Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „W trzy lata później”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XV.

Mijały dnie za dniami, a żadna zmiana nie zachodziła w naszém położeniu. Władysław rozsyłał liczne korespondencye, odbywał częste wycieczki w dosyć odległe nawet strony, a pożądany nabywca nie znalazł się. I nic w tém nie było dziwnego. Dobra mojéj matki były obszerne, a kapitalistów na znacznéj przestrzeni prowincyi znajdowało się bardzo niewielu. Z tych zaś jeszcze jedni pragnęli nabyć je również za bezcen, jak i Henryk, drudzy nie życzyli sobie miéć do czynienia z tym ostatnim, albo, powiązani z nim stosunkami interesowemi, obawiali się występować z nim do walki. Wszystkie więc usiłowania Władysława okazywały się daremnemi, a lubo w rzadkich chwilach przestawania z nami, zachowywał zawsze uprzejme obejście się i spokojną powierzchowność, domyślałam się jednak, że dręczył się przedłużonym swym w naszéj okolicy pobytem. Raz, gdy znalazłam się z nim sam na sam, wyraziłam mu w imieniu matki mojéj i swojém wdzięczność za trudy, jakie dla sprawy naszéj poniósł, i prosiłam, aby dłużéj nie zadawał sobie przymusu i wrócił tam, gdzie wzywają go obowiązki jego zawodu, témbardziéj, że prawdopodobnie nic tu już więcéj do uczynienia nie zostawało.
— I owszem, pani, i owszem — odpowiedział — z kilku miejsc, do których wysłałem korespondencye, oczekuję jeszcze odpowiedzi, a do kilku innych osobiście postanowiłem się udać. Nie odjadę ztąd, aż do dna wyczerpię wszystkie środki ratunku. Jest to moją powinnością, jako prawnika, a znowu, jako człowiek, nie lubię zatrzymywać się w pół drogi, ani porzucać rozpoczętego dzieła w połowie roboty.
Był to prawdziwy mężczyzna. Przenikając tajemne myśli jego i uczucia, podziwiałam nieraz, jak umiał panować nad sobą. Nigdy, najmniejszą zewnętrzną oznaką, nie dał nam poznać, iż cięży mu przedłużona jego w W. nieobecność, a całą zmianą, jaką w nim spostrzedz mogłam, od ostatniéj u nas bytności Zofii, było częstsze zamyślanie się, w jakie wpadał, i śród jakiego nagle bladł niekiedy, albo brwi zsuwał z wyrazem głębokiego namysłu. Mniéj téż wyrzucał z siebie sarkazmów i ostrych dowcipów, może dlatego, że rzadziéj się wdawał w długie z nami rozmowy, a jak domyślałam się, i dlatego jeszcze pewnie, że obawiał się, aby jakiém słowem nie zaczepić o przedmiot, który zapanował nad jego myślą i najtajniejszemi uczuciami. Raz tylko, budząc się z jednéj z długich zadum, jakie teraz napadały go często, rzekł do mnie:
— Któregoś dnia powiedziałaś mi pani, że posiadam mocno osadzoną na karku głowę, któréj nic zgiąć nie potrafi, i wolę, umiejącą zapanować nietylko nad zewnętrznemi okolicznościami, ale i nad samym sobą. Możesz-że pani powiedziéć mi równie, czy mam ręce, zdolne do odważnego trzebienia chwastów i pasożytów, oplątujących stopy ludzi, a posługujących tylko ku pociesze osłom?
Wniknęłam w jego myśl i odpowiedziałam:
— Nie wątpię, że posiadasz pan moc, o któréj mówisz, byle-byś tylko posiadał także i rozwagę, pomagającą do rozróżniania chwastów i pasożytów z życiodawczemi roślinami.
Władysław uśmiechnął się po swojemu z rozmysłem, dowcipem i ironią:
— Powiedz mi pani — rzekł — gdzie jest granica, która-by stanowczo rozdzielała chwasty i życiodawcze rośliny? W botanice znajduje się ona zapewne, ale, jeśli pod przenośnią tą zrozumiemy społeczne sprawy i ustanowienia, z trudnością przyjdzie nam ją odszukać i dokładnie określić? Gdzie kończy się cnota, a zaczyna występek. Kędy leży granica obowiązku, a rozpoczyna wolna wola człowieka? Jaka jest idea tak wielka i święta, któréj-by ludzie w zastosowaniu do jednostek nie zbrudzili i nie przekręcili? W jakiéj z ksiąg, pisanych ręką człowieczą, znaléźć możemy rozkazania, których-byśmy słuchać mogli we wszystkich czasach i miejscach, śród wszystkich losów i uczuć, które nami władają? Mnie się zdaje, że taką księgę w nas samych tylko znaléźć możemy, jeśli sumienie nasze obudzone, rozum czujny, a serce nie zepsute. Co do mnie, zdaje mi się, iż nie zdolny jestem słuchać żadnych praw innych, prócz tych, które przemawiają do mnie z téj księgi, we własném mojém wnętrzu wyrytéj. I kładąc rękę na piersi, słuchając głosów, które w niéj dźwięczą, jestem pewny, że z całéj duszy pragnę być zawsze w zgodzie z dobrem i prawdą, i że, jeśli kiedykolwiek rozminę się z tą elementarną, katechizmową moralnością, na któréj ludzie, jak dzieciaki w szkole, sylabizują cnotę na pamięć, uczą się jéj powierzchownych znaków; to z tą wielką, prawdziwą, świętą moralnością, przez którą człowiek uwielbia piękno, szanuje nieszczęście, przebacza winę i mężnie wyznaje prawdę swego serca, nie rozminę się nigdy.
O ile temi słowami wyrażone zasady Władysława, źle zrozumiane, niebezpiecznemi i szkodliwemi-by być mogły, o tyle czuć w nich było szczerość niemal naiwną, niepospolitą niepodległość umysłu i wzgardę dla wielu rzeczy, przez ten świat przyjętych i uświęconych, ale bez najmniejszéj domieszki cynizmu, — przeciwnie, z wielkiém wymówione czuciem przyrodzonéj szlachetności i z lekką tylko zaprawą goryczy. Niepodobna było wątpić o szerokości tego człowieka, gdy mówił, że pragnie na zawsze pozostać w zgodzie z dobrem i prawdą, i że nigdy nie rozminie się z tą wielką, świętą moralnością, która uczy uwielbiać, przebaczać, kochać, a za przekonanie swe mężnie nadstawiać czoło.
Ale tę prawdę, to dobro i tę moralność, postanowił on czerpać tylko z siebie samego, bacząc jedynie na to, aby sumienie jego było obudzone, rozum czujny, a serce uchronione od wszystkiego, co-by je zepsuć mogło. Téj tylko swojéj księgi wewnętrznéj miał on radzić się we wszystkich wątpliwościach i niepokojach, a wzgardliwie odrzucał inne, co przynosiły mu wypisane i wydrukowane prawa dobra, prawdy i moralności.
Odrzucił więc doświadczenie, nagromadzone przez ludzi wszystkich wieków, i sam sobie chciał zostać prawodawcą i pradziadem. Nie omyliż go to harde zaufanie w samego siebie i ten drogoskaz, z własnych tylko jego uczuć i pojęć wystawiony? Nie wskażeż mu ścieżki, prowadzącéj na manowce, zamiast téj, która wiedzie na szeroką równinę téj prawdy i tego dobra, których szczerze pragnęła szlachetna jego natura?
Trzebiąc wkoło siebie chwasty i pasożyty, czy pod dumną i niepodległą swą stopą, nie złamie i nie zgniecie rośliny, dającéj życie jednostkom i społeczeństwom, i czy te chwasty i pasożyty nie splączą go tak, że poczuje się przeciwko nim bezsilnym, i zamiast obalić je przed sobą, zostanie przez nie obalony? A wtedy, jakież głębokie upokorzenie dla téj szlachetnéj natury, jeśli spostrzeże, że za wiele zaufała sobie i pobłądziła?
Gdy tak pogrążyłam się w zamyśleniu, Władysław patrzył na mnie uważnie i przenikliwie, a po chwili wyrzekł zwolna:
— A gdyby i tak było, jak pani myślisz? Gdyby zawiódł mię mój wewnętrzny drogoskaz, i gdybym kiedy miał ujrzéć się bezsilnym przeciwko temu, co mi nie podoba się i zawadza; czyliż, w przewidywaniu tych przypadłości, mam dziś zmusić do abdykacji rozum mój i moję wolę? kazać im zmilknąć przed tym chóralnym wrzaskiem, co się nazywa głosem publicznym, i wbrew prawdzie mego serca i mego sumienia, zobojętniéć dla tego, co kocham, potępić to, co uwielbiam, odwrócić się od tego, co wzywa mojéj pomocnéj ręki i mego współczującego serca, pochyliwszy posłuszne czoło, pobiedz za wszystkiemi baranami tego świata, becząc, jak inne beczą barany? Nie, pani, cokolwiek bądź spotkać-by mnie mogło w przyszłości, dziś nie jestem dzieckiem, zdolném poddawać plecy łaskawym chłostom matki społeczności, i w każdéj chwili gotów jestem powiedziéć do niéj: kochana i wielce łaskawa matuniu, dobrodziejko! jestem pełnoletnim i mam wszelkie prawo rozporządzać się majątkiem, otrzymanym z łaski natury i twojéj, to jest: sumieniem, rozumem i uczuciami memi. Co do ostatnich, pozwól, aby one kierowały się według piérwszych, a nie według twojéj despotycznéj i wszechpotężnéj, jak sądzisz, woli, i zostaw mnie w pokoju, dopóki ci tylko szkodzić nie zacznę.
— A jeżeli — przerwałam — matka-społeczność odpowié na to: chłoszczę cię, bo, przekraczając moje ustawy, nadwerężasz zdrowie mego ciała i podkopujesz grunt, na którym stoję. Co pan jéj na to odpowie?
Władysław wzruszył ramionami i odrzekł:
— Odpowiem jéj: a dlaczegóż, szanowna matko, przekraczając granice swéj władzy, zraniłaś tyle razy moje serce i upokorzyłaś moję słuszną dumę? Bronię się, ot i wszystko!
— Bronię się! — powtórzyłam — ale czyż obrona w zaczepną wojnę przejść nie może? W takim razie, społeczność może zostać zranioną, a jednostka zmiażdżoną.
— W takim razie — odpowiedział na tę uwagę moję Władysław — powiem, jak król francuzki: tout est perdu hors l’honneur!
Był to jedyny wypadek, w którym, w przeciągu trzech niemal tygodni, wdał się ze mną w przydłuższą rozmowę i zdala zaczepił o przyszłe swe zamysły. Niestety! dostateczném to było, abym się przekonała, że na drodze, którą mu wskaże to, co nazywał swym drogoskazem wewnętrznym, nie ścierpi żadnéj zapory; jakim zaś sposobem będzie ją przełamywał, i czy przełamać ją zdoła, i co znajdzie za nią, jeśli ją przełamie: była to już inna kwestya, któréj nie śmiałam rozwiązywać przerażoną myślą.
Pewnego nareszcie dnia, Władysław oświadczył nam, że nazajutrz odjeżdża. Nic wprawdzie więcéj nad to nie powiedział, nie mniéj jednak było to dla nas wyrokiem. Moja matka i ja zrozumiałyśmy, że nic już więcéj uczynić dla nas nie mógł, i że wszelka nadzieja uratowania w jakikolwiek sposób naszego majątku, została straconą.
Odjechał. Poszłam do mego biurka i zajrzałam do kalendarza; kilkanaście tylko dni zostawało do terminu, w którym powinnyśmy były ustąpić z domu. Podkreśliłam tę datę w kalendarzu czerwonym ołówkiem, aby się mi jak najczęściéj nawijała na oczy, abym nie zaniedbała spełnić wszystkiego, co przedtém jeszcze powinno było być spełnioném. Był to biały i martwy dzień zimowy; dziedzińce i ogród usłane były śniegiem, jasno-popielate obłoki okrywały całe sklepienie nieba, a pod niemi nizko wisiały rzędy chmur ciemniejszych, szarych, ziejących mgłą i wilgocią. W ogrodzie, na gałęziach bezlistnych drzew, siedziały wrony, kracząc na wyścigi, a niekiedy podlatywały aż pod ściany domu, i skacząc po gzemsach dachu, pochylały grube swe dzioby, jakby chciały ciekawie zaglądać w okna.
Zresztą w domu i wkoło domu zupełna panowała cisza: matka moja, od chwili wyjazdu prawnika, zamknęła się w swoim pokoju i nikogo widziéć nie chciała, co się jéj zresztą zdarzało coraz częściéj. Siedziałam przy oknie bawialnego pokoju sama jedna; przede mną stał mój koszyk z robotą, ale nie wzięłam jeszcze do rąk igły, lubo już od godziny siedziałam na tém miejscu.
Patrzyłam na szare niebo, na drżące od wiatru nagie gałęzie, na śnieg, na wrony; ale wzrok mój machinalnie tylko przesuwał się po tych przedmiotach, ponieważ wcale nie myślałam o nich. Myślałam o téj dacie, którą w kalendarzu podkreśliłam czerwonym ołówkiem, i o tém, co mi przed nadejściem dnia tego uczynić wypadało.
Nie wiem, czy to był wpływ smutnéj natury, któréj widok rozkładał się za oknem, czy czegoś innego; ale pamiętam, że miałam wielkie usposobienie do smutku. Broniłam się jednak od pokusy, i ile razy uczucie smutku bardzo już zaczynało mnie ogarniać, spoglądałam na drzwi, prowadzące do pokoju mojéj matki, i mówiłam sobie:
— Ej, Wacławo! czyliż jesteś tak niedołężną, abyś nie potrafiła być wesołą, nawet dla ulżenia téj, która tam taka smutna! Co to szkodzi — mówiła znowu pokusa — w samotności dać trochę folgę sercu i wyobraźni, pomarzyć, potęsknić, a nawet zapłakać, choćby chwilę? Gdy matka nadejdzie, ukryjesz łzy, uśmiechniesz się i, ku ulżeniu jéj smutkowi, pokażesz twarz wesołą.
Tak szeptała pokusa i skłaniała głowę moję do marzenia i w dół nachylała powieki, pod któremi wilgotniała łza. Lecz powiodłam rękę po czole, podniosłam oczy i patrząc na drzwi pokoju mojéj matki, powiedziałam sobie:
Nie poddawaj się Wacławo, pokusie, rozmarzeniu, do którego aż nazbyt skłonną jesteś z natury, i smutkowi, co cię zapewne owiewa od tych obłoków szarych, wron krakających nad dachem i tych drzwi, za któremi płacze może twoja matka. Posmucić się i zapłakać w samotności, to nic nie szkodzi istotnie; ale czy jesteś pewna, że ta chwila uległości dla saméj siebie nie rozmiękczy twego serca i nie odejmie ci téj jednostajności humoru, téj przytomności i pogody umysłu, i tego zapomnienia o sobie, jakie musisz posiadać, jeśli chcesz spełnić to, coś zamierzyła? Pogroziłam sobie w duchu i zaczęłam rozmyślać nad tém, jak nazajutrz wyślę Binię do W., aby tam spieniężyła mój naszyjnik z pereł i kilka innych klejnotów, które w różnych czasach otrzymałam od moich rodziców, i aby za pieniądze, które za te cenne błyskotki otrzyma, najęła nam w W. jakie skromne mieszkanko i zaopatrzyła je w niezbędne gospodarskie przyrządy. Zupełnie osobny planik ułożyłam co do urządzenia pokoju dla mojéj matki, w nowém naszém schronieniu. Miało być w nim wszystko, do czego matka moja przywykła: dywany, kotara nad łóżkiem, miękkie sprzęty, grube firanki, dobrze chroniące oczy od światła, biurko do pisania, klęcznik do modlenia się. Ustawiłam i ułożyłam to wszystko w myśli bardzo sympatycznie, i aż uśmiechnęłam się, tak mi się wydał miłym i potulnym ten przyszły pokój mojéj matki. Potrzeba tylko było, abym ten pomysł mój szczegółowo rozpowiedziała Bini, i aby ona wypełniła go przed naszém do W. przybyciem, czego zresztą mogłam być zupełnie pewną. Potém zaczęłam rachować, na jaki mniéj więcéj czas wystarczy nam suma, którą Binia otrzyma w zamian moich klejnotów, i wyrachowałam, że przy skromném wydatkowaniu będziemy z niéj mogły żyć z jakie kilka miesięcy. To dobrze! — pomyślałam sobie — przez ten czas zapracuje na dalsze miesiące!...
Kończyłam właśnie tę myśl, gdy posłyszałam ciche zbliżające się do mnie kroki. Emilka weszła do pokoju i ze swoim dobrym, kochającym uśmiechem na twarzy, usiadła naprzeciw mnie we framudze okna.
— Znajduję cię bardzo zamyśloną, kochana Waciu — rzekła, biorąc mnie za rękę — i nie dziw, masz przecie myśléć o czém. Powiedz mi, kochanie, czy wypadkiem nie myślałaś także i o tém, że wraz ze mną przyjęłaś na siebie ciężar, bez którego daleko-by ci lżéj było?
Zasmuciły mnie te słowa Emilki; uścisnęłam ją serdecznie i wyłajałam za to, że mnie w podobny sposób posądzać mogła.
— Po prawdzie — odpowiedziała — nie posądzałam ja cię o to, moja droga, przybrana siostro, ale wyrazy moje były odbiciem méj własnéj myśli, która mnie bezprzestannie dręczy. Często bowiem, rozważając siebie samę i moje dotychczasowe położenie, znajduję, że jestem bezużyteczną na świecie i niedołężną istotą, zdolną tylko nudzić się i płakać, niezdolną dopomódz ani sobie, ani komu. Wstyd mi, że taką jestem, i w tobie tylko jednéj pokładam nadzieję, że mnie nauczysz być inną.
Z nowym uściskiem powiedziałam jéj, że taką, jaką jest, jest najłagodniejszą, najmilszą i najbardziéj kochającą istotą.
— To za mało — rzekła Emilka, smutnie wstrząsając głową — łagodność i kochające serce nie starczą za inne zalety, których nie posiadam zupełnie. Chciała-bym jeszcze być mężną, pracowitą i pożyteczną, tak sobie, jak drugim.
— Nie przychodzi to od razu — odparłam — dotąd żyłaś w zbytku i próżnowaniu, i aż do chwili, w któréj straciłaś matkę, w ciągłych zabawach. Teraz, kiedy już nie masz ochoty do bawienia się i zostałaś prawie zupełnie ubogą, potrzeba dawania sobie rady i pustka życia, jaką zapełnić sobie będziesz pragnęła, nauczą cię być i mężną, i pracowitą.
— Oto mi chodzi, Wacławo. Nigdy jeszcze dotąd nie zapytałam cię, jakie są twoje plany na przyszłość? Jaki zawód sobie obierzesz, w którym-byś mogła zapracować na utrzymanie matki i swoje, i czy ja w téj przyszłéj pracy twojéj pomocną ci być mogę?
Jeżeli uważasz mnie godną zaufania twego, opowiedz mi to wszystko, zwierz mi się z tém, a może w twoich zamiarach i ja upatrzę sobie jaką niteczkę przewodnią, do któréj przyczepić się i za którą-bym postępować zdołała?
Namyśliłam się przez moment, a potém rzekłam...
— Kochana Emilko, kiedy wróciłam do domu mojéj matki po kilkoletniéj nieobecności i przekonałam się, że żadnego już nie pozostaje środka do wyratowania choć części jéj majątku, ani na chwilę nie zawahałam się nad wyborem zawodu, w jakimbym jéj i sobie byt stworzyć mogła, a tym jest zawód nauczycielki, do którego, mieszkając przy ojcu, przygotowałam się i usposobiłam. Ojciec mój, zaraz jak przybyłam do niego, powiedział mi: „Każdy człowiek powinien posiadać wyłączną jakąś umiejętność i szczególne do czegoś zamiłowanie, jeśli chce przyszłość swą zabezpieczyć i od materyalnych, i od moralnych niedostatków. Kto mówi człowiek, ten pod tym wyrazem rozumié tak kobietę, jak mężczyznę. Tobie, moja córko, chciał-bym dać wyłączną jakąś umiejętność i rozmiłować cię w osobnym jakim zawodzie, tak dobrze, jak gdybyś była moim synem. Nie jesteś pozbawioną znacznych nawet zdolności umysłowych; gdybyś ich nie posiadała, skłaniał-bym cię do wyuczenia się mechanicznéj pracy, jakiego rzemiosła naprzykład. Ponieważ je posiadasz, radziłbym ci udać się na uniwersytet, gdybyśmy żyli w Ameryce, lub gdybyśmy się na naszéj ziemi urodzili w XXI wieku Chrystusowéj ery. W daném zaś miejscu i czasie, w warunkach, w których jedynie rozwijać możesz w przyszłości twoję działalność, radzę ci, abyś kształciła twój umysł tak, aby módz zostać nauczycielką w pełném i szlachetném rozumieniu tego wyrazu.” To mi powiedział mój ojciec, w kilka tygodni potém, jak przybyłam do niego, osłabiona na ciele i duchu, zmęczona tańcami, znudzona strojami i rozczarowana do świata i tego, co on świetnościami i uciechami swemi być mieni. Posłuchałam rady ojcowskiéj, tém bardziéj, iż doskonale odpowiadała tajemnym żądaniom i przeczuciom, jakie leżały we mnie od samego mego na świat wstąpienia. Uczyłam się wiele od ojca i innych podobnych mu ludzi, więcéj jeszcze myślałam i pracowałam w samotności, a w ostatnim roku przed odjazdem do matki poprobowałam nawet sił moich w obranym zawodzie i dawałam lekcye kilku młodym dziewczętom. Rodzice moich uczennic i ojciec mój, który często przytomnym bywał moim lekcyom, znajdowali, że udawało mi się wcale nieźle. Co do mnie, nie zawsze, a nawet rzadko byłam zadowoloną z siebie, bo tak wysoko zrozumiałam znaczenie dla świata i społeczeństw zawodu nauczycielskiego, iż wydawało mi się, że nieskończenie niższą jestem od własnego pojęcia. A kiedy tę wątpliwość powierzałam memu ojcu, powiadał mi: „Poczucie własnéj niedoskonałości jest dla szlachetnéj natury wielkim bodźcem do doskonalenia się. Ten, kto sam sobie wyda się skończonym ideałem, nigdy już do żadnego istotnego ideału nietylko nie dojdzie, ale nawet dążyć nie będzie miał ochoty. Dobrze jest, że wątpisz o teraźniejszości, ale w przyszłość wierz zawsze i ufaj. Dobrze jest, że masz tyle rozsądku, aby módz powiedziéć: „tego jeszcze nie umiem!” ale strzeż się mówić sobie: „nigdy umiéć nie będę!” Zbyteczna pokora tak samo pozbawia sił, jak zarozumiałość. Człowiek, który myśli o sobie, że nic zrobić nie potrafi, tak samo nieprzydatnym jest i nierozsądnym, jak ten, który sądzi, że nic mu już do uczynienia nie zostało. Skrupulatnie rozbieraj teraźniejsze postępki swoje i uzdolnienia, a gdy spostrzeżesz w nich jakie niewłaściwości i niedobory, nie opuszczaj rąk w zniechęceniu, ale przeciwnie, zbieraj wszystkie twe siły i ufnie patrz w przyszłość, mówiąc sobie: „trzeba aby było lepiéj!” Miałam zawsze zwyczaj chwytać pilnie pamięcią słowa mego ojca, kiedy rozmawiał ze mną, a potém, kiedy znajdowałam się samą, spisywałam je w małym dzienniczku i zastanawiałam się nad niemi. Z tych notatek utworzyła się spora książeczka, którą uważam za przewodniczkę i doradczynią moję. Gdy więc przyjedziemy do W. i umieścimy się w nowém naszém mieszkaniu, książeczkę tę włożę do szufladki biurka, około którego postaram się zgromadzić jak największą liczbę młodych istot, których zostanę nauczycielką.
Emilka słuchała tego, co mówiłam, naprzód z wyrazem zdziwienia, potém wielkiego zajęcia i bardzo skupionéj uwagi. Gdy skończyłam mówić, milczała jeszcze kilka sekund, potém rzekła:
— Twój ojciec, Wacławo, to bardzo niepospolity człowiek. Ja nigdy nie słyszałam, aby ktokolwiek do młodéj osoby mówił to, co on mawiał do ciebie. Nam zawsze powiadano, że powinnyśmy jak najładniéj ubierać się i jak najładniéj wyglądać, aby módz jak najwięcéj podobać się i jak najświetniéj wyjść za mąż. Myślę, że zapomniano o nauczeniu nas jednéj rzeczy, to jest: co mamy czynić w porze, kiedy nie ma gości i toaleta skończona, albo jeszcze w razie, gdybyśmy za mąż nie wyszły...
— Otóż to — rzekłam. — Mój ojciec powiadał zawsze, iż bardzo szczęśliwie jest, jeśli kobieta wyjdzie za mąż, bo w rodzinném życiu najprędzéj znaléźć zdoła szczęście dla siebie i sposobność stania się miłą i pożyteczną drugim; ale, że przecie łatwo zdarzyć się może, iż za mąż nie pójdzie, albo zobaczy się w potrzebie utrzymania własną pracą ubogiéj rodziny, wtedy, jeżeli nie posiada stosownych do pracowania uzdolnień, musi koniecznie być bardzo nieszczęśliwą.
— To prawda — westchnęła Emilka — twój ojciec miał wielką słuszność, mówiąc to wszystko, ale powiedz mi, czy dla mnie nie jest jeszcze za późno, abym mogła nauczyć się czegokolwiek i zrobić z siebie coś więcéj, niż taką niezdolną istotę, jaką dziś jestem?
— Kochana Emilko — rzekłam — nie mogę ci lepszéj dać odpowiedzi, jak powtarzając słowa mego ojca, o których tylko co mówiłam: „Zbieraj wszystkie twe siły i ufnie patrz w przyszłość, mówiąc sobie: trzeba aby było lepiéj”.
Błękitne oczy Emilki po raz piérwszy zapewne od dni wielu zaświeciły radością.
— Szczęśliwa myśl przychodzi mi do głowy! — zawołała. — Zostaniesz nauczycielką, Wacławo, a więc pomagać ci będę: wszakże umiem mówić po francuzku i grać na fortepianie!
Mimowoli uśmiechnęłam się z naiwności biednéj mojéj towarzyszki.
— To wprawdzie nie zupełnie wystarcza, aby zostać nauczycielką w tém znaczeniu, w jakiém rozumiéć ten zawód należy, nauczył mnie mój ojciec — odparłam — wszakże nie trać ufności i odwagi, bo i to jest materyał, z którego może coś zda się zrobić. — Emilka wydawała się trochę zdziwioną.
— Kochana Waciu — rzekła po chwili namysłu — jakich-że więcéj wiadomości potrzeba, aby módz zostać nauczycielką? Moje guwernantki nie umiały nic więcéj nad to, co ja dziś umiem. Jeżeli oprócz znajomości muzyki i francuzkiego języka, idzie jeszcze o język niemiecki i angielski, to i te nie są mi zupełnie obce...
Zatrzymała się i z niepokojem patrzyła na mnie; po chwili dodała ciszéj i z rodzajem nieśmiałości:
— Przecie zawsze ja i Zenia byłyśmy uważane za dobrze wychowane panny...
— Byłyście takiemi — odrzekłam — ale tylko w tém znaczeniu, jakie wyrazowi temu nadaje ten świat, śród którego urodziłyście się i wzrosły, a wcale nie w powszechném i prawdziwém. Nie wiesz może o tém, dobra moja Emilko, że dla młodéj panny, która nazywa się w świecie dobrze, świetnie nawet wychowaną, mnóztwo prawdziwie pięknych i pożytecznych rzeczy nie istnieje wcale, że wiedza istotna i prawdziwie wzmacniająca umysł człowieka jest jéj tak obcą, jak gdyby nigdy jeszcze nie zawitała na kulę ziemską. Odrobina płytkich i błyskotliwych wiadomości, jakie otrzymuje panna dobrze wychowana, z trudnością wystarcza dla niéj saméj na pokarm serca i umysłu, a na podporę życia nawet nigdy prawie nie wystarcza. Jakże więc ta, która sama nie posiada pokarmu i podpory, może podjąć się i udzielać ich drugim. A zawód nauczycielki, moja droga, nie jest niczém inném, jak tylko podawaniem młodszym istotom pokarmu dla serca i umysłu i podpory dla całego ich życia.
Emilka spuściła głowę i łzy zakręciły się w jéj oczach.
— Więc jestem do niczego niezdatną — szepnęła. — Wszystko, czego mnie uczono, nie przyda mi się nawet do zarobienia na kawałek chleba, ani na godzinę prawdziwego spokoju?...
O! jakże jéj żałowałam! Z jakiém współczuciem serdeczném objęłam ją ramionami, przycisnęłam do piersi i ucałowałam jéj czoło i usta. Uspokoiła się w mojém objęciu, a potém, jakby powodowana gwałtowną chęcią jakiejkolwiek czynności, pochwyciła z koszyczka moję robotę i zaczęła pilnie zszywać wełnianą materyą, z któréj sporządzałam sobie suknią. Uważałam jednak, że ściegi robiła krzywe i nieregularne, a nitka rwała się i plątała co moment w niewprawnéj jéj ręce. Wzięłam także igłę i zaczęłam zszywać dwa inne kawałki materyi. Szyjąc zaś, daléj ciągnęłam rozmowę:
— Pamiętasz może, kochana Emilciu, mego kuzyna, Franciszka R., który wychował się przy babce Hortensyi i w czasie mego pobytu u matki mieszkał w Rodowie...
Wymawiając te słowa, podniosłam oczy dla wzięcia nitki z koszyczka, i mimowoli spojrzawszy na Emilkę, spostrzegłam, że silnie się zarumieniła i zrobiła kilka ściegów bardziéj jeszcze krzywych i nierównych, niż uprzednie. Udałam, że tego nie widzę i, zaczynając znowu szyć, mówiłam daléj:
— Otóż Franusia mocno upokarzało położenie, w jakiém zostawał, mieszkając w Rodowie. Nazywał siebie niedołężną istotą i żebrakiem, zjadającym chleb, rzucany mu z łaski i dla honoru familii. Prosiłam go, aby przyjechał do nas i wezwał rady mego ojca, co do wyboru innego sposobu życia. Ojciec mój przyjął go serdecznie, jako mego przyjaciela, a zarazem ubogiego i dobremi chęciami ożywionego chłopca.
Przedtém jeszcze powiedział mi, iż, gdy przybędzie, poradzi mu, aby wstąpił na uniwersytet i sam dopomoże mu do skończenia któregokolwiek z uniwersyteckich kursów. Ale, gdy Franuś przyjechał i ojciec mój przez kilka dni porozmawiał z nim po parę godzin, wpatrując się w niego tak, jak to on umié, wzrokiem wnikającym w najtajniejsze głębie umysłu i serca, pokazało się, że Franuś daremnie-by probował oddawać się naukom. Posiadał on także tylko obce języki i trochę znajomości muzyki, a do tego przez długą bezczynność umysł jego stępiał i stracił zdolność do subtelnych studyów i wytrwałego siedzenia nad książką. Zaczynać zaś od a b c dla Franusia było za późno, bo miał już dwadzieścia dwa lata, i pragnienie działalności i niezależności było w nim tak silne, że aż wychudł, zbladł, i można było słusznie obawiać się o jego zdrowie. Ojciec mój, z właściwą sobie delikatnością, powiedział mu to wszystko i dodał: „nie pozostaje ci nic więcéj, jeśli pragniesz zdobyć sobie niezależność i spokój, jak zostać rzemieślnikiem. Franuś spochmurniał trochę na to i zarumienił się, nie darmo bowiem wychowany był przez babkę Hortensyą i tyle lat mieszkał w Rodowie; ale po przepędzeniu u nas kilku dni jeszcze, i po kilku nowych rozmowach z moim ojcem, pozbył się fałszywego wstydu i obrał sobie rzemiosło stolarskie. Przez trzy lata był uczniem u najlepszego stolarza, jaki jest w K., a od kilku miesięcy został już sam patentowanym na majstra. Ojciec mój, pożycza mu niewielką sumkę na założenie warsztatu, ponieważ jednak w K. jest wielu stolarzy, a w W. zaledwie kilku i to nie szczególnych, Franuś lada dzień zapewne przyjedzie do W., aby tam założyć swój warsztat rzemieślniczy. Tak więc, nie mogąc pracować głową, kuzyn mój nauczył się pracować rękoma, a jestem pewna, że mu się dobrze powodzić będzie, bo nabył wielkiéj zręczności w swém rzemiośle, przyzwyczaił się do pracy, a do tego wesoły jest, zadowolony z siebie, a fizycznie tak zdrów i silny, że może dzielnie władać heblem i piłą.
Znowu potrzebowałam wydobyć nitkę z koszyczka i podniosłam oczy. Emilka przestała szyć, opuściła ręce na kolana, zrumienioną twarz podniosła i patrzyła na mnie tak rozjaśnionemi, błyszczącemi i błękitnemi oczyma, że wydała mi się w téj chwili prawie ładną. Wiedząc, że na nią patrzę, pochyliła się trochę, położyła zwolna rękę na mojém ramieniu i wymówiła z cicha:
— Waciu, może-bym i ja mogła wyuczyć się jakiego rzemiosła?...
Doprawdy, w téj chwili była prawdziwie ładną, tyle naiwnéj szczerości, łagodności i promiennego uczucia było w jéj zrumienioném, wpół uśmiechnioném, wpół nieśmiałością oblaném licu.
Kiedy, całując ją, powiedziałam, że opowiadanie moje o Franusiu miało właśnie na celu myśl tę jéj nasunąć, że nie chciałam radzić jéj i narzucać mego pomysłu, ale czekałam, aż sam jéj przyjdzie do głowy i, że zdaje mi się, iż najlepiéj uczyni, jeśli dla odegnania nudów i powiększenia swych małych pieniężnych zasobów, zajmie się szczerze jakąś ręczną wyłączną pracą, rzuciła mi się na szyję i, ukrywając twarz na mojéj piersi, wyznała mi po cichu, ze łzą perlącą się w oku i wzmożonym rumieńcem na twarzy: iż będzie bardzo szczęśliwą, zostając rzemieślniczką, ponieważ Franuś był rzemieślnikiem; że przeprasza mnie, iż nie wyznała dotąd przede mną swego sekretu, ale, że Franuś był najsympatyczniejszym dla niéj człowiekiem ze wszystkich ludzi, jakich kiedy znała; że, gdyby był przed kilku laty oświadczył się o jéj rękę, była-by z pewnością poszła za niego, choć-by familia, ganiła ją za to, jak chciała; że sama nie wié doprawdy, czy istotnie go kocha, bo przecie i tak dawno go nie widziała, i on nigdy nie okazywał jéj wzajemnéj sympatyi, ale, że wié z pewnością o tém, iż nikt tyle się jéj, co on, nie podobał, i że, jak wspomina o nim, to czuje niezwykłe wzruszenie i smutek.
Wysłuchawszy tego jéj cichego wyznania, zagadnęłam, dlaczego nigdy nie zapytała mnie o Franusia, chociaż ją tak obchodził? Odpowiedziała mi, że z trudnością przychodzi jéj wymawiać jego imię, bo zaraz rumieni się i obawa ją ogarnia, aby komukolwiek nie wydało się to śmieszném, iż się zajmuje człowiekiem, który może o niéj ani myśli. Zapytałam ją wówczas, co właściwie zniewoliło ją dla Franusia i tak bardzo jéj się w nim podobało?
Pomyślała chwilę, potém rzekła:
— Przypominam sobie, że piérwszy raz zwróciłam na niego uwagę w czasie jakiéjś wielkiéj w naszym domu zabawy. Młodych ludzi było pełno, ale wszyscy oni byli bogaci, a przynajmniéj niezależni i pewni siebie. Twój kuzyn nikogo tam prawie nie znał, ani z kobiet, ani z mężczyzn, a nikt téż nie śpieszył zabierać z nim znajomości. W przestanku pomiędzy tańcami, spostrzegłam go, stojącego we drzwiach z rękoma skrzyżowanemi na piersi, z pochyloną głową. Nie tańczył, a wydawał mi się tak smutnym i upokorzonym, że aż mi sie serce ścisnęło. Podeszłam i zaprosiłam go do mazurowéj figury. Pokazało się, że tańczył bardzo ładnie, daleko lepiéj nawet od wielu z tych panów, którzy byli zupełnie pewni siebie.
Rozmawiał także bardzo przyjemnie; spostrzegłam, że posiadał wyobraźnią i dowcip; w całéj jednak jego osobie, było tyle jakiegoś tajonego smutku, tak żywe rumieńce oblewały mu czoło, przy niektórych wyrazach mogących miéć związek z jego zależném w Rodowie położeniem, tak zresztą okazywał mi się wdzięcznym za to, że tańczyłam z nim i rozmawiałam ciągle, i innym pannom w bardzo grzecznych dla niego przedstawiałam go wyrazach; że odtąd zajęłam się nim na dobre. Zresztą — dodała po chwili — taką już mam naturę, że najwięcéj czuję się pociągniętą do tych, co trochę smutni i zmieszani, a zdaje mi się, że pokochała-bym nawet zbrodniarza, gdyby nim przy mnie pogardzano, i że, im gorzéj-by się wszyscy z nim obchodzili, tém ja-bym lepszą starała się być dla niego.
Słuchałam jéj i podziwiałam piękność téj cichéj, naiwnéj natury, na któréj czystość i dobroć nie podziałały ani całe lata, spędzone w bezczynności, nudach i balach naprzemian, ani następnie niesprawiedliwości, jakich doświadczała od ludzi. Pamiętałam dobrze, że Franuś opowiadał mi kiedyś o tém dobrém postąpieniu z nim Emilki, i pomyślałam sobie z uśmiechem: kto wié? Po krótkiéj jednak chwili uśmiech zniknął z ust moich; spojrzałam bowiem na twarz Emilki, która, ochłonąwszy ze wzruszenia, co ją na moment było przyozdobiło, wyglądała znowu zwiędła nieco, o pospolitych rysach, grubéj cerze, niemal zupełnie brzydka. Obok niéj postawiłam w wyobraźni świeżą i rześką postać mego młodego kuzyna, którego przed kilku miesiącami zostawiłam w pełni młodzieńczéj siły, wesołości, swobody i wraz z nią rozbudzonych rojeń, i nie mogłam wstrzymać się od pomyślenia: biedna Emilka! Ale potém przyszło mi na myśl, że pomimo niezbyt powabnéj powierzchowności, Franuś zdoła może zrozumieć i ocenić tę dobrą i cichą istotę, i znowu powiedziałam sobie: kto wié?
— Więc układ ukończony — ozwała się Emilka, ściskając mi rękę. — Gdy tylko przyjedziemy do W., ty, Wacławo, będziesz starała się o uczennice, a ja o nauczyciela, który-by mógł mnie wyuczyć rzemiosła, — jakiego? ty mi już poradź. Oddaję się zupełnie twemu przewodnictwu. Radź mi, nauczaj, kieruj mną. Mam najlepsze chęci i rozumiem dobrze potrzeby mego obecnego położenia; ale jestem biedną dziewczyną, pozbawioną zupełnie wszelkiéj samodzielności.
Powiedziałam jéj, że jestem i będę zawsze najlepszą jéj przyjaciółką, i postaram się jak najlepiéj jéj poradzić; ale aż wtedy, gdy będziemy już mieszkały w W., ponieważ tak od razu trudno o czémkolwiek stanowczo zadecydować, tém bardziéj, jeśli idzie o tak ważny przedmiot, jak wybór zatrudnienia na całe życie.
Emilka rozmarzyła się i zaczęła wyliczać z kolei wszystkie rzemiosła kobiece, o jakich tylko kiedy posłyszéć mogła. Czyniła z siebie: to szwaczkę, to szewczynią, to rękawiczniczkę, to introligatorkę, a mnie się ciągle zdawało, że, poglądając ukradkiem na swoje białe i drobne ręce, żałowała z całego serca, że na żaden sposób nie może zostać stolarzem. Dopomagałam jéj szczerze w tych marzeniach, z których wywiązać się mogła jaka myśl praktyczna, i stopniowo, jak ona przechodziła w rozmowie z przedmiotu na przedmiot, starałam się jéj tłómaczyć różne techniczne strony rozmaitych rzemiosł, ich trudności i pożytki, co mi z tém większą przychodziło łatwością, że, mieszkając przy ojcu, zwykłam była zwiedzać w jego towarzystwie liczne fabryki i rękodzielnie, a tym sposobem zaznajomiłam się z prawami, rządzącemi przemysłem, i z jego wewnętrzną stroną, ukrytą przed większością ogółu.
Gdy tak rozmawiałyśmy, drzwi pokoju otworzyły się zwolna i na progu stanął mężczyzna w grubych butach i wytartém odzieniu.
Nie zdziwiło mnie, ani przelękło to zjawisko, bo nieraz już widziałam je wsuwające się, w podobnie nieceremonialny sposób, do naszych bawialnych pokoi. Był to urzędnik wielce nizkiego stopnia, rozwożący po dworach urzędowe papiery.
Podeszłam na środek pokoju, nieproszony mój gość zbliżył się także, a gdy szedł, jesionowa posadzka uginała się i jęczała pod jego ciężkiemi stopami. Ukłonił się niezgrabnie, oddał mi pakiet papierów, zamknięty w wielkiéj kopercie, zapieczętowanéj wielką pieczęcią, i prosił, abym mu napisała stosowne pokwitowanie. Byłam już zupełnie oswojona z tą procedurą, bo przed tém jeszcze, ile razy widziałam zjawiającego się na dziedzińcu niemiłego posła, wychodziłam spiesznie na jego spotkanie, aby zapobiedz nieprzyjemności, jaka-by ztąd dla mojéj matki wyniknąć mogła. To téż i teraz, po napisaniu i oddaniu żądanego pokwitowania, rozpieczętowałam pakiet i rzuciłam okiem na wielki arkusz papieru, na którym wypisane były nazwiska kilku majątków, mających być wkrótce wystawionemi na sprzedaż, a obok każdego z tych nazwisk umieszczoną była data. Przy nazwisku, oznaczającém dobra mojéj matki, zobaczyłam tę samę datę, jaką przed kilku godzinami podkreśliłam w kalendarzu czerwonym ołówkiem.
Z papierem w ręku stałam chwil kilka, myśląc nad tém, jak go pokażę mojéj matce, ponieważ był to już ostateczny wyrok, który najmniejszéj co do pory, w któréj miałyśmy wynosić się z domu, nie zostawiał wątpliwości.
Potém schowałam papier do kieszeni, zwróciłam się do Emilki, i opowiedziawszy jéj, co zawierało w sobie otrzymane pismo, rzekłam, podając jéj rękę:
— Teraz, kochana Emilko, gdy wszystko już stanowczém jest i nieodwołalném, wzywam twojéj pomocy. Obie, zjednoczone jedną myślą i jedném pragnieniem, stańmy z obu stron mojéj matki i wesprzyjmy jéj słabe siły. Bądźmy spokojne, aby wlać w nią pogodę; bądźmy wesołe, aby oderwać ją od jéj smutków. Stwórzmy wkoło niéj tyle ciepła, aby przestała żałować utraconego blasku. Uczyńmy jéj ubóztwo o tyle znośném, aby mogła dać mojemu ojcu dowód, że się go nie lęka, i kiedyś połączyć się z nim mogła bez wstydu i bojaźni. Wzywam cię, abyś mi pomogła w tém zadaniu, z którego uczyniłam sobie cel życia. Tak, jak jesteś dla mnie czułą i wylaną siostrą, tak bądź dla mojéj matki córką serdeczną i pobłażliwą.
Emilka rzuciła się w moje objęcia, i gdy szeptała mi na ucho tysiące słów podziękowania i czułości, ostatecznie przekonałam się, jak wierną, szczerą, ukochaną będę miała z niéj towarzyszkę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.