam téż do niego antypatyi i uważam go za dobrego i poczciwego człowieka. Przytém, zostając jego żoną, otrzymam pewność, że nie będę już nigdy starą panną, co przy moich problematycznych wdziękach i problematyczniejszym posagu było bardzo możebném. Jako mężatka, będę miała niezależną w świecie pozycyą, swobodę rozporządzenia się wszystkim, co będzie do mnie należało, i mnóztwo przyjemności, rozrywek, zabaw, których pan Michał z pewnością mi dostarczy, bo kocha mnie i jest dobry i bogaty...
— A serce? — ozwała się z wolna Emilka.
— A obowiązki? — powtórzyła za nią Helenka.
Zenia znowu przycisnęła uszy rękoma.
— I znowu te wielkie wyrazy! — zawołała. — I kiedyż dacie mi już święty z niemi pokój? Serce? wielka mi rzecz! Jeżeli chcecie wiedziéć, to teraz nic a nic nie czuję, że mam w sobie to niespokojne narzędzie kochania...
— A jak poczujesz, że je masz, a będzie już po ślubie? — zapytała Emilka.
— Alors nous verrons! — z komiczną powagą odrzekła Zenia.
To rzekłszy, pożegnała się ze mną i z Helenką, i pociągnęła z sobą siostrę, mówiąc, że mają jeszcze do zrobienia przed obiadem kilka sprawunków. Wkrótce po nich i Helenka mię opuściła.
Gdy zostałam sama, długo myślałam o Zeni i jéj dziwném dla mnie usposobieniu. Dotąd wyraz „narzeczona” przedstawiał mi zawsze dziewicę, całą przejętą głębokiém a świętém wzruszeniem, więcéj zamyśloną, niż wesołą, z trwogą i nadzieją zarazem marzącą o téj nieznanéj przyszłości, odsłaniającéj przed nią rożek swéj tajemniczéj zasłony, nie mogącą ani na dzień jeden bez bólu rozstać się z wybranym swego serca. Tak wyobrażałam sobie zwykle narzeczoną. I otóż ujrzałam dziewicę, która przed dwoma dniami tém mianem się przyoblokła, i jakże ujrzałam ją różną od narzeczonéj, co się zjawiła w méj wyobraźni! Pośród aksamitów, koronek i szalów, mających składać pyszną wyprawę, fruwała ona lekko, jak motyl, serca nie czując w piersi, do przyszłości mówiąc lekkomyślnie: Alors nous verrons!
Narzeczony jéj, o kilkadziesiąt mil oddalony, skupował także powozy, konie, liberyą; a pożegnawszy się w tym dniu uroczystym, gdy ona mu powiedziała: będę twoją! zobaczą się dopiéro z sobą aż w wigilią ślubu!... I nie tęskno jéj za nim, i ze śmiechem mówi ona: „a na cóż mi on potrzebny?”
— Nie! — zawołałam w myśli — jabym nie taką była narzeczoną! Jabym z wybranym moim długie, długie spędzać musiała godziny, aby ducha jego tak ściśle, tak ściśle ze swoim zespolić, iżby już byli jak bracia rodzeni. Jabym narzeczonemu memu tyle, tyle rzeczy do opowiedzenia miała i pragnęła-bym słuchać go w cichych minutach zmroku, jak-by mi mówił o wszystkiém, co żyje na niebie i ziemi, o ludzkości ogromnéj, kraju kochanym, czynach i cnotach wielkich, i o sobie, i o tém, jak mię kocha! A jabym pytała jego, jaką będzie ta nasza przyszłość wspólna, ta droga, na którą on mię wprowadzi? Czy na wzór ptaków, co z rozpiętemi skrzydłami kołyszą się pod niebem wysokiém, dusze nasze, nierozłączone z sobą, uniosą się nad poziom pospolitości, górnych wyżyn cnót i czynów dosięgną? Czy serca nasze, pod blaskiem i ciepłem uczucia, wiecznie kwitnąć będą miłością i poezyą, jak kwiaty purpurą i bielą kwitną pod słońca promieniem? I pytała-bym go jeszcze: czy bardzo kocha mię? czy lubi kolor moich włosów? czy w oczach moich odgaduje mą miłość? I prosiłabym, aby spojrzał na mnie, a gdyby już to uczynił, czytała-bym w jego oczach przyszłość mego życia, szczęście mego serca, spełnienie moich przeczuć, wiarę mego umysłu... I gdzież-by mi już po tém wszystkiém było myśléć o wyprawie! Niech-by już sobie o niéj myślał kto chciał, jabym myślała o nim i o przyszłości.
Tak marzyłam długo, gdy nagle ocknęłam się. Z marzeń moich obudziła mię myśl, że może nigdy dziać się tak ze mną nie będzie, że może nigdy niczyją nie będę narzeczoną!
Wszak dwa razy już w życiu przekonałam się, że mogę kochać takiego człowieka, w którego wielkość, zacność i rozum bez granic uwierzę. Z upadkiem wiary téj, więdnie we mnie kwiat uczucia. Mogę tylko ukochać człowieka z piękną duszą... dlaczego tak jest? Wie o tém chyba jeden Bóg, który stworzył moję duszę. A takiego człowieka czy spotkam kiedy na drodze mojéj? Ludzie tacy, to białe kruki, mówi Helenka.
A jeszcze czy którykolwiek z takich ludzi zechce zbliżyć się do mnie i będzie mógł mnie ukochać? Czy każden z nich nie weźmie mię za lalkę ustrojoną, za próżną i wietrzną istotę, kochającą tylko zabawy i błyskotki i upędzającą się za tém, co się zwie w świecie świetnym maryażem? I czy każdy z nich, wziąwszy mię za taką, nie ominie z lekceważeniem, co najwięcéj z litością? Wszak i Helenka mówi, że tak zwykle bywa na świecie.
Można więc przejść życie całe, nie spotkawszy dusz bratnich, lub rozminąwszy się z niemi na rozstajnych drogach, zapoznając lub będąc zapoznaną.
Więc może kiedy, po latach wielu, z pooraném czołem i przygasłemi oczyma, usiądę, jak babka Ludgarda, przed oknem o widniejącym kawałku nieba, i patrzéć będę, jak w klatce swéj trzepocą ptaszki niewolne, a drżące od niewypłakanéj tęsknoty usta moje wyszepcą nad brzegiem mogiły: postarzałam, życie przebyłam sama jedna, nikt mię nigdy nie kochał!...
Karnawał wrzał w całéj sile; rozmaite zabawy, wieczory, teatra, koncerty, obiady i kuligi następowały po sobie nieprzerwanym szeregiem; ale ja nie odzyskałam już uprzedniéj méj wesołości, dziecinnego upojenia i zachwycenia, jakie mię wprzódy tak często ogarniało. Bawiłam się, bo nie wiedziałam, cobym innego czynić mogła, zostając pośród ludzi, którzy także wciąż się bawili. Zresztą, na zabawy te wiodła mię jeszcze matka moja, coraz smutniejsza, z coraz częstszą chmurą na czole, nie mniéj jednak z nadzieją doścignięcia swego celu, to jest: świetnego wydania mnie za mąż. Bawiłam się więc, ale tylko pozornie, w duszy zaś częściéj bywałam smutna, niż wesoła, a wszędzie i zawsze, śród balowego blasku, przy dźwiękach koncertowéj orkiestry, w loży teatralnéj i w salonie matki méj, napełnionym wizytującemi nas osobami, zawsze, nieustannie czułam, że mi braknie czegoś, czegoś niezbędnie potrzebnego mi do życia. Chwilami poczuwałam okropną pustkę w piersi, przestawałam, wedle wyrażenia Zeni: „czuć, że mam serce w sobie”; zdrowie moje zaczęło chwiać się, czułam się fizycznie słabszą, niż dawniéj, doświadczałam częstszych bólów głowy, i ogarniała mię drażliwość nerwowa, że wystarczało silniéj trochę podniesionego głosu, niespodzianego stuknięcia lub kilku smutnych akordów muzycznych, aby wywołać z méj piersi mimowolny krzyk przestrachu, albo pobudzić mię do płaczu.
W całéj istocie mojéj czułam rozstrój fizyczny i moralny, stopniowe opadanie z sił, niezgodę z samą sobą i z tém, co mię otaczało.
Nieraz po bezsennéj, śród zabawy i tańca spędzonéj nocy, budziłam się z rana ze snów przerywanych i niespokojnych z ciężką głową, zmęczona, i patrzyłam, jak za oknem śnieg białemi płatami spadał na ziemię z białych obłoków, i pomimo, że termometr wskazywał w pokoju szesnaście stopni ciepła, czułam nawskróś przeszywające mię zimno. Śniegowe szmaty z wolna i cicho opuszczały się ku ziemi, martwą, monotonną bielą pokrywając dachy i ulice miasta, a mnie zdejmowała niezmierna tęsknota za wiosną, zielenią, ciepłem, rojami motyli. I zdawało mi się, że nigdy już ziemia nie wydobędzie się z pod swego zimnego, grobowego całunu, że nigdy natura nie odkwitnie nowém życiem, że wiosna nigdy nie wróci... Teraz rozumiem, że nie do téj-to wiosny, co stroi pola w kwiaty i gaje w motyle, tęskniłam, ale do téj, co uleciała z mojéj własnéj piersi, razem z wiarą moją dziecięcą, z niespełnioném marzeniem mego serca...
Niekiedy niecierpliwą ręką rozchylałam firankę, zasłaniającą okno, i patrzyłam w dół na ulicę, kędy roił się tłum ludzi czynnych, śpieszących się, zatrudnionych dziennemi sprawami. Porywała mię wówczas chęć zejścia tam na dół, rzucenia się między tych ludzi, odetchnięcia szeroko powietrzem, wolném od woni kadzideł i perfum, poszukania na twarzach nieznanych tego, czego na tych, co mię otaczały, dojrzéć nie mogłam. Wkładałam futro i kapelusz i zbiegałam ze wschodów, ale, niestety, za mną zawsze i nieodmiennie stąpał wielkiéj statury lokaj, w długim, błyszczącym guzami surducie, z olbrzymim futrzanym kołnierzem na barkach, w wysokim kapeluszu, przepasanym błyszczącym galonem. Niecierpliwił mię ten wiekuisty Sanszo-Pansza, przywiązany do moich kroków; pytałam siebie: na co mi potrzebna ta eskorta paradna, odejmująca mi swobodę i zwracająca na mnie oczy przechodniów? Idąc ulicą, słyszałam nieustannie za sobą stąpania jego, niby miarowy chód więziennego stróża, i czułam ciągle unoszący się za mną w powietrzu wysoki kapelusz, przepasany srebrnym galonem. Przychodziło mi na myśl, że ten paradny i błyszczący szychem mój dozorca naśmiewa się ze mnie w duchu, widząc, jak bez celu przechodzę z ulicy w ulicę, albo, co gorzéj, złorzeczy mi, że wyrwawszy go ze słodkiego przedpokojowego far-niente, zadaję mu fatygę bez żadnego wyraźnego powodu. Krępował on nietylko moje kroki, ale i myśli nieustanną troskliwością i uniżonością, do jakiéj czuł się obowiązanym. Gdy rozmijałam się z kilku razem ludźmi, wysuwał z za mnie długie swe ramię i torował mi drogę, nielitościwie nieraz usuwając, odpychając ode mnie tych, którzy z ubrania wydawali mu się pospólstwem.
Kiedy zstępowałam z chodnika, pośpiesznie podawał mi ramię, abym się nie poślizgnęła; kiedy chciałam skręcić na jaką boczną mniejszą ulicę, przestrzegał mię, że znajdę ślizkie lub błotniste przejście, i że tamtędy sam gmin tylko zwykle chodzi.
Gniewała mię i niecierpliwiła ta uciążliwa asystencya; z powodu jéj, wracałam do domu prędzéj, niż chciałam, nie orzeźwiona swobodnym ruchem, nie pocieszona żadnym z tych widoków, dla których właśnie pragnęłam przechadzki; ale nazajutrz, jeśli znowu wyjść na miasto chciałam, lokaj znowu szedł za mną. Było to konieczne i nieuniknione, bo tak kazał zwyczaj, bo w kodexie światowych prawideł stało wyraźnie zapisane prawo: że panna, dobrze wychowana, nie ma wychodzić pieszo na miasto bez towarzystwa starszych osób, a jeśli i czyni to w ostateczności, to już nieodmiennie powinna miéć za sobą lokaja, stąpającego za nią miarowym krokiem i ubranego w wysoki kapelusz z galonem. Inaczéj grozi jéj niebezpieczeństwo popadnięcia pod wyrok kodexu karnego, to jest, podejrzeń i obmów świata.
Wracałam téż do domu, zmęczona fizycznie, ale moralnie niepocieszona i niewzmocniona. Twarz moja za każdym razem była bledszą, a na ustach błądził coraz wyraźniejszy uśmiech ironii. Chłodne rozczarowanie coraz głębiéj wnikało w moje wnętrze, mara zwątpienia coraz szerzéj ogarniała mię swemi lodowatemi ramionami.
A gdy z tą bladością na twarzy, z tym chłodnym ironicznym uśmiechem na ustach, a z okiem zwilżoném mimowolną żałością, wchodziłam do salonów, jeden już tylko rozlegał się okrzyk pochwały i admiracyi. Mówiono, że staję się coraz piękniejszą, że jestem niepospolitą, interesującą, że mam w sobie coś zagadkowego i tajemniczego, co pociąga i przykuwa do mnie oczy. Ubiór mój nawet i sposób tańczenia zwracał powszechną uwagę i wyróżniał się od tła ogólnego. Tańczyłam bowiem bez zapału, bez chęci prawie, bez uprzedniéj swobody myśli i wesołości, co wlewało w moje ruchy pewne zaniedbanie, pewną powolność i powagę, a wszyscy znajdowali w tém szczyt elegancyi i wdzięku. Do stroju téż zaczęłam coraz częściéj używać ciemnych kolorów, — jasne i krzyczące barwy raziły mię sprzecznością z wewnętrzném mém usposobieniem; coraz mniéj wkładałam na siebie błyskotek i kwiatów, a natomiast coraz fantastyczniéj układałam sobie włosy, coraz niepospolitsze i, zamiast do ogólnéj mody, do mych własnych gustów zastosowane, wynajdywałam kroje sukien, mimowolnie może szukając w posągowym układzie włosów, lub malowniczych fałdach materyi, téj szlachetności i powagi, któréj pragnęłam i szukałam po świecie.
Na zabawach roje młodych ludzi otaczały mię ciągle.
Byłam zasypywana adoracyami, pochwałami, komplementami, bukietami, ognistemi wejrzeniami i wszelkiego rodzaju hołdami. Wóz mój tryumfalny liczył najwięcéj zaprzężonych do niego niewolników, a nie brakło téż i konkurentów na seryo. Smutny stan majątkowy mojéj matki w części tylko i to nie ogólnie był znanym. Matka moja bowiem z niezmierną zręcznością umiała łatać i naprawiać tę złocistą szatę świetnéj pozycyi, która z niéj opadała, i trzeba było bardzo wprawnego oka, aby pod otaczającym nas zbytkiem i wykwintem dojrzéć blizką a nieuchronną ruinę. Zajście téż nasze i poróżnienie się z babką Hortensyą, nie wszystkim wiadome, „utonęło w zapomnienia fali”; nikt nie wiedział o tém, w jak przykry i z trudnością dający się naprawić sposób stosunki z nią nasze zostały zerwane, a tylko głoszono ogólnie, że mam babkę bezdzietną i bardzo bogatą, po któréj niewątpliwie otrzymam znaczny spadek. Uchodziłam więc nietylko za piękną i powabną, ale i za bogatą pannę. A cóż dziwnego, że ten ostatni warunek, w połączeniu z piérwszemi, skłonił nawet najsławniejszego w towarzystwie naszém bałamuta, owego pogromcę serc, którego hołdy odebrałam naiwnéj parafiance, Józi, młodego, przystojnego i modnego pana Alexandra, do wyrażenia przed moją matką najgorętszéj o moję rękę prośby. Matka zakomunikowała mi wyrazy pana Alexandra, pytając z pewnym niepokojem: czy i ten jeszcze maryaż odrzucę, jak inne? Prosiłam ją, aby w mojém imieniu odmówiła panu Alexandrowi. Była to znowu sposobność zrobienia dobréj partyi, ale ja jéj przyjąć nie mogłam.
Nie kochałam... nie wierzyłam...
Matka moja nie sprzeciwiała się memu postanowieniu, nie nalegała na mnie ani jedném słowem, tylko, posławszy panu Alexandrowi listowną odmowną odpowiedź, przez kilka dni była bardzo smutną.
Z panem Lubomirem stosunki moje skończyły się w sposób bardzo prosty. Kilka razy usłyszawszy w przedpokoju naszym, fatalne dla wszystkich konkurentów téj ziemi, wyrazy: „Panie nie przyjmują” starał się jeszcze przybliżyć do mnie w towarzystwach. Ale spotkał we mnie tak chłodną obojętność, tak lodowatą ironią, że, widząc, iż dalsze próby na nic-by się nie przydały, zaczął trzymać się w ceremonialnéj ode mnie odległości i tylko gęstszą jeszcze orzucił się zasłoną melancholii i głośniejsze wypowiadał tyrady o niestałości kobiet, braku prawdziwéj miłości w świecie i t. d. Utrzymywano powszechnie, że dostał ode mnie harbuza, i znajdowały się nawet litościwe dusze, co się nad nim użalały, i inne, gruntowniéj myślące, co miały mi za złe, iż odrzuciłam sposobność świetnego maryażu, bez żadnego wyraźnego powodu. Ja zaś czułam się dla niego tak obojętną, jak gdybym nigdy ani iskry sympatyi ku niemu nie miała. I owszem, gdy zasłona złudzenia spadła z mych oczu, górnobrzmiące frazesy pana Lubomira śmiech we mnie obudzały, i patrzyłam na niego, jak na komedyanta, który, wedle słów Helenki, ustroił się w płaszcz Almawiwy i w spojrzenia Dafnisów, aby pokryć istotną swą nicość i sprawiać efekt powtarzaniem bezmyślném zdań, zasłyszanych na bruku paryzkim. Oprócz mnie, znajdowała się w towarzystwie naszém inna jeszcze, mocno zmieniona osoba. Była to Zosia.
Pa bolesném przejściu, jakiego byłam świadkiem, straciła ona całkiem żywość układu i świeżość twarzy, jakie ją cechowały wprzódy. Wydawała się zupełnie spokojną, ale biernym spokojem apatyi i przygnębienia. Zwykła jéj łagodność przybrała pozór nieledwie niedołężności; zdawało się, że każdy mógłby kierować nią według woli, tak wyglądała bezsilnie, jakby strwożona. Spostrzegłam, że unikała mego towarzystwa, przestała często mię odwiedzać i w ogóle wyraźny żal ku mnie czuła za to, że usunęłam od siebie jéj brata.
Do tego brata lgnęła więcéj, niż kiedy. Na podobieństwo spłoszonéj ptaszyny, tuliła się do niego, zawieszała się na jego ramieniu, ścigała go oczyma, jakby w nim jednym widząc pociechę i tarczę opiekuńczą. Dziwiło mię to z razu, ale wkrótce dowiedziałam się od innych towarzyszek, wtajemniczonych w domowe życie Zosi, że od czasu oświadczyn o nią pana Władysława, wujowstwo jéj, mianowicie wujenka, byli dla niéj bardzo surowi, więcéj niż kiedy krępowali jéj kroki, obawiając się, aby nie popełniła mezaliansu, a pan Lubomir pocieszał ją śród tych przykrości domowych, bronił od napaści i surowych napomnień opiekunów i przez to posiadł nad nią wpływ większy jeszcze, niż wprzódy. Mówiono mi także, iż pan Lubomir zręcznie ułożoną bajką przekonał Zosię o winie jéj ukochanego, i o tém, że on jéj nie wart. Długo podobno nie chciała mu wierzyć, ale brat był z nią ciągle, a kochanek oddalił się i, powodowany obrażoną dumą, lub troskliwością o jéj spokój, nie szukał nawet więcéj sposobu zbliżenia się; biada więc nieobecnym! Zosia, kochająca brata, uwielbiając go całą duszą, złudzona jego pięknemi słowami, wdzięczna za czułość braterską, jaką jéj okazywał, uwierzyła mu, pożegnała czarowny obraz piérwszéj miłości i, słaba, strwożona jak dziecko, zmęczona walką większą nad jéj dziecięce siły, poddała się całkiem kierunkowi tego, który tyle łez wycisnął z jéj oczu, który, jak pokazała przyszłość, miał tym postępkiem swym zwichnąć całe jéj życie. Zenia była pogrążona w kupowaniu wyprawy, Emilka pomagała jéj całemi siłami w wielkiém dziele, od którego, zdawało-by się, że cały przyszły los młodéj narzeczonéj zależał. Raz, przyjechawszy do nich, znalazłam je obie literalnie zarzucone stosami towarów, rozłożonych po stołach, kanapach i dywanach. Zenia stała przed zwierciadłem, przymierzając suknią, przed chwilą przyniesioną przez krawca, który stał o kilka kroków i z zamiłowaniem przyglądał się dziełu rąk swoich. Była to pyszna suknia z aksamitu, niezmiernie długa, ozdobiona koronkami delikatności pajęczéj. Ujrzawszy w zwierciedle mnie wchodzącą, Zenia odwróciła się i zawołała:
— Patrz, Wacławo! co za przepyszna suknia! Pan Ryger (tak się nazywał najmodniejszy nasz krawiec) wybornie mi ją zrobił. Co za gatunek aksamitu! jaki kolor! jaka długość imponująca! a koronki? spodziewam się, że nie masz im nic do zarzucenia!
Mówiąc to wszystko, Zenia przeszła się parę razy po pokoju, nadając swym krokom pewną powagę, tak, jakby wyobrażała sobie, że jest już mężatką i oddaje piérwsze ceremonialne wizyty w swéj kosztownéj i wspaniałéj sukni.
— Dodajcie do tego — mówiła, stojąc naprzeciw mnie i Emilii — dodajcie do tego piękny, złoty lub brylantowy, garnitur, parę ponsowych lub białych kamelii we włosach, a przyznacie, że będzie to toaleta świetna, i że gdyby najbrzydsza w świecie istota ją włożyła, dodała-by jéj ona powagi i wdzięków. Łącząc czyn do wyrazów, ze zwykłą sobie żywością odsunęła szufladę toalety, i wydostawszy parę pudełek, spięła pod szyją koronkę kosztowną złotą broszą, takież kolczyki włożyła w uszy, rękę ustroiła bransoletą, błyszczącą rubinami, a we włosy wpięła dwie ponsowe kamelie. Poczém stanęła na środku pokoju z błyszczącemi od radości oczyma, z podniesioną głową, ze wzmożonym rumieńcem na twarzy, i tryumfująco patrzyła na nas i na admirującego ją wyraźnie krawca. Nie wiem, czemu nie podzielałam wcale ukontentowania Zeni; przeciwnie, smutne jakieś uczucie spadło mi na serce i znowu pomyślałam w głębi ducha: o, ja nie taką była-bym narzeczoną! Zenia spostrzegła snać, że strojem swym nie wzbudza we mnie zachwytu, i przeniknęła myśl moję, bo bystro na mnie spojrzała i posmutniała w mgnieniu oka.
Zaczęła pośpiesznie zdejmować z siebie broszę, bransoletę i kwiaty, a zwracając się do mnie i do Emilki zarazem, rzekła:
— Moje drogie! widzę, że macie mię za próżną i lekkomyślną istotę! Otóż mylicie się! lubię piękny strój, bo wyobrażam sobie, że staję się w nim poetyczniejszą i mniéj pospolitą, niż w zwykłém codzienném ubraniu. Nie uwierzycie, jak lubię marzyć o tém, że, gdy ubrana w powłóczystą aksamitną suknią, z białym kwiatem niedbale wpiętym we włosy, wejdę do salonu, blada, jeśli to ze mną może być kiedykolwiek, smutna trochę, zamyślona, wszyscy ujrzą we mnie żyjący portret jednéj z tych zajmujących, idealnych, tajemniczych heroin romansów.
— Otóż i wyjeżdżają na scenę heroiny romansów! — zawołała ze śmiechem Emilka.
— Tak — z komicznym zapałem odparła Zenia — chcę być podobną do któréjkolwiek z tych heroin, chcę zaciekawiać, interesować, sprawiać effekt, cierpiéć, tęsknić, ale marzyć i widziéć kogoś, kto-by cierpiał także, umierał z miłości dla mnie.
— Wzdychał do twego serca, zawieszonego na promieniu księżyca — wtrąciłam.
— Tak — potwierdziła Zenia — ażeby wzdychał do mego serca, zawieszonego na promieniu księżyca, karmił je westchnieniami, ideałami, poezyą...
— Zeniu! Zeniu! — przerwała Emilka, wskazując siostrze spojrzeniem krawca, który słuchał całéj rozmowy z szeroko otwartémi oczyma. Zenia spostrzegła się, ochłonęła i umilkła, a w téj saméj chwili otworzyły się drzwi i pokój napełnił się całym batalionem kupców, rękawiczników, szewców, szwaczek i magazynierek.
Uciekłam i nieprędko już potém odwiedziłam dwie siostry. Pomimo przyjaźni, jaka nas łączyła, młoda narzeczona, całkiem zakopana w gałgankach i błyskotkach, dziwacznie rozmarzona, wyzywająca przyszłe cierpienia nierozważnemi słowy, nie mająca dla narzeczonego ani jednego westchnienia tęsknoty, ani jednego wspomnienia życzliwości, przykre na mnie czyniła wrażenie.
Wesele Zeni miało być huczne i świetne; matka jéj i pan Henryk zawczasu już rozsyłali na wsze strony zaproszenia, wzywające do asystowania uroczystemu aktowi wszystkich krewnych, przyjaciół i znajomych familii.
Wiedząc o tych przygotowaniach, z góry wyobrażałam już sobie, w jak niebiańskie zachwycenie wprowadzić miały nowiuteńkiego pana Michała świetne i stare nazwiska owéj parantelli przyszłéj jego żony, które w czasie wesela wygalonowani lokaje wygłaszać będą z progu salonów. Zabawa weselna miała być urządzona jak najwspanialéj, a ku większemu jéj splendorowi obmyślono, aby zwykłe tańce urozmaicone były muzykalno-wokalnym koncertem. Koncert ten miały wykonać dwie panny, pięknie grające na fortepianie, ktoś z mężczyzn, biegle władający smyczkiem, i dwa głosy, z których jeden był kobiecym sopranem, drugi męzkim tenorem. Do rzędu fortepianistek mnie zaliczono; pani S. osobiście i usilnie prosiła mnie i mojéj matki, abym na weselu jéj córki wystąpiła z muzyką, na co chętnie przystałyśmy obie. Matka moja bowiem rada była w swéj macierzyńskiéj dumie, że będę miała sposobność ukazać mój talent przed liczném zebraniem, ja zaś myślałam, że uczynię przez to przysługę wychodzącéj za mąż towarzyszce.
W wigilią ślubu odbył się u Zeni, tak zwany, wieczór dziewiczy, na który zaproszone zostały wszystkie znajome jéj panny. Nikt z mężczyzn nie należał do naszego koła, bo pan młody w tymże samym czasie wyprawiał u siebie wieczór kawalerski i zaprosił całą męzką połowę towarzystwa.
Było coś poetycznego i rzewnego w tym obchodzie przedślubnym, w czasie którego kilkanaście młodych dziewic otoczyło towarzyszkę i przyjaciółkę, spędzającą ostatni wieczór w ich swobodném dziewiczém kole.
Jutro otworzą się przed nią wrota innego życia, jutro z rozwiniętemi żaglami wpłynie ona w tę krainę przyszłości, którą mogiła już tylko zakończy. Jutro będzie ona mieszkanką tego tajemniczego pays de l’inconnu, w którém spotka ją szczęście, czy cierpienie całego życia, któż przepowié? Dziś jest ona jeszcze naszą dziewicą, siostrą, towarzyszką, przyjaciółką, miłą i dobrą powiernicą wpółdziecięcych smutków naszych i radości. Dziś zatém otoczmy ją kołem serdeczném, obejmijmy ramionami, okrywajmy pocałunkami to czoło, wolne dotąd od chmur, a nad którém wiszą może burze i gromy życia. Dziś kochajmy ją całą siłą naszych serc młodych, bo któż wié, co ją czeka w téj nieznanéj, tajemniczéj, dalekiéj przyszłości, ku któréj dąży? Niech w przyszłość tę zabierze ona z sobą wspomnienie tego wieczoru, spędzonego z siostrami; niech to wspomnienie w czekające ją ciemne chwile przynosi błysk niewinnéj, młodéj przyjaźni; niech będzie iskrą i promykiem dla jéj serca wtedy, gdy mu na świecie zabraknie ciepła i światła! Pomimo licznego grona zebranych osób, cicho i uroczysto było w obszernych, nawpół tylko oświetlonych, salonach. W paradnym salonie, wkoło kanapy zasiadło kilka matek i opiekunek, towarzyszących córkom lub kuzynkom, i rozmawiało z sobą po cichu. Twarze ich były poważniejsze niż zwykle, głosy zniżały się mimowoli. Często milkły wszystkie, rozmowa przerywała się, i tylko oczy z zamyśleniem patrzały w przestrzeń, niby na punkt jakiś, niewidzialny a oddalony. Może ten dzień, który jednéj z przytomnych tam młodych istot zamykał swobodną dziewiczą epokę, każdéj z tych kobiet, zbliżających się ku starości, przywodził na pamięć podobny dzień jéj życia; może, patrząc przed siebie zamyślonemi oczyma, każda z nich przypominała sobie, jak jéj w tym dniu serce uderzało żywo miłością, niepokojem, nadzieją, i rachowała w myśli bóle, zawody, cierpienia, które spotkały ją późniéj na téj drodze, na jaką wchodziła z wieńcem ślubnym na głowie, śród śpiewów i pocałunków towarzyszek?
Po środku przyległego salonu postawiono duży okrągły stół, a na nim umieszczono dwie wielkie srebrne tace z piętrzącemi się stosami mirtowych gałązek. Wkoło stołu zasiadło kilkanaście młodych panien w jednostajnym prawie stroju, bo umówiłyśmy się już wprzódy, że będziemy wszystkie ubrane w proste suknie z białego muślinu, które wydawały się najstosowniejszemi dla téj dziewiczéj uroczystości. Każda z nas zabierała z tacy garść gałązek i układała je w drobne bukieciki przewiązując każdy białą wstążeczką. Bukieciki te przeznaczone były dla ślubnéj asystencyi, a wiązanie ich było obowiązkiem młodych towarzyszek i niejako celem dziewiczego wieczoru; ślubny zaś panny młodéj wianeczek upleść powinna była siostra jéj, lub najbliższa przyjaciółka.
Dziwnie jakoś ciche i uroczyste było dziś to nasze koło. Ani gwaru, ani muzyki. Na każdéj prawie z naszych twarzy przesuwało się wzruszenie i migotała zaduma; fortepian stał zamknięty, jakby także zamyślony, — nikt go snadź dziś nie poruszył jeszcze i poruszyć nie myślał. Rozmowa urywała się ciągle, wszystkie nasze młode głowy pracowały snadź myślą i na wyrazy zdobyć się nie mogły, tylko kilkanaście par drobnych i białych rąk poruszało się zwinnie, z symetryą i starannością układając wiązanki zielonych mirtu gałązek.
— No, teraz moje panie — rzekła Emilka, przerywając dość długie milczenie — wybierzcie mi najpiękniejsze i najbujniejsze gałązki! Zaczynam bowiem splatanie wianeczka!
To mówiąc, Emilka przysunęła do siebie tacę i zaczęła przebierać między gałązkami; kilka najbliżéj jéj siedzących panien zaczęło jéj pomagać, kilka innych przeniosło wzrok z wiązanek swych na Zenię.
Zenia bledsza była i bardziéj milcząca, niż zwykle; przy wyrazach Emilki upuściła kilka gałązek, które machinalnie trzymała w ręku, i zamyśliła się.
— Jakże to dobrze, moja Zeniu — mówiła daléj Emilka żartobliwym tonem — że raz już przecie odbędzie się to twoje wesele! Przyznam się, że te dwumiesięczne kłopoty z twoją wyprawą i wszystkiemi temi przygotowaniami, porządnie mię zmęczyły, i jak zbawienia wyglądam chwili, w któréj po twoim ślubie z mamą na wieś powrócę!
— I nie będzie ci smutno beze mnie, Emilko? — wymówiła Zenia, podnosząc na siostrę oczy, które zamgliły się smutkiem.
— O! i bardzo! — zawołała Emilka z tkliwością w głosie — przecie dotąd nie rozstawałyśmy się z sobą ani na dzień jeden; wszystko było nam wspólne Po twojém oddaleniu się z domu, poczuję się bardzo osamotnioną.
— Nie na długo może — przerwała, śmiejąc się, jedna z panien.
— Dlaczego? — spytała Emilka.
— Bo może i sama wkrótce za mąż wyjdziesz?
Emilka obojętnie wzruszyła ramionami i odpowiedziała krótko:
— Nie sądzę, aby to prędko miało nastąpić.
— A ja myślę — zawołała któraś z towarzyszek — że z wesela Zeni wiele innych wyniknie wesel. Takie mnóztwo osób z różnych stron się zjechało, tyle nieznanych dotąd sobie ludzi pozna się i zbliży do siebie przy téj zręczności, że jestem pewna, iż z tego wszystkiego niejeden wyniknie maryaż.
— To prawda — zabrała głos Zenia — pomiędzy jutrzejszymi naszymi gośćmi znajdzie się wielu panów, mało dotąd nam znanych. Między innymi pokaże się także śród nas gwiazda męzkiego rodzaju i piérwszéj na firmamencie naszym wielkości, gwiazda tajemnicza, która, lubo bardzo blizko nas świeci, i to nie byle jakiém światłem urodzenia i majątku, mało widzialną bywa nam zwykle; gwiazda...
— Zeniu! — zawołała jedna z towarzyszek — porzuć te przenośnie, a mów wyraźnie: kto to taki ta twoja gwiazda?
— Niestety! nie była, nie jest i nie będzie ona moją! — z komicznym wyrazem odparła Zenia, która z właściwą sobie ruchliwością charakteru odzyskała w mgnieniu oka zwykłą swą wesołość i gadatliwość.
— Niestety! — mówiła daléj — gwiazda ta dla żadnéj z was nie zaświeci podobno, chociaż ją ujrzą oczy wasze. O ile światłą, o tyle jest niedostępną! W pogardzie ma ona podobno nasze zgrabne, ustrojone postacie i ładne utrefione główki; szuka ona podobno czegoś więcéj, niż to, co jéj dać możemy, a tymczasem...
— Ale któż to? kto? — zawołało kilka głosów.
— Zgadnijcie — figlarnie mówiła Zenia — opiszę go wam. Albo nie; opisywać go nie będę, bo nie potrafiła-bym dokładnie tego uczynić. Zresztą w powierzchowności swojéj człowiek, o którym mówię, nic nie ma szczególnego, nic niepospolitego: ma wzrost średni, włosy ciemne, czoło wysokie i rozumne, oczy wielkie, ciemno-szare, usta łagodne...
— Ależ moja droga — przerwano — malujesz portret, w którym mnóztwo ludzi poznać można...
— Być może — kończyła Zenia — więc dla bliższego określenia wolę wam powiedziéć, że człowiek, o którym mówię, odziedziczył po ojcu dobra ogromne, ale zadłużone i zrujnowane; że, pomimo to, sprzedać ich za żadną cenę nie chciał, ale, jak wieść niesie, pracował przez dziesięć lat, jak wyrobnik, a dziś jest już jednym z największych panów w kraju; że mieszka w starożytnym modrzewiowym dworcu, postawionym na wzgórzu; że za wzgórzem tém, pod ścianą borów, bieleją liczne marmurowe grobowce jego pradziadów...
— To hrabia Witold — zawołałam, a zarazem wszystkie gałązki mirtowe, jakie trzymałam w ręku, rozsypały mi się na suknią. Rozmowy Zeni słuchałam zrazu z zupełną obojętnością, ale przy ostatnich jéj wyrazach poczułam mimowolne wzruszenie, odgadłam, o kim mówiła, i sama nie wiedziałam, jakim sposobem imię hrabiego Witolda wypadło z ust moich.
— Zgadłaś, Wacławo — odrzekła Zenia — ta gwiazda piérwszéj wielkości, o jakiéj mówiłam, ten człowiek, który mieszka o miedzę z naszymi rodzicami, a którego jednak tak mało znamy, ten, słowem, bogaty, wysoko urodzony, interesujący i niedostępny gość nasz jutrzejszy — to hrabia Witold. — Gdy Zenia to mówiła, po mojéj głowie kręciła się nieustannie myśl: „Zobaczę go więc z blizka! poznam go!” I na myśl tę zdejmowała mię ciekawość, połączona z radością i pewną nieokreśloną obawą.
— Już to trzeba przyznać — ozwała się Emilka — że hrabia Witold, pomimo, że nie może liczyć się do rzędu bardzo pięknych mężczyzn, ma powierzchowność tak jakoś odróżniającą się od tła ogólnego, że wzbudza interes od piérwszego spojrzenia...
— Masz słuszność, Emilko — potwierdziła inna panna — widziałam go parę razy i bardzo mię zainteresował, nigdy jednak z nim nie rozmawiałam.
— Co do mnie — rzekła ze śmiechem Emilka, — zazdrościłam zawsze Helence sposobności bliższego poznania hrabiego Witolda, jaką miała, spotykając go w domu swego stryja...
— Nie wiele wygrałam na téj sposobności — również żartobliwie odparła Helenka — hrabia Witold nie zbliżył się do mnie ni razu i był zawsze tak obojętnym na moje wdzięki, jak oto ten marmur!
To mówiąc, z udanym komicznym gniewem, uderzyła parę razy drobną swą pięścią o marmurową płytę stolika.
— Papa mówi zawsze, że to bardzo zacny człowiek, ale jakiś dziki — wyrzekła jedna z panien.
— W każdym razie, to najświetniejsza partya w prowincyi — odparła inna; — majątek jego liczą na nie wiem już ile milionów, a przytém nazwisko...
— Otóż to nazwisko — odezwałam się z kolei — jest wedle mnie jednym z przymiotów hrabiego Witolda, wzbudzających najżywszy dla niego interes...
Zaledwie to wymówiłam, już pożałowałam słów moich, poczułam bowiem, że wydałam się z najskrytszą moją myślą, to jest z zajęciem, jakie nieznany mi prawie człowiek wzbudził we mnie. Nie miałam jednak czasu na rozwagę, bo Zosia, milcząca dotąd, podniosła na mnie swoje przyćmione, apatyczne oczy, i wymówiła:
— Czyliż, Wacławo, tak prędko zmieniłaś pojęcia swe o równości ludzi między sobą, że świetne nazwisko intryguje cię i w zachwyt wprawia?...
Ton lekko ironiczny, jakim słowa te były wymówione, uraził mnie nieco.
— Bynajmniéj, moja Zosiu — odparłam żywo — imię hrabiego Witolda podoba mi się nie dla splendoru, jakim okrywa go w oczach ludzi, ale dlatego, że przypomina mi wielkie a piękne bardzo rzeczy. Kiedy, wkrótce po powrocie mym z pensyi, usłyszałam po raz piérwszy imię to w domu méj babki, wnet stanęły mi w myśli wspaniałe sale, śród których z taką chwałą brzmiało ono niegdyś, sławne zwycięztwa, jakie wraz z niém zapisane zostały na kartach dziejowych... i pomyślałam sobie zarazem, a i dotąd tak myślę, że ludzie, co imiona podobne dziedziczą, wraz z niemi otrzymują w spadku wielki obowiązek utrzymania ich na zdobytéj wiekami wysokości. Zajmuje mię więc imię hrabiego Witolda dlatego, że czuję w niém jakąś głęboką, nieokreśloną poezyą przemawiającéj przez nie przeszłości; że przypomina mi ono cudowne opowieści, które w kolebce jeszcze prawie słyszałam z ust piastunki i które stanowiły zachwyt i rozkosz moich lat dziecinnych; że daje mi ono obietnicę, iż człowiek, który je nosi, otrzymał w spadku po sławnych swych przodkach część ich cnót wielkich i posiada w duszy tę odwagę i prawość rycerską, jaką każda z nas w tajemnicy serca przyodziewać lubi wymarzony przez się ideał mężczyzny. — Mówiłam to z zapałem i uniesieniem; w pamięci żywo stanął mi ów obiad u babki Hortensyi, przy którym piérwszy raz słyszałam rozmawiające o hrabim Witoldzie osoby. Słowa, jakie o nim wymówił wówczas proboszcz i pan Rudolf, pamiętałam tak dokładnie, jakbym je wczoraj dopiéro słyszała.
Nie wiem, jaką-by na tę tyradę moję była odpowiedź młodych mych towarzyszek, bo rozmowa przerwaną została wniesieniem przez lokajów cukrów, konfitur i tym podobnych przysmaków.
Gdy wszystkie bukieciki z mirtu były już powiązane, a młode żeńskie grono, powstawszy od stołu, połączyło się w oddzielne grupy i przechadzało się po salonach, Emilka wzięła mię pod rękę i pociągnęła we framugę okna, z dala od wszystkich obecnych.
— Mam do opowiedzenia ci pewne wielce ciekawe rzeczy, o których dowiedziałam się dzisiaj — rzekła półgłosem. — Musisz mi tylko dać słowo, że dochowasz tajemnicy.
Ostatnie wyrazy były koniecznym wstępem, rozpoczynającym zwykle zobopólne zwierzenia się młodych towarzyszek; przyrzekłam tajemnicę i słuchałam z ciekawością.
— Wyobraź sobie — mówiła Emilka najciszéj, jak tylko mogła, — mimowoli zupełnie wysłuchałam między Henrykiem i narzeczonym Zeni rozmowę, która dała mi wiele do myślenia i zmartwiła mnie, a razem pocieszyła. Dziś przed południem jeszcze, siedziałam w swoim pokoju w rannym negliżu, i choć Zenia oddawna mię napędzała, abym ubrała się i pojechała z nią na miasto po jakiś jeszcze sprawunek, nie mogłam przemódz siebie i otrząsnąć się z zamyślenia, jakie mię ogarnęło. Myślałam o tém, jaka téż-to będzie przyszłość Zeni z człowiekiem, którego nie kocha, za którego wychodzi tylko dla pozycyi i, jak powiada, dla rozmaitości. Smutno mi było, lękałam się o siostrę i przyrzekłam sobie, że nigdy nie postąpię tak, jak ona, że choćby mi przyszło starą panną pozostać, nie wyjdę za mąż inaczéj, jak za człowieka, który mi trafi i do serca, i do przekonania. Gdy tak siedziałam, zatopiona w myślach i sama jedna, do przyległego gabinetu, który, jak wiesz, dzieli nasze pokoje z resztą mieszkania, weszli Henryk i pan Michał. Z początku chciałam umknąć do pokoju Zeni, ale spostrzegłam, że drzwi były na klucz zamknięte, musiała-bym więc chyba przechodzić przez pokój, w którym byli panowie, czego nie chciałam czynić w negliżu. Zresztą byłam pewna, że mię nie zobaczą, bo drzwi na-pół tylko były otwarte, a ja siedziałam tak, że ekran od kominka do połowy mię przed nimi zakrywał. Zostałam więc na miejscu, i nie przerywając sobie ciągu moich myśli, nie zwracałam z razu żadnéj uwagi na rozmowę, którą prowadzili oni z sobą półgłosem; nagle uderzyło mię wymówione przez Henryka imię Zeni, a ponieważ o niéj właśnie ze smutkiem i obawą myślałam, na dźwięk jéj imienia piérwszy raz podniosłam oczy i spojrzałam na rozmawiających z sobą panów, których przez ażurowe ramy ekranu wybornie widziałam...
Henryk siedział na fotelu i palił cygaro, pan Michał stał z drugiéj strony stolika.
W chwili, gdy spojrzałam na nich, umilkli, a z fizyognomii obudwóch poznać mogłam, że frazes, na którym urwała się rozmowa, był draźliwéj treści. Po chwili pan Michał wyjął ręce z kieszeni, oparł je o stół, potém założył na piersi, poprawił niemi włosy i nakoniec znowu do kieszeni je włożył. Po odbyciu dopiéro tych różnych a właściwych mu ewolucyi z rękoma, wymówił dość cicho i nie odrywając oczu od lampy, która stała na stole: przyznam się panu, że nie rozumiem dobrze, w jakim celu rozpocząłeś pan ze mną rozmowę o posagu panny Zenony... — W takim, — odpowiedział Henryk obojętnie, bawiąc się dymem cygara, abyś pan, żeniąc się z moją siostrą, wiedział, co z nią razem bierzesz, i potém nie stawiał wymagań, których-bym nie był w stanie zadowolnić. — Panie Henryku!.. — przerwał pan Michał bardzo żywo, i jak mi się zdawało, z pewną obrazą w głosie.
— Pozwól, pan abym skończył, — ciągnął Henryk, — i nie obrażaj się na mnie za to, że chcę grać z tobą carte blanche dla ochronienia przyszłości mego spokoju i wspólnéj naszéj zgody od wszelkiego niebezpieczeństwa. Otóż chciałem panu powiedziéć, że uważam się za jedynego spadkobiercę i dziedzica majętności, pozostałych mi po ojcu, a siostrom moim wydzielę należną im wedle litery prawa czternastą część tego majątku. Ponieważ zaś dobra naszego ojca zostały po jego śmierci ocenione na siedmdziesiąt tysięcy rubli, każdéj z sióstr moich wypłacę sumę pięciu tysięcy. Więcéj żadna z nich spodziewać się ode mnie nie może, a i tak kosztowną wyprawę otrzymują już tylko, jako dowód mojéj przyjaźni i hojności braterskiéj, a nie jako rzecz z dziedzictwa im przynależną.
— Przyznam ci się — mówiła daléj Emilka — że byłam wielce zdziwiona tą allokucyą Henryka, nigdy bowiem nie spodziewałam się, aby był do tego stopnia chciwym i niesprawiedliwym względem nas. Wprawdzie majątki, pozostałe po naszym ojcu, zostały w istocie ocenione na siedmdziesiąt tysięcy rubli, ale stało się to w skutek jakichś szczególnych okoliczności, i wiem z pewnością, że dziś dwa razy więcéj są one warte. Zresztą, gdybym była na miejscu Henryka, czuję, że nie trzymała-bym się tak ściśle litery prawa, która wydziedzicza prawie siostry na korzyść brata. Daleko jednak mniéj byłam zmartwioną tém odkryciem szczupłości mego mienia, niż ciekawą znalezienia się w tym razie pana Michała: przestał on patrzéć na lampę i trzymał oczy utkwione w Henryka; w oczach tych było w téj chwili coś niezwykłego, wydały mi się one mniéj dobrodusznemi niż zawsze, a jakoś niby rozumniejszemi. Po chwili wyjął ręce z kieszeni, skrzyżował je na piersi, potém oparł o stół i rzekł: panie Henryku! starając się o siostrę pana, nie myślałem nigdy o jéj posagu; pan wiesz, że sam posiadam blizko miliona funduszu, a gdybym i nic nie posiadał, nie ożenił-bym się nigdy dla pieniędzy. — Z wielką prostotą a nawet z rodzajem nieśmiałości, która mu jest właściwą, wyrzekłszy te słowa, pan Michał podniósł ręce do włosów, potém skrzyżował je znowu na piersi, aż nareszcie, jakby ostatniéj szukając dla nich ucieczki, zapalił papierosa. Henryk długo milczał, bawił się dymkiem od cygara i uśmiechał się dziwnie; po kilkunastu dopiéro sekundach spojrzał na pana Michała z pod okularów i odezwał się: Mój panie! jestem zanadto praktycznym człowiekiem, abym wierzył w mrzonki, które panowie nazywacie miłością, bezinteresownością, poświęceniem i t. d. Człowiek, mój panie, tak jest stworzony, że we wszystkiém szuka dla siebie korzyści; sam jestem takim i nikomu nie mam tego za złe; dlatego téż i pana chciałem uprzedzić, że gdybyś się powodował wyrachowaniem pieniężném... — Nie powstało ono nigdy w mojéj głowie, — zawsze z równąż prostotą przerwał pan Michał.
— Tém lepiéj — kończył Henryk; — przyznaję zresztą panu zupełną słuszność, bo jeżeli siostra moja nie ma prawie posagu, przyniesie ona za to panu te zaszczytne w świecie stosunki, które zapewne miałeś pan na myśli, starając się o jéj rękę.
Przy tych słowach Henryka, twarz pana Michała zmieniła się nagle. Sponsowiał tak, że aż mu czoło zaszło szkarłatem i zgniótł nagle na popielnicy papieros, który machinalnie był zapalił.
— Przepraszam pana... mylisz się pan... — zaczął mówić przerywanym od wzruszenia głosem. — Jestem synem dorobkiewicza, to prawda; kiedy wszedłem do towarzystwa państwa, poczułem się bardzo zaszczyconym i podniesionym... i to prawda... mam tę próżność i pretensyą, że, pomimo mego świeżego bogactwa, lubię pokazać się nie gorzéj od innych, i to jeszcze prawda; ale co do panny Zenony... przepraszam... mylisz się pan... pragnę ożenić się z panną Zenoną... nie dla pieniędzy, ani dla koligacyi, ale prosto dlatego, że mi się podoba... że nie widziałem lepszéj i milszéj od niéj panny... dlatego, że kocham pannę Zenonę! — Wymawiając te niezbyt błyszczące wymową wyrazy, pan Michał zmienił się do niepoznania. Blade jego oczy zapłonęły, cała twarz pokryła się wyrazem poczciwego i nieudanego uczucia, ręce nawet nie robiły zwykłych swych ewolucyi, ale pozostawały skrzyżowane na piersi. W téj chwili wydał mi się prawie pięknym. Pożałowałam w duchu, że Zenia nie widziała go takim, jak był wtedy, i pomyślałam sobie, że nie zawsze trzeba wierzyć pozorom, że najpospolitszy i najmniéj dystyngowany człowiek miewa chwile, w których dusza jego ukazuje się szlachetniejszą, poetyczniejszą, niż niejednego najwytworniejszego salonowca. Spojrzałam na Henryka i aż wzdrygnęłam się, tak mi się wydał brzydkim i odrażającym. Nie przestawał on palić cygara, i wypuszczając z ust cieniutkie nitki dymu, patrzył na pana Michała z wyrazem, w którym była ironia, niedowierzanie i jakaś tajona, brzydka radość! — Tem lepiéj! tém lepiéj, że tak jest! jak pan mówisz, — wycedził po chwili przez zęby; — nic mi zatém więcéj nie pozostaje, jak prosić pana o danie mi urzędowego zapewnienia, że nie będziesz żądał dla mojéj siostry posagu, wyższego nad sumę, którą tylko co wymieniłem. Bo chociaż mam za sobą prawo i żadnych procesów się nie obawiam, to jednak, dla uniknienia wszelkich na przyszłość zatargów, wolę mieć od pana skrypt, który zobowiąże go moralnie i honorowo, a po części nawet i prawnie. — Pan Michał ukłonił się lekko i z tąż samą prostotą, z jaką całą rozmowę prowadził, odpowiedział: z największą chęcią uczynię to, czego pan ode mnie wymagasz. — A zatém proszę z sobą do mego pokoju, — rzekł Henryk i obaj opuścili gabinet.
— Możesz wyobrazić sobie, pod wpływem jakich uczuć zostałam po ich odejściu — kończyła Emilka — zobaczyłam całą chciwość i obojętność dla nas Henryka, ale za to przyszły szwagier wielce zyskał w mych oczach. Smutno mi było z powodu brata, ale cieszyłam się za siostrę, myśląc, iż będzie miała poczciwego i szczerze przywiązanego męża...
— Czy opowiedziałaś Zeni to wszystko? — przerwałam.
— Opowiedziała mi wszystko — ozwał się obok nas głos Zeni, która przybliżyła się niepostrzeżona, i usłyszawszy ostatnie słowa rozmowy, domyśliła się jéj treści. — Opowiedziała mi wszystko i dobrze uczyniła, bo sprawiło to na mnie dobre wrażenie. Mówcie co chcecie, ale miło jest czuć się prawdziwie kochaną, i od chwili, w któréj posłyszałam o poczciwym znalezieniu się pana Michała, zdaje się, że go więcéj lubię. Zresztą, nigdy nie miałam do niego antypatyi.
Spojrzałam na Zenię, gdy to mówiła, i smutno mi się zrobiło. Jakże chłodno i bezbarwnie brzmiał wyraz: lubię! w ustach młodéj narzeczonéj!
— O! — zawołałam w myśli — jabym z tym chłodnym wyrazem nigdy do ołtarza nie poszła. Biedny pan Michał!... on ją kocha!
W téj chwili rozmowa nasza i moje rozwagi przerwane zostały ogólnym apelem do odjazdu. Musiałyśmy poszanować nasze siły i cery na uroczysty a huczny dzień jutrzejszy; rozstałyśmy się więc wcześnie ze słowami: do jutra! na ustach.
Pamiętam, że była to godzina piąta po południu; pogodny, słoneczny dzień zimowy miał się ku końcowi, ale w obszernym salonie, o kilku wielkich oknach, widno było jeszcze. I gwarno tam było także bo orszak ślubny, złożony z kilkudziesięciu osób już się był zebrał.
Tu siedziało grono poważnych kobiet; tam liczne koło mężczyzn, ubranych w czarne fraki i śnieżne krawaty, gwarzyło półgłosem; tam znowu pstrzyły się różno-farbne suknie drużek, przyjaciółek, z biciem serca i wzruszeniem na twarzy wyglądających wejścia panny młodéj, którą dopiéro strojono do ślubu. W białéj sukni, zdobnéj w kwiaty i koronki, w wianeczku z drobnych róż, włożonym na włosy długiemi lokami opływające ramiona, w pięknym naszyjniku z pereł na szyi, stałam pomiędzy towarzyszkami, zdjęta niewysłowioném wzruszeniem. Piérwszy to raz w życiu znajdowałam się obecna przy poważnéj, przenikającéj uroczystości ślubnéj. Wszyscy rozmawiali półgłosem i częste rzucali spojrzenia na drzwi, wiodące do pokoju panny młodéj; chwilami dochodził z ulicy odgłos niecierpliwego rżenia koni u licznych, stojących przed bramą, powozów; od czasu do czasu także lokaj, ubrany w czarny frak ze srebrnemi ozdobami, stawał na progu salonu i wymówieniem jakiego imienia oznajmywał przybycie nowego gościa.
— Zdaje mi się, że nikogo już nie brakuje — rzekła do mnie z cicha Emilka — na wieczornéj zabawie daleko więcéj będzie osób, ale do asystencyi ślubnéj mama zaprosiła albo tylko najbliższych krewnych i znajomych, albo osoby, o których sądziła, że uświetnią orszak swą obecnością... — Zaledwie Emilka wymówiła te wyrazy, gdy w progu pojawił się znowu lokaj i podniesionym głosem wymówił:
— Pan hrabia Witold Z.
Zdawało się, że dźwięk tego starożytnego, pełnego chwały nazwiska, czarodziejsko na obecnych oddziałał. Nagle milczenie zaległo salon, wszystkie rozmowy ustały, rozpoczęte słowa niedopowiedziane skonały na ustach, wszystkie oczy obróciły się ku drzwiom wchodowym.
Mnie nazwisko to ugodziło w samo serce, duszę całą skupiłam w oczy i patrzyłam na wchodzącego.
Po raz drugi widziałam go w życiu i po raz drugi powiedziałam sobie, że był brzydki prawie i bardzo piękny zarazem.
Z nieregularnych rysów jego postaci, która bynajmniéj klasycznych nie posiadała kształtów, tryskała zdrowa, rozumna siła fizyczna i moralna. Nic miękkiego, nic wypieszczonego, nic przybranego i przyczepionego: ani wykwintnéj maniery i harmonijnych gestów pana Agenora, ani kobiecéj miękkości rysów i cery pana Lubomira, ani zuchwałych spojrzeń i marzących uśmiechów pogromcy serc, pana Alexandra; lecz tylko prostota, taka prostota, jakiéj u nikogo dotąd nie widziałam, cechowała tego hrabiego o wiekopomném imieniu, tego milionera, o milionach, odziedziczonych po przodkach i zarazem własną zdobytych pracą. A jednak głowę niósł wysoko; na wielkiém, w nieregularne wypukłości wyrzeźbioném jego czole, duma leżała, ale piękna, pociągająca, duma, nie o mitrze hrabiowskiéj i milionowych dobrach mówiąca, ale o godności człowieczéj i obywatelskiéj, o posłannictwie, jakie spoczęło na głowie potomka wielkich mężów.
Był dziwnie, nieskończenie niepodobny do mężczyzn, którzy zapełniali salon. Między nimi a nim zdawała się leżéć granica dwóch odrębnych światów. Wielu z nich miało słuszniejszy wzrost, piękniejsze rysy, klasyczniejsze kształty postaci; a jednak wyglądali wobec niego, jako mali i pospolici.
Przeszedł salon, powitał gospodynią domu i otaczające ją panie i wymówił kilka frazesów. Głos jego był czysty i świeży, ale nie pieszczony i modulowany, — czuć w nim było mężczyznę i pierś siły męzkiéj pełną. Stałam blizko i słyszałam, co powiedział. Były to potoczne i proste słowa o podróży przebytéj ze wsi do miasta, o stanie dróg, a zdaje mi się i o pogodzie nawet. W podobnéj okoliczności pan Agenor rozsypał-by cały rój komplementów i dowcipów, pan Lubomir nie omieszkał-by wygłosić szumnéj i kwiecistéj tyrady; hrabia Witold mówił o podróży swéj i o stopniu temperatury, jak zwyczajny i najzwyczajniejszy śmiertelnik. Potém obrócił się ku mężczyznom, którzy wszyscy z uprzejmym, i więcéj nawet niż uprzejmym pośpiechem, podawali mu ręce, i wmieszał się do ich grona.
Tymczasem otworzyły się drzwi bocznych pokojów i, wsparta na ramieniu brata, weszła panna młoda w śnieżnym ślubnym stroju. Jednocześnie trzy druchny, to jest: Emilka, Zosia i ja, wzięłyśmy każda jednę tacę, pełną mirtowych, wczoraj uwitych bukiecików, i przechodząc od jednego z panów do drugiego, przypinałyśmy każdemu z nich do fraka po jednéj z zielonych wiązanek. Panowie kłaniali się i dziękowali, zewsząd sypały się żarty i wesołe śmiechy. Dwaj czy trzéj młodzi ludzie, których udarowałam wiązankami, już mię więcéj nie opuścili, i krok w krok postępowali za mną, wywołując usilnie zwykłą, żartobliwą a pustą słów szermierkę. Orszak ten, który w innym czasie nic-by dla mnie nie miał przykrego, a może-by nawet i w najlepszy mię wprowadził humor, w téj chwili był mi prawie niemiłym. Nie patrzyłam na hrabiego Witolda, ale z pomocą tego ukośnego, że tak wyrażę się, podwójnego wzroku, jakiego używają dobrze wychowane panny, którym zwyczaj wzbrania prosto i otwarcie patrzéć na wszystko i wszystkich, widziałam dobrze, iż stał on niedaleko, z ręką opartą o fortepian, w rzędzie mężczyzn, których obdarzałam kwieciem weselném.
Każdy krok zbliżał mię ku hrabiemu Witoldowi, nie mogłam go ominąć i pragnęłam zbliżyć się do niego, a zarazem zdejmowała mię nieśmiałość, nieśmiałość, dziwna we mnie, tak przyzwyczajonéj już do spotykania obcych a różnych ludzi, tak wprawnéj w światowe znalezienie się i obejście. A przytém natrętni asystenci gniewali mię i niecierpliwili; zdawało mi się, że przy ich płytkich komplementach i pospolitéj rozmowie, wyglądam sama płytko jakoś i pospolicie.
Wszakże trzech już z kolei panów zostaje, których mam obdarzyć wiązanką... dwóch... jeden już tylko, i oto przychodzi koléj na hrabiego Witolda, który stoi z ręką opartą o fortepian, i czuję, czuję, że patrzy na mnie...
Nie rumieniłam się jednak, owszem, zdaje mi się, że musiałam zblednąć trochę.
Szepnęłam po cichu Helence, aby potrzymała mojéj tacy i z zieloną wiązanką w ręku przystąpiłam do hrabiego Witolda.
— Sądziłem — wyrzekł z ukłonem — że pani ominiesz mię i że nie zechcesz przystroić mego ubrania w ślubny symbol...
Usłyszawszy te słowa, zwrócone do mnie, podniosłam oczy i na téj szlachetnéj, rozumnéj twarzy, którą od tak dawna nosiłam wyrytą w méj pamięci, zobaczyłam uśmiech tak otwarty, prosty, życzliwy, że objawiły się w nim całe skarby łagodności i dobroci. Poczułam wzruszenie całkiem niepodobne do tych, jakim podlegałam dotąd, bo wewnętrzne, prosto z serca płynące, podobne do czci, jaką się oddaje czemuś wielkiemu, do przeczucia, co podnosi różek tajemniczéj zasłony, za którą przyszłość się kryje, do sympatyi, która bezwiednie pociąga nas tam, gdzie czujemy szczęście nasze... Obawa i nieśmiałość odstąpiły mię, nie spuściłam oczu z twarzy hrabiego Witolda i odrzekłam:
— Jabym panu nietylko wiązankę mirtu, ale jeszcze i gałązkę wawrzynu ofiarować pragnęła!
— Wawrzynu! — powtórzył hrabia Witold, ze swoim otwartym, dobrym uśmiechem — na wawrzyny zasłużyć potrzeba!
— Pan je zdobędziesz! — zawołałam — wszak przodkowie pana nosili je na czołach...
Urwałam nagle i przelękłam się własnych wyrazów.
Myśl mi przemknęła po głowie, że rozmowa, jaką zaczęłam z hrabią Witoldem, była niestosowną, niedorzeczną, naiwną, jakby pensyonarki jakiéj. I poczułam, że rumienię się po uszy, i tak się zmieszałam, przelękłam i zasmuciłam, że sama już nie wiedziałam, czy mam odejść, czy pozostać, czy mówić daléj, czy milczéć!
Z położenia tego wyrwał mię wielki ruch, jaki się zrobił w salonie. Gospodyni domu, wsparta na ramieniu syna, rozpoczynała orszak par, które wychodziły z salonu, aby udać się do czekających u bramy powozów. Wzrok mój, jakby niepojętym jakimś magnetyzmem wiedziony, podniósł się znowu na hrabiego Witolda: stał niedaleko pomiędzy kilku innymi mężczyznami i patrzył na mnie z rodzajem zdziwienia i zajęcia. Kiedy spojrzenia nasze spotkały się, uczynił taki ruch, jakby chciał podać mi ramię, ale w téj-że saméj chwili znalazłam się w istotném oblężeniu.
Panowie Julian, Ignacy, Alfred, Alexander i inni tego rodzaju niewolnicy, ciągnący zwyczajnie tryumfalny mój rydwan, otoczyli mię ze wszech stron, z pośpiechem ofiarując mi swe usługi.
Hrabia Witold, który był już uczynił ku mnie parę kroków, cofnął się i podał ramię piérwszéj lepszéj blizko niego stojącéj pannie. Ja zaś poszłam w parze z odprawionym a niezrażonym moim konkurentem, panem Alexandrem, smutna jakoś i niezadowolniona. Znowu mi się wydało, że w tém płytkiém i pospolitém otoczeniu moich niewolników, to jest pseudo-adoratorów, wyglądałam sama płytko i pospolicie. Zmrok zaczynał zapadać, gdy powozy nasze stanęły przed bramą buchającego od jarzących świateł kościoła.
Liczne tłumy ciekawych, które go zalegały, rozstąpiły się, tworząc po środku dla weselnego orszaku przejście o ścianach żyjących, ruszających się, szepcących, udyamentowanych szeroko rozwartemi i błyszczącemi ciekawością oczyma. Pomiędzy temi dwoma żywemi ścianami przesuwały się z szelestem bogate suknie, o długich atłasowych i aksamitnych ogonach, przykryte do połowy sobolami i gronostajami, wytworne fraki panów, błyskały białe ich krawaty i rękawiczki, unosiły się głowy młodych dziewic, strojne w warkocze, loki i kwiaty.
A lud patrzył coraz ciekawiéj na tę wystawę bogactwa i blasku, zdawał się oddech tłumić w sobie, aby lepiéj widziéć wszystkie szczegóły, i tylko gdzieniegdzie szemrały szepty zachwycenia i wyciągały się ręce, wskazując poblizkim oczom najpiękniejszą z dziewic, najwynioślejszego z panów, najstrojniejszą z matron.
Na stopniach ołtarza, w pontyfikalnym stroju i liczną otoczony asystencyą, stał jeden z miejscowych dygnitarzy kościelnych i rozpoczął ceremonią ślubnego obrządku.
Panna młoda stała blada i niema pod swym przejrzystym śnieżnym woalem, oczy miała suche, niezwykłym ogniem niepokoju płonące, usta bez koloru prawie, mało różniące się bladością od reszty twarzy. Za to pan młody ponsowy był jak piwonia, czoło nawet całe powleczone miał szkarłatem. Z tym zbytecznym rumieńcem i zwykłą swą niezgrabną postacią był-by śmiesznym nieledwie; ale oczy jego, zazwyczaj tak blade i nieznaczące, paliły się teraz miłym jakimś, poczciwym blaskiem. Wymawiając słowa przysięgi pewnym i stanowczym głosem, patrzył w ołtarz z przejęciem się i uczuciem prawdziwéj pobożności. Znać było, że człowiek ten całém swém prostaczém i nieokrzesaném, ale poczciwém sercem, wierzył i kochał.
W czasie ceremonii, między osobami, składającemi orszak, zawiązywały się ciche rozmowy, krzyżowały się spojrzenia i uśmiechy, kiedy niekiedy wybuchał nawet głośniejszy, choć wnet przyzwoitością i poszanowaniem dla miejsca stłumiony, chychot. Strojne głowy dziewic falowały, niby łan, zasiany kwiatami, pochylały się ku sobie i szeptały. Młodzi panowie lornetowali i przesyłali sobie wzajem znaczące uśmiechy, starsi zamieniali z sobą po cichu różne uwagi.
A między tém roztargnioném, rozbawioném gronem ludzi, którzy, u stóp ołtarza nawet i na widok uroczystego i stanowczego jak śmierć obrzędu, nie byli zdolni skupić swego ducha i o zabawie zapomniéć, ja tylko stałam niema, przejęta, rozmodlona w głębi serca o szczęście młodéj towarzyszki, wzruszona aż do dna duszy tym aktem, którego dokonywanie się piérwszy raz widziałam, a który stał teraz przed memi oczyma, straszny wymawianą przysięgą, cudowny wiekuistém dwojga serc połączeniem, przenikający głęboką pieśnią organów, groźny obliczem Boga, promieniejącém z ołtarza...
Nie byłam w stanie ani uśmiechnąć się, ani słowa wyrzec do nikogo, i patrząc wkoło siebie, w skrytości serca mego myślałam, że nie chciała-bym, gdy przyjdzie dla mnie podobna chwila, stanąć u ołtarza z wybranym moim pośród tylu uśmiechów, szeptów, bogatych strojów i ciekawych oczu. Wolała-bym, o! stokroć wolała-bym, żeby ślubny mój obrządek odbywał się w cichym jakim, małym i potulnym kościołku; abym, wymawiając słowa wiekuistéj przysięgi, widziała tylko obok siebie błogosławione twarze rodziców i zamglony wzruszeniem wzrok najlepszéj przyjaciółki; aby żadne szepty ust obcych, ani szelesty sukien na wystawę włożonych, nie tłumiły pieśni poważnéj, którą na czoła nasze lać będą z góry akordy organów; aby, gdy wyjdziem z kościoła, tylko słońce pogodne, spojrzało na radość naszę i pozdrowiło nas na długą drogę szczęścia i walk wspólnych...
Tak marzyłam i mimowiednie podniosłam wzrok zamglony wilgocią. Naprzeciw mnie, po drugiéj stronie ołtarza, stał hrabia Witold, niemy, także zamyślony. On także nie śmiał się i nie rozmawiał, oczy trzymał utkwione w ziemię, a na spokojnéj twarzy jego, pobladłéj nieco w téj chwili, przesuwały się zadumy dojrzałego człowieka i marzenia młodzieńca, o duszy głębokiéj, jak dno morskie.
Widząc to, zapytałam siebie w duchu: dlaczego w tém liczném zebraniu dwoje nas tylko było z milczącemi usty i zamyślonemi czołami? dlaczego, gdy wszyscy koło nas śmieli się, żartowali i u stopni ołtarza nawet szukali dla siebie zabawy i wesołości, on i ja tylko staliśmy pogrążeni w zadumie, marzeniu, cichéj wewnętrznéj modlitwie?
Czyliż tak podobni byliśmy do siebie? czy pragnienia serc i porywy umysłów naszych do jednego, wspólnego wiodły nas ideału?
Znowu przeczucie jakieś tajemnicze i niewyraźne podniosło przede mną różek zasłony, przyszłość mą kryjącéj, i radością zastukało do serca.
Podniesionym i uroczystym głosem kapłan wymówił ostatnie słowa obrzędu, na chórze wyborna muzyka zabrzmiała radośnym hymnem veni creator, a lud rozstąpił się znowu, robiąc drogę dla przejścia świetnemu orszakowi.
Gwiazdy iskrzyły się złocisto na ciemném sklepieniu zimowego nieba, śnieg skrzypiał pod licznemi tłoczącemi go stopami, gdy przed wrota kościelne zatoczyła się śliczna, kosztowna, cała oblana światłem licznych latarni i błyszcząca od bronzów kareta. Do niéj wsiedli państwo młodzi, a para pysznych rosłych siwków, rżąc i krzesząc iskry kopytami, porwała ich z miejsca, przy ogólném uwielbieniu zgromadzonych widzów. Co za powóz! co za konie! jaka liberya! — szeptano w tłumie.
Pan młody bardzo bogaty być musi! szczęśliwa panna młoda! A jaki orszak weselny! ile tu karet! patrzcie: sześć, ośm, dziesięć!! a drugie tyle koczów! Wspaniałe wesele! szczęśliwi państwo młodzi! — Śród tych i tym podobnych szeptów wsiedliśmy wszyscy do powozów, które z ogłuszającym turkotem kół i oślepiającym migotaniem latarni ruszyły w ulicę.
W salonach oświetlonych rzęsiście grzmiała już wyborna orkiestra. W godzinę po powrocie naszym z kościoła, zabawa, ożywiona mnóztwem nowo przybyłych osób, wrzała już i huczała na dobre.
Bawiono się; ja się nie bawiłam, lubo tańczyłam więcéj od innych. W walcu i w mazurze, w kadrylu i polce, rozmawiając z roztargnieniem i machinalnie uśmiechając się do otaczających mię osób, szukałam ciągle, szukałam nieustannie oczyma jednéj twarzy, jednéj męzkiéj postaci. I spostrzegałam ją, ale zawsze z daleka tylko.
Hrabia Witold nie tańczył, a ja tańczyłam szalenie, nieustannie, porywano mię, zapraszano do wszystkich tańców, jakie były i być mogły, otaczano coraz liczniéj, i coraz więcéj, coraz więcéj przez to oddalano od jedynego w towarzystwie człowieka, do którego zbliżyć się, z którym rozmawiać pragnęłam. Widziałam, jak wzrok jego ze spokojném zamyśleniem przesuwał się po tém kipiącém zabawą, błyszczącém barwami i klejnotami, głośném, rozbawioném, bezpamiętném kole, i jak pomijał twarz moję, obracającą się za nim, niby słonecznik za słońcem, ani rozróżniając jéj od tego mozaikowego, kameleonowego tła, śród którego zacierała się i nikła. A jednak, mój Boże! ja tak pragnęłam, tak bardzo pragnęłam, aby on na mnie, wyłącznie na mnie spojrzał temi pogodnemi, rozumnemi swemi oczyma, które jeszcze wówczas, kiedyś, na piérwszym balu, na jakim w życiu mém byłam, w cienistym parku mojéj babki, wlały w moję strwożoną duszę pociechę i uspokojenie!
Widziałam, jak rozmawiał z rozmaitemi osobami, tak, jak on, nie należącemi do tanecznego koła; jak przechadzał się po przyległym salonie, otoczony gronem mężczyzn, którzy wyraźnie szukali go i pragnęli popisać się swoją z nim znajomością; jak stawał na progu sali, w któréj tańczono, i patrzył na wir walca, lub mazurowe podskoki, ale ani razu, ani razu nie wyróżnił mię śród tłumu.
Oczy jego, które z zajęciem na mnie spoczęły wtedy, gdy, obdarzając go wiązanką mirtową, wymówiłam bez rozwagi kilka słów, co mi się prosto z duszy wymknęły, teraz, gdy w tańcu rozwijałam wszystkie me wdzięki, gdy rumieniec gorączkowego życia rozpalał mi policzki, gdy, od jednego do drugiego przechodząc tancerza w szalonym walcu lub wdzięcznym kadrylu, ukazywałam całą dystynkcyą ruchów, tak powszechnie we mnie chwaloną, teraz, kiedy sama czułam się piękną, wielbioną, ściągającą na siebie mnóztwo zachwyconych spojrzeń; teraz te oczy jego ślizgały się po mojéj twarzy i sukni, tak obojętnie, jak po wszystkich innych twarzach i sukniach, tak przelotnie, jak gdyby widziały we mnie tylko cząstkę obrazu, na który patrzyły dla rozrywki, drobny kamyczek w mozaice, tworzącéj piękny dla oka, lecz martwy dla myśli bukiet. Kilka razy w mazurze taki zwrot nadałam tańcowi, aby jak najbliżéj przebiedz koło hrabiego Witolda; ale gdy tylko czułam się już blizko niego, brakowało mi śmiałości, aby nań spojrzéć, i spuszczałam oczy. Raz tylko je podniosłam i ujrzałam, że wtedy, gdy tuż koło niego przebiegałam lekkim mazurowym taktem, gdy suknia moja niemal go dotknęła, on, zajęty rozmową z innym jakimś mężczyzną, obejrzał się za mną tak zupełnie, jak człowiek, około którego frunął drobny motyl, i zaraz wzrok obojętny przeniósł na inną niedaleko przebiegającą parę. Poczułam ból w sercu i rodzaj przykrego upokorzenia.
Gdy tak się ze mną działo, pomiędzy towarzystwem, jak zwykle na podobnych tłumnych i licznych zebraniach, zawiązywały się znajomości, przyjaźnie, sympatye, powstawały projekta, krzyżowały się miłe i przykre wrażenia. W krótkim przestanku pomiędzy jednym tańcem a drugim, Helenka usiadła przy mnie.
— Czy dobrze bawisz się dziś, Wacławo? — spytała...
— Nie zupełnie — odpowiedziałam z pewném gorzkiém uczuciem, które daremnie siliłam się pokryć, i nie spuszczając oka z hrabiego Witolda, patrzącego w stronę, w któréj siedziałam, ale nie na mnie, lecz na wiszące nade mną i wyobrażające jakąś dziejową scenę, piękne malowidło.
Helenka spojrzała w kierunku moich oczu.
— A! — wyrzekła z cicha — czy tak? Więc bardzo ci się podobała ta gwiazda piérwszéj wielkości, wedle wczorajszego powiedzenia Zeni?
Spojrzałam z niezadowoleniem na przenikliwą towarzyszkę.
— Moja droga — rzekłam — jesteś jasnowidzącą, czytasz w myślach ludzkich!
— Twoje myśli łatwo z twych oczu wyczytać — odpowiedziała Helenka.
— I ciekawam, cóżeś z nich wyczytała?
— Smutne dla ciebie rzeczy, moja Wacławo — wyrzekła Helenka, która nagle spoważniała — wszakże nie pora na balu, a do tego na weselu, prawić o smutnych rzeczach. Więc powiem ci krótko, ale węzłowato: Nie przypatruj się nazbyt człowiekowi, który, raz postawiony na piedestale, już więcéj go nie opuści, bo on na ciebie i uwagi nie zwróci, a ty wyexpensujesz napróżno westchnienia swe i marzenia, a w najgorszym razie jeszcze i suchot dostaniesz. Oto moja rada.
W téj chwili zaczęto grać polkę i w mgnieniu oka byłyśmy otoczone zapraszającymi nas tancerzami. Powstałyśmy obie, ale ja zatrzymałam jeszcze na chwilę rękę Helenki i śpiesznie szepnęłam jéj na ucho:
— Powiedz-że mi, ty wszystko wiedząca istoto, dlaczego on na mnie i uwagi zwrócić nie może?
Helenka pochyliła się i również cicho odszepnęła:
— Bo tak, jak my wszystkie, wyglądasz na śliczniutką, zgrabniutką, wystrojoną lalkę, a jego, o ile mi się zdaje, lalki nie zajmują!
Po tych szybko zamienionych słowach, puściłyśmy się w taniec.
O mój Boże! czyliż ludzie uwierzą w to, że piękna, młoda, admirowana panna tańczyć może skoczną polkę, z tłumem bolących myśli, cisnącym się do jéj uwieńczonego kwiatami czoła, z sercem zamierającym z żalu i upokorzenia pod stanikiem z atłasu i koronek?
Zmęczona tańcem, z wielkim trudem wydobyłam się z koła młodych mężczyzn, którzy mię otaczali, i dla wypoczynku siadłam nieco na stronie, w samych prawie drzwiach, prowadzących do przyległego gabinetu. Tuż prawie za memi plecami rozmawiano.
— Mój drogi — mówił głos kobiecy, w którym poznałam głos Zosi — mój drogi, dlaczego ustawicznie mię prosisz, abym tańczyła z nim i była dla niego grzeczną? on mi się tak nie podoba.
— Ależ to taki porządny człowiek, moja Zosiu — odpowiedział inny głos męzki, a dobrze mi téż znajomy — a przy tém wiem z pewnością, że zakochał się w tobie szalenie.
Zdawało mi się, że Zosia westchnęła cicho.
— To mię nic nie obchodzi, Lubomirze! — szepnęła.
— Jakto! — zawołał brat — nie obchodzi cię to, że zraniłaś czyjeś serce? że zatrułaś komuś spokojność, że ktoś ściga cię nieustannie wzrokiem pełnym miłości...
— Ależ ja tego wszystkiego nie widzę, mój Lubomirze — zaprotestowała Zosia głosem, w którym była zwykła jéj od pewnego czasu bierność i apatya.
— Nie widzisz! — oburzył się brat — ale ja widzę i żałuję go z całego serca, i dla twego własnego szczęścia pragnę, abyś porzuciła tę, daruj mi, że tak powiem, występną obojętność na cierpienia cudze, a była bardziéj uprzejmą dla człowieka, który ze wszech miar zasługuje na twoje względy!...
Pałałam ciekawością dowiedziéć się, kto był ten, czyją appologią z takim zapałem wygłaszał przed siostrą pan Lubomir.
— I czegoż nakoniec chcesz ode mnie, Lubomirze? — wymówiła po chwili milczenia Zosia, słabym swoim i zmęczonym głosem.
— Widziałem, że parę razy odmówiłaś mu ręki do tańca; chcę więc, abyś teraz z nim tańczyła — odpowiedział brat.
— Wiesz dobrze, Lubomirze, że zrobię zawsze wszystko, co może tobie sprawić przyjemność; ale czyliż pójdę sama go szukać i zapraszać do tańca?
— Któż o tém mówi! — zawołał brat — ja ci go zaraz przyprowadzę, czy dobrze?
— Jak chcesz — obojętnym tonem odpowiedziała Zosia, a jednocześnie z za portyery wysunął się pan Lubomir, i postąpiwszy kilka kroków, rozglądał się po sali. Śledziłam go spojrzeniem, bo niezmiernie byłam ciekawa, kogo téż tak energiczną okrywa protekcyą. Ale jakież było moje zdziwienie, gdy pan Lubomir skierował kroki swe w stronę, w któréj stał pan Henryk S. i wziąwszy go pod ramię, z uprzejmym uśmiechem powiódł do siostry.
Pan Henryk więc to był tym porządnym człowiekiem, szalenie zakochanym w Zosi, któremu ona zraniła serce, odebrała spokojność, który ją ścigał oczyma pełnemi miłości i t. d. i t. d. O, deklamator! — pomyślałam — o, czuły brat i bohaterski rycerz cnoty, który sławi przed siostrą takiego, jak pan Henryk, człowieka, i stara się ku niemu skłonić jéj serce, dlatego zapewne, że... to dobra partya!
Zosia z martwym wzrokiem, z apatyą na twarzy, zwieszona na ramieniu pana Henryka, tańczyła polkę. Lubomir stał w progu, i patrząc na tańczącą parę, melancholijnym gestem odrzucał sobie włosy z nad czoła...
Spojrzałam na niego prawie z pogardą. Czoło mi zaszło rumieńcem wstydu na myśl, że była chwila, w któréj zajmowałam się tym człowiekiem, w któréj poświęcałam mu marzenia moje, w któréj uwierzyłam w pozy jego i tyrady.
W téj chwili poczułam, że ktoś mię wziął za rękę. Była to Helenka, która, zmęczona tańcem, usiadła przy mnie.
— Spojrz! — rzekła po cichu i wachlarzem wskazała na drugi koniec salonu. Spojrzałam w kierunku jéj wachlarza i zobaczyłam Zosię, która po tańcu usiadła obok swéj wujenki. Blada, chuda, o surowéj i dumnéj twarzy opiekunka, poprawiała pieszczotliwie jéj włosy i mówiła coś do niéj z żartobliwym wyrazem, niemiło odbijającym od ogólnéj oschłości jéj fizycznéj. Za dwoma paniami stał wuj Zosi, otyły i marsowaty człowiek, i poufale trzymając pana Henryka za guzik od fraka, rozmawiał z nim z niezmierną uprzejmością i ożywieniem.
— Czy widzisz tę grupę? — szepnęła mi do ucha Helenka — oto brat, wuj i wujenka łapią bogatego pana Henryka na męża dla Zosi i kładą jéj w głowę, że wyjść za niego powinna. On téż niedaleki od tego, bo wié, że schwyci wcale piękny posażek...
— Ależ to okropne! — zawołałam. — Jaka-by téż była z nich para! Zosia łagodna, poetyczna, marząca, on chciwy, bez serca egoista...
— Tra la la! — zaśmiała się Helenka; — ale Zosia ma siedmnasty rok, doświadczona niedawno boleść w dziecinną niemal rzuciła ją bierność, a pan Henryk bogaty...
— Ona za niego nie pójdzie! — wyrzekłam z przekonaniem. Helenka pokiwała głową.
— Moja droga — wymówiła — ona nie ma ani takiéj energii, jak ty i ja, ani takiego sprytu, ani takiego pragnienia ideału, ani takiéj pobłażliwéj, jak są nasze, matki. Ją namówią, zrobią z nią wpływami i prośbami wszystko, co zechcą, a brat będzie miał największy udział w tém morderstwie, bo Zosia kocha go i wierzy w jego zacność i prawość, jak w Ewangelią...
Zaledwie Helenka wymówiła te wyrazy, gdy mnie i ją pochwycono do tańca.
Około północy umilkła orkiestra, a natomiast rozlały się po obszernéj sali melodyjne tony skrzypiec z towarzyszeniem fortepianu. Rozpoczął się koncert, mający urozmaicić i uświetnić zabawę.
Lecz, niestety! ani brzmiąca i głośna uwertura z Wilhelma Tella, ani słodkie i tęskne marzenie Schumana, jakkolwiek wcale dobrze wykonane, nie mogły w liczném a rozbawioném zgromadzeniu ogólnego sprawić milczenia. Słuchano widocznie przez grzeczność, ale co chwila w różnych stronach dawały się słyszéć szepty i śmiechy tłumione, a gdzieniegdzie ukazywały się fizyognomie przeciągnięte, znudzone i widocznie żałujące tańca.
Śpiew lepsze miał nieco powodzenie; nakoniec przyszła koléj na moję muzykę, mająca zakończyć tę niezbyt pożądaną towarzystwu zabawę.
Usiadłam przy fortepianie, a przy mnie stanęła Helenka, która podjęła się odwracać mi karty. Przede mną na pulpicie leżały moje dawne ulubione sonaty Beethovena, które, długo zaniedbane, spoczywały gdzieś na etażerce w pyle i zapomnieniu, a które jednak, kierowana smakiem artystycznym i dawném zamiłowaniem, wybrałam była na dzisiejszy popis.
Powiodłam wzrokiem po salonie. Kilkadziesiąt osób zwracało ku mnie ciekawe twarze i oczy. Kilkadziesiąt innych rozmawiało półgłosem w najlepsze, z lornetkami na oczach lub wachlarzami na ustach. Ale mnie mało obchodziła uwaga jednych i lekceważenie innych; o kilkanaście kroków ode mnie, oparty o róg fortepianu, stał hrabia Witold, nie patrzył na mnie, ale z postawy i twarzy można było wyczytać, że z uwagą oczekiwał gry mojéj.
Uderzyłam piérwsze akordy, te wspaniałe, pełne akordy, podobne do wykutych z marmuru posągów, lub do wołań, wychodzących z wezbranéj piersi olbrzyma. Jak echo nieśmiałe i dalekie odpowiedziało im kilka innych cichszych i smętniejszych, a potém klawiatura cała, od najgłębszego basu do najwyższego wiolinu, odezwała się gammą tonów szybką, gorącą, zmienną, a jednak jednolitą, przepaścistą jakąś, pełną jęków, westchnień, śmiechu i szeptów miłośnych, i pereł dźwięcznie uderzających się wzajem w wirze zawrotnym.
Straciłam pamięć wszystkiego, co mię otaczało duch mistrza w mgnieniu oka orzucił mię całą napowietrznym płaszczem melodyi, i ducha mego uniósł w wysoką krainę sztuki. Czułam bicia serca śpieszne, gorące, tentna zapału pulsujące w skroniach, po głowie mojéj przeciągały szlaki myśli promieniste, jak z gwiazd utkane, te szlaki, które w dziecinnych jeszcze witały mnie latach, a potém, szalonym bezładem światowego życia odegnane, wracały razem z muzyką dawną, ukochaną, tak długo odepchniętą i zarzuconą... przez wzgląd na ludzi, co jéj zrozumiéć nie byli zdolni.
Grałam i cała dusza moja przeszła w ręce, i ręce moje tonami, które wywoływały z klawiszów, opowiadały historyą mojéj duszy. Widziałam siebie dziewicą naiwną, wierzącą, współdzieckiem, ciekawém świata i jego radości; słyszałam głos świata tego w tajemniczych groźnych akordach basu, a tymczasem nuty wiolinu, ciche i podniosłe, snuły się jak marzenia młodego serca, jak modlitwa szeptana z trwogą i rozkoszą, jak miłość dla gwiazd i tego Boga, co króluje nad niemi. Nagle od strony basu huczą i suną się nuty złowieszcze, jak grzmot przybywający z daleka, coraz większéj nabierają mocy, biegną, dwoją się, przemieniają w dzikie i surowe akordy, i jak stado orłów spuszcza się z pod obłoków na gromadkę śnieżnych gołębi, tak spadają na rzewną pieśń, porywając ją z sobą w odmęt burzy, gromów, błyskawic i tajemniczych, podziemnych, zda się, pieśni, co rytmem posępnym wydobywają się z samego dna harmonii, splątanéj, jak najdziksze fantazye, głębokiéj, jak przepaścisty duch mistrza-twórcy. I oto widzę, widzę, bo mi obraz ten na orlich skrzydłach swych przynosiły burzliwe tony basowe, widzę, jak wiara moja leży rozbita, ze skrwawioną piersią, niby gołąbka zraniona, jak modlitwa moja ucieka ode mnie pod niebo, na które patrzéć zapomniałam, jak miłości moje, bledziuchne, niby kwiaty sztuczne, jedna po drugiéj chylą się do mogiły... Oderwałam na chwilę ręce od klawiszów, bo skończyła się piérwsza część wielkiéj sonaty; druga zaczynała się od pieśni przeciągłéj, monotonnéj, podobnéj do skargi zmęczonego serca. Każda nuta zdawała się tam być łzą, spadającą z oka, żalem spieczonego... czułam łzy, zwolna wzbierające w méj piersi... A potém przyszły akordy nagłe, potężne, szerokie jak obudzenie się ducha ze snu zmęczenia i słabości, jak niespokojne, pełne pragnień i obaw pytania, rzucone w twarz światu, pod nogi temu życiu, co w łzach się kąpało... I razem z akordami temi duch mój zapytywał: kędy podziała się jego pierwotna, dziewicza wiara i niewinność? Jakie wichry porwały i rozniosły marzenia jego o różowych rąbkach? Gdzie jest kraina piękności bez skazy? kędy siedlisko ideału, którego obraz tkwi w duszy, z innych przez nią przyniesiony światów?
Nie było odpowiedzi; snadź mistrz, tworząc swe arcydzieło, nie znalazł jéj w sobie i rozmodlił się tylko potężnym hymnem nadziei, że znajdzie ją kędyś, tam może w innych światach, zkąd wziął piérwotną, utraconą dziś, wiarę swoję, i hymn ten zakończył cichemi, rozwianemi tony, niby zawieszając go między ziemią i niebem, które wygrać miały ostatnie niedopowiedziane jego akordy...
Skończyłam i drżące od wzruszenia ręce opuściłam na suknią. W salonie głuche panowało milczenie; grą moją, w któréj wyśpiewałam samę siebie, zdobyłam uwagę roztargnionych słuchaczy.
Przez kilkanaście sekund nikt żadnego nie uczynił poruszenia; Helenka nawet stała obok mnie, jak przykuta do miejsca, szepcąc tylko: cudownie, Wacławo! cudownie!
Podniosłam oczy, i przez mgłę wzruszenia, która je przysłaniała, zobaczyłam naprzeciw siebie tego pięknego, szlachetnego człowieka, którego postać i imię snuły się przede mną nieustannie, jak błyskawice ogniste, na tle melodyi, którą wygrywać przestałam.
Patrzył na mnie! Nakoniec patrzył na mnie! A oczy jego, tak spokojne i niezmącone zwykle, teraz, utkwione w méj twarzy, ciskały iskrami i mieniły się grą wzruszeń, ruchomą a gorącą. Byłam pewna, że zrozumiał mię, że za pośrednictwem muzyki odgadł tajemnice mojéj istoty, pojął, iż nie byłam ustrojoną lalką. Mówiła mi o tém bladość jego wyniosłego czoła, ogień jego zwróconych ku mnie oczu, uśmiech jego ust, surowy i rzewny zarazem...
Co czułam wtedy, tego już dziś ani pamięcią objąć, ani w słowa oprawić nie zdołam.
Wszystkie uprzednie wzruszenia i uczucia moje zniknęły wobec téj chwili, jak mary, wyśnione nocą, wobec rannego słońca. Zdawało mi się, że dotąd nie żyłam, ale śniłam tylko, i że w téj chwili dopiéro budziłam się do prawdziwego życia. Była to jedna z tych krótkich, jak sekunda, chwil złotych, a których wspomnienie idzie z nami aż nad brzeg mogiły, aby nam świecić jeszcze w ostatniéj ciemnéj godzinie. Była to jedna z tych chwil, w których dwie dusze, rozdzielone przepaścią, zda się nieprzebytą, ale przeznaczone dla siebie, spotykają się na mgnienie oka i przysięgają sobie wiekuistą wierność wspomnienia...
Nie spuszczając oka z méj twarzy, postąpił ku mnie; jednocześnie, niezależną ode mnie siłą poruszona, podniosłam się z siedzenia i uczyniłam parę kroków ku niemu, tak, jakbym chciała zejść się z nim na połowie drogi...
Ale, ah! między mną i człowiekiem, ku któremu wiódł mię pociąg nieprzeparty, niewypowiedziany, stanęła żyjąca, nieprzebyta barykada, złożona z czarnych fraków i białych krawatów, które, gdy tylko minęło piérwsze wrażenie, wywarte na słuchaczy, zerwały się ze wszech stron i otoczyły mię ciasném kołem.
Potoki komplementów i słów kwiecistych sypały mi się pod stopy, grad zachwyconych i płomienistych spojrzeń obsypywał mą głowę, i coraz więcéj ludzi tłoczyło się około mnie, i coraz większy tłum i gwar zatapiał mię swą szumiącą falą... Hrabia Witold nie probował nawet przebijać téj żyjącéj zapory i cofnął się do przyległego salonu.
Na widok ten doświadczyłam takiego uczucia, jak gdybym nagle została oblaną zdrojem zimnéj wody. Serce zamarło we mnie, niezmierny żal mię ogarnął.
Ale w téj chwili orkiestra zahuczała kadrylem, bal zawrzał na nowo, a na balu precz z głębokiémi wzruszeniami! precz z rozwagami smutnemi! Trzeba tańczyć, trzeba bawić się, trzeba słuchać komplementów i odpłacać je dowcipnemi frazesami, w których jest wszystko, prócz dowcipu i sensu; trzeba uważnie tańczyć kadryla, aby każdy krok był dystyngowany i przyzwoity; trzeba strzedz się zamyślenia, bo ono daje powód do komentarzy; trzeba miéć usta uśmiechnięte, bo inaczéj osądzą cię, żeś dumna, albo domyślą się, żeś zakochana!
Bawiłam się, tańczyłam, słuchałam komplementów, odpowiadałam na nie dowcipami, przechadzałam się w kadrylu z dystynkcyą i gracyą, uśmiechałam się, znajdywano mię piękną i bardziéj zachwycającą, niż kiedy.
W mazurowéj figurze postawiono na środku salonu krzesło, a ja zasiadłam na niém, jak królowa, otoczona poddanymi: kilkunastu młodych mężczyzn stało wkoło mnie, ze spojrzeniami w moję twarz utkwionemi, z uśmiechami na ustach, oczekując, aż podrzucę w górę szmatkę batystu, którą trzymałam w ręku. Szczęśliwy, kto ją pochwyci! z tym tańczyć miałam!
Długo czekali. Na progu salonu stał hrabia Witold i patrzył na mnie, ale już nie tém spojrzeniem, co wprzódy, tylko jakiémś smutném, zawiedzioném, takiém, jakiém spogląda człowiek, co sądził, że ma w ręku dyament, a zobaczył, iż to było szkiełko farbowane.
Ze ściśniętém sercem podrzuciłam w górę chusteczkę. Pochwycił ją pogromca serc, pan Alexander, i z tryumfującém spojrzeniem podał mi rękę.
Kiedy w mazurze pobiegłam około drzwi, wiodących do sąsiedniego salonu, spojrzenie hrabiego Witolda prześlizgnęło się po mojéj twarzy i postaci, takie obojętne, tak spokojne, jakiém bywa spojrzenie człowieka, co, myślą przebywając gdzieśindziéj, machinalnie ściga lot fruwającego w pobliżu motyla.
Dokończyłam mazura ze łzami, które kryłam pod powieką, a które mi paliły źrenice. Doświadczałam takiego uczucia, jakbym utraciła szczęście, którego promienne widzenie na mgnienie oka zajaśniało przede mną.
O mój Boże! czyliż ludzie uwierzą w to, że młoda, piękna, ogólnie uwielbiana panna, tańczyć może mazura z tłumem bolących myśli, tłoczącym się do jéj uwieńczonego kwiatami czoła, z sercem zamierającém z żalu pod stanikiem z atłasu i koronek?
I więcéj już ani razu nie zoczyłam hrabiego Witolda. Kiedy po skończonym mazurze zapytałam Emilki, czy go gdzie nie spostrzega, odpowiedziała mi że odjechał!
— Odjechał! — pomyślałam z wielką boleścią — kiedyż go więc zobaczę? może już nigdy! Zniknęło jasne widzenie, rozwiał się urok czarowny, dusze nasze spotkały się z sobą na mgnienie oka, aby się rozejść... na wieki!
Głowa mię bolała, łzy gorącą falą tłoczyły się do oczu, nie mogłam dłużéj udawać, nie mogłam dłużéj tańczyć i śmiać się, i słuchać komplementów; poszłam do mojéj matki z prośbą, abyśmy odjechać mogły.
W pół godziny potém, mimo próśb, nalegań i wyrzutów, opuściłyśmy towarzystwo.
Trzecią godzinę po północy ogłaszały zegary. W pięknym pokoju, opływającym w blado-różową barwę, na toalecie, zastawionéj błyszczącemi flakonami, dziesięć świec paliło się w złoconych kandelabrach, migocące, żółtawe światło rzucając na cztery pyzate aniołki, trzymające wieniec z róż na suficie. W rogu pokoju, na atłasowych poduszkach sofy leżała w znękanéj postawie młoda istota, ubrana w atłas, krepę i koronki, ze splątanemi lokami, opływającemi obnażone ramiona, z wieńcem drobnych róż na głowie, ze sznurami bogatych pereł na szyi. W oczach jéj, okrążonych sinemi kołami zmęczenia i gorączkowych wzruszeń, palił się suchy ogień, blade czoło chyliło się w dół przytłoczone ciężarem upokorzenia i smutnych rozwag, załamane ręce martwo leżały śród puszystych zwojów śnieżnéj krepy.
I któż-by powiedział, że tą zmęczoną, upokorzoną, w bolesnych dumaniach zatopioną istotą, była młoda, piękna, za bogatą uważana panna, o któréj rękę starali się najbogatsi młodzieńcy, przed którą padali czołem najsławniejsi pogromcy serc niewieścich, któréj powodzenia zazdrościły najpiękniejsze dziewice, któréj tryumfalny rydwan ciągnęli najliczniejsi niewolnicy, powiewając przed nią kadzielnicami pochlebstw, usypując dla jéj stóp drogę kwiatami salonowych hołdów?
I któżby uwierzył, że tą biedną istotą, zmęczoną fizycznie i moralnie, cierpiącą, upokorzoną, do głębi serca smutną, byłam ja, ja, która przed godziną wróciłam ze świetnego balu, która potrzebowałam tylko wymówić jedno słowo, aby jutro zapaliła się dla mnie złocona pochodnia ślubnego hymenu, wyciągnąć tylko rękę, aby pochwycić ten czarowny sen wielu dziewic, jakim jest świetna partya. A przecie... tak było.
Byłam do głębi serca smutną i do dna duszy upokorzoną. Otworzyły się dziś do reszty oczy moje i ujrzałam jasno... kim byłam. Szlachetna postać hrabiego Witolda, ta postać, którą widziałam wciąż przed oczyma, oblana blaskiem ideału stała przede mną, jako żal gorzki i ciężki wyrzut. Jednego człowieka spotkałam śród ludzi tłumu, w którego oczach był spokój i prawda, na którego czole leżała zacność, którego życie i czyny czcili nawet ci, co od podobnych sami byli dalecy, i ten mną pogardził, i ten spojrzał na mnie takiém spojrzeniem, jakiém ktoś zamyślony spogląda na lalkę, którą bawią się dzieci.
Więc kim-że byłam? Więc na jakąż drogę weszłam?
Więc jakąż uczynił mię ten świat, w którego objęcia rzucałam się z takiém upojeniem, z takim szałem, z taką radością? Więc czém-że nareszcie był ten świat, co wygląda tak pięknie, co tak błyszczy, tak migoce zmiennością barw, tak śpiewa głosami syren, a tak brzydko, tak smutnie z młodéj dziewicy, o niewinnéj jak biała karta duszy, o myśli pragnącéj wszystkiego, co dobre i wielkie, urabia lalkę, motyla, cacko, niezdolne przykuć do siebie oczu myślącego człowieka, niegodne jego uczucia, jego serdecznego pociągu, uścisku jego dłoni uczciwéj i pracowitéj?
Więc czémże jest ten świat, co z czoła dziewicy ściera wszelki ślad powagi i podniosłości poetycznego serca, co w oczach jéj gasi blask, z którego-by ludzie gorącą wyczytali duszę, co na usta jéj kładzie zalotne uśmiechy, od których uciekają zacni i poważni, i strojąc ją w połyski, odziera z promieni, po których poznają się czyste duchy?
Otchłań! — szepnął nade mną głos jakiś złowieszczy.
Otchłań, w któréj stroją się, zalecają się, rujnują się, tańczą, bankrutują moralnie i materyalnie, kłamią na wyścigi, oszukują, z próżniaczo-założonemi rękoma czekają szczęścia, wyobrażonego w postaci złotego bałwana, biją czołami przed cielcem, ulanym z błyszczącego kruszcu, bawią się miłością, żartują z czasu, który na groźnéj kosie swéj przynosi karę i pokutę, nie znają Boga, królującego nad gwiazdami, nie rozumieją wielkiéj myśli jego, która nie przenika do nich przez grubą warstwę próżności i próżniactwa, jaką są obleczeni!
A ja w téj otchłani byłam, jako ptaszę, któremu przeznaczono być orłem rozkochanym w słońcu, a które stało się krukiem, żądnym błyskotek; jako zbłąkana owca, która, szukając zielonéj łąki, co tak pięknie uśmiechała się do niéj, zagłuszona wrzawą i zmęczona daremném pragnieniem, wraz ze swém stadem rozciąga się na zgniłéj słomie, na któréj miękko leżéć, i karmi się zwiędłemi kwiatami, których zapach truje ją zwolna!
A jednak nie byłam złą, bo pragnęłam z całéj duszy ujrzéć dobroć i wielkość, a kędy zdawało mi się że ją ujrzałam, tom ze czcią chyliła czoło i zdwajały się serca mego bicia; nie byłam głupią, bo głupi o nic nie pytają, a ja ustawicznie niebu i ziemi, światu i sobie zadawałam pytania; nie byłam zepsutą, bo brzydziłam się zepsuciem innych i rozpacz mię zdejmowała na myśl, że ktoś za taką uważać mię może.
Więc dla czegoż on posądził mię o głupotę i zepsucie? dlaczego wziął mię za lalkę lub motyla? dlaczego odwrócił ode mnie swoje spokojne, rozumne oczy, które kiedyś tam, w cienistym parku méj babki, pod stropem gwiaździstego nieba, wlały w mą wzburzoną głowę ufność i uspokojenie? Dlaczego mię nie pojął? dlaczego pod zwierzchnią powłoką motyla nie odgadł duszy człowieczéj, spragnionéj miłości i cnoty; pod porcelanową skorupą lalki nie odczuł serca żywego, które rwało się ku niemu, a rwało się nie dlatego, że miał miliony i imię wsławione, ale dlatego że pociągała je nić niewidoméj, czarodziejskiéj sympatyi, że wyczytało na jego twarzy i w jego postaci te litery ducha, których daremnie gdzieindziéj szukało po świecie?
Pochyliłam twarz na dłoni i płakałam gorących łez potokiem, płakałam ze wstydu, z upokorzenia, z żalu po znikłém błyskawiczném zjawisku szczęścia, po téj duszy bratniéj, z którą spotkałam się w jedném spojrzeniu, na jedno mgnienie oka, a która odbiegła mię na wieki, nie poznawszy swéj siostry, oszpeconéj maską, w którą ją świat ustroił.
A gdy tak płakałam, z wewnątrz mnie, z samego dna mego ducha podniósł się głos surowy i smutny i mówił do mnie: Czy jesteś pewną tego, że cię zapoznano? że stała ci się krzywda i niesprawiedliwość? że nie jesteś w istocie tém, czém się być wydajesz, to jest: motylem i lalką? Porachuj dni swoje od tego piérwszego, w którym wstąpiłaś w świat dla ciebie nowy i pomyśl, co czyniłaś od każdego wschodu do zachodu słońca, od każdego południa do każdéj północy? Na czém ci czas ten schodził? jak ci godziny płynęły? Czy choćby jednę łzę otarłaś z cudzego oka? czy choćby jednemu bliźniemu podałaś rękę pomocną? czy choć do jednego przemówiłaś słowem pociechy i chrześcijańskiéj miłości, która jest moralną jałmużną? Może przybyła ci do głowy myśl jaka wzniosła, zdobyta w godzinie pracy i rozmyślań? Może wezbrało ci kiedy serce jakiém szerokiém, piękném uczuciem, co-by nie ciebie samę miało na celu, ale tysiące braci, na jednéj z tobą ziemi żyjących, cierpiących? Może, walcząc z sobą i ludźmi, z trudem obalając przeszkody, pięknym jakim postępkiem albo ciężką jaką pracą, zbliżyłaś się choć na krok jeden do tego Boga, co króluje nad gwiazdami, a którego myśli wielkiéj uczy się ojciec twój przez całe pracowite i zacne swe życie? Nie. Ty nic z tego nie zdobyłaś. Ty dnie serca przeżyte liczysz na suknie, w które się stroiłaś na bale, śród których świetniałaś, na walce, które przetańczyłaś, na zalotne uśmiechy, któremi wodziłaś za sobą rój próżniaków i głupców, na samolubne, puste marzenia, któremi kołysałaś swoję głowę, siedząc przed źwierciadłem i patrząc, jak ci służebna piętrzyła i uplatała włosy nad dymami próżności omgloném czołem. A teraz, dziecko samolubne, próżniacze, rozbawione, rozmarzone, pragniesz, aby człowiek, który ma za sobą całe lata pracy i zacności, cały szereg szlachetnych dokonanych czynów, człowiek, na którego barkach spoczęła spuścizna imienia wielkich przodków, jako powinność wiecznéj godności i wiecznéj pracy, aby człowiek ten, spokojny, poważny, rozumny, upadł przed tobą na kolana, uderzył czołem przed twemi pięknemi oczyma, zawisł na twoim zalotnym uśmiechu i wprzągł się do twego tryumfalnego rydwanu razem z Donżuanami, Almawiwami, Dafnisami, głośnemi a pustemi dzwonami i wszystkimi tego rodzaju głupcami i pasożytami, którzy go ciągną? Co uczyniłaś, co zdobyłaś, w co tak pięknego i zacnego ubrałaś się, aby módz zwrócić na siebie oczy jego, które przywykły obejmować na świecie szeroką i daleką przestrzeń? Co masz w sobie takiego, aby zdobyć jego szacunek, jego współczucie serdeczne, jego ufność w niepokalaną czystość twéj duszy? Nic!
Taką, jaką jesteś, możesz podobać się tylko Donżuanom, pogromcom serc, obłudnym deklamatorom, którzy uwielbią w tobie piękność twéj cery, zgrabność twojéj kibici lub domniemaną wielkość twego posagu. Nigdy człowiek, który pracuje myślą i szlachetne cele życia postawił przed sobą, nie ukocha istoty próżnéj, błyskotliwéj, zakochanéj w sobie tylko i w swoich sukniach, choć-by od Aniołów zewnętrznéj pożyczała ona piękności. Nigdy człowiek, co okiem pełném miłości ogarnia kraj swój rodzinny, pracuje dlań, roi o pięknych czynach i zasługach, nie poda ręki na wieczną wędrówkę płochéj dziewicy, od stóp do głowy światowym pokrytéj pokostem, dla któréj salon ojczyzną, lustro najwznioślejszą ideą, towarzyskie sukcesa polem czynów i zasług, szafa ze strojami ozdobą życia, a celem jego — dobra partya!...
Kiedy surowy głos mój wewnętrzny wymawiał ten ostatni wyraz, wzdrygnęłam się całém ciałem i zawołałam z boleścią. O, jam nie taka występna i płocha! Życie moje przechodziło w próżniactwie i śród mglistych dymów próżności, nic nie uczyniłam dobrego, niczego nie nauczyłam się, bawiłam się, upajałam narkotykiem pochlebstw, szalałam tańcem i zabawą; ale zarazem, Boże mój, pragnęłam, rwałam się duszą w krainę ideałów, nigdy żadna nizka rachuba nie znalazła miejsca w myślach mych ni sercu, o zagadkę życia, o drogi i cele jego pytałam niespokojnie gwiazd niebieskich i ludzkich twarzy. Ale wzięto mię za rękę i poprowadzono; kędy wskazano mi drogę, tamtędy poszłam. Nikt nie odpowiedział pytaniom moim, nikt przeczuć serca nie sprawdził, zbłąkałam się w tym świecie o ścieżkach krętych, jak manowce, o obrazach zwodnych, jak miraże; a teraz... czyliż mam już na wieki w oczach zacnych i uczciwych zostać lalką i motylem? Czyż zawsze człowiek, do którego poczuję pociąg serdeczny, w którym ujrzę pragnień i przeczuć moich sprawdzenie, odwracać będzie ode mnie oczy z litością albo pogardą!...
Tak myśląc, zaniosłam się płaczem serdecznym.
Z piersi mojéj, podnoszonéj wzmożonemi łkaniami, wyszedł znowu głos poważny i surowy i znowu mówił do mnie:
— Szczęście prawdziwe, szczęście poczciwe, to ten kwiat zaczarowany, o którym mówi bajka, że iść do niego trzeba daleko i długo, a po drodze staczać walki, krwawić stopy, postępować w pocie czoła i niepokojach serca, a wytrwać aż do kresu. Po szczęście prawdziwe, po szczęście uczciwe, nie można iść wygodną ścieżką, kwadratami woskowanéj posadzki zasłaną, kwiatami pochlebstw usypaną. Na szczęście prawdziwe, na szczęście uczciwe zasłużyć, zapracować trzeba. Tyś go jeszcze nie warta, bo w krepie i koronkach, z kwiatami nad czołem, z zalotnym uśmiechem, z dymami próżności w głowie, dojść można tylko do oklasku głupców i do świetnéj partyi. Ani w jednych, ani w drugiéj nie leży szczęście prawdziwe i poczciwe. Piérwsze przebrzmią bez echa, nim słońce wzejdzie po nocy balowéj; druga da wiele pieniędzy, a mało spokoju, bogactwo materyalne, a moralną nędzę.
Szczęście prawdziwe i uczciwe istnieje na wysokościach, na które z trudem wspinać się musi ten, kto go żądny. Tyś od niego bardzo daleka. Ale dlatego, że cię wzięto za rękę i poprowadzono, a kędy wskazano ci drogę, tamtędy poszłaś, za to, że w sercu i myśli twojéj nie postała nigdy żadna nizka rachuba, za to, że pragnęłaś, pytałaś, tęskniłaś i szukałaś prawdy w gwiazdach niebieskich i po twarzach ludzkich, ja, co w téj chwili przemawiam do ciebie, ja, co jestem sumieniem twojém, kładnę ci w piersi przeczucie niewygasłe, które mówić ci zawsze będzie, że szczęście prawdziwe zostanie kiedyś twoim udziałem. Ale wprzódy musisz ochrzcić się pracą, wyrość cierpieniem, zmężniéć w walkach. A gdy kiedyś, nieprędko może, czoło twe, oderwane od wszelkich próźności, rozgorzeje wielką miłością dla cnoty, pracy, ziemi ojczystéj, milionów braci, którzy na niéj cierpią i walczą, gdy za tobą ustawi się szereg walk przebytych, dobrych czynów dokonanych, a przed tobą stanie cel życia szlachetny i zacny; wtedy człowiek, dla którego poczujesz pociąg serdeczny, w którym ujrzysz sprawdzenie pragnień twoich, nie odwróci już od ciebie oczu z litością lub pogardą, nie ujrzy w tobie lalki, ni motyla, ale uzna cię kobietą, godną jego miłości, i weźmie cię za towarzyszkę zacnego swego żywota. Przeczucie to będziesz nosić w sobie, jako pociechę, nadzieję, gwiazdę w ciemnych chwilach świecącą, a sprawdzenia jego szukaj w perspektywie drogi, którą przebyć musisz wprzód, nim godną jego się staniesz!
Tak przemawiało do mnie sumienie, do takiego wyniku doprowadził mię płacz mój, upokorzenie moje, boleść moja.
Od dnia wesela Zeni rozpoczęło się dla mnie to życie bezbarwne, denerwujące ciało i ducha, jakie wiodą zwykle młode, światowe panny, odarte ze złudzeń, zawiedzione w swych nadziejach, zmęczone zabawami, które straciły dla nich urok nowości, rozczarowane.
Suknie i biżuterye przestały mię bawić, bom się niemi przesyciła; komplementa mężczyzn i hołdy ich przestały mię radować, bo nie wierzyłam w ich szczerość i nie miałam ani szacunku, ani sympatyi dla tych, co mię niemi osypywali; piękne salony mojéj matki i śliczny mój gabinet blado-różowy, z rozkoszną alkową w głębi, straciły dla mnie powab’, bo oczy moje, przywykłszy do ich piękności i bogactwa, niczém się już nie zachwycały, a pamięć przynosiła wspomnienie ciężkich chwil, jakie śród nich przebyłam, i owéj mary ruiny i nędzy blizkiéj, która ukazywała się mnie w każdym kątku pysznego mieszkania w postaci nagiéj, drżącéj istoty, z któréj opadała złocista szata zczerniałemi od rdzy i łez łachmanami.
Co ranek, budząc się, patrzyłam na dzień, który się zaczynał bez nadziei ni zapału, bez radości ni porywu. Słuchałam, jak zegar wygłaszał godziny, z obojętnością osoby, która niczego nie spodziewa się i niczego nie oczekuje, niekiedy z niecierpliwością, właściwą tym, co, niezadowoleni z dnia dzisiejszego, pragną, aby czas jak najprędzéj upływał, bo mają nieokreśloną nadzieję, że przyniesie im może lepsze, ponętniejsze jutro.
Bezczynność ciążyła mi, a nie wiedziałam dobrze, co-bym czynić mogła. Nic nie umiałam, niczego mi nie brakowało z codziennych potrzeb życia, wszystko przychodziło do mnie gotowe, zbytkowne, służyło mi na każde mrugnienie oka, lub skinienie palca. Całemi godzinami leżałam w moim pokoju na atłasowych poduszkach sofy, z romansem francuzkim w ręku, którego treść gorąca i fantastyczna rozmarzała mnie, ale nie uspakajała, chłonęła jeden szereg godzin, aby na drugi większą jeszcze i dotkliwszą rozlać pustkę. Siadałam do fortepianu, ale myśl moja, rozstrojona i znękana, rzadko odnajdywała w melodyi mistrzów dawne zachwyty i szlaki gwieździste, najczęściéj zaś przy dźwiękach instrumentu ogarniał mię taki żal nieokreślony a dotkliwy! takie czułam osłabienie w całym fizycznym i moralnym ustroju, że ze łzami w oczach i z bladém czołem wstawałam od instrumentu, i krokiem powolnym a słabym wracałam do mego ustronnego pokoju, aby rzucić się tam znowu na sofkę i z otwartemi oczyma pogrążyć się w sen, pełen przykrych wspomnień, niewyraźnych przeczuć i marzeń, albo w inny, a stokroć przykrzejszy, sen biernéj, bezmyślnéj apatyi.
I zwolna, stopniowo zbliżało się do mnie to straszne widmo znudzenia, które prędzéj czy późniéj ogarnia sobą bezczynne młode istoty, psuje im serca i na błędne prowadzi drogi.
A gdy często i długo różnym z tego powodu oddawałam się rozmyślaniom, matka moja patrzyła na mnie z coraz większym smutkiem i niepokojem, coraz częściéj obejmowała mię ramionami i tuliła do piersi z gorączkową czułością, jakby bolała nade mną, jakby w żalach mych i upadkach własną czuła winnę, jakby żegnała się ze mną bolesném ale zrezygnowaném pożegnaniem matki, co gotowa dla szczęścia dziecka swego wyrzec się jego widoku.
Przychodziły jednak dnie, w których bywała obojętną dla mnie, jakby obwiniała mię w duchu o niespełnienie najmilszych jéj życzeń: że, odrzucając wszystkie partye, jakie mi się przedstawiały, odrzuciłam sposobność zdobycia téj świetnéj towarzyskiéj pozycyi, jakiéj dla mnie pragnęła. Spostrzegłam nieraz, że oczy jéj tkwiły we mnie z rodzajem żalu, a zarazem wyrzutu.
Wtedy zdwajał się mój własny smutek; bo czyliż cokolwiek może większym spaść na serce ciężarem, jak poczucie, że się zadało cios sercu kochającéj i ukochanéj matki, że się zniszczyło jéj najdroższe marzenia? A przecie, kładąc rękę na sercu, czułam, że nie było w tém mojéj winy, niemniéj jednak cierpiałam cierpieniem méj matki.
Oprócz tego, widziałam ją nieraz dziwnie roztargnioną i niespokojną, ale niepokojem, którego nie ja już jedna byłam źródłem. Ów żyd długobrody, którego już parę razy widziałam, i inni jeszcze, nieznani a zagadkowi ludzie, o twarzach niemiłych i ubraniach nie mających nic wspólnego z wykwintem naszego mieszkania, pojawiali się w niém coraz częściéj. Matka moja przesiadywała z nimi godzinami w swoim pokoju, nieraz przy drzwiach zamkniętych, a po ich odejściu miewała migrenę i ukazywała się nazajutrz z twarzą mocno pobladłą, z niepokojem w oczach, graniczącym z gorączkową obawą. Odgadywałam, domyślałam się, że ludzie ci przybywali dla pieniężnych interesów, i że interesa te musiały być ciężkie i powikłane. Raz uwagi moje w tym względzie wypowiedziałam przed Binią. Poczciwa piastunka moja westchnęła smutnie i rzekła: — Tak, to są kredytorowie twojéj matki, Wacławo. — A po chwili milczenia dodała: — Matka twoja ma wiele długów.
Ostatni wyraz posępnie jakoś zabrzmiał na ustach Bini, ja zaś przypomniałam sobie, jak w Rodowie Rozalia często rzucała wyraz ten w twarz panu Agenorowi, niby wyrzut lub szyderstwo, a ja nie pojmowałam dobrze, co-by on tak strasznego znaczył. Niestety! teraz zaczęłam rozumiéć złowrogie wyrazu tego znaczenie. Gdy brzmiał mi on w uchu, przed oczyma stawała naga, drżąca postać, z któréj złocista szata spada w łachmanach.
Tymczasem otrzymałam od mego ojca krótki, lecz serdeczny list, w którym donosił mi o swoim powrocie do kraju. Nie objawiał mi wyraźnie życzenia, abym wnet do niego przybyła, ale w każdém słowie pisma czuć było, że tego pragnął i oczekiwał.
Po otrzymaniu tego listu, biłam się długo z myślami i uczuciami. Pragnęłam jechać do ojca; obraz jego zacny, nieposzlakowany, tkwił mi w duszy głęboko; czułam, że przy nim tylko znajdę to, za czém tęskniłam daremnie w świecie méj matki, i zapracuję, i zasłużę sobie na szczęście prawdziwe. Lecz z drugiéj znowu strony, jakże boleśnie ściskało mi się serce na myśl, że opuszczę matkę moję, tak kochającą mnie, od któréj doświadczyłam saméj tylko dobroci i najczulszéj troskliwości, a która, jeśli ja odjadę, pozostanie samotna, śród tysiąca jeszcze materyalnych przykrości i niepokojów. Tu odzywała się znowu pamięć na ojca i myślałam sobie, że i jemu przecie winnam część miłości mojéj, że i on wiódł życie samotne, a może i pragnął, aby do surowego i milczącego jego mieszkania wniknął promień wesela i poezyi, jaki z sobą zawsze przynosi kobieta. Czy nie było moim obowiązkiem przynieść mu ten promień, tę pociechę? ciepłem serdeczném wynagrodzić mu dotychczasowy chłód jego istnienia... chłód, jaki przecie zostawiła mu po sobie moja matka? Ależ matka!... opuścić ją w ciężkiéj chwili jéj życia, odjechać dla znalezienia sobie spokoju i zapracowania może na szczęście przyszłe, a ją zostawić samotną, znękaną, tęskniącą za jedyném dzieckiem, które jéj odstąpiło! Serce moje rozrywało się na dwie połowy i po tysiąc razy wołałam w duchu: — „Biada dziecku! którego ojciec i matka idą z osobna, każde po innéj drodze téj ziemi.”
Gdy tak pewnego ranka siedziałam, zatopiona w wewnętrznych zatargach i rozmyślaniach, do pokoju mego weszła matka. Po piérwszych zamienionych ze mną wyrazach, usiadła przy mnie, wzięła mię za rękę i długo w milczeniu patrzyła na mnie. Ja także na nią patrzyłam i spotrzegłam, że pomiędzy dwoma fałdami, które bruzdziły jéj gładkie wyniosłe czoło, ledwie dostrzegalną niteczką zaczynała rysować się trzecia. W wielkich, ciemnych, a tak jeszcze pięknych oczach mojéj matki, palił się cichy smutek, ale na twarzy jéj widać było silne powzięte postanowienie i płynący z niego uroczysty niemal spokój. Byłam pewna, że powié mi coś ważnego i nie omyliłam się.
— Wacławo! — wymówiła, biorąc rękę moję w obie swe dłonie — trzeba, abyś odjechała do twego ojca.
Na te słowa żal mię zdjął wielki. Miałam-że więc koniecznie opuścić moję matkę? Chciałam coś wyrzec, ale łagodnie skinęła głową na znak, abym jéj nie przerywała, i mówiła daléj:
— Trzeba, abyś odjechała do twego ojca, Wacławo! dłuższy pobyt u mnie byłby dla ciebie zgubny, a ja przedewszystkiém pragnę, abyś była szczęśliwa. Marzyłam, miałam nadzieję, że szczęście to obok mnie znajdziesz, że w moim domu, pod moim dachem wybierzesz sobie dozgonnego towarzysza, że cię sama do ołtarza ślubnego powiodę, a potém, że blizko mnie pozostaniesz już na zawsze.
Inaczéj się stało; nadzieje i marzenia moje w niwecz się obróciły.
Na ludziach, którzy ci się podobali, zawiodłaś się, innych odrzuciłaś sama. Nie poczytuję ci tego jednak za winę, ale téż widzę, że w świecie, w którym żyję, a zatém w którym i ty ze mną żyć-byś musiała, zawsze zawodziła-byś się tylko lub odrzucała. Zresztą, jestem matką i mam przenikliwość macierzyńskiego serca. Widzę twój smutek, twoje zniechęcenie; rozumiem zwątpienia, jakich doświadczasz; spostrzegam nawet, że zdrowie twoje chwiać się zaczyna. Martwi mię to, boli i przekonywa zarazem, że tobie trzeba innego sposobu życia, niż ten, który ja dla ciebie za najlepszy miałam, że potrzebujesz tego, czego ci ja dać nie mogę...
Wymawiając ostatnie wyrazy, opuściła głowę na piersi, jak pod ciężarem smutku i wstydu zarazem. Poniosłam do ust jéj rękę i, milcząc, ucałowałam ją gorąco. Dotknęła ustami mego czoła i mówiła daléj cichszym, niż wprzódy, głosem:
— Każdy na świecie człowiek, moja droga, prędzéj czy późniéj ponieść musi pokutę za grzeszne marnowanie dni swoich, za niezrozumienie zadań, jakie mu życie przyniosło. Ja tę pokutę ponoszę teraz. Przez długie lata oddana byłam urokom świata, przez nie rozminęłam się z zadaniami, jakie spełniać byłam powinna, i one-to doprowadziły mię do tego, że dziś nie mogę, nie umiem być mistrzynią i przewodniczką własnego dziecka... Ale na szczęście dziecko to ma ojca... zacnego, rozumnego ojca, który nauczy je tego, czego ja nie umiem, poprowadzi je na te drogi, jakich ja nie znam... Jedź do ojca, Wacławo! przy nim może znajdziesz to szczęście, jakiego obok mnie nie ma dla ciebie!...
Głos jéj zadrżał, oczy łzami nabiegły. Byłam tak wzruszona, że słowa przemówić nie mogłam. I cóż zresztą miałam powiedziéć? Czułam, że matka moja mówiła prawdę.
Po chwili milczenia ciągnęła daléj:
— Niejedna zapewne młoda osoba, zostając w twojém położeniu, czuła-by się bardzo szczęśliwą i zadowoloną, bawiła-by się w najlepsze i skończyłaby na rychłém a świetném zamążpójściu. Ale różne bywają na świecie usposobienia. Ty masz wyjątkową naturę. Po ojcu twym odziedziczyłaś wrodzony instynkt prawości, która pogodzić się nie może z żadnym fałszem i z żadną obłudą, których świat tak pełen. Ode mnie wzięłaś wrażliwość charakteru i czułość serca, tak niebezpieczną w tym świecie, bo ta tylko prowadzi do zawodów i wstrząśnień bolesnych. Gwar świata drażnił-by cię wiecznie i ranił, sprawy ludzkie, tak często brzydkie i brudne, wtrącały-by cię wciąż w coraz głębsze rozczarowanie i niewiarę. Zabawy nie mogą ci starczyć, o wyjściu za mąż bez miłości i szczerego oddania się wybranemu człowiekowi i pomyśléć nie możesz. Cóżby więc stało się z tobą, gdybyś dłużéj przy mnie została? Jedni ciebie nie zechcą, innych ty nie zechcesz. Będziesz bawiła się ze smutkiem w sercu, będziesz tęskniła za czémś, cobyś mogła kochać i uwielbiać, stracisz zdrowie duszy i ciała... Nie, tak być nie powinno! Jestem matką! nie chcę, aby tak było; wolę nie widziéć cię, wolę, abyś z dala ode mnie była spokojną, zdrową, a może i została szczęśliwą! Jedź do ojca, Wacławo!
Rzuciłam się jéj na szyję i twarz jéj gorącemi okryłam pocałunkami.
— Matko moja! — zawołałam — droga, najlepsza moja matko! jakże ja cię opuszczę! jakże ja cię odjadę i zostawię samotną, z mnóztwem grożących ci przykrości i niepokojów?...
Uśmiechnęła się łagodnie, uścisnęła mię i rzekła:
— Moja droga, niepokoje, które zapewne masz na myśli, nie zmniejszą się w skutek twojéj obecności przy mnie. Miałam często kłopoty i przykrości majątkowe, to prawda, ale naprzód: przywykłam już do nich, powtóre, nie powinny one stać na zawadzie tam, gdzie idzie o twoje dobro; po trzecie, od wczoraj zabłysła mi nadzieja, że staną mi się one teraz daleko lżejsze...
Przy ostatnich wyrazach rozjaśniła się w istocie twarz mojéj matki! Sięgnęła do kieszeni, i wydobywając z niéj papier, w kształcie listu złożony, mówiła:
— Człowiek przez całe życie nie przestaje się uczyć; ja otrzymałam wczoraj naukę, jak nigdy nie należy sądzić o ludziach z pozoru. Oto, któżby się spodziewał, że pan Henryk, ten na pozór tak wielki egoista i człowiek zajęty wyłącznie zbieraniem majątku, ten człowiek, który, w tak oburzający prawdziwie sposób, oświadczał się o twoję rękę, dziś mnie właśnie przyjdzie z pomocą...
— Pan Henryk mógł ci, mamo, przyjść z pomocą? — zawołałam zdziwiona i z niedowierzaniem.
— Tak — z powagą odparła moja matka; — oto jest właśnie list, który wczoraj otrzymałam od niego, a w którym donosi mi, że nabył kilka summ, jakie należały się ode mnie ludziom nieuczciwym i niedelikatnym, którzy nietylko rujnowali mię lichwą, ale jeszcze nie dawali mi pokoju dopominaniem się o swą należność i grozili wystawieniem majątku na publiczną sprzedaż.
Pan Henryk pisze mi, że nabył te summy jedynie w chęci zwolnienia mnie od przykrych stosunków z podobnymi lichwiarzami, a będzie kontentował się daleko mniejszemi procentami, niż te, które oni wydzierali ode mnie, i że na wypłatę należności zaczeka, dopóki nie urządzę się w taki sposób, abym bez ostatecznéj ruiny dla siebie mogła mu się z długu uiścić. Przyznaj sama, Wacławo, że postępek pana Henryka jest prawdziwie sąsiedzkim i obywatelskim.
Nie mogłam wyjść ze zdumienia. Rada byłam niezmiernie, że matka moja na czas pewien przynajmniéj uniknie kłopotów i niebezpieczeństw, ale trudno mi było uwierzyć w szlachetność i bezinteresowność pana Henryka. Jakto! człowiek, który oświadczał się o rękę panny dlatego, aby mu ożenienie się z nią posłużyło za środek do połączenia dwóch majętności, łąk z pszenną glebą, lasów ze spławną rzeką i t. d.; człowiek, który krzywdził własne siostry i odzierał je z ojcowskiego mienia, korzystając z tego, że miał za sobą literę prawa i szczególny zbieg okoliczności; człowiek, który tak prędko po otrzymanéj ode mnie odmowie starał się już o Zosię, dlatego, że miała znaczny posag, lubo wiedział, że nie może być przez nią kochanym, bo mógł to wyczytać w jéj znękanéj twarzy i postawie; człowiek ten miał-by przyjść z pomocą pieniężną mojéj matce, osobie nietylko obcéj dla niego całkiem, ale jeszcze i takiéj, która mu odmówiła ręki swéj córki? Nie pojmowałam tego! A w dodatku przypomniałam sobie wyraźnie postępowanie ze mną pana Henryka na weselu Zeni, na które mało zwracałam wtedy uwagi, ale które w téj chwili żywo stanęło mi w pamięci.
Postępowanie to było bardzo grzeczne, grzeczniejsze nawet, niż kiedykolwiek, a dziwnie jakoś płaskie, jakby tajemno-zjadliwe, tak, że zamiast ślimaka, pan Henryk na owéj zabawie przypominał mi sobą oswojonego węża, który czołga się obok człowieka, łasi się i przymila, ale co chwila pokazuje żądło, do ukłucia gotowe. Tańczył ze mną wiele i rozmawiał bardzo uprzejmie na pozór, ale kilka razy słowa jego miały dla mnie tajemne jakieś, zagadkowe a niemiłe znaczenie. Tak np. w kontredansie rzekł do mnie wcale niespodzianie: jaki piękny i cenny masz pani naszyjnik z pereł! Słowa te na pozór były proste, ale wymówił je takim tonem, że poczułam się przez chwilę obrażoną, sama nie wiedząc dlaczego? W mazurowéj znowu figurze, odezwał się, patrząc na mnie z nad okularów swych z dziwnym wyrazem:
— Słyszałem, że matka pani urządziła sobie w W. apartament bardzo gustownie i bardzo bogato. I znowu na ostatni wyraz szczególny położył nacisk. Oprócz tego, kilka razy w ciągu wieczoru spostrzegłam, że ścigał mię oczyma, gdziem się tylko obróciła, a spojrzenie jego zapalało się przytém dziwnym ogniem, na policzki występowały ceglaste plamy, jak zawsze, gdy bywał czémś wzruszony. Helenka spostrzegła także ten dziwny wzrok, jakim pan Henryk patrzył na mnie i szepnęła mi raz na ucho:
— Czy widzisz, jak pan S. patrzy na ciebie? Ręczę, że nienawidzi cię z całego serca.
— Nic mię to nie obchodzi — odpowiedziałam.
— Zapewne — odrzekła Helenka — a jednak wierzaj mi, że obrażony konkurent jest bardzo niebezpieczném zwierzęciem.
Wszystko to przyszło mi na pamięć po raz piérwszy dopiéro wtedy, gdy matka moja opowiedziała mi o szlachetném względem niéj znalezieniu się pana Henryka.
Niepodobna mi było pogodzić tego wszystkiego. Krzywdził rodzone siostry, a pomocną rękę podawał osobie obcéj; nienawidził mnie, a wyświadczał ważną usługę mojéj matce!
Wszakże fakt stał tam jako świadectwo tego ostatniego: pan Henryk, pomimo obrazy i niechęci ku mnie, uwalniał moję matkę od mnóztwa kłopotów, może stanowczo ratował ją od majątkowéj ruiny, dając jéj czas na urządzenie się z interesami i wyszukanie dla siebie środków znacznéj wypłaty!
Po kilku jeszcze chwilach rozmowy o panu Henryku i majątkowych sprawach, matka moja powstała, i całując mię w czoło, z czułością rzekła:
— Tak, Wacławo, jestem zupełnie zdecydowana na rozstanie się z tobą. Widzę w tém twoje dobro i zresztą czuję, że i dla ojca masz także obowiązki. Szanuj go zawsze i kochaj całém sercem, jest to człowiek...
Tu głos mojéj matki zadrżał, spuściła powieki i chwilę milczała.
— Jest to człowiek — dokończyła — dla którego... mimo wszystkiego, co zaszło między nami, chowam pamięć życzliwą i prawdziwy szacunek... On nauczy cię żyć... on ci drogę do szczęścia pokaże lepiéj, niż-bym ja to uczynić potrafiła. Co do mnie, pamiętasz może dawną naszę rozmowę o wędrowcu, który omijał światłe wzgórza i cieniste doliny, szukając sobie miejsca wyobraźnią wyśnionego, aż wóz jego przeznaczeń stanął na piasczystéj wydmie, gdzie skwar słońca dopiekał i wichry ostre wiały... Otóż jam do tego wędrowca podobna i wóz moich przeznaczeń na podobnéj zatrzymał się wydmie... Wszakże nie uskarżam się i odważnie zniosę to, co sama zgotowałam sobie...
Wymawiając ostatnie wyrazy, matka moja szybko się oddaliła, nie chcąc, jak mi się zdawało, okazać wzruszenia, które coraz bardziéj ją ogarniało.
Po jéj odejściu wstałam, wzruszona do głębi, i kilka godzin przesiedziałam na jedném miejscu, z dłonią przy czole, pogrążona w myślach.
A gdy ocknęłam się z myśli tych i powstałam, światléj mi było w oczach, pogodniéj w duszy. W umyśle moim zaświtała piękna, urocza nadzieja, serce uderzyło żywo na widok świętego, wielkiego zadania, jakie stanęło przede mną. Tak — rzekłam do siebie w duchu, — dla czegóż-by rodzice moi nie mieli połączyć się z sobą na nowo? Okoliczności, których dotąd nie pojmuję dobrze, zbyt światowe usposobienie mojéj matki, duma może obojga, która w niczém ustąpić nie chciała, rozłączyły ich. Ale matka moja kochała mego ojca, kocha go dotąd jeszcze, to widoczne, z żalem spogląda za siebie i pragnęła-by wrócić na to miejsce słoneczne, które dobrowolnie opuściła kiedyś, w chwili szału i uniesienia. A ojciec? i on pewno kochał moję matkę, i jemu ciężyć musi samotne życie, brak domowego ciepła i ogniska; dla czegożby więc wrócić do siebie nie mieli teraz, gdy wiele już lat przeszło po dawnych wzajemnych urazach, gdy oboje doszli do połowy życia i z żalem oglądają się za tém, co utracili? A ja, jedyne ich dziecię, tak bardzo przez oboje kochane, czy nie powinnam stanąć pośród nich, jako pobudka i zachęta do pojednania? Czy nie powinnam od jednego z nich do drugiego przenieść oliwnéj gałązki zgody i pokoju?
Wszystko przygotowane już było do dalekiéj podróży, jaką odbyć miałam, a Binia, mająca mi towarzyszyć, krzątała się jeszcze około ostatnich pakunków, gdy pewnego ranku przyniesiono mi z poczty list. Na kopercie poznałam pismo Franusia.
Otworzyłam list kuzyna. Poczciwy Franuś obszernie opisywał mi zimę, jaką przepędził w Rodowie. „Szuflady — pisał — ciemniejszemi wydają się jeszcze niż wprzódy; tętna zegarów rozlegają się śród nich jeszcze przyjemniejszém echem; a ilość frywolitków, wyrobionych przez babkę Hortensyą w ciągu długich zimowych wieczorów, jest tak wielką, że w sporządzone z nich kołnierze i mankiety można-by ustroić samę prababkę gór, Ararat, gdyby ta posiadała szyję i ręce, a jeszcze-by się coś z nich dostało pięknéj połowie potomstwa Noego. Zato kwadratów babki Ludgardy coraz mniéj do koszyczka przybywa, bo coraz dłuższe przesiaduje godziny w swoim ustronnym pokoju, a nieraz, przechodząc koło drzwi półotwartych, widzę, jak siedzi naprzeciw okna, za którém wisi białe zimowe niebo, i patrzy na ptaszki, smutnie drzemiące w klatce, a z rękoma nieruchomo splecionemi na leżącéj na kolanach wielkiéj czarnéj księdze, blademi usty szepce niedosłyszalne wyrazy.
Daléj opisywał mi kuzyn o pewnych zmianach, zaszłych w Rodowie. „Zimno, mroźno i cicho w starym wielkim domu, ocienionym odwiecznemi jodłami. Gość rzadki, z wyjątkiem pani Rudolfowéj, która przesiaduje tu całemi tygodniami i coraz większe zdobywa łaski u babki Hortensyi. Powiadają, że całe gospodarstwo domowe i starania około młodszych dzieci zdała na najstarszą córkę, a sama nieledwie już stale zamieszkała dom bogatéj krewnéj. Uniżoność jéj, uległość i pochlebstwa względem téj ostatniéj, nie mają granic. Klęcząc na oba kolana, trzyma przed babką Hortensyą moteczki bawełny, w czasie, gdy ta owija je zwolna i obojętnie; siaduje u jéj nóg na stołeczku i w téj postawie czyta ulubione jéj książki. Często sypia przy jéj łóżku, na kobiercu, położonym na posadzce, i dowodzi, że, w ten sposób sypiając, sny miewa najmilsze. Kilka razy byłem nawet zmuszony do poczucia pewnéj dla pani Rudolfowéj wdzięczności, bo wyręczyła mię w przynoszeniu kłębuszków bawełny, do frywolitków potrzebnéj, i jeździła po nie sama do miastecka, w zamieć straszliwą i mróz trzaskający. Pan Rudolf rzadko i na krótko tylko tu przyjeżdża; Rozalia raz tylko była w Rodowie w ciągu całéj zimy, a i to cały prawie czas swoich odwiedzin spędziła w pokoju babki Ludgardy.
Mimo jednak tę obojętność ojca rodziny i najstarszéj córki, zdaje się, że Rodów z przyległościami i kapitałami zostanie własnością familii Rudolfów, bo dziś już pani Rudolfowa coraz szersze zabiera miejsce, nietylko we względach babki Hortensyi, ale i w jéj domu. W jesieni wzięła już do rąk swych klucz od skarbca, gdzie, jak wiadomo, przechowują się wszystkie kosztowności i klejnoty rodzinne, pod pozorem uporządkowania go. Ale porządkowanie trwa długo, bo kilka miesięcy minęło już od téj pory, a wielkie zardzewiałe klucze od skarbca dziś jeszcze spoczywają w zamkniętéj starannie szufladzie jéj biurka. Zresztą babka Hortensya zaczęła od pewnego czasu coraz częściéj uskarżać się na bóle głowy, a wtedy, gdy najwięcéj ją napastują, pani Rudolfowa dysponuje śniadania i obiady, urządza herbatę, robi honory domu przy gościach i krząta się po wszystkich kątach, przymilając się do babki Hortensyi, całując jéj ręce i kolana, a wszystkich domowych strasząc swemi białemi ząbkami, które teraz co moment już pokazują się w ustawicznym uśmiechu. Wobec niéj i w skutek jéj o to starań, powaga w domu babki Ludgardy, która, lubo zawsze pozorną, ale dla względów przyzwoitości ściśle dawniéj okazywaną była, teraz znikła zupełnie. Biedna, łagodna siostra babki Hortensyi, przesuwa się po domu, więcéj do cienia ludzkiego, niż do człowieka podobna, a pani Rudolfowa nieraz tak na nią spogląda, jakby żałowała dla niéj téj jedwabnéj szeleszczącéj sukni, jaką ją dla światowych pozorów okrywa jéj siostra, tego koronkowego czepca, osłaniającego jéj popielatą głowę, tych pokarmów, które drżącemi rękoma do ust niesie. Żal mi wielki biednéj babki Ludgardy, i patrząc na nią, nieraz myślę sobie: co to znaczy, mój Boże, przebyć całe życie pod cudzym dachem! jakaż to smutna potém starość!”
„Możesz domyślić się, kochana kuzynko — pisał daléj Franuś — że przy takiém położeniu rzeczy, przy ciągłéj prawie obecności pani Rudolfowéj i jéj wzrastającym wpływie, interesa twoje i twojéj matki u babki Hortensyi nie mogą się polepszać, ani téż położenie moje w Rodowie łatwiejszém i przyjemniejszém się nie staje. O was nigdy nikt nie czyni wobec mnie żadnéj wzmianki, ale kilka razy, wchodząc do salonu spostrzegłem, że pani Rudolfowa nagle urwała rozmowę swą z babką, i byłem pewny, że mówiła o twojéj matce, albo o tobie; a że czyniła to w niekorzystny dla was sposób, poznałem ztąd, że na policzkach babki Hortensyi leżały czerwone plamki, jakie ma zawsze, gdy jest nieprzyjemnie wzruszoną, a zęby pani Rudolfowéj błyszczały bielą śród jéj śniadéj twarzy, w szerszym niż kiedykolwiek ukazywane uśmiechu. Niedawno także babka Ludgarda, układając w koszyczek swoje włóczkowe kwadraty, wspomniała głośno, że jeden z nich pomagałaś jéj robić. Głos babki Ludgardy, gdy wymawiała twe imię, był cichy i smutny, i nie wiem dlaczego spojrzała przy tém na mnie, czując może, że ja jeden z obecnych imię to wspominam zawsze z tęsknotą i przywiązaniem. Ale babka Hortensya spojrzała na siostrę, jak to ona umié, surowo i twardo. „Prosiłam cię, Ludgardo — rzekła sucho i ozięble — abyś nigdy nie wspominała przede mną ani o Wacławie, ani o jéj matce.” Babka Ludgarda chciała coś odpowiedziéć, ale pani Rudolfowa przerwała jéj mowę. „Kochana ciociu Ludgardo — zawołała — dlaczego chcesz martwić najdroższą ciotkę Hortensyą wspominaniem tych niewdzięcznych, lekkomyślnych i nierozumnych istot, które nietylko pogardziły jéj łaską i względami, ale jeszcze za tyle doświadczonych dobrodziejstw odpłacają jéj najczarniejszemi obmowami, wyśmiewając ją i ogadując przed światem?” Tak byłem oburzony tą potwarzą rzuconą na was, i tą intrygą, którą tak widocznie pani Rudolfowa urządza na korzyść swoję, a szkodę waszę, iż zwyciężyłem obawę, jaką wzbudza we mnie zawsze obecność babki Hortensyi, i powiedziałem, że ani ty, kuzynko, ani twoja matka, nie obmawiacie z pewnością babki Hortensyi, że jesteście zbyt uczciwe i dumne, abyście to czynić mogły, że są to zapewne fałszywe i na niczém nie uzasadnione wieści, które ktoś złośliwy i niechętny o was rozpuszcza... Nie skończyłem mówić, bo babka Hortensya podniosła zdziwiony wzrok, utopiła we mnie zimne, przenikliwe oczy, i wyciągając ku drzwiom swój długi biały palec, wyrzekła sucho: proszę wyjść. Wyszedłem, ale przez parę tygodni potém, mimo kilkakrotnego wzywania mię do salonów, pozostałem zamknięty w mojéj oficynie, z duszą zbuntowaną przeciw memu nędznemu położeniu, więcéj niż kiedykolwiek”.
Potem opisywał mi smutny stan swego umysłu, bolesne uczucia, jakich doświadcza, gdy myśli o tém, że jak pasożyt żyje na świecie, nic nie robiąc, zjadając kawałek codziennego chleba, rzucany mu, jak pokojowemu pieskowi, z łaski i z pogardą niemal. „Nigdy — pisał — odkąd przestałem być dzieckiem, nie było mi dobrze w tém położeniu, nigdy nie przestawałem rozumiéć, że jestem upokorzony i że przyszłość leży przede mną pusta i zimna! Ale poczucie to wzmogło się o wiele od chwili, w któréj poznałem ciebie, droga kuzynko. Tyś we mnie wzbudziła piérwsze żywsze uczucie serca, ale wraz z niém, los, któremu tak nędznie uległem, przedstawił się mi w całym swym wstydzie i smutku. Jakież bowiem miałem prawo, choćby jedném słowem, lub spojrzeniem, objawić ci to, co dla ciebie czułem, gdym był tak niedołężny, tak słaby, tak głęboko upokorzony i zawstydzony? O! co ucierpiałem tego dnia, gdy, pamiętasz, piérwszy raz przyjechałaś do Rodowa i zobaczyłaś mię w mojéj roli pokojowego wyżła, przynoszącego paniom swym robótki i podnoszącego im kłębuszki, upadłe pod kanapę! O! co ucierpiałem wtedy, widząc twoje przezroczyste i naiwne, ale już takie dumne i myślące oczy, przywiązane do mnie z zadziwieniem i smutkiem! Przenikałem cię... widziałem, jak nikła w tobie ta młoda życzliwość, którąś była dla mnie powzięła na chwilę, jak wzrok twój zatrzymywał się na mnie coraz zimniéj, coraz krócéj, aż odwrócił się całkiem i spoczął na innym człowieku, tak samo, jak ja, niegodnym ciebie, ale pozornie niezależnym, pozornie hardym, dumnym i świetnym, gdym ja musiał być pokornym, cichym, milczącym i zgnębionym. Kuzynko! wtedy jam do reszty wszedł w samego siebie, do reszty zbrzydziłem sobie to próżniacze, bezcelowe, upokarzające istnienie, jakie dotąd wiodłem, i do reszty zbuntowałem się przeciw niemu. Odtąd, każdy kęs chleba, połknięty w Rodowie, ma dla mnie gorycz piołunu; zazdroszczę ubogiemu i ciemnemu włościaninowi, który, w grubéj odziany siermiędze, orze ziemię, lub drzewo rąbie, a po ciężkiéj pracy wraca pod własny dach i zasiada przed strzechą, własnym zarobioną trudem. Wszystkie sny moje przynoszą mi nieustanne marzenia o niezależności, o własnéj, choćby najuboższéj chacie, o własnym, choćby czarnym i twardym chleba bochenku. W snach tych widuję i ciebie, kuzynko Wacławo, ale tylko jak gwiazdę niedościgłą, jak anioła, zawieszonego pod obłokami i litośném okiem spoglądającego na mnie... żebraka, pasożyta! Kuzynko! nie bierz tych wyrazów moich za wyznanie miłośne, bo gdybyś je wzięła za takie, czuję doprawdy, że wydał-bym się w twych oczach jeszcze większéj litości godnym, jeszcze bardziéj śmiesznym, niedorzecznym i niedołężnym. Wiem dobrze, iż żadnéj na ziemi kobiecie nie mam prawa mówić o miłości. Bo i cóż mógł-bym jéj z miłością mą przynieść w darze? Jakie czyny, jaką zasługę, jaką wartość moralną mógł-bym połączyć, aby mi były w tém wyznaniu poparciem? Co mógł-bym wraz z miłością ofiarować wybranéj mojéj? Serce poczciwe może, pragnące wybawienia z toni, w jaką popadło, ale słabe i jak wosk miękkie, bez hartu; ręce białe, lecz niedołężne i rozpróżniaczone; dach cudzy i chleb jałmużny, i młode lata moje w bezczynności i upokorzeniu spędzone! Nie, kuzynko, mimo upokorzenia mego, jestem zbyt hardy, mimo słabości, zbyt uczciwy, aby ze smutnemi darami temi przyjść do ukochanéj kobiety i prosić, by je ode mnie przyjęła. Mam tyle rozsądku, iż wiem, że szczęście nie przychodzi na zawołanie, że, aby je zdobyć, trzeba żyć inaczéj, niż ja dotąd żyłem...
„Nie bierz więc tego, com ci napisał, za wyznanie miłośne, błagam cię o to, bo nie chcę, abyś mną do reszty wzgardziła...
„Tak, była chwila, krótka jak sen, wyśniony w pięknéj gwiaździstéj nocy letniéj, w któréj zamarzyłem o twoich cudownych, niewinnych, a zarazem rozumnych oczach, o twojém sercu, pełném skarbów nietkniętych... tak... zamarzyłem o tobie; ale prędko, bardzo prędko obudziłem się ze snu gwiaździstego, obejrzałem się wkoło siebie, spojrzałem na dach cudzy, co okrywał mą głowę, na stół cudzy, co mi dawał pożywienie, na ręce moje bezwładne, na kark mój zgięty w upokorzeniach, na czoło me, pociemniałe od wstydu, i zrzekłem się mego marzenia.. na wieki! Kuzynko Wacławo, teraz proszę cię tylko o to, abyś mi była zawsze siostrą i przyjaciółką, a pragnę, abym na twe przywiązanie braterskie, które mi teraz dajesz darmo i jak jałmużnę, kiedyś uczciwie mógł zarobić i zasłużyć.
„Nie wiem jeszcze, co uczynię i jak postąpię, ale wiem, że nie długo już zostanę w Rodowie. Każdy dzień przebyty wiekiem mi się wydaje i wszystkiemi władzami méj istoty wyrywam się w świat szeroki, aby na nim zdobyć miejsce pod słońcem. Nie wiem, w jaką obrócę się stronę i kędy skieruję moje kroki i gorące chęci odmiany sposobu życia; rozglądam się wokoło i ufam, że pragnienia moje nie spełzną na niczém, że kiedyś jeszcze zostanę człowiekiem i będę godnym, abyś mnie nazwała bratem swym i przyjacielem.”
Przeczytawszy ten list Franusia, długo siedziałam zamyślona, potém otworzyłam szufladę biurka i dostałam z niéj pugilares. Było w nim kilka asygnat, przedstawiających sporą sumkę, a zaoszczędzonych przeze mnie z pensyi miesięcznéj, którą przez całą zimę otrzymywałam od matki na drobiazgi i różne zachcianki.
Położyłam przed sobą pieniądze, usiadłam przy biurku i natychmiast odpisałam Franusiowi w następny sposób:
„Kochany kuzynie! czy pamiętasz ten dzień, w którym piérwszy raz, po powrocie mym z pensyi, przyjechałeś do nas i znalazłeś mię stojącą nieruchomie na progu, z frendzlą od sukni splątaną z firanką?
„Jestem pewna, że pamiętasz ten drobny, dziecinny wypadek i to, jak prosiłam cię wtedy, abyś wprzódy wybawił mię z niewoli, w jaką popadłam i, że uczyniłeś to bardzo chętnie. Otóż wet za wet, kochany kuzynku! Uwolniłeś mię kiedyś z jedwabnych więzów, które, niby symbol wszelkich innych więzów, skrępowały mię były w piérwszym zaraz dniu mego śród świata pobytu; teraz ja przychodzę do ciebie z prośbą, abyś mi pozwolił wybawić cię z niewoli, któréj cały ciężar i smutek nie od dziś już pojmuję i odczuwam.
„Jutro, kochany kuzynie, wyjeżdżam do mego ojca, aby pozostać przy nim przez czas nieokreślony. Przyjeżdżaj także do K., gdzie się znajdować będę, a jestem pewna, że u ojca mego znajdziesz skuteczną radę w twych o przyszłość troskach. Podróż to daleka i wymaga pewnych kosztów, dlatego razem z tym listem posyłam ci trochę pieniędzy, które mi pozostały od zbytkownych sprawunków zimowych, a teraz są mi już całkiem niepotrzebne. Jestem przekonaną, że gdy pomyślisz o tém, iż przysyła ci je przywiązana twoja siostra i przyjaciółka, chętnie i bez przykrości przyjmiesz tę drobną ode mnie przysługę. Uważaj ją zresztą jako dług, z którego się mi wtedy uiścisz, gdy nauczysz się pracować i zapracujesz sobie wiele, wiele pieniędzy.
„Do prędkiego więc zobaczenia, drogi kuzynie! z niecierpliwością oczekiwać cię będę wraz moim ojcem, któremu cię ślicznie zarekomenduję i którego poproszę, aby był dobrym, bardzo dobrym doradzcą i przewodnikiem dla mego kochanego braciszka”.
Zaledwie zdołałam list ten wysłać na pocztę, gdy w przyległym pokoju dał się słyszéć szelest sukien i ożywiony gwar kilku wesoło rozmawiających głosów. Były to najbliższe mi towarzyszki, które zmówiły się i przyjechały jednocześnie, aby mię pożegnać. W kilka minut potém obsiadłyśmy wszystkie okrągły stół, umieszczony po środku mego blado-różowego pokoju.
Dwa przeciwlegle zawieszone zwierciadła odbijały w sobie wieniec sześciu naszych twarzy i postaci, młodych zaprawdę, bo najstarsza z nas Helena miała 22 lata, najmłodsza Zosia 17.
Tuż nad naszemi głowami unosiły się pyzate aniołki w szafirowych rozwiewnych szatach, zdawały się potrząsać swoim wiankiem z róż i uśmiechać się do nas filuternie. Zenia opowiadała o swych wesołych na przyszłość projektach.
— Za miesiąc — mówiła — wyjeżdżamy z Michałem za granicę.
Zatrzymamy się po drodze w Warszawie, Krakowie, Wiedniu, zwiedzimy część Niemiec i Szwajcaryi, na całe kilka miesięcy pojedziemy do Paryża. W Warszawie mam parę domów znajomych, w Dreznie mieszka moja rodzona ciotka z córkami swemi, młodemi pannami, w Paryżu nie zabraknie téż pewnie znajomych, za których pośrednictwem zabierzemy liczniejsze stosunki. Możecie więc wyobrazić sobie, jak zachwycająco będę się bawiła.
— Co do mnie — ozwała się Helenka — w Maju puszczam się także w podróż z mamą i stryjeczną moją siostrą, ale w zupełnie innym celu, niż Zenia. Bo gdy ona goni za zabawą, rozmaitością i wrażeniami, ja pojadę do Włoch po zdrowie. Dwa tygodnie temu, kochani moi rodzice, przestraszeni moim coraz częstszym kaszlem, a może i tém najbardziéj, że coraz więcéj blednę, chudnę, a zatém i szpetnieję, zebrali walne konsylium lekarzy, którzy jednogłośnie osądzili, że powinnam jakiś czas przemieszkać pod szafirowém niebem Italii. Ażeby zaś podróż weselszą mi uczynić, stryj mój wysyła z nami za granicę swoję najstarszą córkę, z którą się bardzo kochamy, a która także od pewnego czasu zaczęła cierpiéć trochę na zdrowiu.
— Taką rzeczą — rzekła Zenia — rozjeżdżamy się wszystkie w różne strony świata. Wacława wyjeżdża do ojca, ty, Helenko, do Włoch, ja do Paryża, Zosia tylko i Emilka zostaną w jednych stronach i blizko siebie.
— Tak, bardzo blizko, bo o dwie mile tylko — ozwała się Emilka.
— A jeżeli ze mnie dobra wróżka, to wkrótce zbliżycie się z sobą jeszcze bardziéj — odezwała się Helenka, filuternie spoglądając na Zosię.
— W jakiż to sposób? — spytała nagle Zosia, podnosząc na Helenkę swoje zamglone oczy.
Helenka pogroziła jéj żartobliwie.
— No, w jaki to już sposób nastąpi, to do mnie nic nie należy, ale gdy patrzę na ciebie, Zosiu, i na twego brata, i jeszcze na kogoś trzeciego, to zdaje mi się, że napewno zbliżysz się do Emilki jeszcze bardziéj, niż teraz...
— Moja Helenko — przerwała Zosia z nagłym rumieńcem na twarzy; jednocześnie martwe jéj źrenice zapaliły się iskrami energii, jakie pokazywały się w nich dawniéj, a od pewnego czasu zupełnie znikły. — Moja Helenko — powtórzyła raz jeszcze i chciała snadź wyrzec energiczne słowo zaprzeczenia; ale nagle pobladła znowu, wzrok jéj zagasł, usta zadrżały i nic nie powiedziała. Pochyliła tylko śliczną swą głowę, ręce skrzyżowała na piersi i znowu cała osoba jéj zdawała się wyrażać: „wszystko mi jedno! teraz wszystko mi już jedno!” Po obiedzie i kilko-godzinnéj jeszcze gawędce, młode przyjaciółki moje powstały i zabierały się do odjazdu.
— Bądź zdrowa, Waciu — mówiła, ściskając mnie, Zenia — będę pisała do ciebie z za granicy. Opiszę ci szczegółowo, jak będę bawiła w Dreznie i w Paryżu...
— Smutno, bardzo smutno będzie mi na wsi bez ciebie — szeptała do mego ucha Emilka — może mi dasz jakie polecenie do swego kuzyna, pana Franciszka? — spytała nagle, przy czém zapłoniła się.
— Wacławo — rzekła Helena, trzymając moję rękę i ze smutkiem patrząc na mnie, — może już nigdy nie zobaczymy się z sobą... może zostanę na zawsze we Włoszech, zasypana ziemią pod cieniem jakiego mirtowego gaju...
— Przebacz mi, Waciu, że od pewnego czasu byłam obojętną dla ciebie — z cicha mówiła Zosia, obejmując mię ramieniem — teraz, gdy się z tobą rozstaję, czuję, iż to źle było z méj strony i że cię zawsze kocham. Ale widzisz, od tego czasu, co wiesz... tak mi źle, pusto i chłodno na świecie i tak mi już wszystko jedno... i tak mię nic nie obchodzi... jeden tylko Lubomir i ty, moja droga.. ale i ty odjeżdżasz...
Ściskałam je wszystkie z kolei i obejmowałam wzrokiem pełnym przyjaźni i rozczulenia. Dobre, ukochane, śliczne towarzyszki moje, jakiż los czeka was wszystkie? Jakąż będzie ta przyszłość, która zaczyna dopiéro odsłaniać przed wami różek swéj tajemniczéj zasłony?
Biedne, kochane towarzyszki moje! Kiedy i jak was zobaczę znowu? i jakiemi staniemy się wszystkie, gdy się spotkamy na téj ziemi po wielu upłynionych miesiącach, lub latach może? Czy wszystkie wreszcie spotkamy się z sobą, czy któréjkolwiek z nas na zawsze nie zabierze śmierć, lub straszniejsze od śmierci burze życia?...
Emilka szlochała na dobre, Zenia całowała mnie wpół śmiejąc się przy wzmiankach o Paryżu, wpół płacząc na myśl, że rozstaje się ze mną. W błyszczących oczach Helenki paliły się dwie łzy, jak wielkie brylanty, i staczały się i wysychały prędko na policzkach z chorobliwym rumieńcem. Zosia, od stóp do głowy owinięta w ciemne fałdziste okrycie, w kapelusiku, którego pióro głęboki cień rzucało na jéj blade czoło, stała u progu, gotowa do wyjścia, ale patrzyła jeszcze na mnie, a w zamglonych jéj źrenicach, to ukazywały się, to znikały drobne iskierki gorącéj i energicznéj duszy, które, obok biernego wyrazu twarzy, wyglądały jak tragicznych przyszłych przeznaczeń zapowiedź. Raz jeszcze rozległo się wkoło mnie kilkorgiem powtórzone ust: „bądź zdrowa! bądź zdrowa!” potém zamknęły się drzwi... w bramie zaturkotały powozy... i zostałam sama.
Otworzyłam okno, bo wieczór był już wiosenny i ciepły, i spojrzałam w dół na ulicę. Pod oknami szybko przejeżdżał koczyk odkryty, w nim siedziała Helenka i Zosia. Podniosły raz jeszcze twarze ku memu oknu i przesłały mi ręką znak pożegnania.
Odwróciłam się i szczerze zapłakałam.
Nazajutrz... nie! tego opisywać nie będę — tego opisać niepodobna... pożegnałam moję matkę.
Dziś jeszcze zdaje mi się, iż czuję ten długi uścisk, jakim przycisnęła mię do swéj piersi, ten pocałunek, jakim do mego czoła przylgnęła.
Dziś jeszcze zdaje mi się, że widzę ją z twarzą bladą, z głębokiemi na czole fałdami, z dwoma strumieniami łez cichych, co się z jéj oczu toczyły, patrzącą na mnie z za szyby okna, gdym z nieodstępną moją Binią wsiadała do pocztowemi końmi zaprzężonéj karety.