Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „W trzy lata później” |
Indeks stron |
Przed odjazdem chciałam raz jeszcze odwiedzić pana Rudolfa i jego dzieci, a w szczególności Madzię, którą w ostatnich kilku tygodniach widywałam dość często, i która zawsze sprawiała na mnie wrażenie wiosennego poranku, z zapachem róż i śpiewem skowronków. Tym razem jednak znalazłam Madzię w takiéj postawie, w jakiéj widziéć jéj nie spodziewałam się wcale. Ponieważ śnieg grubo zaścielał ziemię, sanie moje tak cicho podjechały pod ganek, że nikt wewnątrz domu nie spostrzegł mego przybycia. W przedpokoju zdjęłam futro i uchyliłam drzwi do bawialni, aby zobaczyć, czy kogokolwiek z domowych tam nie znajdę. Było to przy końcu dnia i ogień żywym płomieniem palił się na kominku. Przed kominkiem siedziała Madzia, z rękoma splecionemi na ręcznéj robocie, która leżała na jéj kolanach, i ze wzrokiem utkwionym w ogień. Była tak zamyślona, że nie słyszała szelestu otwierających się drzwi, a na otwartéj zwykle i rumianéj twarzyczce widocznie malował się smutek i troska. Zasmucił mnie ten widok i zaraz zapragnęłam ją rozweselić; ponieważ siedziała bokiem zwrócona do drzwi, któremi wchodziłam, podeszłam na palcach, bez najmniejszego szelestu stanęłam za nią i nagle zakryłam jéj oczy rękoma. Krzyknęła z razu przestraszona, ale zaledwie pochwyciła mnie za ręce, któremi jéj zasłoniłam oczy, zawołała: Wacława! poznałam od razu twoje łapki! I śmiejąc się w głos, rzuciła się mi na szyję. Zwabione jéj głośnym śmiechem dzieci, wbiegły do pokoju, i w mgnieniu oka zostałam otoczona wesołém szczebioczącém gronem.
Po chwili nadszedł pan Rudolf, a dość mi było przez jednę chwilę przyjrzéć się mu, aby odgadnąć przyczynę smutku i troski, jakie, wchodząc, widziałam na twarzy Madzi. Na pamięć przyszły mi słowa, o jakiéjś dalekiéj podróży, zamienione pomiędzy Rudolfem i Władysławem, które zasłyszałam wypadkiem; a gdy śród dość ożywionéj rozmowy ze mną, pan Rudolf długie spojrzenie zatrzymał na twarzach swych dzieci, mianowicie zaś Madzi, byłam pewna, że w duchu ustawicznie się z niemi żegnał. Mówił jednak więcéj niż zwykle i zdawał się być nawet wzmocnionym i podniesionym we własnych oczach, bo powieki jego mniéj często zapadały mu na źrenice, a z czoła zniknął bez śladu wszelki wyraz przygnębienia. Zmiana ta czyniła powierzchowność jego bardziéj jeszcze szlachetną i sympatyczną, niemniéj jednak czuć było, iż brała źródło z rozpacznéj jakiéjś energii i niezmiernych cierpień wewnętrznych. Obejrzałam się wkoło, a przypatrując się skromnym i przyjemną ciszą napełnionym pokojom, jasnym główkom dziecięcym, tulącym się z miłością do piersi ojcowskiéj, i ślicznéj twarzyczce Madzi, pomyślałam sobie, iż ciężko zaprawdę musiało być człowiekowi, znękanemu życiem i szukającemu już tylko spokoju, odrywać się od tego rodzinnego gniazda i jechać znowu w świat, po co? nie wiedziałam, ale domyślałam się z owych kilku słów zasłyszanych, że po nowe cierpienia i niepokoje. Musiał to być jakiś wielki błąd do naprawienia i wielka do wynagrodzenia krzywda, skoro aż takiéj wymagała ofiary. Domyślałam się, że ofiara ta miała na celu matkę moję i mnie, a może i kogoś więcéj jeszcze; dała-bym wiele, abym mogła odwrócić pana Rudolfa od myśli jéj spełnienia; ale nie czułam się w prawie pytać, nie śmiałam pytać i nie posiadałam zresztą żadnéj rękojmi dla trafności domysłów moich. W ciągu wieczora siedzieliśmy przy kominku we troje; dzieci przeglądały zdala od nas książeczkę, którą im przywiozłam. Opowiadałam Rudolfowi moje zamiary na przyszłość, i plan, według którego urządzić miałam sposób życia swój i tych, z którymi żyć razem będę. Słuchał mnie z wielką uwagą, udzielił mi kilku rad bardzo trafnych i praktycznych, i przyrzekł, że gdy będziemy odjeżdżały, przeprowadzi nas aż do W., i pomoże mi w kłopotach urządzenia nowego pobytu. Madzia słuchała całéj naszéj rozmowy, nie wymawiając ani jednego słowa, ale, jak widać było z wyrazu jéj twarzy, słuchała z natężoną i skupioną uwagą. Kiedy potém Rudolf oddalił się na chwilę, wzięła mnie za rękę i rzekła:
— Czy wiesz, Wacławo, że przewiduję wielkie zmiany w naszym domu. Rózia przyjeżdżała tu wczoraj i ojciec miał z nią długą rozmowę sam na sam, po któréj Rózia wyszła, jak mi się zdawało, z zaczerwienionemi od płaczu oczyma, i względem ojca bardziéj była czułą i serdeczną, niż kiedykolwiek ją widziałam. Przed odjazdem powiedziała mi, że ojciec wkrótce wyjedzie w daleką i długą podróż. Wyobraź sobie, moja droga, jak to smutno! Mama mieszka już ciągle z dala od nas i bardzo rzadko ją widujemy, a tu i ojciec nas opuści!
To mówiąc, Madzia zakryła dłonią swoje piękne oczy, z których łzy się sączyły. Dziwnie przykro mi było widziéć smutną i płaczącą tę młodziuchną istotę, która zdawała się być na to stworzoną, aby zostać na zawsze świeżą jak róża i przezroczystą jak kropla rosy. Mój Boże! pomyślałam, czyż nikogo już a nikogo życie to nie oszczędza, nawet takiego niewinnego kwiatka, który nic i nikomu nie zawinił na tym świecie! I głęboko zamyśliłam się nad tém, jak długo i daleko ciągną się skutki błędu jednego człowieka, jak gorzkim i ciemnym strumieniem rozlewają się one nawet na głowy niewiniątek, które nic o żadnych błędach nie wiedzą! A kto wie? z im większego może serca, z im szlachetniejszego umysłu błąd wypływa, tém straszniejszym i dłuższym grzmi gromem, tém więcéj przynosi wkoło siebie zniszczenia i zdruzgotania, i z tém większą trudnością zacierają się jego ślady. Głupiec i nędznik błądzi i zapomina; piękna dusza zbłąkana wydziera się z manowców całą siłą swéj prawdy wewnętrznéj, która ją bodzie, boli, i rozrywa, i do odszukania światła straconego przedziera się szlakami pokuty, oblewając je choćby łzami swemi i cudzemi. W końcu wieczora pan Rudolf powiedział mi także w kilku słowach, że dla spraw bardzo ważnych zamierza wkrótce w daleką puścić się podróż, i że przed odjazdem zaniesie do mnie i do mojéj matki pewną usilną prośbę. Chciałam, aby mi zaraz objawił swoje żądanie, ale powiedział, że uczyni to późniéj, bo wprzódy jeszcze wypada mu zobaczyć, jak się urządzimy w mieście i jak się nam powodzić będzie. Ze spojrzeń, jakie rzucał na Madzię, domyślałam się, że prośba, o któréj mówił, miała ją na celu. Upewniłam się w moich domysłach, gdy Rudolf rzekł do mnie na stronie i z cicha:
— Znasz pani starszą córkę moję. Dla małego swego rodzeństwa była ona zawsze czułą i oddaną i czuwała nad niemi z troskliwością i rozumem. Jest ona jednak tak znękaną, charakter jéj wyrobił się tak nienaturalnie i krzywo, że dla dziewczyny dorosłéj, jaką już jest Madzia, szczerze-bym się obawiał ciągłego jéj towarzystwa i wpływu, tém bardziéj, jeśliby te połączyły się z osamotnieniem, w jakiém zostawać będą obie po moim odjeździe, i ze smutkiem, jakiego doświadczać będzie Madzia, im więcéj oczy jéj otwierać się zaczną na smutne nasze familijne stosunki.
Wracając do domu, przez całą drogę z przerażeniem prawie myślałam o téj rodzinie, tak dziwnie rozdartéj i rozstrojonéj, któréj każdy członek osobnemi szedł drogami, osobne posiadał uczucia i pragnienia, która, słowem, była niczém inném, jak jednym ostrym i rozdzierającym dyssonansem.
W kilka dni po moich odwiedzinach u pana Rudolfa, w domu naszym panował ruch wielki. Urzędnicy siedzieli za stołami i spisywali długie regestra wszystkiego, co się tylko znajdowało we dworze, a pełnomocnik pana Henryka S. obejmował w posiadanie majątki nasze w imieniu swego pryncypała, który je nabył za czwartą część słusznéj ceny, to jest za swoję tylko należność.
Żądanie jego zostało spełnioném — był milionerem.
Urzędnicy uśmiechali się i w przestankach pisania szeptali między sobą, że pan S. puści z kwitkiem pomniejszych kredytorów, a wspólników swoich, którzy tajemnie dopomagali mu do oplątania w sidła mojéj matki, pośle, według wyrażenia pana Władysława, dopominać się o pieniądze, jakie mu w tym celu dawali, do Selenitów.
Matka moja przetrwała cały ten czas z suchemi oczyma i niewzruszoną twarzą. Obojętna była i wyniosła z obcymi ludźmi, którzy na nią z litością patrzéć chcieli; łagodna, chociaż także milcząca, z nami. Wiedziałam, ile ją kosztować musiała ta wymożona obojętność i duma; wolała-bym była widziéć ją płaczącą. Dopiéro, gdy nastała chwila, w któréj opakowane nasze sanie podjechały pod ganek, a jéj przyszło przestąpić próg domu, w którym urodziła się i tyle lat przeżyła, siły ją opuściły. Bez łez i skargi, ale blada śmiertelnie, z gorączką w oku i obwisłemi na suknią rękoma, stanęła w ganku, plecami oparta o ścianę, i zdawała się być blizką zemdlenia. Obie z Emilką objęłyśmy ją czule, i z głębokiém poszanowaniem dla jéj boleści, zmusiłyśmy ją nieledwie, aby co prędzéj siadła do sań i uniknęła zwróconego na nią wzroku obcych ludzi.
Była to jedna z najcięższych chwil, jakie przebyłam kiedy w życiu; serce mi się rozdzierało, gdy patrzyłam na matkę, a jednak nie powinnam była pozwolić sobie na żadne widome rozrzewnienie. Miałam je w sercu, ale nie na twarzy.