Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „W trzy lata później”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Nazajutrz wstałam bardzo rano i, po odbyciu zwyczajnéj krzątaniny po domu, otworzyłam cichutko drzwi sypialni mojéj matki. Nie spała już, a nawet była zupełnie ubraną. Siedziała na sofce ze złożonemi rękoma i książką do nabożeństwa na kolanach. Skinęła ku mnie głową i kończyła modlitwę... Uważałam jednak, że modliła się z roztargnieniem, więcéj machinalnie, niż szczerze, i że to jéj wcale nie uspokajało. Gdy zamknęła książkę, zwróciła się do mnie i rzekła:
— Mówiono mi, Wacławo, że panna Emilia S. przybyła tu wczoraj z tobą.
Usiadłam przy niéj i opowiedziałam, że biednéj Emilce bardzo źle w domu brata, że siostra jéj daleko, bratowa rozstaje się z mężem, że zatém, widząc ją płaczącą nad swém smutném położeniem, prosiłam aby zamieszkała z nami przynajmniéj do powrotu Zeni.
— Bardzo to nieuważnie zrobiłaś — przerwała moja matka; — zapomniałaś o tém, że same nie będziemy wkrótce miały żyć z czego, że za tém panna S. nie znajdzie u ubogich, jak my, kobiet, wygód i zbytków, do jakich przywykła...
— Ona sama jest ubogą — odpowiedziałam — i potrafi pogodzić się ze wszystkiém, byleby się czuła kochaną. Zresztą, wielkim ciężarem dla nas nie będzie, bo corocznie pobiera od brata procent od niewielkiéj sumki, jaką on jéj wyznaczył.
— Otóż to! — zawołała moja matka — ludzie gotowi jeszcze nas posądzić, że, zapraszając ją do siebie, spekulowałyśmy na te jéj pieniądze.
Całą rozmowę tę moja matka prowadziła zniecierpliwionym, nieledwie rozgniewanym tonem; ja jednak, co umiałam czytać w jéj myślach, po rozmarszczoném jéj czole i miękkim wyrazie oczu poznawałam, że serce jéj wcale co innego mówiło, niż usta. Dlatego ani na moment nie zwątpiłam, że uczyniłam dobrze, podając rękę Emilce.
W téj chwili zapukano do drzwi i łagodny głosik zapytał:
— Czy można wejść?
— Proszę! — zawołała z pośpiechem moja matka. Emilka weszła do pokoju w naprędce narzuconym negliżu, z nieuczesanemi jeszcze włosami, które okręciła sobie wkoło głowy, ale które, bujne i nieposłuszne, w nieładzie opadały jéj na szyję i czoło. Szybko podbiegła do mojéj matki i, składając przed nią ręce, mówiła nieśmiało:
— Przepraszam panią, że nachodzę ją w jéj pokoju tak rano... ale, doprawdy, obudziwszy się dziś, pomyślałam sobie, że źle uczyniłam, przyjeżdżając tutaj bez jéj zezwolenia... Jestem sama na świecie, kocham Wacławę, jak siostrę, i była-bym bardzo, bardzo szczęśliwą, gdybyście pozwoliły mi zamieszkać z wami. Jednakże, gdybyś pani osądziła, że będę wam zbytnim ciężarem, że stanę się wam natrętną i niemiłą... odjechała-bym napowrót do brata... albo nie... poszła-bym raczéj dokąd na służbę...
Mówiąc te słowa, Emilka była prawdziwie rozrzewniającą, z wyrazem łagodnego a przejmującego smutku, jaki rozlewał się na jéj bladéj twarzy. W błękitnych, rozszerzonych nieco od wychudnięcia jéj oczach, kręciły się łzy.
Matka moja patrzyła na nią przez chwilę z rodzajem wahania się i niespokojności, ale potém wzięła obie jéj ręce w swoje dłonie, przyciągnęła ją do siebie i przycisnęła do swéj piersi:
— Pozostań z nami, kochane dziecię — rzekła — ty także jesteś jednym z rozbitków naszego świata. Pozostań z nami; chętnie podzielimy się z tobą ubóztwem i sercem naszém; bądź siostrą Wacławie, i pomagaj jéj, bo trudne ma ona do spełnienia zadanie...
Kiedy Emilka, niezdolna słowa przemówić, całowała z wdzięcznością jéj ręce, matka moja głaskała jéj włosy i parę razy pocałowała ją w czoło z prawdziwie macierzyńską czułością.
Potém powstała żywo i wesoło rzekła do mnie, iż goście nasi oczekują już zapewne na herbatę, i że pora już, abyśmy poszły do sali jadalnéj, gdzie ich pewnie zastaniemy.
— A ty, kochane dziecko — zwróciła się do Emilki — idź, ubierz się i przychodź także do nas, a wesoło i z dobrą myślą, bo nie jesteś już sama na świecie!
Byłam tak uszczęśliwioną, że, zamiast iść, pobiegłam do sali jadalnéj, i zdaje mi się, że biegnąc, nuciłam i podskoczyłam parę razy. Wesołość moja miała słuszne powody: nietylko bowiem zostałam uspokojoną co do możebności pobytu Emilki u nas, ale jeszcze w sercu mojéj matki odkryłam prawdziwie dobroczynne źródło, z którego już tylko najobficiéj czerpać mi wypadało, aby ją z czasem zupełnie pogodzić z jéj losem. W istocie, po ożywionym kroku mojéj matki, jakim weszła za mną do sali, po miękkim wyrazie, który wrócił do jéj spojrzenia, po łagodnym dźwięku głosu, jakim przemówiła do obecnych, poznałam, że dobry postępek, jakiego dokonała względem Emilki, orzeźwił znacznie jéj uczucia, pogodził ją z samą sobą i choć na chwilę uspokoił jéj wzburzony umysł. Pomyślałam sobie, że gdyby moja matka miała często sposobność czynić dobrze, bardzo prędko wyleczyła-by się ze swego żalu po minionych świetnościach, i uwagę tę głęboko zanotowałam sobie w pamięci.
Przy herbacie, matka moja bardzo troskliwie zajmowała się Emilką: wypytywała ją, czy nie jest słabą, że wygląda tak blado; poprawiała jéj suknią, włosy, słowem, nie spuszczała jéj prawie z oka, widocznie całego serca współczuciem darzyła biedną dziewczynę, zmuszoną szukać przytułku u osób, które same wkrótce pozbawione go być miały. Może téż duma jéj, upokorzona tylu przeciwnościami, znajdowała pociechę w tém, że była jeszcze na świecie istota, która wzywała jéj pomocy i z ufnością garnęła się pod jéj opiekę.
O ile matka moja okazywała się spokojniejszą i ożywioną więcéj, niż od dni wielu, o tyle Rudolf był posępniejszy i bardziéj zamyślony, niż kiedy. Oprócz kilku słów powitania, przez godzinę nie odezwał się ani razu. Potém zaprowadził Władysława we framugę okna, i kilka minut cicho z nim porozmawiawszy, pożegnał nas i odjechał. Władysław oddalił się także do swego pokoju, dla wysłania w różne strony korespondencyi, mających na celu wynalezienie uczciwego i zamożnego nabywcy na dobra mojéj matki.
Siedziałyśmy więc same w jadalnéj sali, około stołu, z którego zdjęto przyrządy herbatnie, a rozmowa nasza stawała się coraz poufalszą i przyjemniejszą, gdy posłyszałyśmy turkot powozu, podjeżdżającego pod ganek. Zaledwie powstałam, aby zbliżyć się do okna, zatrzymałam się nagle, bo drzwi otworzyły się i weszła przez nie Zofia.
Była całkiem czarno ubrana i miała na głowie podróżny kapturek, z gęstą koronkową zasłoną. Odrzuciła ją z twarzy, zatrzymała się na progu, i z rodzajem zmieszania, patrzyła przez parę sekund na moję matkę i Emilkę, które powstały, aby ją powitać. Spostrzegłam odrazu, że miała przy pasku podróżną skórzaną torebkę, i że całe jéj ubranie oznaczało, iż puszcza się w niedogodną o téj porze roku, dość daleką podróż.
Zmieszanie jednak Zofii prędko minęło; postąpiła szybko i serdecznym ruchem wzięła obie ręce mojéj matki.
— Przebacz pani — wymówiła pewnym głosem — że tak często ją najeżdżam. Ale, oddalając się z tych stron na zawsze, postanowiłam sobie raz jeszcze widziéć się z panią i jéj córką...
Po tych słowach podała rękę mnie i Emilce, a gdy usiadła, matka moja rzekła, iż słyszała coś ode mnie o jéj postanowieniu opuszczenia domu pana S.
— Chociaż w istocie była-bym obłudną, gdybym wyrażała dla pana S. sympatyą i szacunek — mówiła daléj — chociaż z wielu względów nie mam prawa naganiać ci twego postępku; to jednak, powodowana dla ciebie życzliwością, zwracam uwagę twą na niebezpieczeństwo i burzliwość téj drogi, na jaką się puszczasz...
Twarz Zofii nieporuszoną była jak marmur, oczy jéj tylko zaiskrzyły się silniéj przy słowach mojéj matki:
— Niebezpieczeństwo! burze! — wymówiła Zofia, wzruszając ramionami — i cóż one znaczą w porównaniu z nikczemnością, jakiéj-bym się dopuściła, zgadzając się na dłuższe pozostawanie pod jednym dachem z tym człowiekiem i noszenie nazwiska jego żony? — Matka moja ze współczuciem patrzyła na nią, a po chwili wahania się wymówiła:
— Wybacz, kochana Zosiu, ale opierając się na tém, że cię znam od dzieciństwa, pozwolę sobie powiedzieć ci, że twoje wyjście za mąż przedstawiało dla mnie zawsze zagadkę, któréj rozwiązać nie mogłam... Chociaż pan S. pod względem urodzenia i majątku stanowił zapewne dobrą partyą, to jednak wiem, że nie miałaś do niego żadnego przywiązania...
— I do nikogo miéć go nie mogłam — wymówiła Zofia, cichszym trochę, niż wprzódy głosem, a oczy jéj szklano patrzyły w przestrzeń, jakby gdzieś daleko widziały to, o czém mówić miała; — uderzono mnie w samo serce — mówiła daléj — a cios wymierzono tak dobrze, że na długo stało się ono bezwładném. Bezwładną stała się i myśl moja. O! pani nie wiesz, jak łatwo w siedemnastoletniéj dziewczynie złamać energią i zabić poczucie saméj siebie. Zabroniono mi kochać, odebrano mi nawet szacunek dla tego, kogo kochałam, ubrano go przede mną w brzydkie barwy. Zabito moję wiarę dziewiczą, przedstawiono mi świat, jako wielką pustynią, na któréj niéma szczęścia i cnoty, a jest tylko jedno miejsce spoczynku na łonie bogactwa. Powtarzano mi wciąż: wszystko fałsz i bańki mydlane; prawda i słońce — to świetna w świecie pozycya. Nie uwierzyłam w to, ale straciłam wiarę i w to, w com wprzódy wierzyła. Ogarnął mnie sen moralny; nie czułam, że żyję; nieraz kładłam rękę na sercu, chcąc dowiedziéć się, czy uderza jeszcze. I po chwili odejmowałam ją, mówiąc do siebie: nie, już bić przestało, wkrótce umrę! Byłam tak bierna i tak upadła na siłach, że gdzie mi mówiono, abym szła — szłam; jak mi powiadano, abym mówiła — mówiłam; kiedy mnie ubrano — byłam ubrana; kiedy nie kazano mi włożyć sukni — nie kładłam jéj, i po całych godzinach leżałam na sofie mego pokoju, śpiąc z otwartemi oczyma i ciągle, bezprzestannie myśląc: jeśli jego kochać mi nie wolno, to już i nikogo kochać nie będę; jeśli jego kochać nie warto, to już i nikogo nie warto; jeśli jest on nieszlachetny i zły, to już ani jednego człowieka niéma na świecie dobrego i szlachetnego. Mniejsza o to! — dodawałam sobie zawsze — prędko umrę! I zamykałam oczy, i śniłam na jawie, że mnie anioł w objęciu skrzydeł białych niesie na lepszy świat jakiś, patrzyłam na twarz anioła i poznawałam twarz jego... Doznawałam takiego ściśnienia serca, że mdlałam, ale nie płakałam ani razu, a nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że cierpię... Wtedy przyprowadzono przede mnie tego człowieka i zapytano: czy zostaniesz jego żoną? Przypominam sobie jak przez sen, że dreszcz mnie przebiegł od stóp do głowy, ale odpowiedziałam: „zostanę”, a pomyślałam: „mniejsza o to! wkrótce umrę!” Wuj uradowany powtarzał ciągle: „będziesz milionową panią, bo ten człowiek jest na drodze do zrobienia ogromnéj fortuny”. Wujenka powiada: „Ślubne podarunki otrzymasz pewnie prześliczne, a mieszkać będziesz w najpiękniejszym, w całéj okolicy, pałacu. Brat mi mówił do ucha: „Będziesz szczęśliwą! on szalenie rozkochany w tobie.” Uśmiechałam się do nich wszystkich machinalnie, a w duchu myślałam: Wszystko mi jedno, wkrótce umrę! Potém, zdaje mi się, że przez sen widziałam oświetlony rzęsiście kościoł, do którego mnie wprowadzono, księdza przed ołtarzem, który mi zadawał różne pytania, liczne towarzystwo, tańce, powinszowania, toasty... Wszystko to widziałam i słyszałam przez sen, poruszając się jak lunatyczka, nie czując, nie myśląc, a tylko powtarzając sobie: wszystko mi jedno! wkrótce umrę! I po raz piérwszy ocknęłam się wtedy, gdy poczułam moich ustach zimny, wstrętny pocałunek..... Ocknęłam się i pojęłam wszystko, i pojęłam, żem nie umarła... Było to w mieście; zawołałam na służbę, aby coprędzéj przyzwano lekarza, a gdy przyszedł zapytałam go: czy prędko umrę? Był bardzo zdziwiony, ale, obyczajem doktorskim, badał mój puls i przykładał różne przyrządy do moich piersi, potém powiedział, że jestem zupełnie zdrową i mam organizm zbudowany z rzadką doskonałością. Jakby na przekór jego zdaniu, ciężko zachorowałam nazajutrz... ale nie umarłam, tylko powstałam z choroby całkiem już obudzona, z okropném poczuciem rzeczywistości... Niemniéj jednak, długo jeszcze marzyłam o śmierci... aż przyszedł czas, gdy przekonałam się, że nie przychodzi ona na zawołanie, a nawet pragnąć jéj przestałam, bo wraz z rozbudzoną energią wstąpiło we mnie poczucie i pojęcie życia, a im uśpienie moich sił żywotnych było głębsze, tém silniejsza nastąpiła reakcya...
Tu zatrzymała się, stanęła wyprostowana, z podniesioną głową, i z uśmiechem, w którym przebijała się duma, ironia i boleść zarazem, dodała:
— I oto mnie widzicie, panie, pod wpływem téj reakcyi, zbuntowaną, ale stanowczą. Niebezpieczeństwa i burze, jakie mnie czekają na téj drodze, na którą się puszczam, przyjmuję. Nie chcę dłużéj nosić więzów, na które wzdryga się moje serce, zrywam je i stawiam światu czoło. Niech mnie spotwarza, niech mnie kamienuje, nie obchodzi to mnie, bo czuję się niewinną. Człowiek musi iść za przeznaczeniem swojém. Mnie stworzono je sztuczném, odtworzę je sobie takiém, jakiém sama zechcę aby było. Nie mam już lat siedemnastu i nie jestem dzieckiem; jestem kobietą i uczynię, co zechcę, a jeśli cokolwiek złego uczynię, niech mi Bóg przebaczy i niech odpowiedzialność za moje życie spadnie na tych, którzy mu taki nadali kierunek...
Umilkła i przez parę sekund stała, jak posąg, nieruchoma, z ręką wyciągniętą energicznym gestem. Twarz jéj była nieporuszona, i najlżejszy na nią nie wystąpił rumieniec, tylko śliczne usta drżały i po białych policzkach zwolna ściekały dwie łzy.
Moja matka z wielkiém współczuciem zbliżyła się do niéj i przemówiła kilka słów serdecznych. Wspomniała także i o familii Zofii, którą pewnie zmartwi jéj postępek, i która niezawodnie dołoży wszelkich starań, aby położenie jéj w danych okolicznościach w jak najlepszy urządzić sposób.
— Familia moja! — zawołała Zofia — i gdzież jest ona? Co to się nazywa familią? Czy składać ją mają osoby, krwią ze mną zjednoczone, a obce mi zupełnie pojęciami i uczuciem?
Jeśli to tylko nazywa się familią, nie chcę jéj miéć, a innéj, takiéj, do któréj mogła-bym się uciec z miłością i zaufaniem, nie mam. Familia — to wywarła na mnie ten przymus moralny, o którym mówiłam, sto razy gorszy od fizycznego przymusu. Gdyby bowiem mnie bito i łajano, oparła-bym się fizycznéj przemocy przez dumę i urazę; ale prośbom, pieszczotom, namowom i intrygom, nie zdolne jest oprzéć się siedemnastoletnie dziecko. O! wierz mi, pani, średniowieczny przymus, wywierany na młode istoty przez ich familie, nie ustał wcale; z postępem czasu zmienił tylko narzędzie, i zamiast rózgi, posługuje się obłudą, miłością, niewolniczém krępowaniem woli i intrygą. Tych-to narzędzi użyła familia moja, aby mnie doprowadzić do tego, co szczerze, lub nieszczerze, mieniła szczęściem mojém, a najpewniéj, aby się pozbyć kłopotliwéj nad sierotą opieki i w oczach świata pokazać się wspaniałomyślną i wielce dbałą o nią, bo wyszukującą dla niéj jak najlepszéj partyi. Familia moja! nie chcę ani jéj miłości, ani jéj protekcyi! Jeżeli dowiem się, że familia moja czuje się przeze mnie zmartwioną i zawstydzoną, doświadczę prawdziwéj ulgi. — Gdy to mówiła, łzy oschły na jéj policzkach, a na ich miejsce wystąpił szkarłatny rumieniec gniewu i brwi ściągnęły się z wyrazem nieprzełamanéj zawziętości.
Matka moja była bardzo wzruszona, z czułością wzięła obie ręce Zofii, i zapytała ją łagodnym głosem, czy i do brata swego, podobnie jak do całéj swéj familii, zrażoną się czuje? Wyraz wielkiego żalu wytrysnął na twarz Zofii i spędził z niéj uprzednie rozgniewanie.
— Brat mój! — mówiła czułym, wezbranym łzami głosem — brat mój! — powtórzyła, dłonią zakrywając oczy; — jedno tylko jego imię z pomiędzy wszystkich, którzy mi byli blizcy, zdoła mnie jeszcze rozrzewnić. Mój Boże! ja go tak kochałam! ja mu tak wierzyłam! dlaczegoż on nie zrozumiał mnie!
I z pomiędzy jéj palców zwolna wypłynęło kilka łez. Po chwili jednak odjęła rękę od oczu i twarz jéj pokazała się znowu biała i nieporuszona, jak marmur, tylko oczy iskrzyły się i mgliły naprzemian.
— Dosyć już tych rozrzewnień i próżnych słów o przeszłości! — wyrzekła z mocą — przyjechałam tu nie dlatego, aby przed wami skarżyć się i łzy wylewać, ale aby się z wami pożegnać i prosić was o dobre dla mnie wspomnienie. Nie dbam o świat, ale dbam o tych, których kocham. Prawdopodobnie przestaniemy się widywać... Nie wiem jeszcze, co z sobą zrobię. Być może, że będę pozbawioną wszelkiego majątku, jeżeli mój brat, oddając posag mój temu człowiekowi, nie dopełnił stosownych środków ostrożności. Jest on teraz za granicą, napiszę do niego z zapytaniem. Tymczasem posiadam kilka cennych klejnotów, spieniężę je i w W. zamieszkam, a może z czasem obmyślę jakiś sposób ułożenia mojéj przyszłości. — Tu zwróciła się do mojéj matki.
— Żegnam cię, pani — wyrzekła tak czułym głosem, że trudno-by w nim poznać ten sam, jakim mówiła o swéj familii — pamiętam, że od dzieciństwa mego czułam dla ciebie, pani, pociąg i życzliwość, i zdawało mi się zawsze, że musisz być bardzo dobrą... I ty, Wacławo — dodała, zwracając się do mnie — bądź zdrowa! byłaś kiedyś najlepszą powiernicą i przyjaciółką moją; kiedy w przyszłości posłyszysz może, jak mnie ludzie potępiać będą, przypomnij sobie, jaką była dusza moja wtedy, gdy widziałaś ją nietkniętą jeszcze życiem, w całéj jéj czystości i niewinności. Kochana, dobra Emilko! i ciebie żegnam! przebacz, jeśli nie zawsze byłam dla ciebie taką, jaką być byłam powinna, ale widzisz, u kogo w sercu nazbiera się wiele goryczy, ten nie może miéć na ustach słodkich słów i uśmiechów...
Tu złożyła ręce i ze łzami w oczach, z wyrazem dziecięcéj niemal prośby, a głębokiego żalu na twarzy, mówiła, zwracając się do nas wszystkich:
— Przewiduję, że wielka pustynia rozłoży się wkrótce wkoło mnie, że wkrótce imię moje należéć będzie do imion tych, które się wymawiają po cichu z uśmiechem ironii, albo głośno z okrzykiem potępienia... Proszę was, wy, których kocham, nie mówcie o mnie nigdy w ten sposób, bo w oddaleniu nawet odczuła-bym, gdybyście źle o mnie wspomniały. Niech życzliwa myśl wasza towarzyszy mi wtedy, gdy nikt o mnie życzliwie myśléć nie będzie... kiedy przez wszystko i wszystkich na świecie opuszczoną zostanę...
— Przez wszystkich nigdy pani opuszczoną nie zostaniesz! — wymówił za nami, tuż obok Zosi, głos męzki i stanowczy, mimo drżenia, które nim wstrząsało. Przez łzy wzruszenia, które mi nabiegły do oczów, zobaczyłam, jak Zofia i Władysław podawali sobie ręce i patrzyli na siebie tak, jak ludzie długo rozłączeni i tęskniący za sobą, a spotykający się nagle na jednéj łodzi, unoszonéj falami wzburzonego morza. Okropne światło przemknęło mi wtedy przed oczyma, a oblana niém w smutném widzeniu ukazała mi się przyszłość Zofii...
Jakby cucąc się z zachwytu, w jaki pogrążyły ją słowa i niespodziany widok Władysława, Zofia zwróciła się do nas i żegnała nas wszystkie trzy milczącym uściskiem. Matka moja, uderzona może tém samem światłem, jakie przed chwilą i ja ujrzałam, nieszczęśliwéj kobiety nie prosiła już o dłuższy u nas pobyt. Wszystkie trzy zapłakałyśmy tylko szczerze, przeprowadzając ją aż na ganek, a gdy w bramie już wychyliła się raz jeszcze z powozu i pokazała nam swą piękną, białą twarz, na któréj tak dziwnie mieszały się żal niezmierny i niezłomna energia; pomyślałam z westchnieniem, że i ona także jest jednym z rozbitków tego świata, który był światem mojéj matki.
Władysław wprzódy od nas cofnął się w głąb’ domu, i przez cały dzień nie zobaczyłyśmy go już więcéj.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.