Pamiętnik dr Cz. Gawareckiego/Przykra rola
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik |
Pochodzenie | Pamiętniki lekarzy |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały pamiętnik Cały zbiór |
Indeks stron |
Czas jest jakoby najlepszym lekarzem chorej duszy. Jednak czekanie należy niewątpliwie do najbardziej dokuczliwych i rozpowszechnionych plag życia. Czekanie to zależność od innego człowieka, od jego woli i pracy. W życiu gromadnym a szczególnie zorganizowanym czy też cywilizowanym nie ma ludzi niezależnych. Denerwuje się potentat finansowy w oczekiwaniu wiadomości z giełdy, niecierpliwi wódz w oczekiwaniu meldunków z linii. Życie każdego człowieka, nędzarza czy władcy, mędrcy czy durnia, od kolebki do trumny zatruwane jest jadem czekania. Jeszcze pół biedy z oczekiwaniem na przykład na pociąg lub rozpoczęcie seansu kinowego, gdyż od nas zależy w znacznej mierze wyznaczenie sobie czasu czekania. Ale już do szaleństwa lub czarnej melancholii doprowadzić może wyczekiwanie w specjalnie przygotowanych mordowniach cierpliwości — w poczekalniach urzędów i osób choćby najbardziej miłych. Siedzisz cywilizowany człowiecze pode drzwiami jak cerber u wrót piekieł. Wiesz kiedyś rozpoczął czekanie, lecz nie masz pojęcia kiedy je skończysz. Nawet gdy nieme i obojętne drzwi rozchylą się specjalnie dla ciebie, goni i prześladuje czekanie innych wołających w milczeniu, byś wychodził co prędzej. Istnieje jakaś humoreska przemawiająca prawdą życiową, w której bohater uwalnia się od udręki czekania za pomocą samobójstwa, ale nawet po śmierci musi czekać na sędziego śledczego.
Należę do wrogów czekania i staram się tak organizować swą pracę, by nie narażać nikogo na próbę cierpliwości.
Dziś, zresztą jak co dzień, ma zgłosić się pierwsza osoba do badania o godzinie ósmej. Zjawiam się w gabinecie dwadzieścia przed ósmą. Nastawiam aparaty i zmniejszając stopniowo siłę światła, przyzwyczajam wzrok do ciemności. Godzina ósma. Mija 5, 10, 15, 20 minut, a o pacjentce ani słychu ani dychu. Posyłam Olka, by dowiedział się, czemu pacjentka nie przyszła i aby uprzedził, że dziś nie będzie już badana. Trudno, nie mogę przecież przez jedną grajdołę wywracać kolejności badań rozłożonych na cały dzień, narażać na czekanie wszystkie następne osoby i wykolejać ich dzień sanatoryjny. Pracować na łapu capu nie lubię i nie chcę.
Po paru minutach wraca Olek i opowiada z oburzeniem, że pacjentka siedzi u siebie w pokoju, a zaproszenie do badania leży ostentacyjnie na stoliku przy jej łóżku. Skomunikowałem się z pielęgniarką.
Nazajutrz punkt ósma przychodzi pacjentka. Prześwietlenie orientacyjne nasuwa mi podejrzenie wypełnienia żołądka.
— Czy Pani jadła coś lub piła?
— Owszem, śniadanie.
— Ależ była Pani proszona i powiadamiana ustnie i na piśmie, że trzeba zjawić się naczczo.
— No tak, ale byłam głodna i nie przypuszczałam, że to ważne.
Widzę w półmroku jak Olek uśmiecha się jak z półgłówka. Podejrzewam kawał. Osoba zbyt inteligentna, a robi z siebie naiwną. W tonacji głosu wyczuwam fałsz.
Trzeciego dnia pacjentka specjalnie pilnowana zjawia się w towarzystwie pielęgniarki punktualnie i naczczo. Ledwie rozpocząłem badanie, osoba udaje zemdlenie. Nie mam już żadnej wątpliwości, że chodzi tu o chęć uchylenia się od badania. Wyrażam swoje współczucie dla tak ciężkiego stanu zdrowia, który uniemożliwia badanie. Spostrzegam w oczach pacjentki skrywany błysk zadowolenia i tryumfu.
Co u licha, myślę, histeria czy podstęp, chęć wystrychnięcia mnie na dudka?
Opowiadam całą przygodę koledze B., pod którego opieką leczniczą jest ta pani. Kolega B. słucha jak zwykle z całą powagą, lecz chwytam na jego twarzy subtelny półuśmiech mędrca cygańskiego i od czasu do czasu żywe mignięcie bystrych spostrzegawczych oczu. Zwierzam się, że nie potrafię zrozumieć motywów takiego postępowania. Kolega B. rozjaśnił swe pełne oblicze jeszcze pełniejszym uśmiechem i wyjaśnił, że jest to przedstawicielka tej grupy rencistów, którzy bronią się „rękoma i nogami“ przed poprawą stanu swego zdrowia w obawie utracenia lub zmniejszenia wypłacanej im renty. Opowiedział przy okazji parę podobnych kawałów, lecz bardziej wyrafinowanych. Pocieszył, że natknę się jeszcze na podobne typy.
W pierwszej chwili zamierzałem analizować, czy przypadki takie dowodzą ciężkiej histerii czy też należą do oszustwa pospolitego. W następnej jednak chwili machnąłem ręką. Niechaj się nad tym głowi administracja, psychiatrzy i kryminolodzy. Ale czy taka pani będzie wyrzekać na bezskuteczność lecznictwa?
W duszy pozostał mi przykry osad niesmaku. Czyż można bez obawy narażenia się na podstęp i śmieszność podchodzić do ludzi z sercem i zaufaniem? Zbyt ciężko łączyć rolę lekarza z funkcją sędziego śledczego lub prokuratora.
Całe szczęście, że była to jedyna przykrość, jakiej doświadczyłem od pacjentów w czasie mej półrocznej pracy w Excelsiorze.
Znam z opowiadania historię raczej zabawną, jaka miała miejsce w tym czasie.
W nocy koło godziny drugiej dzwoni na służącą pacjentka i każe zawezwać dyżurną pielęgniarkę. Ponieważ w sanatorium nie ma ciężko chorych w sensie niebezpiecznie chorych, więc dyżurna pielęgniarka śpi. Zaniepokojona siostra zjawia się pospiesznie w pokoju chorej.
Proszę Siostry, nie wiem dlaczego, ale nie mogę jakoś zasnąć i z nudów rozmyślam sobie. Już od dwu dni nie miałam wypróżnienia. Jak Siostra myśli, czy nie warto by jutro zrobić lewatywy?
Siostra M. ma bardzo wyraziste spojrzenie.