Pamiętnik dr Cz. Gawareckiego/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Czesław Gawarecki
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Dr. Cz. Gawarecki.

Klisze lekarskie. — Wspomnienia.

Przebywając drogę swego żywota, jeden stąpa w ciżbie, po wydeptanym trakcie, drugi kroczy drogą mniej znaną, trzeci pnie się po samotnych ścieżkach. Jedni wędrują, ot tak, dokąd oczy poniosą, a okoliczności doprowadzą, inni zdążają do wytkniętego w marzeniu celu. Wszyscy idą w nieznane, każdy spotyka ludzi i, chce czy nie chce, musi uczestniczyć w zdarzeniach ogólnych.
Kiedy dochodzi się do pewnego etapu lub skrzyżowania dróg, zastanawia się człowiek, spogląda za siebie, przypomina co widział, co przeżył, czego doświadczył. Niejeden zaduma się głęboko nad sobą, nad innymi — pragnie pojąć co było, co jest i zrozumieć, którędy zdążyć dalej.
Jeśli droga życia przesuwa się przed oczyma duszy powoli i bezzmiennie nużąco, to i zadumać się nie ma nad czym — nuda jednostajności stępi spostrzegawczość, a istniejący w każdym człowieku niepokój zaciekawienia popada w senność.
Epoka, w której żyjemy, nie usposabia do spokojnej drzemki. Kotłuje się cały świat. Wszystko zmienia się i przeinacza. Największy śpioch musi otwierać oczy. Z chaosu wyłania się nowy świat, nowe widzenie prawdy i nowe piękno. Wszystko przekształca się z taką szybkością, że trudno nadążyć ze spostrzeganiem, a jeszcze trudniej zrozumieć logikę związku wydarzeń. Człowiek współczesny uczestniczy w ciągu roku w większej ilości wydarzeń i przeobrażeń niż nasi ojcowie w ciągu lat dwudziestu.
Etapy gościńca naszego życia są bardziej różnorodne, zmienne i bogate. Dawniej spoglądał człowiek po za siebie dopiero u kresu wędrówki życiowej, dziś musi czynić to okresowo. Obfitość, wielobarwność, a często i gwałtowność przeżyć wrażeń świeżych zaciera w pamięci obrazy minione. Mija dziesięciolecie mej pracy lekarskiej. Czas to nie wielki a jubileusz mizerny. Jako szary człowiek i przeciętny lekarz nie sprawowałem czynności reżysera wydarzeń i przeobrażeń życia. Spełniałem sprawy zwykłe, codzienne, banalne. W jubileuszowym miesiącu spoglądam po za siebie i rzucam na papier odbitki z kliszy wspomnień.
Ot, taki sobie fotograf amator.


Trzy ruble.

Za parę tygodni czeka mnie konkursowy egzamin do gimnazjum. Nie byłem jeszcze nigdy w szkole. Wyobrażam sobie klasę jako dużą, szaro ponurą salę zastawioną czarnymi ławkami i wypełnioną pochylonymi sylwetkami skupionych chłopców w czarnych uniformach. Niepokoję się koniecznością wejścia w nowe życie, tak odmienne i pełne wyrzeczeń. Rozpocznie się wspinanie po szczeblach i ciągłe, trwające długimi latami, borykanie się z trudem przebywania przeszkód i zagród. Pierwsza przeszkoda, jaką mam pokonać, nie należy do łatwych. — Na czterdzieści miejsc zgłoszono już około trzystu kandydatów.
Żyję w lęku zwartego przewrażliwionego oczekiwania.
Siedzę przy stole i mozolnie kaligraficznie wypisuję pytania i działania arytmetyczne, rozwiązując zadanie o wypełnieniu zbiornika za pomocą trzech rur. W drugim pokoju leży chora matka, mój jedyny przyjaciel i powiernik. Matka swą mocną wolą i pokładaną we mnie nadzieją kieruje mym przyszłym losem i służy moralnym wsparciem w wytrwałym ślęczeniu nad książkami.
Uwaga moja rozdziela się między zadaniem a siostrą, kręcącą się od pokoju matki do kuchni. Siostra starsza ode mnie o dwa lata, zarozumiała dziewczyna, traktuje mnie lekceważąco. Jestem zbyt nieśmiały, by pytać ją o stan matki. Chwytam skrycie z podełba zmienną treść wyrazu jej twarzy i ruchów. Dostrzegłem krew na przenoszonej pościeli. Zakołatało mi serce.
Zaraz ma przyjść doktór.
W lękliwym oczekiwaniu zaczynają drgać mi ręce, odczuwam kurcz w gardle. By nie wybuchnąć łkaniem, pochylam się bardziej nad zeszyłem i mocno zaciskam pióro.
Dzwonek.
Zciszona rozmowa w przedpokoju. Nadzieja skutecznej pomocy dla matki rozjaśnia mi duszę. Ślę w stronę doktora entuzjastyczne uczucia wdzięczności i uwielbienia.
Za doktorem zamknęły się drzwi od pokoju matki. Pochylony nad stołem zamieniam się w słuch. Poprzez drzwi przebijają się niewyraźnie od czasu do czasu stłumione dźwięki rozmowy. Później słychać przesunięcie krzesła, szurgnięcie którego utonęło w długotrwałej, szarpiącej niepokojem ciszy.
Milczenie przerwał niespodziewanie i brutalnie opryskliwy głos niezadowolenia:
„Daje mi Pani trzy ruble? Mnie więcej kosztuje wejście na czwarte piętro“.
Dokuczliwie, długo, przez wiele lat prześladowało mnie wspomnienie opryskliwego głosu o rublach i piętrze. Marzyłem, że będę w przyszłości doktorem i nie sprawię o honorarium przykrości choremu ani jego rodzinie.


Pierwsze zwątpienie.

Jesteśmy wychowywani w karności i przyuczani do bezwzględnej punktualności. Do gimnazjum przychodzę z zasady jako jeden z pierwszych. Jest nie do pomyślenia spóźnienie się z jakiegokolwiek powodu.
Wychodzę z mieszkania jak codzień parę minut po ósmej. Widzę ze zdziwieniem w bramie gromadkę ludzi rozprawiającą w skupieniu. Dostrzegam brodatego stójkowego u wejścia do sklepu od tyłu. Stróż w przepisowym fartuchu z błyszczącą blachę na czapce pilnuje zamkniętej furty. Zaciekawiony niezwykłością wydarzenia, dowiaduję się, że w sklepie powiesił się subiekt Janek.
Wstrząśnięty wiadomością zdążam w zamyśleniu do szkoły. Janek był tak niezwykle miły, usłużny i serdecznie lubiany przez wszystkich. Przypominam sobie, że w ostatnich dniach był jakoś zgaszony i zatracił czar swej beztroskiej pogody. Z trudem zmuszałem się w klasie do uwagi. Nurtowała mnie wizja wisielca i groza śmierci gwałtownej.
Kiedym wracał ze szkoły, wygląd codziennego życia kamienicy nie zdradzał się niczym, co mogłoby świadczyć o tak niedawnym dramacie jednego z mieszkańców.
Na dziedzińcu zaczepił mnie Maniek, niby kolega, starszy nieco odemnie żydek, uczeń handlówki. Nie pytany począł opowiadać, w jaki sposób podpatrzył oględziny sądowo-lekarskie i jak „wywąchał“ wiadomości o przyczynie samobójstwa Janka. Posiłkując się wyrazistą mimiką i gestykulacja, w której wyczuwałem nieprzyzwoitość i coś obrzydliwego, uświadamiał mnie o wesołych dziewczynkach, które zaraziły Janka „hiszpańskim kołnierzem“. „Interes“ wyglądał strasznie, był wielkości kociego łba Janek nie leczył się, więc musiał pozbawić się życia.
Zamierzyłem się, by lunąć Mońka w zęby. Odskoczył i uciekł w małpich grymasach, wyczyniając odrażające gesty.
Z opowiadań Mońka zorientowałem się, że nie wypada z dorosłymi nawiązywać rozmowy o Janku. Byłem przygnębiony i zakłopotany.
Wiedziałem, że wszystko na świecie posiada swój cel i istnieje dla pożytku. Paznokcie, aby móc drapać. Pchły, aby nie sypiać z psem. Obrzydliwe karaluchy zmuszają ludzi do utrzymywania czystości i porządku, gdyż z brudów powstają zarazy i morowe powietrze. Doktorzy istnieją po to, aby leczyć ludzi, gdyż choroba to nieszczęście. Jednak nie mogłem zrozumieć w żaden sposób, dlaczego nie leczył się Janek. Kiedy przypomniałem sobie historię z trzema rublami, przyszedłem do wniosku, że Janek nie miał nawet trzech rubli. Lecz wówczas powstał zamęt w głowie. Nie mogłem zorientować się, czy ja jestem jeszcze zbyt mały i nie umiem rozumieć mądrości urządzenia świata, czy też na świecie jest niesprawiedliwie i niemądrze.
Było to pierwsze zwątpienie i pierwszy mój bunt.
Śmierć Janka wstrząsnęła mną, prześladowała długo, straszyła i pobudzała pragnienie zostania w przyszłości doktorem, aby bez pieniędzy leczyć i ratować ludzi.


Rezygnacja.

Spędzamy wakacje na letnisku podwarszawskim. W tym samym drewniaku po przez ścianę mieszka liczna rodzina N. Jestem rad z sąsiedzkiego towarzystwa chłopców. Największą i serdeczną sympatią obdarzam Romana, który wydaje mi się prawie dorosły. Choć jest blady i ma nieprzyjemnie mokre ręce, jednak posiada w swoim sposobie bycia tyle prostoty i szlachetności i ma tak mądre oczy i głębokie spojrzenie, że garnę się do jego towarzystwa. Lubię wsłuchiwać się w jego smętną grę na gitarze lub brzęczenie na organkach. Z zachwytem, w zapatrzeniu przyglądam się, jak szkicuje ołówkiem wycinki bliskiego krajobrazu lub kładzie na papier sylwetki z otoczenia.
Wszyscy wiedzą i mówią o niezwykłym talencie Romana. Państwo N. są spokrewnieni z wielkim malarzem tegoż nazwiska, którego obrazy wiszą w honorowej sali Zachęty. Jednak Roman przerwał naukę na wieczorowych kursach artystycznych. Nie ma zdrowia, a jako najstarszy pomaga w pracy ojcu. Od wiosny czuje się osłabiony i dla wzmocnienia sił ma spędzić lato na świeżym powietrzu letniska. Słyszę często przez ścianę rankiem i wieczorem jego męczący uporczywy kaszel.
Matka w poufnej rozmowie zabroniła mi przesiadywania w mieszkaniu sąsiadów i zakazała przebywania w bezpośredniej bliskości Romana. Wyjaśniła, że Roman ma suchoty i może zarazić każdego, kto styka się z nim, podobnie jak pan H., który zaraził suchotami swą młodą żonę. Znałem państwa H. i zrobiło mi się nieswojo na wiadomość, że urocza pani leży w ziemi z winy męża, który sam jednak żyje. Matka nie wierzy, był Roman mógł wyleczyć się samym pobytem na letnisku. Ratunkiem dla niego byłby wyjazd do sanatorium w Rudce. Przebywając w jednym mieszkaniu z całą rodziną, pozaraża tylko innych. O wyjeździe Romana do Rudki nawet nikt nie pomyśli, gdyż pachnie to grubymi pieniędzmi.
Straciłem chęć zostania w przyszłości doktorem. Przecież nie posiadam majątku, by móc założyć własną Rudkę i leczyć w niej ludzi, których na to nie stać. Dawniej sądziłem, że wyleczenie chorego zależy tylko doskonałości doktora i Woli Bożej. Choroba Romana wyjaśniła mi brutalnie, że sprawa nie jest taka prosta, a pieniądz ma decydujące znaczenie.
Mam żal do Romana. Dzięki niemu zdarto mi z oczu nimb doktora i ujrzałem bezradność wobec pieniędzy. Już nie chcę zostać doktorem, a Romana unikam.
W rok lub nieco później Roman umarł. Poszliśmy do mieszkania państwa N. Ojciec dogorywa, jedno z dzieci ma gruźlicę w stawie łokciowym, matka gruźlicę krtani. W domu straszliwa nędza. Wszystkie meble i sprzęty wysprzedane żydom, a dzieci sypiają na siennikach na podłodze.


Świtanie.

Zamieszkał u nas student medycyny. Będzie pilnował nas w lekcjach. Pan Stefan obdarzony jest szlachetna urodą i ślicznie wygląda w zgrabnym niebieskim mundurze z metalowymi guzami. Zapala się w czasie rozmowy i jakoś oryginalnie puszcza dym z papierosa. Pokasłuje. Zdobył sobie mir w całym domu i szczerą sympatię nawet u naszych krewnych i znajomych. Tylko jedna z ciotek wyraziła się o nim z przekąsem „radykał“. Nie rozumiałem tego pojęcia, ale do ciotki poczułem niechęć. Matka podejrzewa, że ma zajęte szczyty.
Prostota bycia i przyjazne ustosunkowanie się do mnie pana Stefana ośmieliły do wynurzenia się przed nim w cztery oczy o moich dawnych pragnieniach poświęcenia się medycynie i późniejszym zniechęceniu. Opowiedziałem o Romanie i wymądrzałem się o Rudce, w której mogą leczyć się tylko ci, którzy mają grube pieniądze. Wyżaliłem się nad niesprawiedliwością na świecie.
Pan Stefan słuchał mnie z zaciekawieniem i nie przerwał ani słowem. Kiedy począł przyglądać mi się badawczo, speszyłem się, zaczerwieniłem i zamilkłem. Pan Stefan począł chodzić szybko po pokoju i rzucać na mnie wnikliwe spojrzenia. Siedzę speszony jak głupi. Spodziewam się peror na temat mej chłopięcej głupoty. Nagle pan Stefan zatrzymuje się przede mną, patrzy prosto w oczy i wybucha ściszonym głosem:
— Tak, wiele jest na świecie niesprawiedliwości, a jeszcze więcej ludzkiej tępoty i nałogów uczuciowo myślowych. Życie trzeba przeorać i nadać mu nowe kształty. Dopóki jednak rządzą nami Moskale, nie można nic zmienić. Co tylko jest śmielszego, musi się kryć w podziemiach. Lecz przyjdzie taki dzień, że rozerwą się podziemia i wyjdą na świat polscy rycerze, wyżeną najeźdźcę i usuną niesprawiedliwość i zło. Jesteś, chłopcze, Polakiem, zejdziesz i Ty do podziemi, gdy podrośniesz, bo taki nasz los i przeznaczenie i będziesz wykuwać myśl i broń na dzień zmartwychwstania i odrodzenia narodu.
Zamilkł.
Byłem oszołomiony i zgorączkowany. Więcej odczułem, niż zrozumiałem. Pan Stefan wziął ode mnie słowo, że nikomu nie wspomnę o tym, co mi mówił. Byłem dumny z obdarzenia mnie zaufaniem i szczęśliwy z posiadania tajemnicy o istnieniu podziemi. Fantazjowałem na temat podziemi, wyobrażałem sobie, że muszę znajdować się gdzieś pod Starym Miastem. Rozpocząłem wędrówki koło Cytadeli, rozmyślałem nad sposobami opanowania jej.
Po paru miesiącach pan Stefan wyprowadził się cichaczem. Nie spotkałem go nigdy, nawet w późniejszej pracy konspiracyjnej.
Po wojnie przypadkowo natknąłem się na jego grób na Powązkach. Nie doczekał Niepodległości, ani odrodzenia się ludzi.


Ziarna i plewy.

Wakacje 1912 roku spędzam na północnym Polesiu.
Za Bugiem roztacza się odmienna kraina. Czerwone zagrody dróżników kolejowych, budowane z okrąglaków układanych na węgieł. Krajobraz nizinny, podmokły. Studnie to jakby otoczone płotkiem przeręble w glebie. W kurnych chatach tłamsi się dym pod pułapem i nieśmiało, leniwie wyłazi drzwiami pod strzechę. Okienka nieprawdopodobnie maleńkie, umieszczone nisko przy ziemi. Ludzie zarośnięci, kudłaci, w łapciach i lnianych brudno szarych koszulach, wypuszczonych na takież portki. Jakaś psia uniżoność i pokora nie wzbudzająca zaufania. Ze wsi i z pola od i roboty płynie stale jedna i ta samo beznamiętna, beznadziejna melodia rezygnacji. Chleb barwy ziemi wypiekają z mieszaniny kartofli z grochem z małą domieszką razówki. W latach nieurodzaju dodają korę z drzew. I Nie odważyłem się skosztować tego chleba. Czytam tu z nudów pamiętniki sierżanta Francuza z pochodu wielkiej armii Napoleona na Moskwę, i Francuz nie może wyjść z podziwu, że ludność tych okolic nie chciała przyjmować pieniędzy za żywność, byłoby bowiem grzechem sprzedawać dary Boże.
Wzbudziły we mnie wstręt połączony ze zgrozą praktyki lecznicze tutejszego chłopstwa. Wryło mi się w pamięć leczenie róży. W pełnym i skupienia obrzędzie, z zachowaniem szeregu magicznych ruchów, żegnania się, wypowiadając z przejęciem zaklęcia, polewano choremu twarz lub inne chore miejsce jego własnym moczem. Jeśli po paru dniach nie następowała poprawa, wówczas stosowano zabieg podobnie magiczny, lecz już bardziej aromatyczny — smarowano kałem.
Babka moja irytuje się na ciemnotę tutejszego ludu i pochwala hrabinę, która zagląda do chałup i wali batem po karkach za gusła. Chłopi zwykle wiedzą, kiedy hrabina przebywa w majątku.
W dwadzieścia mniej więcej lat później, jako lekarz odbywałem kurs bakteriologii w Państwowym Zakładzie Higieny. Zapoznałem się tu z nowoodkrytym tajemniczym bakteriofagiem, znajdującym się w moczu ludzi, chorych na niektóre schorzenia zakaźne. Wykonywaliśmy pouczające doświadczenia. Kolonie chorobotwórczych bakterii ginęły i rozpływały się bardzo szybko po polaniu ich moczem, zawierającym odpowiedni bakteriofag. Na pożywce zroszonej takim moczem nie wyrastały posiewy j bakterii.
Przypomniałem sobie jako żywo poleszuckie metody leczenia róży Zadumałem się. Dla poleszuków istotą leczenia było samo zamawianie, a polewanie moczem jedynie częścią ceremonii. Zdarzające się zapewne fatalne komplikacje powodowane były brudem i wtórnymi zakażeniami. Ówczesna medycyna naukowa patrzyła na poleszucką metodę leczenia róży, jak na bzdury zabobonu i perwersję ciemnych niechlujów.
Zaiste, zbyt zarozumiale i bezkrytycznie chełpimy się oficjalną nauką, która ogromem zdobytej wiedzy przysłania nam i utrudnia poznanie tego, czego nie znamy. Zarozumiałość jest wrogiem mądrości. Ale jak trudno przezwyciężyć w sobie uprzedzenia, które się kładą na drodze szukania prawdy.
Jakże często świetna cywilizacja przypomina poleszuckie manipulacje i zapatrzona w formę, gubi treść. Jak często ziarno treści działania ginie w masie plewy patosu obrzędu lub samouwielbienia urzędu.


Wiejska sielanka.

Tuż przed wojną światową znalazłem się na wsi w kaliskim, u kuzynów moich J. Żer. Miałem tu sposobność obserwowania życia chłopskiego we wszystkich jego przejawach. Był to bowiem dwór, cieszący się wielkim zaufaniem wsi. To też szli do dziedziczki po radę i po pociechę wtedy, kiedy było człowiekowi „cinżko na wnyntrzu“ i kiedy przyszła ochota „pogwarzyć se krzynę“.
Po nieruchomym błękicie nieba sunie słońce łukiem na zachód. Opada na horyzont kula coraz większa i czerwieńsza. Skąpana w blaskach letniego słońca stoi na ganku Marysia. Przed gankiem przygarbiona kobiecina, sterana pracą. Twarz poorana latami i biedą. Cienie topoli wydłużają się, wypełzają na spódnicę babiny i pną się po niej wyżej, wyżej. Powietrze rzeźwieje, a dźwięki mowy coraz donioślejsze.
— Ato przyszłam do dziedzicuchny, przyniesłam papirki do schowanio. Niby na mój pochowek: niechta u Państwa se leżom, żeby zaś my ich nie wzini.
— A co, Nastusiowo, umierać chcecie?
— A juścić. Cościk me na wnyntrzu poboliwo. Tak me jakosić mamrze, a ckliwo, a boszcz ani pyruchny kochane w gembe nie lizom. Tak by sie cościk delekatnego zjadło: kowołecek kiełbosy, cy jojko, cy klusecek biołnych, ale psecieć na lamencie u dzieci jezdem. Robić już ni mogę — to mi tam wygodzać nie bydom... ni... ni... Te parę grosików se usiułałam na pochowek; na ksindza, na katafal, na świce. Żeby zaś nie chowali jak tum dziadówkę. Gospodyni przecież jezdem z gospodarskiej famielii. A łachy w skrzynce też sum. A juścić sum. I cypek i zapaska i wełniok. Wszyćko je... wszyćko je. Stara już jezdem, dużo mam roków, to trza umirać.
Trzęsącymi się rękoma rozwiązuje węzełek z chustki, w którym mieści się dorobek jej ciężkiego żywota. Bije od zbiedzonej staruchy majestat i wielka siła jędrnej chłopskiej filozofii, opartej na niezbitych prawdach życia i śmierci. Są to jedyne prawdy niezmienne, niezawodne, rzeczywiste i namacalne.
— E, Nastusiowa tylko podupadła ze zmartwienia, umarł wam wnuczek, toście się i nagryźli.
— A bogać co nie. Chłopak był zdrowy kiej ten rydzyk, a jak się te chrościska wywalili, to i zmogli go... to go i zmogli. Toć robilim i odkadzanie z piórów od cornej kury, a zaś z końskiego gnoju, a zamawianie. Alić... gadali, że na te chrościska porady nimo... Bo to ze złego życia. A bo i prawdo. Cięgiem ino te pyrki i pyrki, chleba mało wiela. To skund ta zdrowie ma być? Skund ta zdrowie?...
To popóźni zawiezły go do owcorza. Znajuncy był, bo i niejednemu pomógł, a i bydlęciem nie pogardził. Ano inzyk mu ta obejrzoł, przemierzył, aże dzieciakowi kości trzeszczały. Głowom pokiwoł, w łep se podrapoł i tak se przemawio:
Kiepsko z dzieciokiem, całkiem kiepsko — powiado. Chrosty bo chrosty... chrosty chrostom nie równe. Aleć, że już mu się na wontrobe wpakowali, to już i dla niego poratowania nimo. We wnyntrzu mu siedzom, widzita, i kiej te roboki go źrom. Na dwoje bydzie kobito, powiedo, na dwoje sie mówi. Abo Wom z tego wynijdzie, abo nie wynijdzie. Po moimu to sykujcie trumnę, matko, i pijundze na pochówek, bo zeźrom go te chrosty do cna.
Ano una, niby ta mojo córko, zapłakała się. Boć to przecie matka, a dzieciok galanty, do pasiunki zdatny, a przednówek, a pinindzy w chałupie nimo, a bido aze strach: A tu przednówek, a tu pochówek mój Boże. Więc niby tego owcarza dali prosić a skamlać.
— Kasprze, powiedo, kochojuncy Kasprze, ratujta go, bo kiej mi umrze, to nie zdzierżę tego wydatku, a mój stary to się chyba zapamiento, abo zły go opynto.
Kasprzysko się zamyśliło, tak se widać do rozumu broł. A popóźni to ji dał takie jakiścić mocne pigulska, że aze mu te ocy nawirzch wyłazili.
Piguły byli dobre, a jakże, mocne, bo to i dla kobity w porodzie i dla jenszego bydlaka pomocne. Ale coś widać Pan Jezusicek nie folgował, ino za te grzeszyska chcioł ich pokarać... Za te grzechy... mój Boże, bo se tego aniołka zabroł do swoi chwały... zabroł mój Boze.
— Do doktora nie woziliście go?
— Do dochtora?... a gdzie zaś do dochtora? Godali, że je tam jakiścić znajuncy w Kalisu, ale przecież pinindzy nie było, trza by całki rok łyżki strawy nie wzniść do gymby i dochtorowi walić pijendze.
Co ta dochtór poredzi?! Zaro by go do śpitalo broł — nie chcielim nie chcielim. Co ta dochtór poredzi? Jak Pan Jezus dopust zrobi, to sie już cłowieku bij... zabij... nieporedzi.
Wola Boska... Bóg doł... Bóg wzioł.
Abo to Pan Jezus na dobre ludzi na świat przysyło? Gdzie zaś — cirzpt człowieku, cirzpt, a na tamtym świecie spotko cie nagroda. Jus ci wszyćko odejmom, jus cie ta głowa o nic bolała nie bydzie... nie bydzie...
Trzęsła się cała i cicho chlipała.


Opętana.

Jedziemy do księdza Suessmilcha pod Widawą.
Siwiuteńki jak gołąb słynie ksiądz proboszcz z cudownej mocy wypędzania diabła z opętanych. Ciężar dźwiganych lat chyba dziewięćdziesięciu chyli ku ziemi zasuszono postać. Jednak twarz zaprzecza starczemu uwiądowi. Oblicze żywe i piękne. Oczy pełne niezwykłej dobroci promieniuję mądrością i głębię. Takich oczu nie zapomina się nigdy. Uduchowiony asceta rozsiewający dokoła miłość nadludzką.
Kiedy Janek zagadnął o sprawach misterium, nie chciał mówić na ten temat. Może wyczuwał niedowiarstwo i krytykę, a może nie chciał być nieszczery. Oznajmił tylko, że właśnie niedługo przywiozą opętaną, jeśli więc chcemy zobaczyć, to możemy zostać.
Wyszliśmy z plebanii i skierowali w stronę małego, wiejskiego kościołka z przybudowaną kaplicą. W kaplicy pod wpływem modłów i poświęceń wychodził podobno „zły“ z opętanych i to bezpowrotnie.
Na cmentarzu kościelnym grupa ludzi. Przeważają kobiety. Uderza niezwykłe ich podniecenie, niepokój i żywa gestykulacja. Objaw wyjątkowy wśród chłopów. Są oni przecież spokojni, wytrwali, cierpliwi, bierni i nie poddają się wrażeniom. Nawet wobec tragedii zachowuję filozoficzny spokój i przechodzą nad nią do porządku dnia.
Stanęliśmy dyskretnie, aby obserwować nie będąc obserwowani.
Rej wodzi chłop, typ mądrali, co to, „wszyćko jest znajuncy“, któremu w życiu nic nie imponuje i który lubi przechwałki.
— Adyć mówię Wom, że z tum „Ciotum“ trza raz zrobić kuniec. Abo na prawo, abo na lewo. Nieszczyńście na całkum wieś ospościro. Abo to nie wicie, jak Karpicce krowę ocarowała, że ino jednym cyckiem strzykała. Takum krowę mój Boże... takum krowę, to jum popóźni za bele co żydowi przedały. A jak Antosikowy kogut, co przecie taki do kurów beł zdatny, że nawet do cudzych, psie, ganioł, to zaczun gdakać jak kura co jaje zniesie. A jak to Fabisiacce krowa krwiom doiła, to cyja to sprawka? Mlika tyla zmarnowali, bo i śwyniom sie bojeli dawać, zeby zaś nie pozdychali. A teroz widzita, co z Matuskom zrobiła? Po somsiedztwie żyły, to sie ta kłóciły, jak to kobity, zawdyk miały o co. A to o dziecioki, a to o gynsi, co w skodę wiozły, a to o koguta. Alie jak już Matyski śwyniok spyskał ji marchew w sadzie, to już do bitki, widzita, dojsło. Wodziły sie ta za te łby, jak niestworzynie. A popóźni to na nią „puściła“ i macie co sie wyprawio. Ocarowała ciota zapowietrzuna, ocarowała...
Po tłumie przeszedł jak fala szept zgrozy: ocarowała... Ocarowała... przechodzi z ust do ust. Ogólne przygnębienie i lęk. Jakaś przycupnięta do ziemi kobiecina żegna się nerwowo. Jedne biją się w piersi, inne chlipią na głos, kiwając z boleścią głowami. Chłopi stoją „zaparci w siebie“ jak skamieniali.
Stary odchrząknął siarczyście, rozkraczył nogi i gada dalej.
Ze to jezdem znajuncy, to me jej chłop zawołał żeby redzić. A no co, mówię. Powiedam tak. Trza jum wynieść z wyrkiem przed chałupę i na gnojowisku postawić, niby to wyrko, bo widzita zły od gnoju ucieka, i znośta ludzie z chałupów co chto ma żelastwa. Trza go, psie, przywalić onym żelastwem aże po samom głowę.
Tak wom sie rwała, że z ledwościom jom chłopy utrzymały. A i pioła wom jak kogut, a gdakała, a rżała jak ten kuń i krzunkła. Tak w ni ten zły dokazował. Alie, ja mówię. Powiedam nie poredzi. Walta dwa korce onygo żelastwa na pierzyne... i gwoździe od bronów i stare sagany, różności. To jak jum tak przywalilim, to tak jakościć sfolżała... tak ruchać sie nie ruchała, ino temy ocami przewalała... przewalała i tak se poinkowała.
Tak widzita ten zły z ni wyłaził a w to żelastwo sie pchoł, niby w to żelastwo. A una tak jakościć leżała biedastwo i tak se spokojniutko leżała.
To późni zdjelim z ni toto i zaro sie lepi zrobieło. Alie zły zawdyk od duszy ludzki nie chce odstumpić, to sie znowuj w nium wpakował i tak dokazował, że sie ludzie bojeli dostumpić. To ja mówię, trza jechać do proboszcza. Nicht nie poredzi ino Pan Jezus poredzi.
Mądrala wytarł nos w palce, splunął se galańcie i zbierał do gadania, kiedy na drodze do kościoła ukazał się pochód. Stary chłop wysunął się na przód i z afektacją wskazuje.
— Patrzejta, co sie wyprawio, jak to jum kurzem osypuje, jak to kiele niej tańcuje.
Nic właściwie nie działo się niezwykłego. Konie biegły lekkim truchtem. Wóz otoczony był tłumem ciekawych i zdążających na widowisko.
Zajechali przed kościół i zaczął się pierwszy akt. Kobieta była spowita od nóg po głowę w białe płócienne samodziały. Niosło ją czterech mocnych chłopów. Ledwie mogli sobie z nią poradzić. Rzucała się z jakąś niesamowitą siłą i wyrywała im z rąk. Trzęsła głową w takt strasznej melodii, wydobywającej się z jej sinych ust. Była to dzika kakofonia wycia, zgrzytania zębami i przeraźliwych ryków zarzynanego zwierzęcia. Biło na wszystkich grozą. Tłum cofnął się w przerażeniu. Zaległa cisza tak głęboka, że słychać było kołatanie wylękłych serc.
Kaplica pusta. Ksiądz staruszek odprawia przy chrzcielnicy swoje misterium. Twarz spokojna, oczy wzniesione do góry jakby w zachwyceniu. Z warg spływa szept i od czasu do czasu głośniejsze słowo modlitwy.
Opętana leży na ziemi. Wrzaski i szamotania nie ustępują. Pod zwojami płótna dygocą ręce, nogi w ciągłym ruchu, przebiegają skurcze po całym ciele. Usta otwarte. Oczy nieprzytomne latają wokoło. Obraz sztraszliwy.
Cofnąłem się od progu kościoła. — Byłem oszołomiony i zalękniony. Nastrój był wstrząsający. Byłem jak i cały ten tłum pod wpływem niesamowitej władzy. Zapomniałem o rzeczywistym świecie, przebywałem w innej epoce, w dziedzinie fantastycznych bajan niańki.
Zadrżałem na szept starego chłopa, który niespodziewanie począł ciągnąć mnie na bok.
Ady niech Panicek zeńdzie z drogi, bo zły już w ni słabnie. Bedzie z ni wychodził, to nie trza stać mu na drodze. Nie trza.
Ocknąłem się.
Krzyki stopniowo przycichały i przechodziły w skomlenie. Potem jęk i cisza. Coś się dokonało czy stało, coś co przyniosło uspokojenie i wydobyło westchnienie ulgi. Odetchnąłem.
Wynieśli ją rozwiniętą z płacht i zupełnie bezwolną i bierną. Lała się przez ręce. Nie reagowała na nic. Robiła wrażenie nieżywej. Była śmiertelnie znużona.
Nieśli ją do wozu. Szedłem w tłumie. Położyli na deski. Wóz ruszył. Odprowadziłem wzrokiem aż do zniknięcia na zakręcie drogi.
W parę lat później dowiedziałem się, że kobieta ta wróciła do normalnego stanu, pracowała, rodziła i nie wyróżniała się niczym pomiędzy zdrowymi ludźmi.


Nie chcemy od was uznania...

Wybuchła nagle i niespodziewanie Wojna Narodów, wymodlona przez Mickiewicza. Mędrkujący Polacy zakuli przed laty wieszcza w brąz i, założywszy Mu rękę za pazuchę, każą pilnować własnego portfelu.
Stolica, przejęta swą rolą kibica, zdobywa się jeno na obdarzanie kwiatami strojnych kawalerzystów. Tłumy sołdatów przelewają na zachód na Berlin. Jednak reklamowany „walec rosyjski“ ugrzązł. W knajpach i nocnych lokalach pełno oficerów pijących na umór i szalejących z półświatkiem. W kraju obowiązuje prohibicja. Przez miasto ciągną od czasu do czasu bez liku, bez końca korowody cywilnych wozów z rannymi. Minął rok. Zerwano mosty na Wiśle. Odpłynęli na wschód.
Przez Krakowskie Przedmieście od pałacu Namiestnikowskiego kroczy kilkudziesięciu peowiaków w strzeleckich mundurach, różnorodnie uzbrojonych. Towarzyszy im parę kobiet ochrypłych, usiłujących bezskutecznie okrzykami wywołać wśród przechodniów jakiś oddźwięk. Ulica patrzy lekceważąco jak na pomyleńców i wariatki i milczy zakłopotana.
My, Polacy, kochamy się w błyskotkach i nieobowiązujących frazesach, a szanujemy obcą siłę. Strzelcy nie reprezentowali takich „wartości“. Mieli śmiałość wyjścia po trud, niebezpieczeństwo i odpowiedzialność. Nie lubimy ryzyka i pracy pionierskiej.
Wmaszerowały głębokie, wyrównane, karne, żelazne kohorty gjermanów. Polacy patrzyli na nich z lękiem i trwogę, „polskie mieszczaństwo“ o haczykowatych nosach i przydługich anglezach witało „nasich“ radosnym szwargotem i narzucało się z rzeczową informacją.
Zapanowała mocna brutalna łapa rządów wspaniale sprawnej administracji niemieckiej. Wszystko dla wojska i „faterlandu“. Wywożą planowo, metodycznie rekwirowane co raz bezwzględniej i brutalniej: żywność, maszyny, towary, lasy, dachy, klamki, rondle i co tylko ma jakąś wartość. Wywożą pod różnymi pozorami ludzi do Niemiec do pracy i do więzień. Warszawa w nędzy pustoszeje. W wielu domach połowa lokali stoi pustkami. Głód coraz straszliwszy. Ludzie pozawijani w szmaty, chodniki, kołdry stoją całymi nocami w ogonku w oczekiwaniu na sprzedaż porcji żywności, niewiadomo dla kogo wyznaczonej: czy dla wróbli, które już zjedli Niemcy, czy dla ludzi. Tyfus głodowy i choroby zakaźne sieją spustoszenie. Ludzie mrą na ulicach. Na cmentarze ciągną szeregi ręcznych wózków z trupami.
Nie wolno zmieniać miejsca pobytu bez zezwolenia i wykazania się świadectwami szczepień ochronnych i nie posiadaniem wszy. Za każde świadectwo trzeba płacić. Władze niemieckie nakazują budowę szpitali zakaźnych. Wielki brak lekarzy na prowincji. Stałe kontrole sanitarne mieszkań, klatek schodowych, strychów i piwnic. Sypią się na prawo i lewo dotkliwe kary. Sławne z niechlujstwa miasteczka zmieniły swój wygląd — mieszkańcy posłusznie i kornie zamiatają, czyszczą, myją i polewają wapnem.
Zanim wojsko rozkwateruje się w miasteczku, następują aresztowania kobiet podejrzanych o swobodny tryb życia. Płacze, spazmy, denuncjacje. Niemcy dbają o zdrowie swych żołnierzy.
Wzrastający tragizm położenia całego narodu począł otwierać ludziom oczy. Zaczęto uznawać tak do niedawna odżegnywany od czci i zwalczany ruch i pracę pionierów Niepodległości, którzy wbrew opinii wyszli byli na spotkanie nowego życia. Kiedy legioniści znaleźli się za drutami i kratami więzień, nastał ogólny żal i bezsilna rozpacz.
Ze wschodu począł napływać wiatr, niosący iskry i dymy pożaru imperium rosyjskiego. W odblaskach olbrzymiej łuny budziła się w Polsce coraz silniej i rozleglej świadomość konieczności przebudowy stosunków społecznych. Wielu przejrzało, a wielu zaczadziało i oślepło.
Europo w bólach i wstrząsających drgawkach rozpoczęła długotrwały poród nowej epoki, nowej ekonomii i nowego stosunku człowieka do zadań polityki i gospodarki.


Zmora wojen.

W spiekocie, w tumanach pyłu, z zaschłym na drewno językiem, z zaciśniętymi zębami odbywamy nad Styrem dziki taniec wojenny. W bitwach i marszach, w ogniu i szarżach spychamy konną armię kozacką na południe i wschód, by nadziać ją na bagnety naszej piechoty pod Brodami. Cofa się jak osaczony odyniec i odgryza krwawo stary żołnierz frontowy. Przyzwyczaił się i pokazał zęby przy grobli. Bronią go bagna i błotnista rzeka. Skryliśmy się przed śmiercionośnym ogniem w zabudowaniach wioski naszpikowanej kolczastym drutem i pełnej betonowych schronów z czasów wojny światowej. Leżały tu tak niedawno i krwawiły w przewlekłycn zwarciach pozycyjnych armie różnych narodów. Walczyli Niemcy, wielojęzyczni Austriacy i różnorodne ludy Rosji. Wspomina o tej wiosce nie jeden pamiętnik i nie jedna książka. Pisze o niej w epopei kozackiej Szołochow.
Wiele jest w Polsce podobnych miejscowości, przyciągających magnesem swego położenia geograficzno-geologicznego wszelkie wojska w zmiennych okresach kolejnych wojen. Nieuniknionym losem wypadków zległa tu i nasza brygada. Ludność wioski wiele widziała i przeżyła w ciągu sześciu lat wojny. Umie współżyć przyjaźnie z każdym wojskiem i bez drożenia się obdarza żołnierzy tym, co otrzymała od poprzedników i rozpleniła u siebie w obfitości — chorobami wenerycznymi i zakaźnymi. Nawet krótkotrwała gościna wojska w takiej miejscowości powoduje w oddziałach straty stanów liniowych choć nie natychmiastowe, ale większe niż krwawa bitwa.
Po paru dniach walki ogniowej i nieudanych próbach przekroczenia zapory w blasku dnia, ruszyły w ciemną noc na groblę spieszone szwadrony w zwartej, głębokiej kolumnie, cicho jak stado szarych dzikich kotów.
Gdy dotknęliśmy przeciwległego brzegu, nagle powstało piekło na ziemi a po niebie rozszalał huragan piorunów.
Świt rozlał ciszę dzwoniącą w uszach.
Droga przerąbana stała otworem.
Jednak nie zdążyliśmy docisnąć pod Brodami żalaznej obroży na armię Buddiennego. — Gwałtowne rozkazy odwołały nas do ważniejszych zadań.
Czas przesuwa wskazówki na tarczy zegara. Masa żołnierska pochłonięta ruchem, wysiłkiem i silnymi przeżyciami nie patrzy na zegar. Czas sam da znać o sobie.
Wycofano nas z charataniny z Litwinami. Konie nasze jak szkielety. Czujemy jeszcze we wszystkich kościach diabelską ofenzywę z nad Wieprza po Suwałki. Rozłożyliśmy się biwakiem wśród morza lasów. W zaczajeniu, skrycie zbieramy się i szykujemy do nowego gwałtownego i niespodziewanego dla nikogo skoku przez Litwę i bezdroża byłej gubernii Wileńskiej. Puszczą nas jak ogary do zaatakowania Lidy od wschodu.
Kilkudniowy odpoczynek. Zarządzono „szwancparadę“. Koledzy żołnierze, kpiąc ordynarnie, naigrywają się z mej nieświadomości istoty zarządzenia. Paru spryciarzy ukryło się przezornie. Po przeglądzie odesłano na tyły sporą gromadkę. Nie przypuszczałem, że było tak wielu chorych wenerycznie. Oburzałem się na spryciarzy, którzy wymignęli się od przeglądu lekarskiego. Byli to, jak wiedzieliśmy w plutonie, właśnie chorzy wenerycznie. Był to element bez skrupułów, moralnie brudny lecz bitny, nie lubiący życia koszarowego a tymbardziej szpitalnego. Pan wachmistrz, były żołnierz armii rosyjskiej, ceni dzielnych wojaków (w ciągu paru tygodni stan liczbowy plutonu stopniał do połowy), a chorobami tego rodzaju nie przejmuje się. Wrzód?... Sam zniknie, byle tylko czysto trzymać i nie pić. Krosty i wysypka?... Znikną same po aspirynie, albo baba da na poty, wysmaruje wiejską maścią i nie będzie śladu.
Byłem przerażony przyszłymi skutkami takich poglądów. Jako prosty żołnierz nie miałem nic do gadania. Rozmyślałem nad fatalnymi skutkami tego posiewu bogini wojny. Zapaskudzone całe połacie kraju. Pozarażani żołnierze przeniosą choroby do cywila i rozsieją wokoło. Ilu ludzi lekceważy sobie te sprawy podobnie jak pan wachmistrz, ilu nie wie, że są chorymi pomimo przeminięcia ostrych objawów? Kto z tych mas będzie miał tyle pieniędzy i chęci wydania na leczenie?
Toć to nieobliczalna w skutkach katastrofa dla całego narodu. Po winno być zorganizowane lecznictwo dla wszystkich, a może raczej przymus.
Pozostawienie tych spraw samym sobie doprowadzi do obrazów z Azji Mniejszej, gdzie wojskowi lekarze niemieccy widzieli całe gminy toczone późnymi zmianami syfilitycznymi w postaci rozpadu ciała, zwyrodnienia i otępienia.
W szereg lat po wojnie, będąc już lekarzem dowiedziałem się przypadkowo, że jeden ze spryciarzy, który uchylił się był od „szwancparady“, został zamknięty w szpitalu Jana Bożego.
Czas daje znać o sobie.


Próchnica i fermentacja.

Zakończenie wojny zrozumiane i potraktowane zostało przez wiele osób jako powrót do błogich, bo minionych czasów i stosunków dziewiętnastego wieku. Wiele osób nie nauczyło się prawie niczego z olbrzymich wydarzeń dziejowych. Stale i ciągle potwierdza się nieśmiertelna prawda, że najtrudniej jest pojąć zjawiska najprostsze. I tu zapewne leży przyczyna, iż za realnie myślących i praktycznie postępujących uważają się właśnie ci, którzy nie mają wyczucia i zrozumienia relité dos chaoses.
Wielka idea sprawiedliwości społecznej — ubezpieczenie na wypadek choroby i niezdolności do pracy, wprowadzana w życie za pomocą Kas Chorych, zakrawała na szyderstwo. W mowie potocznej nazywano instytucję tę po prostu „chorą kasą“. Instytucja, mająca wcielać w życie ideę najbardziej ludzką; nieść pomoc w jakżeż częstych trudnościach, a nawet tragediach codziennych, stała się najbardziej niepopularna, wprost znienawidzona, wyśmiewano ja zwalczano.
Jako przyszły lekarz i niepoprawny romantyk usiłowałem dociec i zrozumieć przyczyny ogólnej niechęci do Kas Chorych.
Nie mając z nimi najmniejszego kontaktu, musiałem oprzeć swe „studia“ jedynie na przemyśleniu wiadomości zdobytych od osób trzecich. Zbierać dane w sposób amatorski nie należy do rzeczy łatwych. Informatorzy operują zazwyczaj nałogami myślowymi, swymi nastawieniami uczuciowymi i odruchami. Nawet osoby, zdawać by się musiało, inteligentne, a więc zdolne i obowiązane do umiejętności obserwowania i samodzielnego myślenia, widzą przeważnie tylko małe wycinki i to jedynie przez szkła koloru sympatii lub antypatii do takich czy innych frazesów, a raczej do osób, które tymi frazesami operują. Zresztą, wszyscy posiadamy do pewnego stopnia tę paradoksalną skłonność widzenia nie tego, co jest, ale tego, co pragnęlibyśmy widzieć.
Własnymi oczyma obejrzałem jedynie biura Kasy Chorych na Solcu. Uderzony byłem, powiedzmy delikatnie, brakiem czystości, ładu i estetyki. Przerażała masa urzędników i urzędniczek, między którymi były twarze o tak beznadziejnie tępym wyrazie, że trudno było spodziewać się, by mogły rozumieć, a tym bardziej dobrze wykonywać sens powierzonych im czynności.
Po zestawieniu i rozważeniu własnych spostrzeżeń i ułamkowych, jak zwykle, informacji, ustaliłem sobie własny obraz i pogląd.
Kosy Chorych powstały nagle i z niczego w kraju biednym, zaniedbanym pod względem gospodarczym i społecznym, a zniszczonym i zrujnowanym przez wojnę. Nie było przygotowanych budynków ani odpowiednich kadr pracowników.
Pracujący w kraju kapitał, w przytłaczającej większości obcy nie polski, egoistyczny, rabunkowy, przyzwyczajony przed wojną do traktowania rynku polskiego jak kolorowej kolonii, zwalczał w sposób przebiegły i zamaskowany wszystko to, co mogłoby naruszać jego niezwykłe przywileje i zyski większe, niżby mógł zdobywać na prawdziwie europejskich rynkach. Rekiny społeczne umieją pięknie mówić i dowodzić, umieją pływać nie tylko na opinię publiczną, umieją strzelać z za płota.
Ogół ludności nie był przygotowany do zrozumienia, a tym bardziej do praktykowania solidaryzmu społecznego.
Ludzie, wychowani i przyzwyczajeni do prymitywnych form gospodarki koszyczkiem i grosiczkiem, uważali się za pokrzywdzonych, jeśli opłacając składki ubezpieczeniowe nie mieli potrzeby dyskontowania od razu świadczeń. Taki sposób myślenia rodził wewnętrzne uczucie niesprawiedliwości i krzywdy dlatego, że... ne chorują. Dla zaspokojenia wewnętrznego uczucia niesprawiedliwości wymierzono sobie zadośćuczynienie za pomocą zgłaszania się po sztuczne zapotrzebowania w myśl bolszewickiej moralności „grabić zagrabione“. Zacofanie umysłowe i krótkowzroczne sobkostwo nie może dostrzec w ubezpieczeniu społecznym asekuracji od wypadków losowych, ale widzi tylko to, co sobek jest zdolny zrozumieć w swej tępej niskiej duszy — interesik, spekulacyjkę, szwindelek a co najwyżej handelek.
Sprawowanie rządów w Kasach za pomocą partii politycznych spowodowało i zakorzeniło bezład i bezwład w pracy. Ówczesne roznamiętnienie polityczne stwarzało stałą niegasnącą walkę. Zacietrzewienie w walce przysłaniało rzeczywistość, a nawet i sam cel walki. Pracownicy Kasy należący do jednej partii politycznej, uważali współpracowników członków innych partii za wrogów i nie tylko nie pomagali sobie w pracy, ale podstawiali nawzajem nogi i wystawiali wzajemnie na durni. Każda partia dążyła do supremacji, lecz żadna nie była zdolna do opanowania rządów. Po każdych wyborach nowy klucz wpływów i rugowanie przeciwników. Walka była ważniejsza niż praca.
Partie polityczne, grając na demagogii, forsowały bezsensowny awans społeczny. Zapełniano etaty „swoimi“ ludźmi, którzy często gęsto nie posiadali nie tylko wykształcenia i przygotowania do pracy, ale nawet nie mieli i cienia wrodzonej inteligencji i myślenia.
Olbrzymia większość lekarzy ustosunkowała się wrogo do Kas Chorych. Zasklepieni w swej pracy, pochłaniającej całkowicie uwagę i zaciekawienie nie spostrzegli, że na świecie dokonywują się olbrzymie przeobrażenia metod i organizacji pracy, stosunków gospodarczych i społecznych. Ufni w swą odwieczną niezależność, burzyli się na samą myśl pracy organizowanej, zależnej od biurokracji no i gorzej płatnej. Ci, których konieczności materialne nie zmusiły do przyjęcia pracy w Kasach, zwalczali je w opinii publicznej. Zaś część z pośród pracujących w kasach, spełniała swe funkcje bez przekonania, jedynie dla zarobku.
Ślepe stosowanie i przestrzeganie przepisów przez administrację, a wynikające z lęku przed odpowiedzialnością za samodzielne myślenie i decyzje musi doprowadzać do parodiowania życia i nieświadomego sabotażu.
Między ideowców medycyny uspołecznionej, dążących do istotnego udostępnienia pomocy lekarskiej rzeszom ludności, wkręcił się i spryciarz życiowy „wierny zwolennik“, pieczeniarz, który „stara się“ wykazać przed zwierzchnością swą 200% lojalność i... nadmierną gorliwością przyczynia się do parodiowania intencji, celów, idei i pracy ubezpieczenia.
Znalazł się i inny typ entuzjasty ubezpieczenia. Propagował je za pomocą rozrzutnego sypania świadczeniami celem zaspakajania choćby nawet urojonych roszczeń ubezpieczonych.
Pokutujące zwłaszcza w sferach inteligenckich przywary staro szlacheckie w postaci lubowania się w pozorach pańskości muszą przeszkadzać przy wszelkich usiłowaniach usprawnienia i unowocześnienia życia, które przecież staje się coraz bardziej skomplikowane i trudne.
Przeminął chyba bezpowrotnie statyczny okres dziejów, kiedy na rozległych i wolnych terenach mógł człowiek bytować niezależnie od technik i więzów organizacji.



Kulturę trzeba tworzyć.

Pierwszy rok nowego pomajowego okresu przemian społecznych utrwalił się w mojej pamięci między innymi i przez uzyskanie dyplomu doktorskiego. Zaliczenie w poczet osób o najbardziej światłym umyśle obowiązuje: rozpocząłem naukę od początku.
Asystentura na Uniwersytecie zetknęła mnie w sposób bezpośredni i żywy z najmłodszymi medykami. Było dla mnie niespodzianką, że rocznik o sześć lat młodszy wykazywał już inną odmienną postawę duchową wobec życia, rzeczywistości i otoczenia i wprost biegunowo różnił się od rocznika ledwie sześć lat starszego.
Jeżeli starzenie się przejawia się niemocą dogadania się z młodymi, to spostrzeżenie różnic duchowych między rocznikami wskazały, jak łatwo można zostać „młodą konserwą“.
Myślę, że gdyby świeżość, żywotność i wydolność duchową określano i wyznaczano za pomocą oceny punktacyjnej, podobnie jak w sporcie, to wyniki porównawcze byłyby dla wielu osób niespodzianką i dowodem, że są już duchowo emerytami, żyjącymi tylko z kapitału swej minionej pracy twórczej.
Praca w stołecznym szpitalu zetknęła mnie między innymi z chorymi na twardziel mieszkańcami kresów wschodnich, gdzie ta choroba panuje endemicznie (utrzymuje się stale w pewnych miejscowościach). Przemierzyłem kresy w czasie wojny na grzbiecie końskim, widziałem spustoszenie, napatrzyłem się na biedę, nędzę i pierwotność bytowania. Więc obecnie przyjemnie mi było zobaczyć ludzi stamtąd, nie wyrzekających na ciężary wojny, lecz dziękujących organizacji kultury polskiej, która dała im możność prawdziwego leczenia się i usunęła widmo nieuchronnej śmierci z uduszenia. Pozostanie mi w pamięci na całe życie kontakt z tymi ludźmi, którym zarastały krtanie, tchawice i oskrzele, a którym napromieniowywaniem i zabiegami chirurgicznymi przywracano zdrowie.
Wysłuchałem od nich wiele słów wdzięczności pod adresem Kas Chorych, które przysyłały ich na leczenie do Warszawy, gdyż na kresach nie było ani specjalistów lekarzy, ani odpowiednich urządzeń leczniczych.
Dzięki tym chorym zwróciłem uwagę, iż najliczniejszą grupą korzy stającą z leczenia szpitalnego są właśnie osoby należące do ubezpieczenia społecznego.
Zestawiając podziękowania chorych I kresów i lamenty „jaśniepańskich żubrów“ zastanowiłem się nad istotą i treścią kultury. Lubimy opowiadać i szczycić się przynależnością naszą do kultury zachodnio-europejskiej, ale jakże często zapominamy, lub też zgoła nie zdajemy sobie sprawy, co to jest kultura. Jakże często zbiór muzealny, lub poprostu zwykły antykwariat utożsamiamy z kulturą, zapominając, że nawet dzieło sztuki nie jest kulturą, ale tylko jej przejawem i wyrazem. Antykwariusz czy kolekcjoner nie tworzą kultury, a jedynie gromadzą jej dokumenty.
Kultury nie można kupić ani magazynować — trzeba ją tworzyć: rodzi się ona i rozkwita z postawy duchowej wobec życia.
Istotą kultury zachodnioeuropejskiej jest właśnie czynna postawa wobec rzeczywistości, jest stały niepokój tworzenia i ciągłe nieustanne szukanie nowych trudów rozwiązywania zagadnień, bez lęku ryzyka i niepowodzeń. W zaciszu, w zadowoleniu ze stanu bieżącego, w lękliwym uchylaniu się od śmiałości — kultura wyrodnieje, staje się pozorem i obłudą, lenistwem.
Przypominając sobie biadolenia possesjonatów kresowych nad zniszczonymi przez rewolucję pałacami i porozbijanymi cackami salonowymi, czy nawet zbiorami sztuki, co utożsamiane jest ze zmieceniem z powierzchni dalszych kresów odwiecznej kultury polskiej, wzdycham: nieuleczalni duchowi impotenci, zgrzybiali antykwariusze, utożsamiacie rupieciarnie (choćby nawet i eleganckie) z kulturą. Wasi wielcy ojcowie tworzyli, a was ześlepiły błyskotki.
Pojmując kulturę, jako czynną postawę wobec rzeczywistości nie mogłem i nie chciałem godzić się z pospolitym sądem, iż „prawdziwą“ medycynę reprezentuje wyłącznie prywatna praktyka (zwłaszcza wśród wymuskanych pacjentów z dobrobytu).
Gdy w trzy lata po dyplomie „zaczepiłem“ się w pracy w Kasie Chorych w Warszawie — byłem głęboko wzruszony i dumny z osiągnięcia rojeń chłopięcych.
Nie zraziły mnie ani braki estetyki i ciasnota pomieszczeń, nie zgnębiły spostrzeżenia, iż praca lekarska popada w łatwiznę mechanicznego szablonu, nie przerażałem się nawet faktami, iż na Kercelaku odbywa się handel lekami i materiałami leczniczymi, wydawanymi bezpłatnie ubezpieczonym.
Kulturę bowiem trzeba tworzyć, nie lękając się ryzyka i odpowiedzialności.


Elegantka.

Im mniej jest ktoś czymś naprawdę, tym więcej chce na to wyglądać.
Zgłasza się „elegantka“ — jedna z licznych tego rodzaju wśród pracownic ponurych magazynów i fabryczek północnej dzielnicy Warszawy. Sylwetka tuzinkowa, zmięta, osoby stale niedojadającej, zbiedzonej proletariuszki. Twarz pospolita, przywiędła, jednak obficie i ordynarnie polichromowana. Coś w rodzaju krwawego karminu odstaje na wargach, jak popękany lakier na starej cholewie. Wielkie buraczkowe plamy nałożone nie symetrycznie na półgębki mają niby udawać rumieńce, ale dziwnie nie pasują do wiotkiej skóry na szyi, która nie uznaje mydła i nie widuje wody i słońca. Bluzka jaskrawa, kolorowa, wygnieciona, rozchylona, krzykliwie modna, odsłania straszliwie brudną koszulę. Ciało nie myte Bóg wie od kiedy zionie mdląco rozkładającym się potem i wydzielinami, żeby tylko skóry. Lato.
Paznokcie wymanikiurowane, lakierowane, pomalowane na wiśniowo. U podstawy toczy je grzybek. Róża przy kożuchu to symfonia poezji w porównaniu z tymi malowanymi paznokciami, pożeranymi przez pasożytujący grzybek.
Muszę elegantkę wyleczyć. Osóbce zależy przede wszystkim na przy wróceniu ładnej powierzchni paznokcia. Kuracja potrwa parę tygodni. Na jak długo wystarczą nasze zabiegi? Dopóki manikiurzystka nie zarazi jej ponownie.
Przypomina się zdanie G. B. Shawa: biedacy nie pragną życia prostego ani estetycznego, lecz bogatej pospolitości.


Kolejny numerek.

Wchodzi do pracowni dziewczyna lat koło dwudziestu. Chód kaczkowaty. Spódnica dziwacznie szeroka i długa. Sylwetka jakoś wyraźnie za mała niż być powinna. Tułów nieodpowiednio długi do krótkich nóg. Twarz miła, dość ładna ale zawiera jakąś tragedię i wstyd.
Bez słowa wręcza skierowanie do zdjęcia kości obu podudzi.
Laborant wskazuje trochoskop, na którym ma położyć się pacjentka. Zdjęła pospiesznie i dyskretnie pantofle i pończochy. Kładzie się szybko, jakby chciała co rychlej mieć już poza sobą ciężką konieczność.
Kiedy zbliżam się do niej i proszę, by uniosła spódnicę powyżej kolan, na twarzy jej występują pąsy i przebiega krótki ukrywany skurcz cierpienia.
Koślawa. Wyprostowane nogi tworzą kształt litery O.
To milczące zachowanie i łatwość czytania z jej twarzy mówi mi o jej tragedii więcej, niżby mogła wypowiedzieć słowami. Ileż wstydu, ile śmieszności i przykrości. Który chłopak chciałby spojrzeć na taką. Co za uczucie własnej pokraczności i poniżenia.
Jestem onieśmielony jej wstydem. Pragnę uszanować jej skrępowanie i wolę nic nie mówić, nie pocieszać, że po operacyjnym złamaniu kości doktór O. nada jej nogom przyzwoity kształt. Ustawianie i zdjęcie wykonywujemy, nie zwracając na nią żadnej uwagi. Ot, takie mechaniczne załatwianie kolejnego numerka. Ześrodkowanie zainteresowania na czynność a nie na osobę. Nie istnieje dla nas twarz, nie istnieje nazwisko. Myślę, że napewno nie miała za złe takiego traktowania.
W szereg tygodni potem zjawia się ponownie po operacji z „nowymi nogami“. Twarz rozpogodzona, bardziej otwarta. Jeszcze nie zupełnie dowierza swej szczęśliwości.
Nie poznajemy się.
Obraz rentgenologiczny wykazuje ładne zrastanie się kości w dobrym ustawieniu.



Zdradliwe efekty.

Po ostrożnym odwinięciu bandaży obnażyło się coś podobnego z kształtu do rąk. Dłonie jak poduszki, palce śmiesznie grube, rozstawione, bolesne, prawie nie zginają się. Skóra zwłaszcza na stronie grzbietowej nierówna, obrzękła, popękana, usiana gęsto chropowatościami. Wszystko przysypane białym proszkiem. Właściciel tych niby rąk pogodny, omal że uśmiechnięty. Jego sposób bycia ujmujący. Pracuje jako technik w przemyśle chemicznym, ma do czynienia z chlorem i wytworami gumowymi. Rodzaj pracy wymaga ciągłego zanurzania rąk w płynach. Nie wiele a raczej nic nie skutkuje używanie rękawic ochronnych (ale i rękawice nieodpowiednie, „głupie“).
Pacjenta widzę po raz pierwszy. Choroba trwa od paru lat. Pacjent zgłasza się okresowo w odstępach mniej więcej rocznych. Zjawia się u nas, bądź w innej Kasie, zależnie gdzie przerzuca go do pracy koncern fabryczny.
W czasie leczenia napromieniowaniami wygląd skóry szlachetnieje z dnia na dzień. Po trzech tygodniach prawie zupełny powrót do normalnego wyglądu. Uprzedzam o ujemnych skutkach nadużywania rentgenologicznej metody leczenia i przestrzegam o konieczności oszczędzania rąk. O wyleczeniu bezpowrotnym nie może być mowy — choroba zawodowa i chroniczna.
Leczenie zawodowych schorzeń skóry (pacjenci nie zawsze orientują się, że to choroby zawodowe) jest naszym najczęstszym zajęciem. Efektowność wyników leczniczych prowokuje ludzi do domagania się tego środka leczniczego. Chorzy często wprost wykłócają się, by napromieniowywać nawet zmiany świeże, ostre, które goją się bardzo skutecznie środkami farmakologicznymi, a których nie wolno naświetlać. Trudno bywa przekonać pacjenta, że wstrzęmięźliwość w stosowaniu tej metody i dawek nie wywodzi się z oszczędności promieni lub naszego czasu, ale z konieczności oszczędzania żywotności tkanek organizmu. W myśleniu i ordynowaniu musimy kierować się nie doraźnymi efektami ale wiedzą głębszą niż spostrzeżenia samego pacjenta.
Ludzie zbyt często i uporczywie chcą widzieć złoto wszędzie tam, gdzie się tylko świeci.


Wśród tajników życia.

Bez zapału biorę do ręki skierowania do naświetlań rentgenologicznych chorych na raka. Przykrym jest uczucie bezsilności wobec niektórych odmian tego schorzenia.
Obserwowałem szereg osób z rakiem, które wiedząc o beznadziejności swego stanu, zachowywały spokój wzbudzający głęboki szacunek. Wyraz twarzy poważny, z tonem cichej skrywanej rezygnacji. Zgaszona radość życia a jednocześnie pewna wzniosłość a nawet dostojeństwo. Powaga wtajemniczonych w sens bytu. Prościej i łatwiej można nieraz porozumieć się z tymi osobami wzrokiem, gestem, nieuchwytną grą twarzy lub bezpośrednim przesłaniem myśli niż słowem.
Jakkolwiek niewiele zjawia się przypadków beznadziejnych, jednak przysłaniają radość pracy na rentgeno-terapii. Zdarzają się sytuacje wręcz przeciwne. Chory a częściej chora, wmawiają w siebie raka i to tę odmianę złośliwą, trudną lub beznadziejną w leczeniu. Rozmowy wówczas są dość męczące, choć nie pozbawione humoru.
Do najczęstszej kategorii, bo zjawia się do kilkunastu osób dziennie, należą nowotwory macicy. Tu praca daje pełne zadowolenie. Wnoszą kobietę przeważnie w sile wieku, czasem kwiecie lat, a nieraz zupełnie młodą lecz wyniszczoną, przedwcześnie zestarzałą, bladą, skrwawioną, zwykle pokrajaną przez chirurga. Wydawać by się mogła, że to przypadek stracony i przywożenie takiej osoby nie ma celu. A jednak po pewnym czasie chora przychodzi już sama, choć pod opieką, a później całkiem samodzielnie. Powraca do życia, pracy i rodziny. Dziwi mnie tylko brak obserwacji kobiet nad sobą. Czemu zwracają się do lekarza dopiero w stanie zmian daleko posuniętych. Leczenie długotrwałe, jak zwykle przy metodzie rentgenologicznej. Lecz ileż zadowolenia w tym wydzieraniu skazanej z objęć śmierci.
Żadna z tych kobiet, nawet najlepiej sytuowana materialnie, nie mogłaby pozwolić sobie nawet na część olbrzymich kosztów leczenia prywatnego. Walczyć z nowotworami można jedynie za pomocą wielkich organizacji. Instytucja mała nie wytrzyma ciężaru finansowego. Statystyki wszystkich krajów wykazują stałe wzrastanie rozpoznań tej choroby. Bez rozległego zasięgu i udostępnienia pomocy lekarskiej rzeszy ludności, nie „wyłapie“ się w porę tych, które nie przeczuwają nawet, że toczy je już złośliwy twór przyrody.
Któraż kobieta, idąc przez życie, nie potrzebuje pomocy ginekologa. Ileż było i jest jeszcze skrywanych nieporozumień małżeńskich, cichych lub jawnych tragedii i katastrof rodzinnych z powodu braku leczenia ginekologicznego. Są to sprawy, które się wyczuwa, nie zawsze rozumie, a wyjątkowo kiedy mówi o nich.
Życie lubi kontrasty. Nawet i tu w pracy pełnej powagi przydarzy się coś zabawnego.
Przychodzi dorosła córka z matką chorą na raka. Kiedy za pacjentką zamknęły się drzwi od sali do napromieniowań, córka zwraca się z ugrzecznieniem:
— Panie Doktorze, ja wiem, że matka ma raka, ale pragnęłabym dowiedzieć się, czy to samiec czy samica?
— Niby kto? Matka czy rak?
— Pan Doktór tylko żartuje, aby nie powiedzieć prawdy. Ja przecież wiem, że samca to można zabić promieniami, ale jak samica to nic nie poradzi, bo rozsiewa swoje małe po całym organizmie człowieka i nim zdążyło by się pozabijać mnożące się małe, zabiło by się i człowieka.
Co odpowiedzieć na tak logicznie choć naiwnie zbudowane rozumienie choroby zwanej rakiem?


Gorzkie żale.

Do bardzo wątpliwej przyjemności należy wysłuchiwanie z udawanym zaciekawieniem opowiadań i wynurzeń niektórych osób, a zwłaszcza dam, których gwiazdy błyszczały na firmamencie salonów w czasach dzieciństwa słuchacza. Do uczestniczenia w takim towarzystwie zmuszony bywa chyba każdy człowiek.
Ludzie starzejący się duchowo nie umieją żyć ani teraźniejszością ani przyszłością. Przeżuwają minione. Niemoc zrozumienia dnia dzisiejszego, jego oblicza, treści i trudów powoduje ukrywane uczucie własnej niższości, którą usiłuje się wyrównać wychwalaniem przeszłości i swej roli w owych czasach. Dawniej było wszystko doskonalsze i ładniejsze. Znam już od dawna na pamięć podobne zachwyty i biadolenia.
Parę osób rozwodzi się nad tym, jak to dawniej było lepiej. Co za nuda! Wolę już stare masło niż zjełczałe umysły. Z trudem maskuję ziewanie. Pełne wyrzutu i rozpaczliwej wymówki spojrzenie żony przywraca mnie do formy. Włączenie uwagi do ogólnej rozmowy wypadło akurat w porę. Właśnie jedna z dowcipnych pań ripostuje z ironiczną powagą:
W obecnych czasach wszystko schodzi na psy, a nawet same psy zmarniały. Przed wojną mój pies był wspaniałym bernardem. A teraz?... Co z niego zostało?... Zamienił się w ratlerka. Toć to parodia prawdziwego przedwojennego psa.
Trudno było powstrzymać wesołość. Z kłopotliwej sytuacji wybawiło wejście ciotki i rzucone do niej pytanie.
Jak się miewa Witek? (wnuk ciotki).
Ach ta Kasa Chorych! (zjadliwe spojrzenie pod moim adresem jako zwolennika ubezpieczeń społecznych). Zabrali dziecko do szpitala. Diabli wymyślili tę całą Kasę dla utrapienia ludzi. Składki to umieją brać, ale dziecka to nie potrafią leczyć w domu, tylko tak od razu do szpitala, do hołoty, aby leczyć hurtem. Bolszewicy! Taki lekarz kasowy to nawet nie umie mówić po ludzku. Jakaś płonica czy błonica. Dziecko zapłacze się. Nic nie będzie z takiego leczenia, gdy dziecko nie czuje koło siebie matczynego serca, Zmarnują dziecko. Szkoda mówić. Do czegośmy dożyli?...
Chusteczka poszła w ruch.
Zaczęło się pocieszanie, współczuwanie i wieszanie psów na Kasie Chorych.
Domyśliłem się, ze Witka umieszczono w szpitalu Karola i Marii. Nie wtrącałem się do biadoleń starszych pań w obawie, by mnie nie zakrakano. Z ojcem Witka wymieniliśmy spojrzenia porozumiewawcze.
W parę dni później przyszła ciotka do nas.
Cóż tam z Witkiem?
Wiesz co?... (Rozpogodzenie twarzy). Byłam u niego. Co prawda nie wpuścili mnie na salę i rozmawiałam z nim przez specjalnie urządzoną szybę. Czuje się tam świetnie. Ma zabawki i towarzystwo i widać dobrą opiekę. Mają piękną choinkę, siostry uczą dzieci śpiewać, umie już parę kolęd. Zachwycona jestem tym szpitalem! Ale... przyznam ci się, że jest mi przykro, że Witek nie płacze za domem i więcej interesowało go towarzystwo na salce niż moja osoba.
Podkpiliśmy z logiki kobiecego serca. Zagabnąłem ciotkę, czemu jako gorliwa patriotka woli terminy szkarlatyna i dyfteria zamiast nazw płonica i błonica. Czy dlatego, że tamte są cudzoziemskie, czy dlatego, że przedwojenne.


„Zakamieniałe serca“.

Nareszcie przysłano z Warszawy zamówione szkło, chemikalia i aparaty laboratoryjne. Przez cały dzień ustawiam, mierzę, ważę, rozlewam i znakuję. Jutro od rana rozpoczynam badania laboratoryjne.
Przed wieczorem obchodzimy z dr W. chorych na salach. Zapisuję nazwiska i rodzaj badań, jakie będę przeprowadzać. Przechodzimy od łóżka do łóżka z sali na salę. Zaciekawił mnie szczególniej jeden z wieśniaków. Przebywa tu od paru dni. Wyniszczony o cerze żółtawo ziemistej. Temperatura skacze mniej więcej co 3 — 4 dni do 39 — 40. Wygląda na malarię. Trzeba zbadać krew. Jeśli znajdę w niej pasożyty z zimnicy, rozpoznanie będzie ustalone już bez wątpliwości.
Dziś chory bez temperatury, muszę więc wstrzymać się z badaniem ze dwa dni, by móc pobrać krew w czasie napadu dreszczy i gorączki. Gdyby nie udało mi się wykryć pasożytów, trzeba będzie powtórzyć badanie po prowokacji śledziony. Jednym słowem rozpoznanie może być ustalone dopiero po paru dniach. Idziemy dalej.
Kiedyśmy zeszli na przyziemie, zastępuje nam drogę jakaś wieśniaczka w pasiastej zapasce. Twarz energiczna o rysach regularnych. Oczy smutne lecz mocne. W tonacji głosu przebija dzielność i śmiałość. Pochyla się lekko w ukłonie.
— Przyjechałam zabirać mego chłopa. Jak un tam? Wylicony juz?
— A który to wasz?
— Przywiezłam go w ostatni targ.
— Jak się nazywa.
— A dyć taki a taki.
Spoglądam w swoje notatki. Tak, to ten podejrzany na zimnicę.
Dr W. wyjaśnia ogólnikowo, że chorego nie można jeszcze zabierać. Jest na drodze do wyleczenia, ale trzeba cierpliwości. Przecież szpital to nie stolarnia, gdzie można na czas obstalować, popukać, ostukać i wypisać już wyleczonego.
Baba nie traci rezonu i głosem stanowczym zapytuje z niecierpliwością, na kiedy może być wyleczony jej mąż i jaką na to otrzyma gwarancję.
Dr W. tłumaczy, że lekarz nie może nigdy dawać gwarancji ani co do wyniku, ani czasu leczenia, gdyż nie jest Bogiem wszechwiedzącym i wszechmogącym, a chory nie jest seryjną maszyną fabryczną. Chory powinien zostać no... co najmniej dwa tygodnie. Niechaj będzie cierpliwa, a mąż wróci do zdrowia.
Kobieta już z irytacją w głosie oświadcza, że leczyło męża już dwu doktorów. Ten drugi poradził zawieźć do szpitala. Sprzedała już krowę i jałówkę, a chłopu nic nie lepiej. Został im tylko koń i jedna krowa. Gdyby miała bezwzględną pewność, że za cenę ostatniej krowy mąż wróci do zdrowia i pełni sił, to zaryzykowałaby sprzedaż ostatniej krowy, jakkolwiek grozi to ruiną gospodarki. Ponieważ nie dostaje gwarancji, więc nie wolno jej popełnić tak ryzykownego posunięcia materialnego. Doktorom łatwo radzić i obiecywać, ale ona ma pięcioro drobnych dzieci. Ona może liczyć tylko na siebie.
— A jak wam chłop umrze bez leczenia?
— Jak chłop umrze to i szkoda. Ale jak nie będę mogła gospodarzyć bez bydlęcia i stracę gospodarkę, to co ja zrobię? Na żebry mam pójść z dziećmi? Zabieram chłopa i już.
Nic nie pomogło żadne tłumaczenie i naleganie. Płacze, że wyzbyła się niepotrzebnie ostatnich groszy, nadwerężyła gospodarkę sprzedażą krowy i jałówki, a chłopu nic nie lepiej.
Odjeżdżając obejrzała się z nienawiścią na szpital.
Siostra Maria, która była obecna przy całej tej scenie załamuje ręce; wydziwia nad chłopskim uporem. Nie może pojąć, jak można nie ratować rodzonego męża.
Nie zabierałem głosu w tym wydziwianiu i biadoleniu. Rozumiem podniecenie siostry Marii. Miłosierdzie jest zawodem szarytki i treścią jej życia. Kawałek chleba i kąt nawet na stare lata zapewni jej organizacja Zgromadzenia. Obce są dla niej walka o byt i niepokój o bezpieczeństwo jutra.
Rozumiem i wieśniaczkę. W twardej doli chłopskiej ważnym jest utrzymanie się na zagonie a nie uczuciowość. Ważniejsze jest utrzymanie warsztatu pracy i źródła utrzymania całej rodziny niż śmierć lub cierpienie jednego członka. Doświadczenie wieków nauczyło ich przeprowadzania zimnego rachunku.
Jednak nie mogę pogodzić się z tą rzeczywistością. Czemu wieś polska bytuje w skostnieniu przedwiecznej formy organizacji społecznej? Czemu nie organizuje się i nie ubezpiecza od choroby podobnie jak od ognia? Czemu ten chłop w kwiecie i sile lat ma osierocić rodzinę lub stać się źródłem jej zarażenia? Czemu wieś polska musi karleć i wyrodnieć rasowo? Czemu tam muszą kamienieć serca?



Kuternoga.

Wkuśtykał się do gabinetu gospodarz w sile wieku. Rysy regularne. Nos kształtny, suchy — rasowy. Oczy barwy lazuru nieba, przebija z nich spokój dojrzałych łanów, znamię hartu i tężyzny życiowej. Zachowanie się pełne prostoty i godności. Ceni siebie i umie uszanować innego. Nie ma w nim ani cienia prostaczej służalczości, ani też aroganckiego chamstwa parweniusza. Wzorowy typ obywatela demokraty z krwi i kości. Tak wyglądali zapewne królewscy Piastowie. Gospodaruje na dwudziestu morgach.
Spadł z zasieka. Trzasło mu coś w biodrze czy też w udzie i nie mógł wstać. Wiejski postopraw orzekł, iż przeskoczyła żyła, naciągnął nogę i kazał leżeć. Wezwany lekarz rozpoznał złamanie. Po jakimś czasie wstał. Noga krótsza. Udo i biodra zniekształcone. Silnie chroma. Ruchy w stawie biodrowym zniesione. Skrzywienie całego ciała.
Zgłasza się celem zorientowania się dokładnego w stanie chorej nogi i zaciągnięcia rady co do możliwości poprawy.
Rentgenologicznie stwierdzam stan po złamaniu kości udowej. Złamanie nie banalne i zrasta się w bardzo złym ustawieniu. Grozi bezwzględne pogarszanie się, i tak już fatalnej mechaniki stawu, nawet pod wpływem normalnego obciążenia, nie mówiąc już o możliwości katastrofy pod wpływem pracy.
Udzielam rzeczowego wyjaśnienia i radzę ze względu na skomplikowanie przypadku wyjazd do specjalisty ortopedy.
Chory pyta o przypuszczalne koszty leczenia w Poznaniu, najbliższej miejscowości posiadającej ortopedę. Liczymy cenę przejazdu w obie strony i taksę leczniczą na klinice. Potrzebna suma okazuje się zbyt wysoka na jego możliwości.
Ha, trudno. Już tak dotrwa do końca życia z tym kalectwem. Pracować w tym stanie trudno i niebezpiecznie, ale cóż robić. Wyszedł zrezygnowany.
Byłem uderzony jego spokojem i biernym godzeniem się z losem. Człowiek w sile lat, posiadający własny warsztat pracy, musi pozostać na całe życie w stanie ciężkiego kalectwa, bo nie może skorzystać z pomocy specjalisty. Nonsens tym dziwaczniejszy, że przecież tysiące ludzi bez porównania mniej wartościowych społecznie i gorzej sytuowanych materialnie ale ubezpieczonych, może korzystać i korzysta z pełnej pomocy lekarskiej.


Zbyt pospolite a nie publiczne.

Chłopak jak lalka. Dorodny, urodziwy strażnik graniczny. W cudnych oczach niepokój. Zgłosił się do badania bakteriologicznego. Czeka niecierpliwie w pracowni na wynik mego badania. Siedzę nad mikroskopem i czuję na swej twarzy dotknięcia jego wzroku pełnego odgadywania i lęku.
Już od paru minut mam niewątpliwe rozpoznanie. Preparat dość łatwy — blade krętki obfite. Przedłużam badanie preparatu, by namyślić się, w jaki sposób powiadomić go, że wpadł fatalnie.
Podnoszę głowę z nad okularu, przecieram oczy. Obserwuję ukradkiem stan jego nerwów. Patrzy na mnie błagalnie. Oczekuje na wyrok. Cisza.
— No, niech się pan nie przeraża. Zgłosił się pan wcześnie, pierwszy okres dobrze wyleczony nie grozi następstwami. Trzeba jednak ślepo słuchać przepisów kuracji. Nie lekceważyć sprawy, dopóki lekarz nie upewni, że sprawa wyleczona. Cierpliwość i wytrwałość.
Jegomość blednie. Krew ucieka mu z twarzy. Pyta złamanym głosem.
— Syfilis?
— Tak.
Robi się biały jak chusta. Słania się na nogach i osuwa ciężko na krzesło. Na czole wystąpiły obfite krople potu.
Podaję mu wodę do picia. Rozciera skronie. Krępuje się własną słabością. Rzeczywistość zbyt bezwzględna. Rozwiane wątpliwości.
Nie wypuszczę go w takim stanie rozbicia, a może nawet załamania duchowego. Nawiązuję rozmowę, wplatam pogodę i nitki cynizmu. Prowokuję do opowiadania i zwierzeń. Niech się wygada i poklnie. Grunt, aby nie zapadł w milczące cierpienie i melancholię. Taki stan duszy może być niebezpieczny. Przegawędziliśmy z pół godziny. Rozstałem się z nim, gdy zauważyłem, że mięśnie nabrały całkowitej jędrności, a z oczu zniknęło otępienie. Wyszedł z głową nieco opuszczoną, lecz krokiem sprężystym.
O niego byłem już spokojny. Ma zapewnioną pomoc leczniczą jako pracownik państwowy. W twarzy zbyt wiele szlachetności, by mógł popełnić świństwo i obdarzyć kogo swą chorobą.
Zaraził się od gospodarskiej córki. Na dziewczynę plunie albo co najwyżej da po gębie. Do sądu nie poda. Cóż mu przyjdzie z własnej kompromitacji.
A dziewczyna?... Napewno nawet nie wie, że jest tak strasznie chora. Rodzicom nie powie. Mieszka na wsi, gdzie lekarza nie ma. Zresztą za co by się leczyła. Gdyby była ubezpieczona na wypadek choroby, to wymyśliłaby jakie dolegliwości i poszła na bezpłatną poradę i tu już w cztery oczy wyznałaby o co chodzi. Ale tak? Będzie się gryźć sama w sobie. Specjalnie przykrych objawów nie ma i przez długi czas może nie mieć. Machnie ręką. Zlekceważy. Jakim jest niebezpieczeństwem dla otoczenia, nawet nie wyobraża sobie. Zawiozą ją do szpitala, gdy będzie grubo za późno, albo może zamkną zwyczajnie w piwnicy. Bywa i tak.
W pośród mej dość licznej praktyki badań wenerologicznych w W., a przesunęli się przez pracownię inteligenci, półinteligenci, robotnicy, chłopi a nawet chasydzi, nie było ani jednej kobiety. Uderzony obfitością zarażeń, pytałem zwykle o źródło. Zarażały dziewczyny i wdówki ze wsi a najwięcej chałupniczki z miasta, kobiety, które nie mają żadnego dostępu do lekarza i lecznictwa. O zarażeniu od prostytutek nie słyszałem, te kontroluje lekarz magistracki, zresztą w takich kontaktach mężczyźni są bardziej przezorni.
Bardzo duża część weneryków, którzy przesunęli się przez moją pracownię, leczyła się sposobami domowymi przy poradach doświadczeńszych przyjaciół. Kontrolne badania, jakie przeprowadzałem nieraz po roku, wykazywały u tych osobników sprawy chroniczne czynne. Mówię przede wszystkim o tryprze, nie wiedzieć czemu tak lekceważonym. Chyba z powodu masowego występowania i przyzwyczajenia się ludzi do tej plagi. Jeśli dalej tak pójdzie, to zwyrodniejemy gorzej niż Francja. Tam chociaż lecznictwo jest szerzej stosowane.


Głupia igiełka.

Przyszli, jak mówią, piechotą kilkanaście kilometrów. Przyodziani w łachy. Mąż i żona. Oboje płaczą. Chodzi o usunięcie igły, która wbiła się kobiecie w dłoń.
Pytają w kancelarii o koszt zabiegu. Na podaną cenę 20 złotych, podnoszą straszliwy lament na cały szpital. Rzuca się w oczy ich nieudolny talent aktorski. Łachy i lament mają służyć pomocą przy targach o cenę.
Szpital czeka na gotówkę jak kania na deszcz. Materiały rentgenologiczne nie płacone od dwu lat. Zmieniamy dostawców, by móc wykorzystać kredyt. Listy wierzycieli pozostają bez odpowiedzi. Narzędzia chirurgiczne zdekompletowane i zdezelowane. Centrala zakupów komunalnego związku zagroziła wstrzymaniem wysyłki leków i środków opatrunkowych do czasu otrzymania zaliczki na zadawnione należności. Personelowi szpitalnemu zalega się z wypłatą poborów od szeregu miesięcy.
Po targach i lamentach przyjęto 18 złotych. Przy zabiegu straciliśmy koło godziny. Obłamki strzaskanej igły trzeba było wyszukiwać i wyjmować z głębi między kośćmi śródręcza. Kilkakrotnie musiałem lokalizować. Wylano „kubeł“ jodyny i zużyto tyleż środka znieczulającego.
Przypomniały mi się podobne zabiegi w Kasie Chorych w Warszawie, gdzie uczestniczyłem przy nich dość często. Stanęły mi przed oczyma nie cierpliwe warszawianki denerwujące się oczekiwaniem i wyrzekające na Kasę. Chciałbym je tu przywołać, by mogły zobaczyć ile kosztuje „głupia igiełka“. Ile trzeba wypłakać na odtargowanie 2 złotych. I jaką część zarobku miesięcznego może pochłonąć igiełka.


Moja chrześniaczka Śnieżka.

Zima. Dzień krótki. Wieczorem nie ma gdzie pójść. Skończyłem swe zwykłe zajęcia szpitalne. Idę do swego pokoju w pawilonie. W przytulnym cieple będę samotnie pochłaniał tomy przysyłane mi z Warszawy. Na dworze mróz, śnieg, zawieja. Trudno by psa wypędzić z domu. Stawia kołnierz.
Przed pawilonem wóz. Wojciechowa zamyka pośpiesznie drzwi od ulicy.
— Kogóż tam przywieźli?
— Kobietę z noworodkiem, panie doktorze. Znaleźli ją na śniegu, urodziła w rowie.
Winszuję, ale nie zazdroszczę. Ciarki przeszły po skórze. No, ale pani Krawczyńska dzielna położna. Zresztą nie mój to zakres, pracy i kłopotów. Idę do swego pokoju.
Na drugi dzień pytam, jak miewa się matka i dziecko, urodzone na zimnym łonie natury, w tak podłą pogodę.
Niemowlę dobrze. Matka ma dreszcze, gorączkuje.
Po paru dniach położnica umarła na zapalenie płuc. Dziecko nazwano Śnieżką. Śnieżka jest zupełną sierotą. Ojciec wiadomy ale nie dla prawa. Dziewczyna służyła na gospodarstwie u tego człowieka. Gdy ciąża stała się widoczna, to dziewczynę wyrzucił. Sługiwała później u innych ludzi. Kiedy zbliżało się rozwiązanie, wyrzucili i inni. Poszła do rodzinnej wioski. Może tu udzielą jej kąta do zlegnięcia i dadzą kawałek płótna dla dziecięcia. Obili kijami, odpędzili kamieniami, jak parszywą sukę.
Powlokła się nieszczęśnica w zawieję przed siebie, gdzie oczy poniosą, dopóki nie ugną się drżące z głodu kolana. Kiedy bóle straszne chwyciły i serce chciało gardłem wyskoczyć, zwaliła się w śnieg, stoczyła do rowu.
Na zamarzniętej grudzie, utytłana w śniegu, zlana potem i łzami wydała nowe życie. Przywitał je zimny wiatr kotłujący się po śniegu.
Zlitował się nad nimi przejeżdżający wóz z obcej wsi i przywiózł do szpitala.
Wyrobnica wiejska pozostawiona jest samej sobie. Tu nie obowiązuje ubezpieczenie na wypadek choroby i macierzyństwa. Wystarczy pomoc policji — dostarczą do szpitala leżącego na drodze. Gdyś chory, gdy nie możesz pracować — zdychaj w przydrożnym rowie.


Dlaczego?..

Przynoszą chłopaka lat dwudziestu. Budowa atlety. Blady jak płótno, silnie skrwawiony, osłabiony, nawpół omdlały. Oczy bez blasku.
Stopa omotana w ociekające krwią szmaty. Cud, że nie skrwawił się śmiertelnie.
Wypadek.
Rentgenogram wykazuje zmiażdżenie śródstopia i palców.
Amputacja.
Gojenie idzie szybko. Organizm młody i silny. Przed zakażeniem w czasie wypadku uchroniła obficie wylewająca się i opłukująca ranę krew. Chirurgia zrobiła swoje.
Wypisany.
Bolą go jeszcze palce, których już nie ma. Blady. No, ale utraconą krew musi już sam sobie odtworzyć. O rekonwalescencji i protezie nikt nawet nie pomyśli. Wyrobnik. Żyje z dnia na dzień. Wynajmuje się do pracy doraźnie. Naturalnie, że nie ubezpieczony.
Szpital zrobił swoje. Okaleczony, osłabiony poszedł. Dokąd? Kto da jeść wyrobnikowi przybłędzie?
Po paru dniach zgłasza się do szpitala. Zgłodniały, zbiedzony. Twarz zapadnięta. Z kikuta sączy się ropa. Stwierdzamy rozdrapanie i świadome celowe uszkodzenie blizny. Badanie rentgenologiczne wykazuje, że kości nie ropieją. Chirurg irytuje się na „magika“ za podrywanie reputacji szpitala. Chłopak milczy. Twarz ani drgnie. Wyraz kamienny. Uchwyciłem w jego oczach tajone błyski ironii i bezdennego zamknięcia się w sobie. Promieniuje z niego jakaś niezwykła moc, coś groźnego, wprost wrogiego.
Po paru dniach ranka zagojona.
Wypisany.
W dwie godziny po jego wyjściu ze szpitala powiadamia telefonicznie policja, że popełnił samobójstwo, rzucając się pod pociąg.
Cóż miał począć? Gdzie mógłby oprzeć głowę i czym wypełnić żołądek?. Kraść?... Albo nie chciał, albo nie miał na to siły. Pracować?... Któżby zatrudnił takiego skrwawieńca, co ledwie powłóczy nogami.
Leży cicho, nie protestuje zagrzebany w ziemi. Gnije młody okaz rasy polskiej. Parę osób, które znały tę historię, zapomniało o niej nim zdążyło zajść słońce. Wypadek przecież taki codzienny, z rubryki pisanej drobnymi literami w gazetach.
Istnieje ustawodawstwo zabezpieczające tylko niektórym grupom pracowników najemnych pomoc na wypadek choroby lub niezdolności do pracy. Ale czy przestrzega nawet tych ograniczonych ustaw drobny „chlebodawca“? Czy honorują je nawet wielkie instytucje? Cóż może znaczyć tragedia człowieka wobec cynizmu zysku choćby doraźnego?
Czym jest ustawa, gdy ludzie ją sabotują? Czym jest norma prawna, gdy ludzie nie uznają norm moralnych?
— Papierem kancelaryjnym.
Krzywdzony, gnieciony i dręczony ciężarem nieszczęść mały człowieczek nie wytacza procesów możnym chlebodawcom, lub ich pełnomocnikom.
Dlaczego?...



Za późno...

Czarne, długie rzęsy przysłaniają opuszczone skromnie oczy. Oczy błyszczące, smutne i marzące. Cera blada. Przebijają ceglaste wypieki. Ma lat osiemnaście. Wstydliwa wiejska dziewczyna milczy.
Mówi jej matka. Przyprowadziła do zbadania jedynaczkę. Z sześciorga dzieci została już tylko ta jedna. Drży o nią, gdyż w tym mniej więcej wieku gasło każde z jej pięciorga już pochowanych w ziemi. Kładły się kolejno do tego samego łóżka, by więcej nie powstać. Ludzie gadają, że to suchoty „pożerają jej rodzinę“.
Matka skamle o ratunek. Chwyta mnie za ręce, czepia lekarskiego płaszcza. Błaga oczyma. Głos jej załamuje się chwilami i zamienia w skowyt.
Chce ratować córkę, ostatnie jedyne dziecko. Kupuje drogie lekarstwa w aptece. Leczy ją obecnie dr. X i zaczął robić kosztowne zastrzyki podskórne i dożylne.
Badam. W jednym płucu duża jama. Rozpad szerzy się bardzo szybko. Nadżerane strzępiaste ścianki obrywają się i opadając na dno wypełniają jamę w postaci serowaciejącego gęstego płynu. Przy poruszeniach ciałem chlebocze się ciężko i kołysze w jamie złowieszcza zawiesina. W obu płucach wysiane liczne przeważnie świeże nacieki, rozpełzające się po tkance jak iperyt. Miejscami przeświecają rozpoczynające się nowe rozpady.
Cóż mogą pomóc w takim stanie zastrzyki?
Matulo, złożysz do trumny wkrótce i to ostatnie swe dziecko. Nie po możesz, choćbyś sprzedała na żydach ostatnią sukienkę, choćbyś zeszłą z zagonów na żebry, choćby ci serce z żalu pękało, choćbyś z rozpaczy konała.
Zapóźno.
Wiszą w poczekalniach Wydziału Powiatowego i szpitala duże plakaty. Niemo nawołują całe społeczeństwo do zorganizowanej walki z gruźlicą.
Wyblakłymi zszarzałymi plakatami interesują się tylko muchy, a bezszelestny pająk zasnuwa je pracowicie i wytrwale pajęczyną.


Dzień powszedni.

Chory lat trzydzdiestu, na pół przytomny, spuchnięty jak topielec po dłuższym pobycie w wodzie. Potworne obrzęki na całej skórze. Mocz po zagotowaniu ścina się jak jajko na twardo — tyle w nim białka. Pod mikroskopem obraz rozpaczliwy. Badaniem rentgenologicznym stwierdzam rostrzeń serca i przesiąki w jamach surowiczych.
Tak zaniedbane wypadki zapalenia nerek spotkać można obecnie chyba jedynie w głębokich prowincjach Chin i poza miastami w Polsce. Chory jest już jedną nogą no tamtym świecie. Jak tu wyleczyć takiego w ciągu dwu tygodni? No dłuższy pobyt w szpitalu nie może rodzina pozwolić sobie.
Szpital nie ma prawa przetrzymywać chorego wbrew jego woli, a ściślej wbrew jego możliwościom finansowym. Przetrzymanie chorego daje wyniki wręcz odwrotne. Ludność przestaje w ogóle przywozić chorych w obawie przed egzekucją należności za pomocą komornika.
Dwudziestoletni wieśniak przywozi do zbadania rentgenologicznego swego ojca. Oświadcza, że znachor rozpoznał krosty, które obecnie „wywaliły na wontrobe“ i uznał stan za beznadziejny.
Stwierdzam ostre wysiękowe zapalenie opłucnej prawej. Namowa moja do pozostawienia chorego w szpitalu pozostaje bez skutku.
Cały świat zmienił oblicze, ale na polskiej wsi nadal jak przed wojną „chrosty wywalają na wontrube i poratowania na to nima“.
Przychodzi chłop lat sześćdziesięciu. Skierował go felczer, który rozpoznał guz w brzuchu. Chce się upewnić i dowiedzieć, ile czasu może jeszcze pożyć. Ponieważ wiem, że chłopi mają największe zaufanie do rentgenologicznej metody badania i zgłaszają się do „rentgena“ często zupełnie zbytecznie, więc aby nie wydawali niepotrzebnie pieniędzy, badam najpierw ogólnie klinicznie. W danym wypadku stwierdzam:
Z miednicy małej aż do pępka wystercza pod powłokami jamy brzusznej wielki jajowaty guz twardy jak drewno o powierzchni gładkiej. Guz powiększa się od paru lat. Chory oddaje mocz przeważnie kroplami a cza sem małymi porcjami.
Zakładam kateter Mocz wypływa pod silnym ciśnieniem, a guz mięknie stopniowo.
Oznajmiam choremu, że to nie guz ani narośl a potwornie powiększony pęcherz. Wyjaśniam o zbędności dokonywania prześwietlenia i namawiam do pozostania w szpitalu.
Chłop drapie się w głowę. Wyczuwam widzę, że ma zaufanie i chciałby pozostać. Zgadza się na pobyt przez tydzień do dziesięciu dni. Na tyle starczy mu pieniędzy.
Co robić z takim fantom? Na uczciwe leczcie trzeba dłuższego czasu. Chory mieszka w odległości kilkunastu kilometrów, więc o leczeniu ambulatoryjnym nie możę być mowy.
Przywożą do „świetlenia“ kobietę lat czterdziestu. Nie kobietę ale szkielet powleczony cieniutką ziemistą skórą. Przez cienkie jak płótno powłoki zapadniętej jamy brzusznej widać w nadbrzuszu duży kalfiorowaty półksiężycowy guz. Ręką wyczuwam raka wątroby żołądka. Przypadek tak zwany szkolny. Tylko że takich nie spotyka się już w miastach, gdzie są szkoły lekarskie.
Badanie rentgenologiczne zbędne — szkoda męczenia chorej i ich pieniędzy. O operacji w tym stanie nie może być już mowy Naświetlanie i zbyt kosztowne i bezcelowe. Nie mam sumienia namawiać na po zostawienie chorej w szpitalu. Nie ma dla niej ratunku.
Mąż i pociotki kiwają głowami. Dziękują za wyraźne i uczciwe postawienie sprawy. Chora nie jest zdziwiona powrotem do domu. Ona wyczuwa i rozumie, co to jest siła wyższa. Zna swoje obowiązki wobec rodziny i dzieci. Nie myśli nawet o ratowaniu gasnących iskier swego życia za cenę rujnacji schedy. Kiedy ją wynosili i kreśliła krzyż w moim kierunku, było mi ciężko na duszy.
Szpital często nie przyjmuje beznadziejnych przypadków „umrzyków“, którzy tylko powiększają statystykę skonów w szpitalu.
Czy istnieje jakakolwiek dziedzina pracy, gdzie nie byłoby spryciarzy umiejących „robić dobrą statystykę“? Przecież pojęcie dobra jest bardzo względne. Za dobre uważa się zwykle to, czego się pragnie. Władze nadzorcze chcą dobrej statystyki.
Myślę, że gdyby statystyki nie były robione dla władz, to zmniejszyłby się urzędowy optymizm a niektórzy „świetni kierownicy“ okazaliby się tym, czym są w rzeczywistości. I tak stale i ciągle. Gdy przywiozą chorego nie mającego zapewnionej pomocy lekarskiej, to albo w stanie straszliwego zaniedbania albo dogorywającego. Przywożą do szpitala raczej, aby mieć czyste sumienie, że chory przed śmiercią był u lekarza podobnie jak u księdza po ostatnia posługę.
W powiecie (typowo rolniczym) praktykuje 20 lekarzy, ale żaden nie jest przepracowany.
W szpitalu stoi stale część pustkami. Przebywają na leczeniu te nieliczne grupy ludności, które mają zorganizowane lecznictwo. A więc członkowie Kasy Chorych, urzędnicy państwowi i komunalni, nauczycielstwo, straż graniczna, policja, nieco biedoty na koszt gmin i... kryminaliści z więzienia. Była i służba folwarczna, ale zniknęła ze szpitala po wyłączeniu tej grupy ludności z przymusu ubezpieczenia kasowego. Z pośród nieubezpieczonych przebywają w szpitalu tylko przypadki nagłe jak np. poranieni w bijatykach i libacjach, uwięźnięte przepukliny, bolesne ropnie podskórne, niektóre kobiety po zabiegach świadomego macierzyństwa, wykonanych przy pomocy gwoździa lub drutu, a czasem wyrostek robaczkowy lub złamanie kości.
Wśród masy ludności nie posiadającej zorganizowanej pomocy lekarskiej nie istnieje właściwie lecznictwo, a jedynie albo spóźnione ratownictwo, albo jakby tragi-ironiczne potwierdzenie, że ludzie chorują i umierają według zasad wiedzy lekarskiej.
Rozpowszechniono naigrawanie się z umysłowej ciasnoty chłopów dowodzi tylko płycizny i ślepoty samych dowcipnisiów. Mieszczuch zna i ma okazje widzeń, a bez porównania więcej niż wieśniak. Jednak mieszczanin, nawet patentowany inteligent, nie myśli przeważnie samodzielnie — wyręczają go w myśleniu prasa, reklama i propaganda.
Mieszczanin kieruje się do znachora po nowe wrażenia, po dreszczyki wzruszeniowe. Chłop bierze na rozum każdą sprawę; idzie do znachora z dwu powodów. Znachor jest tani i jego leki zwykle bezpłatne, a lekarz drogi i leki apteczne jeszcze droższe. Po drugie zaś na podstawie negatywnych namacalnych wniosków z doświadczenia. — Często lekarz prownicjonalny nie może mu pomóc więcej niż znachor. Cóż może poradzić w wielu wypadkach lekarz nie dysponujący olbrzymią współczesną techniką wyspecjalizowanej medycyny. Czyż może korzystać z konsultacji specjalistów i pomocy skomplikowanych badań pomocniczych. Czyż może zalecić lub dać choremu specjalne zabiegi. Chłop, zresztą jak wszyscy ludzie do niedawna, wierzy przede wszystkim w tajemniczą moc pigułki lub buteleczki z lekiem. Receptę trzeba wydać. Ale cóż pomoże pigułka na rozpadową gruźlicę, na nowotwór, na skomplikowane złamanie itd. itd. W takich przypadkach lekarz nie dysponujący pomocą specjalnych urządzeń i zakładów staje bezradny. Pigułki mogą być nawet pożyteczne ale cóż, kosztują ciężkie pieniądze, a choroba jak była tak i pozostaje.
Wahanie chłopów między znachorem a lekarzem trwać będzie tak długo, dopóki chłopi nie będą korzystać z całej medycyny.
Udostępnienie medycyny zwykłemu śmiertelnikowi, a nie tylko bogaczowi nie jest sprawą koniunktury gospodarczej ale organizacji.
Prawdziwa pełna medycyna jest zbyt kosztowna, by ciężar jej mógł udźwignąć jeden człowiek i to dotknięty chorobą. Szpitale, zakłady, pracownie i nauka nie spadają z nieba. Nie spuszcza manny Pan Bóg dla lekarzy i personelu pomocniczego. Tworzyć i udostępnić medycynę można jedynie za pomocą zbiorowego wysiłku, za pomocą wzajemnej asekuracji.
Dziś tobie, jutro mnie.


Niedowiarek.

Patrzę i nie dowierzam własnym oczom. Pacjent jak tur. Płuco lewe idealnie zdrowe, prawe bez najmniejszej plamki, a poniżej prawego obojczyka jama w płucu wielkości dziesięciozłotówki. Budowa ścian jamy wykazuje powolne szerzenie się rozpadu. Płuco „pruje się“ dokoła jamy. Pierwszy raz widzę podobny przypadek, aby pierwotne jedyne ognisko rozpadało się i nie powodowało wysiewów w inne części płuc. Mam naukowe szczęście zobaczenia klasycznie prostego i przejrzystego obrazu pierwszego stadium gruźlicy płuc.
Chory ma szczęście. — Zgłosił się o tyle w porę, że bezzwłoczne leczenie uchroni go przed grożącym lada chwila wysiewem nowych ognisk, a sama jama winna dać się zagoić dość szybko.
Zadumę mą przerywa pacjent potokiem wymowy.
— Czy Pan Doktór znalazł co u mnie? Ja jestem zupełnie zdrów. Doktór N. skierował mnie do rentgena całkiem niepotrzebnie. Nie miałem w ogóle zamiaru przychodzić. Przyszedłem z ciekawości. Chciałem przekonać się, czy to prawda, jak mi powiedziano przez telefon, że nie będę czekać. Ale już do doktora N. nie pójdę. Szkoda czasu.
— Pan pluje?
— Tak. Ale co to ma do rzeczy. Pluję. Każdy pluje, jak się przeziębi.
— Proszę pana, nie jest pan zdrów. Radzę nie lekceważyć swego stanu. Może się pan wyleczyć względnie szybko, jeśli zaufa pan swemu lekarzowi i zastosuje się do jego zleceń. Radzę nie zwlekać, gdyż zwłoka będzie pana dużo kosztować.
— Zawracanie głowy. Robi pan Doktór ze mnie wariata. Jestem zdrów, a do Ubezpieczalni nie mam żadnego zaufania. Tu zawsze robią chorych zdrowymi, a zdrowych chorymi. Nie myślę mieć nic wspólnego z Ubezpieczalnię ani jej lekarzami.
— Pytał pan, więc wyjawiłem swój pogląd. Nie narzucam go. Jest pan dorosły i odpowiedzialny za siebie i za swe słowa. Jeśli lekceważy pan siebie, nie będę i ja rozpaczał, gdy będzie pan umierał, może mi pan wierzyć. Zdążyłem zauważyć, że jest pan więcej niż arogancki, a mniej niż rozsądny. Jeśli przyszedł pan tu jedynie w tym celu, aby wygłaszać niegrzeczności, to proszę, by zamknął pan drzwi z tamtej strony.
Pacjent nie wyrzekł ani słowa i speszony opuścił gabinet. Byłem obruszony jego prostactwem i jednocześnie rozbrojony jego ślepym zacietrzewieniem. Gadatliwość i podniecenie jego kazały mi przypuszczać, że podświadomie wyczuwa, że jest chory i powiedzenie moje o śmierci zapewne będzie punktem zwrotnym w jego stosunku do samego siebie.
Zapomniałem o nim.
Nieco później niż pół roku potem, wyłania się z kabiny w mroku pracowni jakaś obfita sylwetka mężczyzny i zwraca do mnie.
— Ja bardzo przepraszam pana doktora. Nie wiem czy pan doktór pamięta mnie, ale chyba tak, bo zachowywałem się wystarczająco niegrzecznie. Byłem tu w takim miesiącu. Nie miałem zaufania do Ubezpieczalni. Nagadałem głupstw. Ale jak mi pan doktór powiedział, że mogę umrzeć to zastanowiłem się. Poszedłem do prywatnego lekarza i prywatnego rentgena. Wydałem niepotrzebnie huk pieniędzy, aby przekonać się, że jestem niemądry. Ubezpieczalnia wysłała mnie natychmiast do sanatorium. Przybyłem na wadze dziesięć kilo. Powiedzieli mi, że jestem już zdrów. Prosiłem o skierowanie specjalnie do pana doktora z prośbą o zbadanie obecnego mego stanu. Bardzo przepraszam i serdecznie dziękuję.
Radość moja z nawrócenia „grzesznika“ była tym większa, że pomimo najskrupulatniejszego badania nie znalazłem nawet śladu po jamie. Był zupełnie wyleczony.
Badałem tego pacjenta raz jeszcze po jakimś roku. Płuca bez śladu zmian. Sam pacjent chwalił się, że przestrzega pedantycznie higieny życia i zachowuje wdzięczność dla Ubezpieczalni.



Prawo serii.

Gęste mroki pracowni rozprasza nieśmiało czerwona lampa. Panna Krystyna wprowadza do kabin pacjentki i wyprowadza ubrane już po badaniu. Praca idzie równo i składnie. Chodzę jak wahadło między ekranem, przy którym badam i między stołem, przy którym notuję. Z przewodów wysokiego napięcia spływa ostra woń wytwarzających się związków azotowych i ozonu. Zagęszcza się zapach nie zawsze domytych ciał i perfum przeważnie mdłych, taniutkich. Dusznawo. Ciąży coraz silniej ołowiany fartuch. Odruchy wzmagają się, zmysły zaostrzają. Ogarnia podrażnienie, niecierpliwość i podniecenie.
Z jednej z kabin zalatuje falami przykry zaduch. Może to tylko moja halucynacja, spowodowana podrażnieniem węchowym? W sąsiedniej kabinie nerwowy kaszel i kichanie. Z podejrzanej kabiny wyłaniają się rozlane kształty obnażonej do pasa niewiasty.
Przywykłem do różnorodnych „donosów“. Nos udziela mi dość często rzeczowych wiadomości o pacjencie, o stanie jego uzębienia, niestrawności, rodzaju żywienia, a nawet o wysokości temperatury. Zapachy kleju, farb, wapna, mąki, tłuszczów zwierzęcych, garbników, różnych rodzajów skór itd. itd. mówią kategorycznie o zawodzie badanego. Włosy i wełniane odzienie kobiet informują o rodzaju pitraszonych potraw. Zwierzchnie odzienie powiadamia o warunkach mieszkaniowych — jedno czy wielo izbowe, suche czy wilgotne.
Na donosy tego rodzaju nie protestuję, są przecież czymś naturalnym, choć nie koniecznym. W danym jednak wypadku stężenie, ciężar gatunkowy i odrażający charakter „donosu“ sygnalizował mi nieomylnie zbliżanie się wyjątkowego brudasa i niechluja. Biło smrodem śmietnika. Uczułem mdłości i zacząłem cofać się do okna. Panna Krystyna wetknąwszy nos w chusteczkę uskoczyła do kabiny technicznej. Zabezpieczywszy sobie dopływ powietrza przez otwarcie okna, zażądałem od pacjentki w sposób stanowczy, by ubrała się spowrotem i nie śmiała zgłaszać się do badania dopóki nie umyje się i nie zmieni bielizny. Babsztyl oponuje. Powtórzyłem żądane w sposób kategoryczny, jakkolwiek była to osoba z pod Warszawy, (ale nie ze sfery specjalnie biednej). W czasie wietrzenia gabinetu zjawia się jej dorosły syn. Płynie powódź pretensji pomieszanych z odorem gorzały. Grozi. Obiecuje złożenie skargi na mnie. Oświadczyłem, że będzie to najmądrzejsze postąpienie jego.
Wietrzenie gabinetu. Rozadaptowanie wzroku. Strata około dwudziestu minut wyliczonego czasu. Wytracenie z równowagi psychicznej. Parę osób czeka.
Ledwie wznowiłem pracę, gdy znów czuję smród zalatający z tej samej kabiny. Przykry odór dziwnie ostry, męczący, irytujący a o charakterze zupełnie mi nieznanym i wyjątkowo obrzydliwy. Prawo serii, myślę sobie, i z pasją już zaczynam wypraszać śmierdziela. Rozbraja mnie łagodny głos przepraszający i wyjaśniający, że jest to zapach zawodowy inżyniera pracującego w jednej z fabryk chemicznych. Pacjent przyszedł wprost z pracy.
Bądź tu mądrym.
Gabinet wietrzyliśmy po raz drugi.


Jałowa praca.

— Czy pani ma synka?
— Nie. Córeczkę.
— A czy zauważyła pani, by ktoś z naszego zakładu jąkał się?
— Nie, ale czemu pan doktór pyta o to?
— Hm. Myślałem że pani jest bohaterką pewnej przygody.
— A jakiej przygody?
— Jakaś pani podchodziła co parę minut do okienka na stacji kolejowej i ponawiała jedno i to samo pytanie: O której odchodzi pociąg do Warszawy? Kiedy kasjer zirytował się powtarzaniem jednobrzmiącej odpowiedzi — Szszszósta dwdwdwaadzieścia, — pani ta wyjaśniła, iż pragnęła sprawić przyjemność swemu synkowi, któremu podobało się jąkanie pana kasjera.
— Ach. Więc dostaję do zrozumienia, że zbyt często przychodzę do badania?
— W ciągu sześciu tygodni była pani obecnie badana dopiero po raz ósmy. Czterokrotnie przeze mnie, trzykrotnie przez doktora L. i raz przez doktora R. Siedem prześwietleń i trzy zdjęcia. Stale badanie klatki piersiowej i za każdym razem nic nie znaleźliśmy.
— Nie przychodzę dla przyjemności, ale na skutek skierowania przez lekarza.
Ale za każdym razem przez innego i to w takim tempie, że orzeczenia nasze nie mogą nadążyć za pani wizytami. Zgłaszając się do następnego lekarza, nie powiadamia go pani, że już była u innego i że badanie rentgenologiczne było przeprowadzane.
— Mój mąż płaci tyle lat tak duże składki ubezpieczeniowe, z czego nie mamy żadnej korzyści, a jak chcę być dokładnie zbadana, to spotykają mnie afront. Nie omieszkam zrobić z tego użytku.
— Nie odmówiłem pani badania i muszę honorować przekazy zgłaszane co dzień, ale uważam za swój obowiązek przestrzec panią, że rentgen to nie lampa kwarcowa i nadużywanie tych gromieni nie jest obojętne dla organizmu.
Wróciłem do swego stolika, a pacjentka w zagniewaniu opuściło pracownię.
Zwróciła się z zażaleniem na mnie.
Nie należy do przyjemności „pogawędka“ tego rodzaju z pacjentem. Spowodowałem ją z całą świadomością przykrości jaką sprawi tej pani i mnie. Był to odruch samoobrony. Nie chodziło mi specjalnie o niepotrzebne koszty zużytych filmów i obciążania Zakładu zbędną pracą. Nie chodziło mi nawet o powodowanie przez osoby tego rodzaju natłoku i zmuszanie do czekania osób na prawdę chorych, które nie posiadają tupetu i sprytu. Chciałem przeciwstawić się szkodliwym wpływom na mą psychikę bezcelowej pracy. Pacjenci tego rodzaju wszczepiają w duszę lekarza lekceważenie osoby chorego i własnej pracy. Masowość występowania tego zjawiska zniewala i przyzwyczaja do metody pracy aby zbyć. Zanika czujność. Zatraca się moralny nakaz dokładności badania. Nic tak nie zniechęca do ładnej pracy, jak świadomość, że praca jest lekceważona i zbędna. Jest to prawo każdej duszy ludzkiej, a więc i lekarskiej.
Przykrość, jaką wyrządziłem pacjentce nie miała racji o tyle, że spacerowanie nie było jej wynalazkiem ani własnością. Był to styl ogólnie obowiązujący. Chyba piąta część co najmniej wszystkich badań należała do tego rodzaju. Zachodziły tylko różnice w metodach zgłaszania się. Więc jedni przychodzili regularnie raz na miesiąc, inni parokrotnie w ciągu bardzo krótkiego czasu, po czym przerwa i znów seria jak z karabinu maszynowego. A najczęściej bezsensowne zgłaszanie się bez specjalnej metody. Przytłaczający odsetek tego rodzaju przypadków to kobiety. Mężczyźni kierują się bardziej logiką no i brakiem czasu. Mężczyźni zbyt często zgłaszają się do lekarza zbyt późno, gdy zmiany w organizmie są już groźne.
Bywa i tak, że pierwsze badanie nic nie wykazuje a następne po pewnym czasie ujawnia proces chorobowy. Jest to zupełnie zrozumiałe. Jeśli pacjent zgłasza się poraz drugi skierowany przez tego samego lekarza, wówczas czujność moja zaostrza się. Przychodzenie ze skierowaniami stale od innego lekarza wskazuje mi coś w rodzaju histerii chorego. Histeria jest, co prawda, także chorobą, ale niestety rentgen nie ma tu prawie nic do powiedzenia.
Szczególnie niesmaczne wrażenie wywierają chorzy, którzy zgłaszają się od razu z dwoma przekazami od dwu lekarzy. Patrzę na takie postępowanie nie tylko jak na nieprzyzwoitość, ale jak na głupotę, która się mści na chorym. Każdy lekarz ma swoisty sposób traktowania pacjenta i właściwą sobie metodę psychicznego prowadzenia go. Laik nigdy nie może ocenić w trakcie leczenia, który lekarz jest lepszy. Nieufność, wywodząca się z geszefciarskiego sposobu myślenia chorego, kończy się zwykle histerią.
Obserwowałem wiele razy zgubne następstwa wędrówek od lekarza do lekarza. Zgłasza się chory, u którego stwierdzam poważne zmiany, wymagające długiego cierpliwego leczenia. Chory nie widząc natychmiastowego wyniku i poprawy, udaje się do innego lekarza. Ten zaczyna badanie i obserwację od początku. Chory zjawia się ponownie u mnie. Stwierdzam pogorszenie. Stan samopoczucia nie zawsze jest jednoznaczny ze stanem zmian w organiźmie. Spostrzegałem przypadki wprost tragiczne. Chory zmieniając lekarzy marnował czas i własne nerwy — jedynych swych sprzymierzeńców. Pogoń za cudotwórcą czy za błyskotliwością przypominała ucieczkę przed własnym cieniem w objęcia śmierci.


Najmilsi pacjenci.

Najmilszą i świadomie wyróżnianą przeze mnie kategorią pacjentów są dzieci. Przyjmuję ich w mych godzinach badań od jednego do kilkunaściorga dziennie. Od kilkotygodniowych do kawalerów i panienek. Staram się zawsze czynić im honory. Przyjmuję najpierw poza kolejnością. Dorośli krzywią się nieraz na okazywanie takich względów. Nie zawsze mam możność i czas wyjaśniać motywy tego wyróżniania. Ale pocieszam się, że przecież wszyscy nie zawsze rozumiemy logikę wydarzeń, które obserwujemy, lub w których uczestniczymy. Dziecko jest jak gąbka: wchłania w siebie wszystko i potrzebne i szkodliwe. Choć mamy własną olbrzymią higieniczną poczekalnię, jednak wolę dmuchać na zimne i nie narażać dziecka na czekanie wśród dorosłych. Dziecko jest bardziej wrażliwe niż dorosły i, jako bardziej ruchliwe, denerwuje się czekaniem bardziej niż dorosły. Rzadko które potrafi opanować nudę czekania i zaczyna płakać. Rozpocznie bek jedno, to natychmiast przez sympatię drze się całe towarzystwo. Zapłakane, gdy wejdzie do mroku pracowni, wpada w przerażenie — umęczy siebie, matkę, laborantkę i mnie. Każde dziecko dozna jeszcze w życiu dość goryczy, gdy dorośnie, więc unikajmy wyświadczania mu przykrości, których można zaoszczędzić bez szkody psychicznej.
Dzieci mają różny sposób bycia i zachowania się.
Najmilsze to te, które wychowują się wśród licznego rodzeństwa. Cechuje je karność i opanowanie, a często grzeczność i uprzejmość. Są to dzieci uspołecznione i towarzyskie. Badanie idzie gładko i sprawnie.
Druga kategoria to rozpieszczone i rozkapryszone jedynaki. Trzeba umieć z nimi dyplomatyzować lub stoczyć walkę psychiczną. Gdy to zawodzi, wówczas wymierzony przez matkę klaps staje się pomostem do zgody i porozumienia. Ta kategoria dzieci posiada zazwyczaj wiele wdzięku dzieci zrodzonych z miłości.
Wyjątkowo wyodrębniającą się grupą są dzieci żydowskie. Wszystkie omal bez wyjątku strachliwe, nerwowe, wrzaskliwe, gwałtowne, despotyczne i rozkapryszone do histerii. Tyranizują swych ślepo zakochanych i do obrzydliwości uległych im rodziców. Przynajmniej co drugie obsika. Nie do rzadkości należy zostawianie brzydkiej wizytówki przez bardziej niesfornego bachora.
Dość oryginalnie zachowuje się liczna grupa nazwana przeze mnie „pożraczami metalu“ dzieci, które połknęły zabawkę albo monetę. Zjawia się taki berbeć i zachowuje z całą powagą, jakby chciał demonstracyjnie wykazać pogardę dla monet. Wy starsi niepokójcie się, a ja mam pieniążek gdzieś.
Moi mali pacjenci rzadko kiedy zjawiają się w ciężkim stanie choroby. Takich obsługują inne organy Ubezpieczalni. Moja praca jako rentgeneloga to przeważnie rola detektywa choroby. Wyszukuję ogniska ukrywające się przed klinicystą, kontroluję czy stany zapalne rozeszły się, lub jak się goją i w jaki sposób zabliźniają. Pomagam klinicystom w kontroli zdrowotności, a zwłaszcza tych, które mają jechać na kolonie, aby przypadkiem które nie zawlokło tam ogniska niebezpiecznego dla innych.
Szczególnie cieszy moje sumienie lekarskie coraz częstsze zjawianie się do badania całych rodzin. Gdy internista „złapie“ jednego osobnika gruźliczego, przysyła do kontroli całą rodzinę. Walka z gruźlicą weszła na właściwe tory. Ludzi niebezpiecznych dla otoczenia izoluje się, by nie zakażali innych a świeże przypadki od razu leczy.
Jest to kopalnia ciekawych spostrzeżeń. Dzieci jednej rodziny, żyjące w jednakowych warunkach i, zdawać by się musiało o jednakowych wartościach organizmów, a jednak prawie każde inaczej przechodzi zakażenie. Niektóre wprost lubują się w przekornym ukrywaniu ogniska, którego obecności nie chcą zdradzić objawami.
Z lękiem podchodzę do noworodków. Reagują one na zakażenie w sposób piorunujący. Nie zapomnę nigdy strasznego obrazu jamy obejmującej cały dolny płat lewy, a więc pół płuca u niemowlęcia paromiesięcznego.
Z wielką radością stwierdzam coraz częstsze przysyłanie do badania nianiek i bon. Nie do mnie należy udzielanie wiadomości matkom, dopytującym się czy można bezpiecznie zatrudniać przy dziecku daną osobę. Ale fakt, że matki poczynają rozumieć niebezpieczeństwo jest znamienny i pocieszający. Wzdycham jednak do czasu, gdy każdy człowiek będzie posiadał swoją hipoteczną książeczkę zdrowia, gdy praca nasza przestanie być noszeniem wody w koszyku, kiedy społeczeństwo zapewni we własnym interesie izolację wszystkich chorych niebezpiecznych dla otoczenia.
Czyż można marzyć o zwalczaniu gruźlicy za pomocą walki z nią jedynie wśród małej części ludności, która ma zapewniona pomoc lecznicza i materialną? Zakażenia są rozsiewane przede wszystkim przez te rzesze, które pozostawione są samym sobie.


Ustawa i paragraf.

Letni wieczór. Most.
Przy balustradzie samotna dziewczyna. Patrzy w odmęty wody. Nurt rzeki szemrze tajemniczo i lśni zimno, złowrogo. Rozbłysły latarnie.
Po moście kroczy on, zwykły żyjący śmiertelnik. Ma lat dwadzieścia osiem i zawód ślusarza fabrycznego. Zaintrygował go bezruch samotnej dziewczyny, a może po prostu tylko jej odwrotna strona medalu. Nawiązał rozmowę. Umie mówić. Poszli na bulwary. Umie przekonywać. Spędzili czas w mrocznym zakamarku wybrzeża.
Po tygodniu poczuł, że jest chory. Przyszedł natychmiast do Ubezpieczalni. Rozpoznany ostry tryper. Bohater wścieka się ze złości i postanowił znaleźć sprawiedliwość.
Po paru dniach odnalazł dziewczynę, oddał w ręce policji i wytoczył sprawę karno-sądową.
Dochodzenie śledcze.
Dziewczyna przyjezdna ze wsi. Przebywa w Warszawie od półtora roku. W żadnym wydziale policji nie notowana. Mieszka kątem na Starym Mieście. Wywiady w środowisku i u dozorcy pochlebne. Nierządu nie uprawia. Chodzi po praniach. Zarobkuje doraźnie i nędznie. Stałej pracy nie ma.
Sama nie zaprzecza, jak spędziła z nim czas w ciemnym zakamarku. Nie uważa się za chorą. Przecież kobiety miewają drobne dolegliwości. U lekarza w ogóle nigdy nie była. Gdzie jej myśleć o wydawaniu pieniędzy na lekarza z takim głupstwem, kiedy ona niezawsze ma na opłacenie kąta i na chleb. W ostatnich dniach nie zarobkowała. Była straszliwie głodna. Czuła się nieszczęśliwa.
On ją nakłonił — dał bułkę z masłem. Nie zaprzecza, że istotnie wręczył jej trzydzieści groszy.
On?... jest pod opieką lekarza i po tygodniach wróci do radości życia. Ona?... we władzy prokuratora, policji i pójdzie do kryminału.
W społeczeństwie muszą istnieć i obowiązywać prawa i ustawy. Jego ochrania prawodawstwo sądowe i ustawa o ubezpieczeniu społecznym. Ona podlega tylko kodeksowi sądowemu.


Lekarz z przedmieścia.

Oczy zawsze wesołe i lekki stały grymas wargi podkreślały uśmiech nie schodzący z tej twarzy. Zawsze żywy, uczynny i pogodny. Takim go znałem na Uniwersytecie i takim widywałem w ciągu szeregu lat po dyplomie.
Wiedziałem, iż obecnie pracuje jako lekarz domowy Ubezpieczalni na rejonie podstołecznym. Przysyłał do Zakładu swych pacjentów do konsultacji.
Spotkaliśmy się przypadkowo w niedzielę i zostałem uderzony zmianą jego wyglądu i samopoczucia. Lekko pochylony, oczy znużone, fałdy nosowe pogłębione, rękoma nie rozprawia jak dawniej, a wykonywa od czasu do czasu ociężały gest rezygnacji.
Pytam czy chory.
Oświadcza, że zdycha.
Czemu?
Warunki pracy zatruwają życie. Pacjenci nie liczą się zupełnie z ustalonymi godzinami przyjęć ani z porą doby. Zgłaszają się kiedy im się żywnie podoba. Niektórzy przychodzą po pijanemu. Na uwagę żony lub służącej, iż zgłaszają się o niewłaściwym porze odpowiadają stekiem wymyślań, wyzwisk i wyliczaniem rodowodów, odgrażają się. Pomocnice domowe nie chcą u mnie pracować. Wzywać policji i nie lubię i nie chcę. Protokół policyjny nie zmieni ludzi, a tylko wnosi zadrażnienia i daje żer łowcom sensacji i skandali. Wolę zdobyć mir i zaufanie pacjentów choćby za cenę największego przepracowania i cierpliwości niż zostać bohaterem brukowców. Ubezpieczeni nadużywają mej pracy w sposób przykry i uciążliwy. W minionym tygodniu musiałem odbyć w ciągu jednej nocy trzykrotną wędrówkę po wertepach do jednego babsztyla, któremu dolegała najzwyczajniejsza niestrawność po libacji. Gdyby ci ludzie nie byli ubezpieczeni i musieli płacić za każde wezwanie i każdą poradę, to ilość mej pracy spadłaby do paru procent. Najokrutniejszy władca i despota, utrzymujący lekarza dla swojej tylko osoby, nie nadużywałby go tak jak wielu ubezpieczonych. Sądzą oni, że lekarz został oddany dla zaspakajania ich widzimisię.
Żalił się dalej kolega na swój stan takiego przemęczenia i niewyspania, że nie ma ani chęci ani sił na jakąkolwiek rozrywkę ani nie ma możności zajrzenia do książki.
Sądząc po swoim wyczerpaniu, uważa za niemożliwość wytrzymania dłużej takiej orki. Cóż będzie w takim razie, gdy obecnie zatrudnieni lekarze przekroczą swój wiek największej wydolności i stanu sił.
Ma mglistą nadzieję, że zmniejszą ilość przydzielonych mu ubezpieczonych, ale sprawa o tyle trudna, że podobny stan istnieje na wielu obwodach.
Znałem niezwykłą pracowitość kolegi i jego uczynność, wiem, że zależy mu na pracy i nie mam żadnych podstaw do podejrzewania go o jakiekolwiek przejaskrawienie stanu.


Przykra rola.

Czas jest jakoby najlepszym lekarzem chorej duszy. Jednak czekanie należy niewątpliwie do najbardziej dokuczliwych i rozpowszechnionych plag życia. Czekanie to zależność od innego człowieka, od jego woli i pracy. W życiu gromadnym a szczególnie zorganizowanym czy też cywilizowanym nie ma ludzi niezależnych. Denerwuje się potentat finansowy w oczekiwaniu wiadomości z giełdy, niecierpliwi wódz w oczekiwaniu meldunków z linii. Życie każdego człowieka, nędzarza czy władcy, mędrcy czy durnia, od kolebki do trumny zatruwane jest jadem czekania. Jeszcze pół biedy z oczekiwaniem na przykład na pociąg lub rozpoczęcie seansu kinowego, gdyż od nas zależy w znacznej mierze wyznaczenie sobie czasu czekania. Ale już do szaleństwa lub czarnej melancholii doprowadzić może wyczekiwanie w specjalnie przygotowanych mordowniach cierpliwości — w poczekalniach urzędów i osób choćby najbardziej miłych. Siedzisz cywilizowany człowiecze pode drzwiami jak cerber u wrót piekieł. Wiesz kiedyś rozpoczął czekanie, lecz nie masz pojęcia kiedy je skończysz. Nawet gdy nieme i obojętne drzwi rozchylą się specjalnie dla ciebie, goni i prześladuje czekanie innych wołających w milczeniu, byś wychodził co prędzej. Istnieje jakaś humoreska przemawiająca prawdą życiową, w której bohater uwalnia się od udręki czekania za pomocą samobójstwa, ale nawet po śmierci musi czekać na sędziego śledczego.
Należę do wrogów czekania i staram się tak organizować swą pracę, by nie narażać nikogo na próbę cierpliwości.
Dziś, zresztą jak co dzień, ma zgłosić się pierwsza osoba do badania o godzinie ósmej. Zjawiam się w gabinecie dwadzieścia przed ósmą. Nastawiam aparaty i zmniejszając stopniowo siłę światła, przyzwyczajam wzrok do ciemności. Godzina ósma. Mija 5, 10, 15, 20 minut, a o pacjentce ani słychu ani dychu. Posyłam Olka, by dowiedział się, czemu pacjentka nie przyszła i aby uprzedził, że dziś nie będzie już badana. Trudno, nie mogę przecież przez jedną grajdołę wywracać kolejności badań rozłożonych na cały dzień, narażać na czekanie wszystkie następne osoby i wykolejać ich dzień sanatoryjny. Pracować na łapu capu nie lubię i nie chcę.
Po paru minutach wraca Olek i opowiada z oburzeniem, że pacjentka siedzi u siebie w pokoju, a zaproszenie do badania leży ostentacyjnie na stoliku przy jej łóżku. Skomunikowałem się z pielęgniarką.
Nazajutrz punkt ósma przychodzi pacjentka. Prześwietlenie orientacyjne nasuwa mi podejrzenie wypełnienia żołądka.
— Czy Pani jadła coś lub piła?
— Owszem, śniadanie.
— Ależ była Pani proszona i powiadamiana ustnie i na piśmie, że trzeba zjawić się naczczo.
— No tak, ale byłam głodna i nie przypuszczałam, że to ważne.
Widzę w półmroku jak Olek uśmiecha się jak z półgłówka. Podejrzewam kawał. Osoba zbyt inteligentna, a robi z siebie naiwną. W tonacji głosu wyczuwam fałsz.
Trzeciego dnia pacjentka specjalnie pilnowana zjawia się w towarzystwie pielęgniarki punktualnie i naczczo. Ledwie rozpocząłem badanie, osoba udaje zemdlenie. Nie mam już żadnej wątpliwości, że chodzi tu o chęć uchylenia się od badania. Wyrażam swoje współczucie dla tak ciężkiego stanu zdrowia, który uniemożliwia badanie. Spostrzegam w oczach pacjentki skrywany błysk zadowolenia i tryumfu.
Co u licha, myślę, histeria czy podstęp, chęć wystrychnięcia mnie na dudka?
Opowiadam całą przygodę koledze B., pod którego opieką leczniczą jest ta pani. Kolega B. słucha jak zwykle z całą powagą, lecz chwytam na jego twarzy subtelny półuśmiech mędrca cygańskiego i od czasu do czasu żywe mignięcie bystrych spostrzegawczych oczu. Zwierzam się, że nie potrafię zrozumieć motywów takiego postępowania. Kolega B. rozjaśnił swe pełne oblicze jeszcze pełniejszym uśmiechem i wyjaśnił, że jest to przedstawicielka tej grupy rencistów, którzy bronią się „rękoma i nogami“ przed poprawą stanu swego zdrowia w obawie utracenia lub zmniejszenia wypłacanej im renty. Opowiedział przy okazji parę podobnych kawałów, lecz bardziej wyrafinowanych. Pocieszył, że natknę się jeszcze na podobne typy.
W pierwszej chwili zamierzałem analizować, czy przypadki takie dowodzą ciężkiej histerii czy też należą do oszustwa pospolitego. W następnej jednak chwili machnąłem ręką. Niechaj się nad tym głowi administracja, psychiatrzy i kryminolodzy. Ale czy taka pani będzie wyrzekać na bezskuteczność lecznictwa?
W duszy pozostał mi przykry osad niesmaku. Czyż można bez obawy narażenia się na podstęp i śmieszność podchodzić do ludzi z sercem i zaufaniem? Zbyt ciężko łączyć rolę lekarza z funkcją sędziego śledczego lub prokuratora.
Całe szczęście, że była to jedyna przykrość, jakiej doświadczyłem od pacjentów w czasie mej półrocznej pracy w Excelsiorze.
Znam z opowiadania historię raczej zabawną, jaka miała miejsce w tym czasie.
W nocy koło godziny drugiej dzwoni na służącą pacjentka i każe zawezwać dyżurną pielęgniarkę. Ponieważ w sanatorium nie ma ciężko chorych w sensie niebezpiecznie chorych, więc dyżurna pielęgniarka śpi. Zaniepokojona siostra zjawia się pospiesznie w pokoju chorej.
Proszę Siostry, nie wiem dlaczego, ale nie mogę jakoś zasnąć i z nudów rozmyślam sobie. Już od dwu dni nie miałam wypróżnienia. Jak Siostra myśli, czy nie warto by jutro zrobić lewatywy?
Siostra M. ma bardzo wyraziste spojrzenie.


List.
WIELCE SZANOWNY PANIE DOKTORZE!

Ubezpieczalnia Społeczna wydała mi przekaz na leczenie się w lipca w Sanatorium Excelsior w Iwoniczu.
Jestem wdową i mam reumatyzm, które to dolegliwości dokuczają mi mocno i przeszkadzają w pisaniu na maszynie, jestem więc uszczęśliwiona przyznaną kuracją. Przykroby mi jednak było, gdybym ja leczyła się, a Ciocia moja, która mnie wychowała i obecnie prowadzi nasze gospodarstwo i ma te same bóle reumatyczne — nie mogła też się leczyć, gdyż nie jest ubezpieczona, a ja nie mogę leczyć Cioci prywatnie. Mamy małe wymagania i chętnie podzielę się z Ciocią pokojem i połową moich posiłków, jak również odstąpię połowę zabiegów i kąpieli. Chciałabym wywdzięczyć się Cioci za jej dobre serce i trud wychowania mnie. Proszę więc bardzo o uwzględnienie mojej prośby, gdyż inaczej musiałabym zrezygnować z kuracji.
Z córeczką moją 4-letnią Basią nie rozłączałam się nigdy. Jest grzeczna, cicha i nie będzie nikomu przeszkadzać.
Chciałabym jeszcze zapytać, czy mogą przywieźć ze sobą naszego Ciapusia. Choć to kundel, ale strasznie kochana psina i wszyscy napewno bardzo go polubią. Nie mogę zostawić go u obcych ludzi — to taki nasz przyjaciel domu.
W oczekiwaniu łaskawej odpowiedzi pozostaję z szacunkiem

N. N.

Jak zareagowała pacjentka na urzędowa odpowiedź dyrektora Sanatorium i czy zrezygnowała z przyjazdu — nie wiem, gdyż w tym czasie przestałem ordynować w Excelsiorze.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Czesław Gawarecki.