Wspomnienia i refleksje

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Szamota
Tytuł Wspomnienia i refleksje
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Dr. Tadeusz Szamota.

Wspomnienia i refleksje.

Pracę moją w warszawskiej Kasie Chorych rozpocząłem w listopadzie 1926 r. Byłem wówczas asystentem Szpitala Dzieciątka Jezus w Warszawie. Kilku moich kolegów szpitalnych pracowało w Kasie od paru lat, dorabiając sobie do skromnych poborów asystenckich. Postanowiłem pójść w ich ślady, rozpocząłem nawet starania — ale bez skutku. Dopiero z chwilą wybuchu epidemii grypy — otrzymałem telefoniczne wezwanie od sekretarza dzielnicy i tegoż dnia objąłem obowiązki zastępcy rejonowego lekarza na Woli.
Od kolegów, pracujących już w Kasie Chorych i otrzaskanych z warunkami tej pracy, zebrałem wszelkie rady i wskazówki. Ponotowałem sobie recepty, pozostające w zgodzie z oficjalnym lekospisem, który zobaczyłem dopiero w kilka miesięcy później, dowiedziałem się o uprawnieniach chorych, o zakresie pracy lekarza. Codziennie po pracy na oddziale jak najszybciej zjadałem obiad i, używając wszelkich środków lokomocji, pędziłem do dzielnicy. Różne były przyczyny tego pośpiechu — najważniejszą jednak z nich była możliwość wybrania sobie adresów. W okresie nawału wezwań do domu — lekarze rejonowi etatowi wybierali sobie 10 adresów najwygodniejszych, reszta pozostawała na pastwę zastępców, do których grona się zaliczałem. Ostatni w kolejce nie tylko nie mógł się do 10 wizyt doliczyć — ale dostawał adresy chorych, zamieszkałych na różnych ulicach, oddalonych od siebie o całe wprost kilometry drogi, kończył więc pracę późno, czując ją dobrze w kościach.
Zwykle tak mi się składało, że brałem dodatkowe wizyty co najwyżej z trzech rejonów. Zaczynałem pracę na końcu ulicy Wolskiej i załatwiając chorych po drodze, wracałem do domu ulicami Prądzyńskiego, Bema, Kolejową do Towarowej. Na tyłach Szpitala Starozakonnego były małe uliczki: Wesoła, Sławińska i Zwrotnicza — tam miałem zwykle najwięcej wizyt, tam „grasowałem“ najczęściej i stopniowo stałem się dla mieszkańców tych uliczek ich stałym „domowym“ lekarzem. Nie było wówczas jeszcze podziału na pediatrów i internistów — wypadki więc dwóch a nawet pięciu wizyt w jednym mieszkaniu nie były tak bardzo rzadkie.




Małe, conajwyżej jednopiętrowe drewniane domki. Mieszkania jednoizbowe. Uliczki niebrukowane, bez chodników, pokryte na całej szerokości wszystkim, co normalnie mieszkańcy wyrzucają do śmietników, a co z braku tych śmietników wyrzucali przed dom. Wieczorami w świetle dwóch słabo tlejących latarń opalizowało błoto lub skrzył się kopny śnieg. Schody, powyginane najbardziej fantastycznie, wiecznie i na różne tony skrzypiące, pokryte bywały w porze moich wizyt gromadą dzieci; starsze z nich aranżowały zabawy, młodsze okutane troskliwie w wełniane szale, krzyżujące się na piersiach i związane ztyłu — wodziły jedynie wokoło rozbawionymi oczami. Ta dzieciarnia za pierwszą bytnością lekarza otaczała go ciekawie, wskazywała usłużnie drzwi mieszkania, podprowadzała pod nie, pukała i anonsowała: „Pani Kowalska, przyszedł nowy pan doktór“. Za drugą bytnością byłem już witany chóralnym „dobrywieczór“, dzieciaki zabiegały mi na ulicy drogę, żeby złożyć możliwie najgłębszy i najefektowniejszy ukłon, zastępowały usłużnie wszelkie nieistniejące tabliczki numerów mieszkań i ciemne ledwie widoczne latarnie przy bramach. Oznaki obawy przed lekarzem obserwowałem jedynie wśród młodszej generacji, która liczyła się jeszcze z groźbą matek: „Czekaj, przyjdzie doktór i bańki ci postawi“. Z chwilą osiągnięcia wieku, pozwalającego zimą spędzać czas na schodach, a latem na ulicy czy podwórku, dzieciak przestawał się bać lekarza, stawał się jego dobrym znajomym, służył mu za cicerone. W okresie zimy najwięcej wezwań było do dzieci. Zapalenia oskrzeli panowały tam stale, jak nie Joasia to Franuś czy Jadzia leżały zkolei w łóżku. Z izby przy wejściu uderzał zaduch złożony z zapachów prania, kopcącego piecyka, zsypanych pod łóżkiem stęchłych ziemniaków i suszących się pieluch najmłodszej latorośli. Nawiązanie stosunku wzajemnego zaufania z ludnością tych uliczek nie było rzeczą trudną. Byli mi wdzięczni za opiekę nad ich zdrowiem i przyjazny stosunek do ich pociech, spełniali wszelkie zalecenia, nie domagali się niczego więcej ponad przepisane leki, zabiegi czy skierowania, nigdy nie narzekali na instytucję, nigdy nie witali niechętnie, gdy przychodziłem, mając dużo innych wizyt, późno.
Kiedyś, po załatwieniu wizyt wracałem wieczorem do domu. Szedłem ulicą Kolejową, gdzie wówczas jedynym światłem były lampy palące się na sąsiadującym z ulicą torze kolejowym. Mżył deszcz, pod stopami chlupało od tającego brudnego śniegu. W pewnej chwili natknąłem się na małego chłopca, zanoszącego się od płaczu i schylonego nad błotem. Zatrzymałem się. „Cóż ci się stało, czego płaczesz?“ zapytałem go. „A bo dostałem na chleb od matki i tu mi upadło“ odpowiedział bąk wśród łez. Wyjąłem latarkę, zaczęliśmy szukać — jednak kilkucentymetrowa warstwa błota wykluczała możliwość znalezienia zguby. Dałem mu złotówkę, radząc, by przyszedł poszukać w dzień — a tymczasem niech kupi chleb, to go przynajmniej minie w domu lanie. Kiedy odchodziłem już, usłyszałem słowa malca, wypowiedziane do kolegi: „To nasz pan doktór“.
Każdy z nas jest wrażliwy na słowa uznania. Czasem spotykamy się z tym uznaniem ze strony pacjentów w Ubezpieczalni, ileż jednak razy zdajemy sobie sprawę, że są to intencje pozyskania sobie nas, pochlebienia naszej próżności, by tym łatwiej uzyskać jakieś względy, czy świadczenia. Towarzyszy takim chwilom uczucie niesmaku. Wówczas odniosłem inne wrażenie. Ten malec rzucił te słowa bez intencji, nie zdając sobie sprawy zapewne z ich znaczenia. Ale ja zrozumiałem, czy odczułem, że te dzieciaki, do których się uśmiechałem, którym gładziłem głowy, ba, że może ich rodzice także nazywają mnie „ich“ doktorem. Pełen byłem jakiejś dumy, jakiejś radości wewnętrznej, że w oczach mieszkańców tych trzech robotniczych uliczek zarobiłem na takie właśnie miano.
Wiele razy później miałem możność słyszeć w różnych warunkach słowa uznania — nigdy jednak nikt nie pogłaskał milej mojej ambicji od tego zapłakanego malca.


∗             ∗

Atmosfera pracy w Kasie Chorych była jakaś inna, niż na innych stanowiskach, prawdziwie chorych, ciężko chorych spotykało się rzadko i leczyło krótko. Może dlatego, że można było ich odsyłać, zgodnie zresztą z ich życzeniem, do szpitala, gdy stwierdzało się konieczność leczenia szpitalnego. Wypisując kartę skierowania do szpitala lekarz za jednym zamachem dalszą troskę o zdrowie chorego przekazywał urzędnikom dzielnicy, personelowi karetki i kolegom w szpitalu. Bywały jednak wypadki, kiedy chory chciał być leczony w domu, na szpital się nie zgadzał, nie miał do szpitala zaufania, czy był opanowany jakąś nieuzasadnioną obawą. Były to wypadki na ogół rzadkie, lecz trafiały się. Przypominam sobie na ulicy Bema robotnika z fabryki Lilpopa. Małżeństwo, dwoje dzieci, dwie izby, schludne mieszkanko, względny dostatek. Leczyłem te dzieci na odrę. W parę tygodni potem zachorował ojciec na zapalenie płuc. Początek choroby ciężki, pacjent przechodził w dzieciństwie szkarlatynę — serce miał słabe — dość tęgi, przysadzista budowa o krótkiej szyi — wiek około 40 lat. Zaleciłem umieszczenie chorego w szpitalu, jednak zarówno pacjent jak i żona jego stanowczo odmówili. Tłumaczyłem, że trzeba będzie stanowczo w czasie leczenia stosować zastrzyki w dzień i w nocy, perswadowałem, że opieka szpitalna jest konieczna ze względu na ciężki przebieg choroby — wszystko napróżno. Uparli się. „Co ma być — to będzie“. Wreszcie pacjent oświadczył, że prosi o to, bym się nim osobiście zajął, bo ma do mnie zaufanie. Tego mi jeszcze było potrzeba. Zostawiłem recepty, kartę skierowania do felczera, dałem wyczerpujące wskazówki i wyszedłem. Załatwiłem jeszcze dwie pozostałe wizyty i, wracając do domu, myślałem o tym pacjencie. Ogarnęła mnie wówczas jakaś niewytłumaczona obawa, jakieś olbrzymie brzemię odpowiedzialności, czułem, że się pod nim uginam. Byłem wtedy lekarzem szpitalnym, niejednokrotnie brałem na swą odpowiedzialność przypadki cięższe. Z takim jednak uczuciem nie zetknąłem się jeszcze — a i później nie doznawałem takich uczuć — choć jako dyrektor szpitala w mieście powiatowym stawałem niejednokrotnie do zabiegu operacyjnego, mając dosłownie 5% szans na uratowanie życia chorego, a 95% na żale rodziny i złośliwe komentarze opinii. Pamiętam dobrze ten powrót do domu i moje myśli. Objawy zaufania do lekarza Kasy Chorych były dość rzadkie, ale tym bardziej cenne — zresztą ci ludzie tak jakoś prosto to okazali, że czułem się tym jeszcze bardziej związany i zobowiązany. A co będzie jak umrze? — myślałem. Wiele za tym przemawiało: burzliwy, ostry bardzo początek, słaby, zwyrodniały mięsień sercowy, tusza i wiek nienajlepszy. Co zrobię z nocami? w dzień będzie przychodził felczer, tak — a noce? Czy serce zniesie takie przerwy? Nie będzie przecież miał żadnej pomocy w razie zapaści? Takie i tym podobne myśli wypełniały mój umysł. Uświadomiłem sobie wówczas, jakie czynniki wywołały taką u mnie depresję: okazane mi zaufanie i rola lekarza Kasy Chorych — tego lekarza na cenzurowanym, krytykowanego i ośmieszanego, dla którego chory pacjent miał być zawsze „numerkiem“.
Wróciwszy do domu, zrezygnowałem z teatru, jak to rano projektowaliśmy z żoną, zabrałem strzykawkę i ampułkę afenilu Knolla i pojechałem z powrotem na Bema, do mojego chorego. Afenil był wtedy modnym środkiem, miał łagodzić przebieg zapalenia płuc, w razie zastosowania go w początkach choroby. Zrobiłem więc dożylny zastrzyk afenilu i wróciłem do domu trochę raźniejszy na duszy. Te 8 dni choroby były dla mnie 8-oma dniami grozy, myślałem o chorym rano, myślałem w czasie pracy na oddziale, jadąc do Kasy i wracając po wizytach do domu. Przebieg był bardzo ciężki, o serce bałem się z każdym dniem więcej. Ostatniego dnia zerwałem się wcześnie i przed szpitalem pojechałem do mojego chorego. Kryzys minął szczęśliwie — odetchnąłem.
Ciężko chorzy napewno nigdy przez żadnego lekarza nie byli traktowani, jak numerki, tych pacjentów żaden z nas nigdy nie zaniedbywał, nie lekceważył ich zdrowia. „Numerki“ to inna kategoria chorych — to chorzy, których „wszystko“ „strasznie boli“ i proszą o płyn na odciski, to chorzy, żądający lekarstwa dla dziecka, bo mu na ślizgawce marzną ręce, to interesantki co drugi dzień obsiadujące poczekalnię, to pacjentki żądające coraz to innego „smarowania“, to stali amatorzy kropli miętowych i oliwy.


∗             ∗
Ten, kto pracował na stanowisku lekarza rejonowego, na pewno miał okazję spotkać się z zarzutem-dowcipem: „Umrzeć można — zanim pan przyjdzie“. Zastanawiałem się nieraz nad źródłem tego dowcipu, nad możliwością rzucenia tych słów w twarz lekarzowi, nad tym, jak ogromna przepaść zaistniała między tymi zwyczajami traktowania lekarza, jakie pamiętam ze swego dzieciństwa — a tymi, jakie istnieją obecnie i pozwalają na podobne dowcipy. Mówi to zresztą zwykle albo pacjent-chronik albo dlatego tylko „obłożnie“ chory, że się chciał położyć do łóżka i wezwać lekarza do siebie — bo jest ubezpieczony, a więc do tego uprawniony. Często z takim dowcipem „wyjeżdża“ ktoś z otoczenia chorego. Zwykle zbywamy to milczeniem, choć jesteśmy wewnętrznie wzburzeni. Zwykle nie ma w naszym „spóźnieniu się“ żadnej winy. Poprostu o pewnej godzinie rozpoczynamy obchód kilku czy kilkunastu chorych, ktoś z nich jest pierwszy, ktoś musi być ostatni. Pamiętam dwa wypadki, kiedy na te „dowcipne“ wyrzuty zareagowałem. Było to zimą 1928 r. Pracowałem wtedy w dzielnicy „Wolska“. Wezwań było tak dużo, że sekretarz dzielnicy błagał nas wprost, by brać po 20 wizyt — bo mu ubezpieczeni zdemolują sekretariat. Nie odmawialiśmy, tym bardziej, że obietnica dodatkowych stawek stanowiła argument, z którym wielu z nas wówczas poważnie się liczyło. Gdzieś koło godziny 8-ej zatrzymałem się przed drewnianym domkiem na ul. Przyokopowej. Spotkana w bramie jakaś dziewczyna wskazała mi w głębi podwórza okienko mieszkania, w którym miało mieszkać dwoje moich małych pacjentów. Przebrnąłem z trudem przez grząskie podwórko, zastukałem i wszedłem. Muszę dodać, że było to w czasie, gdy na Woli grasował „słynny“ bandyta Zieliński, otoczony nimbem bezkarności i nieuchwytności i że ludność tego przedmieścia układa i śpiewała o nim piosenki. Kiedy wszedłem do tego mieszkania — poprostu zdębiałem. Oczom moim przedstawił się widok, który mi od razu przypomniał postać Zielińskiego. W słabo oświetlonym pokoju, przy stole zastawionym litrową butelką alembiku i golonką — najpopularniejszą „zagrychą“ na Woli, siedziało trzech mężczyzn. Na głowie kraciaste, ściągnięte na tył głowy cyklistówki, na szyjach szaliki, wśród nich typowa postać „czarnej Mańki“ ubrana i udekorowana zupełnie „stylowo“. Część pokoju zasłonięta była perkalikową zasłoną, za którą, jak się domyśliłem, oczekiwały na mnie chore dzieci. Spojrzenia spodełba i ten wyrzut-dowcip powiedziany charakterystyczną gwarą wolską: „Skonać można — zanim doktór z Kasy Chorych przyjdzie“. „Porozmawiamy o tym później — gdzie są dzieci?“ odpowiedziałem spokojnie chociaż, jak zwykle, dowcip mnie zabolał. Zbadałem dzieci, wątłe jedynie i skarżące się na „brak apetytu“, dałem matce dokładne wskazówki i wtedy dopiero po upływie około 20 minut odwróciłem się do towarzystwa, zebranego przy stoliku. Wszyscy stali, miałem wrażenie — zażenowani, zacząłem wtedy mówić. Pokazałem im plik kart choroby, pokazałem, że była to moja osiemnasta wizyta, zwróciłem uwagę, że przed godziną drugą nie mogę zaczynać pracy, bo do tego czasu przyjmuje się wezwania, zaznaczyłem, że dużo wezwań jest zbędnych, bo chociażby ta wizyta mogła być załatwiona w ambulatorium. Widziałem, że moje tłumaczenie przekonało ich — zapytałem więc — „dlaczego zwracacie się do lekarza sumiennie pracującego niegrzecznie? — czy to wam naprawdę sprawiło jakąś przyjemność — przecież fakt, że opłacacie składki na wypadek choroby i możecie się dlatego leczyć nie upoważnia was do niegrzecznego traktowania ludzi, którym opiekę nad swym zdrowiem powierzacie?“ Przepraszali mnie, tłumacząc, że „wyrwało się im jakoś“, podawali mi palto, odprowadzali z latarkami przez błotniste podwórko.

Kiedyś, w parę miesięcy później pracowałem okresowo w dzielnicy na Śniadeckich. Praca zastępców lekarzy rejonowych w tej dzielnicy była zorganizowana inaczej. Przyjeżdżałem na dzielnicę o godzinie drugiej, dostawałem 2—3 adresy, załatwiałem je, następnie telefonowałem z miasta, dostawałem adresy, które napłynęły w międzyczasie, załatwiałem je, znowuż telefonowałem itd. do godziny 6-ej. Zasięg rejonu był dość rozległy, tym bardziej, że zastępowało się właściwie wszystkich lekarzy rejonowych, komunikacja tramwajowa niewygodna. Kiedyś telefonując już z miasta, dostałem wezwanie do panny M., urzędniczki, ul. Natolińska, 5-e piętro, bez windy. Od czasu nadania wizyty do mojego zjawienia się u chorej upłynęło ½ godziny — bo sprawdzałem to nazajutrz z sekretarką dzielnicy. Skromnie, ale ze smakiem urządzone mieszkanko. Pierwsze słowa — odpowiedź na moje „dobrywieczór“: „Umrzeć można, nim się któryś z Panów zjawi“. Zbyłem to milczeniem. Zbadałem chorą (angina follicularis) napisałem receptę, dałem różne zalecenia, wystawiłem jakieś zaświadczenie dla biura i wstałem. „Może Pan Doktór zatrzyma się i chwilę spocznie“ zaproponował mi brat chorej. „Nie mogę sobie na to pozwolić, bo mnie następny pacjent równie uprzejmie powita“ odpowiedziałem, patrząc na chorą. Dłuższa chwila milczenia, przepraszanie w przedpokoju. Poznałem tę pannę w kilka lat potem osobiście — przypomnieliśmy sobie incydent i omawialiśmy go w szerszym gronie. Panna M. tłumaczyła się gęsto, nie zastanawiała się oczywiście wtedy, wymknęło się jej, wszystko jej dolegało, była zniecierpliwiona, bo czuła się już źle od dwuch dni, a nie chciała opuszczać biura. Wszyscy zgodziliśmy się na to, że głównym winowajcą takich incydentów jest atmosfera wyśmiewania instytucji Kasy Chorych. Monologi Wyrwicza, dowcipy przenikające do publiczności z prasy, z desek teatralnych, z potocznych narzekań na instytucję, wszystko to musi pozostawić osad. Przeciętny obywatel nie zastanawia się nad organizacją, obejmującą ogromną ilość osób, widzi w niej wady, bo te go bolą, zamyka oczy na dobre strony, bo się nad nimi po prostu nie zastanawia.
Lekarz najczęściej styka się z ubezpieczonym właśnie w tych chwilach, kiedy jest on najmniej pogodny, bo chory, bo mu coś dolega — cała niechęć nieświadomie zamiast do instytucji skierowana jest do jej przedstawiciela — do lekarza. Każdemu autorowi takiego dowcipu-wyrzutu należałoby dawać odprawę, spokojnie, rzeczowo, krótko, bez irytacji. Zarówno kawaler księżyca z Woli, jak bardzo sympatyczna panna M. z ulicy Natolińskiej zrozumieją niewłaściwość takiego zachowania się. Ale niestety tych przyszłych autorów dowcipów czekają na nas w naszej codziennej pracy całe dziesiątki, więc przyzwyczajamy się do uczuć, jakie w nas wzbudzają i przechodzimy tak bardzo niesłusznie nad nimi do porządku dziennego. Ale osad zostaje, zostaje narastający niesmak w stosunku do chorego, do jego otoczenia, do podobnych mu, do wszystkich. Dlatego właśnie należałoby z tymi „dowcipami“ zacząć nieubłaganą walkę, wszelkimi możliwymi środkami, przecież uderza on w naszą dobrą wolę, sumienność, przecież obniża powagę zawodu, wykonywanego nieraz z całym oddaniem się.


∗             ∗

Zauważyłem, że my, lekarze Kasy Chorych jesteśmy stale obserwowani i cenzurowani. Ubezpieczeni podpatrują nasze wady, nawyki, błędy czy śmiesznostki, by łączyć je potem najniesłuszniej z poziomem naszej wiedzy i wartością naszej pracy lekarskiej. Pamiętam charakterystyczny przykład. Pacjent mój, robotnik, bardzo zresztą sympatyczny człowiek, w czasie wizyty u niego skarży mi się na mojego kolegę, starszego i doświadczonego lekarza, który leczył jego teściową. „Matka żony choruje już drugi tydzień, wezwano go, no i cóż, przeczesał przed lustrem łysinę, zbadał matkę, coś tam zapisał, a matka ciągle stęka, choć już minęło od tego czasu 5 dni“. To „przeczesanie łysiny“ to najważniejszy moment, jaki w pracy tego lekarza zauważyli — to go już dyskwalifikuje, bo jakże by mógł lekarz poprawić sobie włosy i to u chorego. Albo „ledwie się do mnie wgramolił na schody — tak się zadyszał“ mówią mi o drugim koledze. Ubezpieczeni zauważą zniszczony but i będą to wykpiwać — bo to „łapciuch z Kasy Chorych“, ubezpieczeni będą się cieszyć z krótkowidztwa innego lekarza i wszystkie te nasze braki łączą z poziomem naszego lecznictwa. Minęło wiele lat istnienia Kasy Chorych, następnie Ubezpieczalni Społecznej i objaw ten żyje, utrudnia nam pracę, irytuje czy nawet załamuje.


∗             ∗

Wiele szkodzili nam niestety w opinii publiczności nasi koledzy z poza Kasy Chorych. Walka o byt. Tak. Ale środki tej wojny podjazdowej uderzały nas często w sposób krzywdzący. Jedno wspomnienie szczególnie mi się utrwaliło. Było to w czasie mojej krótkiej stosunkowo pracy w dzielnicy przy ul. Śniadeckich. W sobotę wieczorem ostatnią wizytę miałem przy ulicy Koszykowej u emerytowanego pułkownika a ostatnio urzędnika w jakiejś małej instytucji. W odnajętym pokoiku małżeństwo staruszków, pamiętających czasy dostatku. Oboje przeszli piekło bolszewickie, stracili dzieci, zostało ich dwoje. Pacjent zachorował nagle w południe. Ból głowy, wymioty, wysoka gorączka. Stwierdziłem ciężki ogólny stan, objawy miażdżycy naczyń, głuche tony serca. Zbadałem go dokładnie, nigdzie jednak nie mogłem znaleźć zmian, wyjaśniających powód ciężkiego schorzenia. Jeszcze raz począłem go wypytywać o najdrobniejsze szczegóły i badać „od stóp do głów“. Wreszcie odchyliwszy sumiasty wąs, na górnej wardze i skrzydle nosa, znalazłem małą czerwoną tarczkę, twardszą od otaczającej skóry, nieco bolesną na ucisk. Byłem „w domu“. Erisipelas. Poszedłem do domu, przyniosłem strzykawkę, zastosowałem autohaemoterapię, zapisałem kamforę z chininą. Wychodząc, uprzedziłem wystraszoną żonę, że sprawa choroby i jej przebiegu nie da się jeszcze dzisiaj stanowczo określić, wiele przemawia za różą i dlatego zastosowałem ten zastrzyk, żeby osłabić chorobę; albo więc jutro choroba minie, albo też rozwijać się będzie nie tak groźnie. Obiecałem w każdymbądź razie, mimo niedzieli, chorego odwiedzić nazajutrz. Tak się złożyło, że profesor zatrzymał mnie nazajutrz dłużej w szpitalu, a staruszka zaniepokojona, za radą znajomych wezwała doktora S., bardzo wówczas w Warszawie wziętego. Rano ciepłota opadła, stan ogólny wrócił do normy, mój pułkownik zapomniał o chorobie. Kiedy koło godziny 3-ej popołudniu wpadłem do niego — spotkano mnie jakoś ozięble, jak coś zupełnie niepotrzebnego, jak natręta. W pierwszej chwili nie mogłem zrozumieć tej metamorfozy. Zamieniliśmy kilka zdań, z których dopiero domyśliłem się, że ktoś był, że ktoś kazał przepisane przeze mnie proszki wyrzucić, że pułkownik miał „gastryczną gorączkę“. Poniosło mnie wtedy. Opanowałem się jednak i spokojnie, grzecznie oświadczyłem, że pozwalam im w to wierzyć, ale sam niebardzo się z tym mogę zgodzić. „Wczoraj stwierdziłem różę i dlatego właśnie poszedłem do domu, żeby jeszcze tego samego dnia zastosować zabieg, który nie tylko mógł złagodzić przebieg choroby, ale ją w tym przypadku ograniczył. Zrobiłem to jedynie pod wpływem mojego lekarskiego sumienia, bo zresztą na terenie Kasy Chorych nie stosuje się tego w ten sposób, nie chciałem jednak niczego zaniedbać, co mogło mieć dla zdrowia pacjenta jakieś znaczenie. Żałuję bardzo, że ten kolega, który źle o mnie mówił, nie widział się ze mną, nie porozumiał, jak dobre obyczaje nakazują — bo przypuszczalnie byłby innego zdania. Ale mniejsza o to, pan pułkownik jest już zdrów, ja więc jestem już niepotrzebny, żegnam wobec tego Państwa“. Nie taję, że wracałem do domu wściekły. Tymczasem, po kilku tygodniach, wróciwszy kiedyś w niedzielę ze szpitala, zastałem żonę, zabawiającą jakąś panią. Na stole leżał duży bukiet róż. Pani pułkownikowa naszukała się, biedactwo, mojego adresu i przyszła „odrobić złe“. Miała łzy w oczach. Powtórzyła na moją prośbę wszystko, co o mnie Dr. S. mówił z zażenowaniem i ze szczegółami. Było więc coś o młokosach z Kasy Chorych, o tym, że straszą, a nie leczą, że z głupstwa robią „wielkie choroby“ — bo to niedouczki, że dobry lekarz wstydzi się pracować w Kasie Chorych, — bo nie może zastosować, co mu nauka każe, tylko najwyżej aspirynę i jodynę itp. Rzeczywiście, wiele więcej dodać już nie mógł. „Ale myśmy z mężem, jak Pan tylko taki zagniewany wyszedł, zaczęli sami myśleć, a wiązać i mąż do mnie: Ja przecież nic nie jadł — to skąd gastryczna gorączka“, a Pan męża przecież badał i badał, pytał i pytał, toby nic prześlepić nie mógł. Krzywdę my człowiekowi zrobili niechcący, to ja i przyszła naprawić“ biadała zacna pani pułkownikowa. Ten bukiet ślicznych róż długo pozwalał mi się uśmiechać do zwycięstwa mojego uporu czy sumienności w poszukiwaniu diagnozy choroby pułkownika. Za odkrytą pod sumiastym wąsem pana pułkownika różę dostałem, pozatem, śliczne róże.


∗             ∗

Pamiętam z czasów mojej pracy na Woli chwile przykre, chwile, w których mojej najlepszej woli okazania choremu pomocy stawał wpoprzek chochlik organizacyjny. Nie zagłębiałem się wówczas, jak zapewne większość moich kolegów, w możliwości finansowe Kasy Chorych, dziwiła mnie jednak i drażniła zawsze dziwna powolność, ospałość i długotrwałość procesu umieszczania gruźlików w sanatoriach. Proces ten ciągnął się prawie zawsze długie miesiące, a proces chorobowy kandydata do sanatorium w jego warunkach bytowania posuwał się niewspółmiernie szybciej. W razie stwierdzenia zmian chorobowych i wskazania do leczenia klimatycznego, poddawało się pacjenta obserwacji, zbierało dane o temperaturze, prątkowaniu, obrazie rentgenologicznym i z całym bagażem danych kierowało na komisję. Ta komisja kierowała na komisję specjalną i w wypadku zakwalifikowania do sanatorium kandydat rozpoczynał wyczekiwanie na miejsce. W tym okresie odbywała się „therapia loco“, polegająca na wskazówkach dotyczących odżywiania, wzmacnianiu, zwalnianiu z pracy itp. Wizyty takie należały do najprzykrzejszych, jakie pamiętam. Jako lekarz obserwowałem szerzenie się procesu chorobowego — warunki odżywiania, warunki mieszkaniowe, wszystko zresztą, co się na pojęcie bytu takiego pacjenta składało — było sub flavo cane. Uświadamiałem sobie, że ta terapia jest zupełnie niewystarczająca, a pacjent zwracał się do mnie z niemym wyrzutem, po tygodniu czy dwuch tygodniach zaczynał narzekać głośno, wreszcie na Instytucję Kasy Chorych sypały się przekleństwa. Brakowało argumentów, by go uspokoić i nakarmić nadzieją — bo ten wlokący się czas wyczekiwania przy wzrastającej równocześnie rozpaczy pacjenta, który przeczuwał czy zdawał sobie sprawę z postępującej ruiny organizmu — odbierał nadzieję i jemu i mnie. Opowiadał mi jeden z kolegów z dzielnicy wolskiej, że był wezwany do gruźlika, zakwalifikowanego do sanatorium przed 4-ma miesiącami. W ciągu tych 4-ch miesięcy, pozostały z niego właściwie ossa et cutis. Dogorywał, przepojony goryczą i żalem i w dniu wizyty tego kolegi dostał właśnie zawiadomienie o miejscu w sanatorium. Komentarze na temat tego spóźnionego ratunku były oczywiście niemiłe dla ucha tego kolegi — ale — przyczynialy się do depopularyzowania samej instytucji. Pamiętam rozmowy z ubezpieczonymi na ten temat, bowiem fakt powyżej przytoczony był, pamiętam, szeroko omawiany na Woli. Mówiłem o małej ilości miejsc w sanatoriach, które dopiero Kasa buduje, mówiłem o dużej liczbie chorych potrzebujących takiego leczenia, o konieczności wysyłania tylko tych, których można wyleczyć, a więc konieczności selekcjonowania chorych przez komisje lekarskie — wszystkie argumenty moje trafiały zawsze w próżnię. Robociarz odpowiadał zawsze: „Te składki, jakie płacimy, są dla nas ciężkim groszem, jeśli więc je płacimy, to na to, żeby, jak nam będzie potrzeba się leczyć — to niech nas wtedy leczą, jak się jeszcze da coś zrobić“. „A cobyście robili bez Kasy Chorych w razie ciężkiej choroby? Któż z Was mógłby sobie pozwolić na wyjazd do Zakopanego?“ — pytałem. „Pewnie, że nikt — ale teraz składki ściągają, a wysyłają po śmierci“. Na tym rozmowa zwykle się urywała. Zdawałem sobie sprawę, że w tych gawędach stoję na straconym posterunku, zdawałem sobie sprawę, że muszą istnieć w dziedzinie leczenia sanatoryjnego jakieś duże trudności, ale czułem obok tego jeszcze, że jakieś kółeczka i trybiki w organizacji tego działu gdzieś się źle stykają, że coś szwankuje.
Zauważyłem, że chorzy przywiązywali ogromnę wagę do możności leczenia się klimatycznego, mieli do tego leczenia ogromne zaufanie i lekceważyli wszelkie inne metody. Wrosło to jakoś w ich psychikę. Dla świętego spokoju każdego chorego na płuca należało kierować na komisję. Inaczej twierdził, że jest „niedbale leczony“. Przypominam sobie jedną robotnicę na ulicy Brülowskiej. Na poddaszu drewniaka w małej izdebce mieszkały dwie siostry szwaczki w wieku dwudziestukilku lat. Zajmowały się szyciem męskich kołnierzyków. Brały pracę do domu od jakiejś żydowskiej firmy. Dostawały skrojony już materiał, jedna z nich zszywała go na maszynie, druga obrabiała dziurki. Mogły w ciągu całego dnia zrobić 1½ do 2 tuzinów, płatne po 90 groszy za tuzin. Ofiary wyzysku tolerowanego w każdym dużym mieście. Wiatr tańczył w tej izdebce. Nie miały czym palić, bo by nie miały co jeść. Jedna z nich zapadła na gruźlicę. Chciałem ją wysłać. Zakwalifikowano ją na jednej komisji, odrzucono na drugiej. Pisałem jej na jednej z wizyt odwołanie. Po długich staraniach i dwuch krwotokach dostała wreszcie zawiadomienie o miejscu w sanatorium. Radość tych dwuch dziewczyn nie miała wprost granic. Prowadziliśmy wtedy rozmowę, ale rozmowę pełną nadziei na lepsze jutro. Moja chora uważała się już za wyleczoną. Utkwiło mi w pamięci jedno zdanie, pełne może jakiejś egzaltacji, nie mniej jednak zupełnie szczere. „Są, panie doktorze, dobrzy ludzie na świecie, że tę Kasę Chorych założyli — cobyśmy mogły zrobić — same dwie biedne dziewczyny z taką straszną chorobą“.


∗             ∗
Ludność Woli umiała być wdzięczną i umiała to okazywać. Leczyłem na ulicy Wesołej robotnika, wrócił z kliniki po zabiegu wycięcia odźwiernika na skutek wrzodu. Po ciężkim przebiegu pooperacyjnym rozwinęła się gruźlica płuc. Kończyły mu się prawa do świadczeń, napisaliśmy razem podanie, przyznano mu przedłużenie praw, poprawił się nieco, nie miał jednak sił do pracy. Miał młodą żonę i dwuletniego synka. W ciągu kilku tygodni nie wzywał mnie, co mnie zdziwiło. Kiedyś, będąc u jego sąsiadów, wstąpiłem do niego. Nie zastałem go. Żona jego wyjaśniła, że zabrał pierzynę i przeniósł się do matki — „bom mu obrzydła“. „Chodzę teraz do prania, dziecko zostawiam u sąsiadki“. „A co mąż? dlaczego go nie leczy?“, dopytywałem się. „Pan Bóg go wie“. Po upływie dwóch miesięcy kobieta ta odwiedziła mnie w domu i przyniosła prezent w postaci koszyczka ręcznie zrobionego z nakrochmalonej włóczki — „na gwiazdkę“. Chciała mi w ten sposób okazać wdzięczność za zajęcie się zdrowiem męża, który w tym czasie, pozbawiony już praw do świadczeń, nadal z nią poróżniony, dogorywał na gruźlicę.

∗             ∗

Rozmowy z robotnikami na Woli rzadko kiedy wybiegały poza troski ich dnia codziennego. Życzliwa rada, dotycząca czy to spraw chowania dzieci, czy to jakieś wskazówki profilaktyczne bywały głównie tematem tych rozmów. Unikałem rozmów o polityce, nie chcąc wysłuchiwać zbyt teoretycznych ich pomysłów, nie chcąc ich z drugiej strony drażnić swymi surowymi, dalekimi od demagogii poglądami. Unikałem też rozmów na temat Kasy Chorych. Ulegali oni zazwyczaj psychozie ogólnego narzekania i powtarzania zasłyszanych gdzieś i kiedyś plotek o instytucji, których ani z przyjemnością nie słuchałem, anim mógł całkowicie odeprzeć. Tłumaczyłem, że łatwiej jest krytykować, niż tworzyć i budować — przyznawałem, że są, owszem pewne braki, które stopniowo czas usunie, zwracałem uwagę na przyczynianie się samych ubezpieczonych do tego, że instytucja kuleje, zwracałem uwagę na wysiadywanie w poczekalniach kobiet z robótkami i dziećmi, na przeładowanie lekarzy pracą wskutek niepotrzebnego zgłaszania się z głupstwami, odbierającymi czas lekarzowi, czas, potrzebny na zajęcie się prawdziwie chorymi itp. Wielokrotnie rozmowy takie spełniały swój cel, uspokajały umysły, zamykały niesforne usta, usuwały niesłuszne uprzedzenia — wielokroć jednak czułem, że piszę kijem na wodzie.


∗             ∗

Inne były rozmowy „na Śniadeckich“. Nastrój tych wizyt u pomocnic domowych i u inteligencji urzędniczej, zamieszkującej śródmieście był arcyprzykry dla mnie. Wyczuwałem zawsze w stosunku do siebie pewną nutę wyrozumiałości połączonej z lekceważeniem. Byliśmy tam uważani za niższy rodzaj lekarzy, lekarzy z konieczności, lekarzy, których rad i wskazówek słucha się z roztargnieniem, których badanie znosi się jeśli nie opryskliwie, to w każdym razie z niechęcią. Miałem często wrażenie, że pacjentowi i jego otoczeniu zależy ogromnie na tym, żeby ta wizyta, jako coś narzuconego, bardzo niepotrzebnego, krępującego obie strony, jak najprędzej się skończyła. Wśród ubezpieczonych utarło się mniemanie, że dobry lekarz nie potrzebuje pracować w Kasie Chorych, bo zarobi dostatecznie, zajmując się prywatną praktyką, że Kasa Chorych stanowi synekurki dla wszelkiego rodzaju miernot. Poradę takiego lekarza znosi się z obawą, że może zaszkodzić raczej, niż pomóc, bo szeroko się omawiało takie a takie fakty gdzieś „na pewno“ stwierdzone i zasłyszane. Przypominam sobie ze wstrętem doznawane uczucia w czasie takich wizyt. Czułem, że każdy mój ruch był zjadliwie obserwowany, że do każdego słowa ustosunkowało się takie „inteligentne“ otoczenie z jakąś pobłażliwością, maskowaną ogładą towarzyską, ale tym bardziej przykrą, że maskowaną niedostatecznie. Albo te wizyty u pomocnic domowych. Chlebodawczyni traktowała zwykle lekarza, jak coś niewiele wyżej stojącego od tej służącej, nie skąpiła swoich rad, stawiając różne warunki czy terminy wyleczenia służącej, bez której nie może sobie dać rady w domu, albo też „żądała kategorycznie“ z surowym wyrazem twarzy umieszczenia służącej np. z anginą o lekkim przebiegu w szpitalu, oczywiście nie z troski o zdrowie Frani czy Marysi, ale dla własnej wygody. Na Woli mogłem tłumaczyć — tutaj zgóry wiedziałem, że tłumaczenie spotka się z niechęcią, nie będzie w ogóle wysłuchane z uwagą, potraktowane, jako brak uprzejmości czy dobrego wychowania z mojej strony. Oczywiście, tu częściej, niż na Woli spotykałem się z wymówką niezasłużoną, że przyszedłem zbyt późno — robione to jednak było „subtelnie“ a więc spojrzenie na zegarek, albo stwierdzenie z głupim uśmieszkiem, że „myślałam, że Pan już nie przyjdzie“. Jakież to były nieprzyjemne rozmowy, ile trzeba było mieć opanowania, żeby nie wybuchnąć, nie nawymyślać. Na jad odpowiadało się przeciwjadem, równie zabójczo, równie uprzejmie i w tej atmosferze wzajemnego głęboko ukrywanego wzburzenia podchodziło się do łóżka chorego. Gdzież tu mogła być mowa o serdecznym kontakcie, o zaufaniu w takich warunkach. Nic dziwnego, że lekarze traktowali swoją pracę w Kasie Chorych, jako smutną konieczność dorobienia pewnej sumy pieniędzy do swego budżetu. Jakiś ciekawy rzadszy przypadek wcześnie poznany, właściwie skierowany, jakiś dom, gdzie potraktowano lekarza, jak lekarza, gdzie kilka dobrych uśmiechów wniosło zaufanie i życzliwość były to okruchy, którymi żywiliśmy nasze samopoczucie, którymi podniecaliśmy się w naszej codziennej pracy szarej i wyszarzałej.
Pamiętam moje zdziwienie, kiedy dowiedziałem się o masowym niewykupywaniu lekarstw w aptekach Kasy. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy z istoty tego zjawiska. Nie przychodziło mi do głowy, że istnieją ludzie, którzy idą do lekarza do ambulatorium, lub wzywają go do siebie, żeby stworzyć fikcję choroby, żeby mu opowiedzieć o jakiś wymyślonych dolegliwościach, ot tak po prostu, żeby się rozerwać, czy jakoś wypełnić czas. Oczywiście taką rozrywkę można było mieć tylko w warunkach Kasy Chorych przy leczeniu się za darmo. Nie przychodziło mi do głowy, że niechęć spowodu przymusowego ściągania składek może iść aż tak daleko, by dyktowała człowiekowi złośliwe narażanie instytucji na straty finansowe przez wyciąganie od niej drogich niejednokrotnie leków — tylko po to, żeby mieć tę satysfakcję, że się chytrze wycofało swoje składki i według własnej i nieprzymuszonej a jakże naiwnej woli ich równowartość zniszczyło przez wyrzucenie leków za płot lub do śmietnika.
Sprawa zaopatrywania się w recepty i handel lekami na Kercelaku były to już sprawy, świadczące o sprycie i umiejętności wyszukiwania sobie dodatkowych źródeł dochodu. W tych latach można było dostać na Kercelaku wszystko, co wchodziło w skład lekospisu Kasy Chorych i to bardzo tanio.


∗             ∗

Władze Kasy Chorych toczyły z tym marnotrawstwem walkę. Otrzymywaliśmy różne okólniki mniej lub więcej „udane“. Nic dziwnego, że pewna schematyzacja życia wielkich efektów nie przynosiła. W każdym razie niejednokrotnie odnosiliśmy wrażenie, że za głównych winowajców tego marnotrawstwa władze Kasy Chorych uważały nas, lekarzy. Padaliśmy też często ofiarami tego poglądu i to najczęściej niezasłużenie. Pamiętam dwa przypadki, które mój kielich goryczy wypełniły po brzegi. W dzielnicy na ul. Wolskiej był taki zwyczaj, że ogłoszenia dla lekarzy wywieszano w pokoju sekretarza dzielnicy. W tym pokoju, zresztą nie bardzo przestronnym, urzędowali poza tym wszyscy lekarze rejonowi i ich zastępcy. Koło godziny drugiej był tam tłok i gwar trudny do opisania. Każdy z nas miał zwykle do załatwienia kilku interesantów, czy to podpisywał karty zasiłkowe, czy też powtarzał jakieś recepty. Trudno było zdobyć stolik, trudno zapisać sobie adresy wizyt. Oczywiście, że trudno było w tych warunkach zwracać uwagę na ogłoszenia i zarządzenia, wywieszane na ścianie pokoju w miejscu mało dostępnym. Ważniejsze zarządzenia odczytywał nam sekretarz dzielnicy.
Mam u siebie w biurku receptę na pneumogeinę, która była dopuszczona do lekospisu i którą zapisałem jakiejś pacjentce astmatyczce. Data tej recepty: 6 marca. Natomiast 7 marca ukazało się ogłoszenie naczelnego lekarza dzielnicy, że pneumogeiny w aptece chwilowo zabrakło i aż do odwołania nie wolno jej zapisywać. Mimo to na recepcie tej naukos czerwonym atramentem widnieje napisane: zakupić na rachunek wystawcy recepty. Pacjentka ta zwróciła mi receptę, prosząc mnie, bym jej dał receptę do prywatnej apteki, bo środek ten stał się dla niej nieodzownym, a nie może mnie narażać na dopłacanie do mojej pracy. Była to zresztą uboga robotnica. Rozmowa ta miała miejsce dnia 10 marca, pneumogeina była znowu na składzie w aptece kasowej i ogłoszenie już zdjęte. Poszedłem do lekarza naczelnego dzielnicy, przedstawiłem całą sprawę, dodając, że nawet, gdybym rzeczywiście coś przeoczył — to było by to moje pierwsze przewinienie tego rodzaju, dlaczego więc bez uprzedzenia mnie wydał zarządzenie poniekąd dyskredytujące mnie. Dziwne było stanowisko tego naczelnego kolegi. W ogóle nie uważał za stosowne chociażby uznać swojej omyłki, dopuszczalnej wszak w każdej pracy; nie, są bowiem ludzie, którzy objąwszy jakieś wyższe stanowisko przestają się mylić, jakby to było związane ze stanowiskiem. Ten kolega na stanowisku naczelnego lekarza ograniczył się jedynie do oświadczenia, że nie należy zapisywać środków, nieobjętych lekospisem i uznał sprawę za wyczerpaną.
Metamorfozy, jakim ulegała Kasa Chorych w Warszawie, wstrząsy i zmiany prowadzące do stworzenia Ubezpieczalni Społecznej zastały mnie poza Warszawą na stanowisku Dyrektora Szpitala Powiatowego w S. Obserwowałem tam z boku funkcjonowanie ośrodka leczniczego U. S., zastępowałem w ciągu 5 tygodni lekarza U. S. i miałem okazję poznać i ocenić pracę takiego ośrodka.
Ośrodek leczniczy w S. zatrudniał jednego lekarza i jedną pielęgniarkę-felczerkę. Lekarz przyjmował dziennie około 60 pacjentów, przy czym umiał to załatwić w ciągu godziny. Lekarz ten był oczywiście panem życia i śmierci ubezpieczonych, zamieszkałych na terenie tego ośrodka i skierowanie np. do specjalisty, do miasta oddalonego o godzinę jazdy koleją zależało całkowicie od jego widzimisię. Lekarz ten wszystkich klepał po ramieniu, wszystkich pocieszał bez względu na rodzaj choroby, wszystkim robił nadzieję rychłego wyleczenia. W roku 1936 otrzymałem propozycję zastępowania tego lekarza w czasie jego urlopu. Frekwencja była mniejsza, nie przekraczała 40 zgłaszających się. Przyznam się, że przy pewnym pośpiechu i szybko nabrawszy rutyny, traciłem na pracę w tym ambulatorium od 3 do 4 godzin dziennie. Widziałem tam rzeczy dość ciekawe. Ubezpieczeni wytrzeszczali na mnie oczy, kiedy chciałem ich badać, oburzali się na próby wprowadzenia zmian w leczeniu, czy ograniczenia ilości leków. Zgłaszał się np. do mnie starszy robotnik z rozległym wrzodem podudzia, któremu poprzednik mój w odstępach 4-dniowych zapisywał po 200 gr maści pellidolowej z odpowiednim dodatkiem materiału opatrunkowego i, stan ten trwał przeszło pół roku. Kobieta z żylakami podudzia zmieniała sobie opaski Ideal co dwa tygodnie. 200-gramowy flakon żelaza starczał na 1—2 dni. Pamiętam rodzinę pana K. urzędnika samorządowego, złożoną z małżeństwa i dwojga kilkoletnich dzieci, która stosowała sobie kąpiele z soli ciechocińskiej w domu codziennie przez cały okrągły rok. Pani K. przychodziła do Ubezpieczalni co 3-ci dzień ze specjalnie uszytym woreczkiem i przesypywała sobie z worka określoną ilość szufelek soli. Sklepik prosperował bardzo dobrze, obrót był duży. Zagadnąłem kiedyś panią K. czy czuje się lepiej po tych kąpielach. „A tak, oczywiście, odkąd się kąpiemy, nie chorujemy tak często i mamy lepszy apetyt“. Cóż miałem tej pani tłumaczyć — wiara uzdrawia!
Jakie to jednak wszystko było dalekie od leczenia, od profilaktyki i jak mało miało wspólnego z zadaniami ośrodka! Jednak tego sobie jakoś ludzie nie uświadamiali. Społeczeństwo w S. godziło się z takim stanem rzeczy, chętnie się doń przystosowało, a jeśli się czasem słyszało utyskiwania z powodu jakiegoś śmiertelnego wypadku — odium tych utyskiwań dzieliło się wtedy równomiernie między owego lekarza i Ubezpieczalnię. Zresztą przemijało to jakoś szybko, bo stan powyżej opisany był dla wszystkich mniej więcej wygodny, a i lekarz ów wśród pewnych sfer miasteczka, szczególnie sfer kobiecych uchodził za męża opatrznościowego, „cierpiącego za Ojczyznę“, bo zemerytowanego ze stanowiska państwowego. Przyglądałem się temu stanowi z boku, zetknąłem się z tym w ciągu 5 tygodni zbliska i kiedy sobie uświadamiałem, że podobne stosunki mogą panować we wszystkich ośrodkach na ziemiach polskich — robiło mi się smutno. Dziwiłem się, że nadmiernie rozbudowany w Polsce system kontroli pozwala jednak na utrzymywanie na powierzchni życia takiego dziwoląga i że stan ten może trwać długie, długie miesiące. Ostatnio na stanowisku lekarza nastąpiły zmiany, ale praca nowozaangażowanych ludzi natrafiała początkowo na kolosalne przeszkody, społeczeństwo nie mogło się wprost pogodzić z nowym porządkiem rzeczy, z badaniem, leczeniem itp. Wszelkie objawy niezadowolenia „ogółu ubezpieczonych“, piszących nawet petycje o utrzymanie dawnego stanu rzeczy i szykanujących przy każdej okazji nowych lekarzy, stopniowo jednak przygasły.
Obserwowałem to z boku i widziałem, że w jednej dziedzinie, w jednej grupie ludności istnieje fikcja ubezpieczeń chorobowych, gdy w tym samym czasie druga liczniejsza grupa ludności jest całkowicie przez ustawodawcę zapomniana i skazana, dzięki układowi stosunków społecznych, na dramaty, o których mało słyszymy, więc mało wiemy. Dramaty te widziałem często w mojej codziennej pracy Dyrektora Szpitala. Przywożono mi do szpitala chorych, z uwięźniętą przepukliną, po 6—7 dniach choroby, i nie stwierdzałem najmniejszej winy otoczenia chorego w tej opieszałości. Przywożono mi bardzo często chorych w stanie wyniszczenia czy niedokrwistości tak posuniętej, że albo ginęli, albo leczenie trwało długie tygodnie, a przyczyną ich stanu obok choroby było długie wyczekiwanie na decyzję Zarządu gminnego. Nie wiem, możliwe, że w innych powiatach stosunki były lepsze, ale w S. musiałem dojść do wniosku, że, jeśli ustawy o opiece społecznej, obowiązujące u nas, są może dobrze pomyślane, to jednak w zetknięciu z życiem nie zdały one stanowczo egzaminu.
Na stanowisku dyrektora szpitala spędziłem 8 lat, przetrwałem najtrudniejsze lata kryzysu, układałem wiele budżetów, walczyłem z najrozmaitszymi przeszkodami. Musiałem wnikać w psychikę pisarza gminnego, pracującego między młotem — budżetem gminy, a kowadłem — koniecznością wysłania bezrolnego wyrobnika do szpitala. Musiałem iść na rękę gospodarzowi, przywożącemu do szpitala dziecko i drżącemu ze strachu na myśl, że leczenie może potrwać długo i zmusi go do sprzedania krowy lub zadłużenia się ponad jego możność płatniczą. A jednocześnie musiałem być w sprawach „wyduszenia“ należności dla szpitala za koszty leczenia nieubłagany, bo w teczce intendenta zalegały stale niezapłacone rachunki dostawców. To uznanie, jakie zdobywałem w czasie opiekowania się chorym w szpitalu, traciłem z kretesem, jako administrator szpitala, kiedy przychodziło do uregulowania należności za szpital. Dziś nie ma tych trosk na głowie.
Jeśli stan dzisiejszy utrzymuje się, to dowodziło by, że czynniki decydujące nie znają tej strony wsi albo znają ją pobieżnie i niedostatecznie. Istnieją dysproporcje, które nie powinny mieć miejsca w tym stopniu. Robotnik w mieście czy miasteczku ma pomoc zawsze. Gdy pracuje — ma świadczenia z Ubezpieczalni, gdy los pozbawi go pracy — ma jako tako zorganizowaną miejską opiekę społeczną — ma lekarza miejskiego i leki, umieszczą go w razie potrzeby w szpitalu, zawsze ktoś nad jego dolą i niedolą czuwa. Mieszkaniec wsi, a tych jest powyżej 60% w Polsce — jest w stosunku do robotnika wyraźnie przez los czy obowiązujące ustawy pokrzywdzony.
Bezrolny w wypadku choroby kogoś z jego otoczenia udaje się po opiekę do gminy. Gmina ma na ten cel od 1.000 do 3.000 zł rocznie zależnie od swej zamożności. Pozycja ta jest zawsze prawie obciążona kosztami leczenia umysłowo chorego, niebezpiecznego dla otoczenia, latami przebywającego w zakładzie zamkniętym. Na leczenie i pomoc ubogim starcom w postaci zapomóg doraźnych pozostaje kilkaset złotych rocznie. W połowie roku budżetowego suma ta jest wyczerpana. Złe skutki takiego stanu nie dają na siebie długo czekać. Zgłaszającemu się bezrolnemu, mającemu w myśl ustawy o opiece społecznej wszelkie prawo do tego, żeby był leczony na koszt społeczeństwa — urząd gminy odmawia, odmawia, bo nie ma na ten cel funduszów, a obawia się przekroczenia budżetu i krytyki czynników samorządu wyższego. Argumenty w rodzaju „piasek wszystkie choroby wyciągnie“ są na porządku dziennym. Pisarz gminy czy wójt, jeśli nie stoją na wyższym poziomie kulturalnym, przestają być ludźmi, nie widzą czy nie odczuwają rozpaczy nędzarza, który przeważnie, przybity troską, otępiały, bo bity codziennie przez twardy los, nie umie się o swe prawo do życia, o opiekę bliźniego, o pomoc w potrzebie nagłej a groźnej należycie upomnieć. Zresztą ten interesant-nędzarz często bywa zasypany żądaniami formalnymi — chcą od niego zaświadczenia sołtysa, w które się w swym niepokoju zapomniał zaopatrzyć — wypominają, że nie odrobił tego lub innego szarwarku itp. Często pozbywają się go, a czasem ulegając takim lub innym wstawiennictwom radców gminnych lub wprost awanturze, którą w swej rozpaczy wywołuje w urzędzie — dają mu wreszcie świadectwo do szpitala. Ileż razy opowiadali mi ci biedacy swoje perypetie, ileż razy przywozili swych najbliższych i kochanych w stanie nie pozwalającym już na ratunek, ile słyszałem wyrzekań na los.
Następny rodzaj pacjentów szpitala, może jeszcze gorszy, to małorolni — ci właściciele chatki na półmordze gruntu, a więc już „gospodarze“, nie objęci dobrodziejstwami ustawy o opiece społecznej. Tym gmina rzadko kiedy przyjdzie z pomocą, bo ma już ustawowe powody po temu. I znowuż w wypadku ciężkiej choroby bezskuteczne bieganie za jakimś kredytem, który się potem z lichwą odrobi, znowuż wyczekiwanie do ostatniej chwili, znowuż przywożenie do szpitala w agonii i znowuż powód do „rozumowania biednych ludzi na wsi“ w rodzaju: Nie wieźcie go, nic mu ta nie pomogą, ten czy tamten też był w szpitalu i nie żyje.
Gospodarz bogatszy, odwożący dziecko czy żonę w wypadku obłożnej choroby na leczenie szpitalne, musi liczyć się z tym, że nawet przy niskich kosztach leczenia od 4 do 5 złotych dziennie kilkunastodniowa kuracja pociągnie za sobą wydatek kilkudziesięciu złotych — dłuższa wyrwie mu z kieszeni setki, co go bezwzględnie albo pozbawi posiadanej gotówki, albo narazi na zadłużenie. Nie można się dziwić, że jeśli gospodarz wiejski korzysta ze szpitala, to tylko w wypadku, gdy śmierć zagląda w oczy.
Jak w tych warunkach wygląda leczenie złamań, wymagających długiego leczenia wyciągami, jak wygląda leczenie gruźlicy kostnej, można obserwować na komisjach poborowych. Statystyka śmiertelności na wsi nie jest ujęta należycie, nie możemy więc operować przybliżonymi cyframi, ile i na co osób umiera, a że umiera dużo i niepotrzebnie — to pewne.
Na ogół „materiał“ chorych w szpitalach powiatowych, nie mówiąc oczywiście o szczególnie kulturalnych i zamożnych stronach, najlepiej nam ilustruje stan lecznictwa na głębokiej wsi polskiej. Chirurgia ogranicza się do traumatologii, dostarczonej coraz obficiej przez zabawy i porachunki młodzieży wiejskiej jedynie dlatego, że poszkodowany liczy na to, że obciąży sprawcę pobicia kosztami leczenia, a więc zemści się możliwie dotkliwie. Na oddziałach położniczych widzimy przeważnie przypadki powikłane, na wewnętrznych — wyjątkowo ciężkie.
Zawsze kiedy dostarczano do szpitala jakiś przypadek zaniedbany, jakiegoś ciężko chorego, którego otoczenie nie mogło wcześniej otoczyć należytą opieką — przychodziły mi na myśl „chore“ z ośrodka leczniczego U. S., zmieniające co dwa tygodnie opaski Ideał, lub zażywające masowo różne preparaty żelaza czy kąpiące się rok cały w soli ciechocińskiej dla nabrania lepszego apetytu. Tu brak — tam nadmiar, tu brak prymitywnej pomocy — tam jej przerost, prowadzący do karykatury lecznictwa.
A na tej samej wsi polskiej istnieje doskonale zorganizowane powszechne ubezpieczenie od klęski pożarów.
W chwili obecnej projektuje się na szeroko zakrojoną skalę akcję pokrycia całego kraju ośrodkami zdrowia do walki z chorobami społecznymi, akcję obniżenia cen leków dla wsi, akcję rozmieszczenia największej ilości lekarzy na wsi. Bezwzględnie są to zamiary wielkie i piękne, na pewno projektodawcy mają jak najlepszą wolę — jest to tylko jedno małe ale. Malutkie. Mianowicie, czy w tych ośrodkach wiejskich nie zapanują stosunki takie, jakie już mamy w poczekalniach i gabinetach lekarskich Ub. S., to znaczy czy brak kultury nie pchnie do tych ośrodków nowych mas ludzi z takimi samymi „dolegliwościami“ jak to widzimy w Ub. Sp. Czy nie utworzymy jeszcze większej fikcji. Darmowe leczenie bardzo to umożliwi.
Zanim jednak powstaną liczne i celowo zorganizowane ośrodki i przyczynią się do poprawy stanu zdrowia wsi polskiej, należałoby rozwiązać kwestię bardziej palącą szpitali powiatowych i umożliwienia, a raczej udostępnienia ich dla ludności wiejskiej.
Jeśli w szpitalach, obsługujących powiat o ludności od 100 do 200 tysięcy mamy przeciętne obłożenie dzienne od 30 do 50 chorych, to porównując nasze stosunki z zachodem, musimy dojść do przekonania, że istnieją jakieś poważne przyczyny, uniemożliwiające należyte wykorzystane tych szpitali. W większości swej szpitale powiatowe obsadzone są wychowankami klinik, poziom lecznictwa stoi więc wysoko — istnieje tedy nie kwestia zaufania do tych szpitali, lecz po prostu niemożność leczenia się w nich. Szpitale nie są za drogie, ale między wartością leczenia, a budżetem przeciętnego polskiego wieśniaka istnieje ogromna rozpiętość, którą może jedynie wyrównać idea wzajemnego ubezpieczenia.
Nie myślę o przeszczepieniu organizacji Ub. Społecznej na wieś polską, jednak zapewnienie ludności wiejskiej możności leczenia w warunkach szpitalnych chorób ciężkich i to w tym stopniu i w takim czasie, jak tego właściwe leczenie potrzebuje, uważam za rzecz palącą, konieczną i nade wszystko możliwą bez uciekania się do ogromnych inwestycyj i środków.
Przyjrzyjmy się temu, co jest dzisiaj. Ponieważ na cele zdrowia i opieki społecznej nie ma u nas specjalnych podatków państwowych i samorządowych, a zagadnienia te objęte są budżetami samorządów — preliminuje się na nie pewne kwoty z konieczności, kwoty uszczknięte z innych działów gospodarki, kwoty zupełnie teoretyczne mało oparte na rzeczywistych potrzebach. Większa część gmin staje jednak w ciągu roku budżetowego w obliczu wyczerpania się preliminowanej kwoty, sięga się więc do pozycji innych, nie buduje szkół, nie naprawia dróg czy mostów, względnie kończy się rok z deficytem, obiecując sobie solennie, że w roku przyszłym na tym dziale trzeba będzie robić większe oszczędności. Deficyty gminne pokrywa samorząd powiatowy, bądź subsydiując deficytowe gminy, bądź też dokładając rocznie do szpitala kilkanaście tysięcy. Przy tej okazji dyrektor otrzymuje wymówkę, że szpital jest deficytowy (jakby mogło być w tych warunkach inaczej) i zalecenie porobienia nowych najrozmaitszych oszczędności. Wszelkie projekty zakupienia koniecznych narzędzi czy przyrządów są odkładane na plan dalszy (chyba, że szpital jest oczkiem w głowie Starosty lub dyrektor szpitala ma duże wpływy). Zaległości za leczenie chorych z roku na rok rosną. Wierzytelności szpitala sięgają sum wielokrotnie przewyższających wysokość rocznych budżetów własnych. Wówczas przeprowadza się tzw. „uporządkowanie finansów samorządowych“ czyli akcję odłużeniową samorządów, która polega po prostu na skreśleniu wierzytelności i zaczęciu tej polityki ekonomicznej od początku. Oczywiście, że nie wpływa to w najmniejszym stopniu na stan szpitalnictwa i nie uzdrawia w najmniejszym stopniu głównej bolączki, jaką jest stopień korzystania ze szpitali naszej ludności wiejskiej i idąca w ślad za tym duża śmiertelność.
W obecnych warunkach ustawowych, w obecnym zamknięciu życia w ramach ustawy sprzecznej z potrzebami życia tej wsi jedynie nieliczne wydziały powiatowe dają sobie jako tako radę ze sprawami szpitalnictwa. Istota jednak sprawy, leżąca poza wysiłkami tych wydziałów, nie wykazuje żadnej poprawy.
Z wielu stron wysuwana jest konieczność powrotu do obowiązującego u nas dawniej, przed wprowadzeniem ustawy o opiece społecznej — pogłównego podatku szpitalnego. Pogląd ten zwalczany jest jednak przez czynniki fiskalne, twierdzące, że wprowadzenie nowych podatków, a szczególnie samorządowych odbić się może fatalnie na wpływach z podatków państwowych.
Takie dowodzenia słyszałem na konferencjach budżetowych, na zebraniach wydziału powiatowego, wszędzie zresztą, gdzie poruszałem myśl powrotu do pogłównego podatku szpitalnego.
To zagadnienie, wiążące się ściśle z moim stanowiskiem dyrektora szpitala, a podsycane przez obserwowanie tragicznych sytuacji moich pacjentów nie dawało mi spokojnie spać. Nie mogłem pogodzić się z myślą, że na tej samej wsi polskiej jest, dobrze funkcjonuje i stało się koniecznością powszechne ubezpieczenia od ognia, a w dziedzinie tak ważnej jak zdrowie ludzkie drepczemy stale na miejscu i to w dodatku drepczemy źle i nie w nogę. Niejednokrotnie brałem do ręki ołówek, kalkulowałem wpływy i wydatki, brałem pod uwagę najrozmaitsze przeszkody i trudności i widziałem jak na dłoni, że sprawy te można rozwiązać, zapewniając mieszkańcowi wsi odpowiednią pomoc przy równoczesnym oparciu szpitalnictwa prowincjonalnego na takich podstawach, które mu zagwarantują rozwój i skończą okres obecnie przeżywanej wegetacji.
Wysokość podatku można określić na 1—2 złote rocznie zależnie od stanu zaludnienia powiatu, jego potrzeb zdrowotnych itp. Taką sumę musiałby wpłacać każdy mieszkaniec powiatu bez względu na wiek. Za najuboższych składkę taką wpłacałyby gromady czy gminy. Ponieważ ilość mieszkańców powiatu wynosi przeciętnie około 100.000, wpływ roczny z tego tytułu wyniósłby sumę od 100.000 do 200.000 złotych. Przeciętny roczny budżet szpitala zamyka się obecnie sumą 80.000 zł przy wzroście obłożenia szpitala suma ta urosłaby do 100.000 — 120.000 — resztę można by było obrócić na inwestycje, a później przeznaczać na profilaktykę, walkę z gruźlicą czy ośrodki lecznicze.
W tych warunkach każdy właściciel kwitu na wpłaconą za siebie składkę ubezpieczeniową bez względu na swój stan majątkowy w wypadku ciężkiej choroby miałby możność swe prawa wykorzystać. Zamożniejszy za wygody, czy szczególne jakieś wymagania, mógłby leczyć się na wyższej klasie szpitala i dopłacać jakieś oznaczone taksy. Chorym nie groziłaby wtedy odmowa gminy, ani obawa załamania się finansowego własnego gospodarstwa. Odpadłby poza tym czynnik społecznie nie bez pewnego znaczenia, jakim jest żebranie o bezpłatne leczenie czy inną opiekę.
Nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że gospodarz opłacający kwotę kilku czy kilkunastu złotych rocznie na ten cel, będzie się mógł lepiej wywiązać z nałożonych na niego podatków państwowych i samorządowych, niż ten np., który wydawszy na leczenie kogoś ze swojej rodziny kilkadziesiąt czy kilkaset złotych, stanie u progu ruiny własnego warsztatu pracy.
Zarządy gminne preliminują dziś na opiekę społeczną sumy dowolne, nie stojące w żadnej proporcji do rzeczywistych potrzeb ludności i mimo to, jak wspomniałem, walczą z ogromnymi trudnościami. Z chwilą wprowadzenia pogłównego podatku szpitalnego dotychczasowe ciężary i kłopoty spadną im z głowy. Wpłacana przez nich suma będzie i nieznaczna i mniej więcej corocznie łatwa do obliczenia i stała, a więc łatwa do uregulowania.
Wydziały powiatowe, utrzymujące dziś szpitale, zarządzające nimi w mniej lub więcej właściwy sposób i dokładające rokrocznie do deficytów po kilkanaście tysięcy, odetchnęłyby pełną piersią.
Wszyscy więc na tej zmianie zyskują — nikt nie traci.
Pozostaje kwestia obawy, że ubezpieczeni mieszkańcy wsi, chcąc wykorzystać swoje uprawnienia, będą zgłaszać się do szpitali z najbłahszymi dolegliwościami. Nie należy się tego obawiać. Podobnie, jak jest dzisiaj, lekarze szpitalni będą kwalifikować zgłaszających się kandydatów do leczenia szpitalnego. Obciążenie szpitali wzrośnie, to oczywiste, ale na pewno nie przekroczy miary istotnej potrzeby. Czyż bowiem wszyscy członkowie Ub. Sp. mając prawo do leczenia się w szpitalach — leczą się wyłącznie w nich?
Jest rzeczą do omówienia, czy omawiane wyżej ubezpieczenie chorobowe mieszkańców wsi przeprowadzić oddzielnie dla poszczególnych powiatów, czy tworzyć związki celowe kilku powiatów lub całego województwa. Należało by zapewnić jednak pewną samodzielność tej akcji, podobnie jak to ma miejsce z komunalnymi kasami oszczędności w miastach powiatowych i uzależnić je wyłącznie od czynników fachowych w pierwszym rzędzie lekarskich.
Jeśli stan dzisiejszy trwa mimo jego sprzeczności z życiem, to trwa przez samo trwanie, przez niezrozumienie jego ogromnych braków i niewłaściwości, przez brak inicjatywy u czynników administracyjnych niższych instancji i istnienie większych, ważniejszych zagadnień, absorbujących czynniki wyższe. Należy się tylko zetknąć z kilkoma tragicznymi faktami, zrozumieć i poznać ich tło, mieć serce i współczucie — a wówczas nie trudno już będzie moją „utopię“ zrozumieć i walczyć o jej realizację.


∗             ∗

Od czasów mojej pracy na Woli minęło 8 lat. Tak się złożyło, że jestem znów w Warszawie i objąłem stanowisko lekarza domowego na jednym z przedmieść, zamieszkałych, jak na Woli, przez ludność robotniczą. Pracuję już kilka miesięcy. Przyglądam się nowym warunkom pracy, porównuję je z tamtymi, na Woli, zastanawiam się, obserwuję i uśmiecham. Zmieniło się bardzo dużo, wszystko na lepsze, wszędzie widać postęp. Nie zmienili się tylko ludzie — ubezpieczeni. Sg tacy sami, jak na Woli czy Śniadeckich, jak dawniej.
Przypominam sobie, że w roku 1928 zastępowałem na Solcu lekarza ambulatoryjnego w czasie jego urlopu — miałem wyznaczoną ilość „numerków“, których w ciągu 2 godzin musiałem „załatwić“ 25. Musiałem wtedy pędzić, śpieszyć się, notować byle co na kartkach choroby, zadawać pacjentowi pytania, zamykając mu w jego ustach skargi la człowiek tak lubi się przecież wygadać), chwytać objawy ważniejsze, stawiać wlot diagnozę, bo wisiała nade mną groźba, że nie zdążę kilku osób zbadać, wzbudzając niezadowolenie „numerków“ i jeszcze większe — naczelnego lekarza. Cóż to był za nieprawdopodobny pośpiech! Z korytarza-poczekalni, na którym stały 4 rzędy ławek, przenikał przez drzwi szum rozmów, krzyków, kłótni i wymysłów.
Teraz siedzę sobie w ciszy własnego gabinetu, szum nie przeszkadza mi, mój czas zależy ode mnie, nie przejmuję się, że oczekujący na swoją kolejkę w poczekalni mogą być i bywają czasem niezadowoleni, że jakiemuś poważniej choremu poświęcam więcej czasu. Jestem lekarzem Ubezpieczalni, ale nie przestaję być lekarzem, mogę poświęcać choremu, temu na prawdę choremu tyle czasu, ile jego cierpienie wymaga, mogę wysłuchać wszystkich jego skarg, mogę dokładnie zebrać wywiady i dokładnie go zbadać i wreszcie — mogę spokojnie myśleć. Tak, pod tym względem jestem z warunków mojej pracy zupełnie zadowolony.
Pisanina. Tej właściwie nie ma za dużo. Prowadzenie karty choroby ułatwia mi dalszą opiekę lekarską nad chorym. Te lub inne szczegóły kart choroby można by było jeszcze uprościć — ale są to już szczegóły. Zasiłki, skierowania, kilka słów listu do specjalisty są to sprawy zabierające mało czasu i celowe. Jedna rzecz w jej obecnym stanie jest według mnie niecelowa i zbędna — wypełnianie międzynarodowych kart statystycznych. Leży przede mną taka karta. Nie wiem kto jest jej autorem, kto się nad jej ułożeniem mozolił. Nie mogę jednak zrozumieć w jakim celu wszyscy lekarze na terenie całej Rzeczypospolitej ją wypełniają. Zdaję sobie sprawę, że ideału w dziedzinie statystyki nigdy się nie osiąga. Ale praca 3.000 lekarzy, zatrudnionych w Ub. Społecznych powinna mieć jakieś „coś“ na celu. Powiedzmy, że każdy z nas dziennie poświęci na wypełnienie tych kart minutę, tzn. w ciągu 300 dni pracy w roku 5 godzin, a łącznie wszyscy lekarze stracą około 16.000 godzin. Następnie kilku czy kilkunastu ludzi, zatrudnionych w jakimś biurze podsumuje odpowiednio lub niewłaściwie pozaznaczane rubryki i dowiemy się o szeregu nonsensów z takiego zestawienia. Dowiemy się np., że ubezpieczeni nie chorują wcale na choroby gardła i nosa, bo te choroby są w karcie pominięte. Dowiemy się, że nikt w ciągu roku nie uległ żadnym złamaniom, zwichnięciom, stłuczeniom itp., jednym słowem nie było cierpień traumatologicznych, bo ich autor karty statystycznej nie uwzględnił. Ważniejsze, że lekarz nie może na karcie statystycznej zaznaczyć, że ten lub ów pacjent jest po prostu łazikiem czy symulantem i stąd powstają astronomiczne liczby „chorych“ na taką lub inną chorobę, wypaczające całkowicie istotny obraz zdrowia ubezpieczonych. Z zestawienia takiego nabierzemy dalej zupełnie błędnego mniemania, że przynajmniej jedna trzecia ubezpieczonych choruje na przewlekły gościec stawowy i dnę (oczywiście łącznie), bo lekarze zaliczą tu wszelkie chodzące bóle, z którymi zgłaszają się wszystkie matki ubezpieczonych, połowa żon i sami ubezpieczeni, gdy przerywają na jesieni sezonowe roboty. Przynajmniej połowa ubezpieczonych chorować będzie na „inne choroby układu nerwowego“, gdzie zaliczy się wszystkie agrawantki, histeryczki i „pacjentki z temperamentem“, które dla zaspokojenia ciekawości obsiadują poczekalnie lekarzy, wynajdując coraz to nowe i nowe skargi. Podobnych cech będzie miała taka statystyka całe dziesiątki, których zresztą nie sposób wyliczać. Ale poco ta fikcja? Przecież zachowując międzynarodowy podział chorób dla statystyki, można uwzględnić brakujące rubryki i dopełnić ją tymi pozycjami, które w lecznictwie Ub. Sp. są ze wszech miar wskazane, przyjmując ten fakt niezbity pod uwagę, że bardzo znaczna część ubezpieczonych pacjentów to ludzie, którzy, gdyby nie byli ubezpieczeni, nie leczyli by się na swe urojone choroby z całą pewnością.
Jeśli jednak chcemy walczyć z klęskami społecznymi i chorobami częściej występującymi — należałoby statystyką objąć w miarę możności genezę występowania tych chorób w danych warunkach bytowania ubezpieczonych itp. Wtedy ze statystyki moglibyśmy wysnuwać słuszniejsze wnioski i wówczas każdy z nas lekarzy Ub. Sp. będzie odnosił się do wypełnienia karty statystycznej z należytą powagą. Każda „pisanina“, gdy jej przyświeca jakiś słuszny cel, nie będzie utrudniać naszej pracy.


∗             ∗

Powtarzam: wiele zmieniło się na lepsze. Na tle zatargów receptowych, jakie miałem na Woli, dzisiejsze stosunki mogą imponować. Nie miałem wypadku, by mi Naczelny Lekarz odmówił zaakceptowania recepty na środek nie objęty lekospisem. Uciekam się do zapisywania jakichś wyszukanych leków bardzo rzadko, w wypadkach koniecznej potrzeby, uzasadniam to w karcie służbowej z załączoną receptą — ale wiem zawsze, że moje przesłanki nie będą lekceważone, ale fachowo i bezstronnie ocenione. W tych warunkach walka z zakorzenionym wśród ubezpieczonych przesądem, że Ubezpieczalnia daje gorsze lekarstwa, jest łatwa i nie pomijam żadnej okazji, by pacjentom na przykładach wyjaśnić, że padl ofiarą nieuczciwej plotki lub nieznajomości istotnego stanu rzeczy. Spotykam się jednak jeszcze dość często z tą wersją, podsycaną, jak kilkakrotnie już stwierdziłem przez lekarzy nie tyle wolnopraktykujących, ile „urzędujących“ po drobnych lecznicach.


∗             ∗

Zmieniła się na lepsze sprawa walki z gruźlicą. Leczenie gruźlicy płucnej zostało wydzielone i powierzone poradniom. Tych wyczekiwań wielomiesięcznych, jakie miały miejsce przed 8—9 laty, dziś nie ma już zupełnie. Z mojego rejonu, a więc z małego odcinka miasta w ciągu kilku miesięcy wyjechało do uzdrowisk 16 osób — drugie tyle, jak mogłem zauważyć korzystało z uzdrowisk w roku przeszłym. Nikt z nich po zaopiniowaniu komisji nie czekał na wysłanie dłużej niż miesiąc. Jest to oczywiście ogromny krok naprzód.


∗             ∗

Nie zmienili się jedynie ubezpieczeni — a raczej ich stosunek do instytucji, jeśli ulega pewnej metamorfozie, to idzie to ogromnie powoli i opornie. Stale przechodzą do porządku dziennego nad świadczeniami, jakie otrzymują. Nie umieją czy nie chcą zauważyć zmian na lepsze, nie zastanawiają się nad tym, że mają możność takiej pomocy, na jaką w żadnym wypadku w braku Ub. Społecznej pozwolić by sobie nie mogli. Myśl ich pracuje w jednym kierunku: szukać dziury w całym, narzekać, stale, nieodwołalnie narzekać. Przychodzi mi czasem do głowy, że najlepszą propagandą dobrodziejstwa ubezpieczeń społecznych było by zatrzymanie jej działalności, na jakiś okres powiedzmy miesiąca, w którym nie ściąganoby żadnych składek i nie udzielano żadnych świadczeń. Wywołany w ten sposób pewien wstrząs byłby może jednocześnie wstrząsem w umysłowości ubezpieczonych.


∗             ∗

Obserwuję odwiedzających mój gabinet pacjentów. W jednym miesiącu zadałem sobie trud i każdą poradę notowałem na kartce, zaliczając ją do jednej 7 grup, na które moich pacjentów podzieliłem. Interesowało mnie z czym, po co, i kiedy przychodzą. W ciągu miesiąca, a raczej w ciągu 24 dni pracy odwiedziło mnie 840 osób, załatwiłem w tym czasie 84 wezwań na miasto.
Pierwsza grupa to symulanci, ludzie zdający sobie zupełnie dobrze sprawę ze swego stanu. Grupa nieliczna, niecałe 6%. 18-letni uczeń ślusarski J. Ch. zgłasza się przynajmniej raz na tydzień, by uzyskać zwolnienie z pracy — jest zupełnie zdrów, widzi, że u mnie nic nie wskóra, więc wyszukuje tysiące powodów, by skierować go do jakiegoś specjalisty (bo mu to miał polecić lekarz fabryczny), ale kręci w najrozmaitszy sposób, by to skierowanie kolidowało z godzinami jego pracy. Stwierdzam, że jest kompletnie zdrów, że nie można nawet myśleć o przemęczeniu pracą — jest jedynie leniwy. Szofer S. Sk. lat 33 porzuca pracę, bo mimo orzeczenia komisji uważa, że praca mu szkodzi i uważa się za niezdolnego do pracy, wystaje całymi godzinami na rogu ulicy, przychodzi raz na tydzień, robi bardzo zdziwionego, gdy się dowiaduje ode mnie, że nic u niego nie znalazłem i nic mu nie zagraża. Trudno zrozumieć dlaczego nie chce pracować — widocznie ktoś chce i może go żywić i dawać mu na papierosy. Wreszcie, u mnie, jak w każdym rejonie istnieje kilka żon ubezpieczonych, które „chorują“ przed jakąś rozprawą sądową, w związku z grożącą im eksmisją lub pragnąc otrzymać z kuchni publicznych suchy prowiant. Takich pacjentek jest kilka w miesiącu.
Neurasteników jest stosunkowo dużo. Poczekalnie Ubezpieczalni Społecznej to miejsca, w których omawia się przeważnie choroby i ich leczenie, przytacza się najbardziej fantastyczne objawy, cierpienia i tragiczne zejścia śmiertelne. Najczęstszym tematem i największym postrachem jest oczywiście gruźlica — stąd przynajmniej 10% pacjentów cierpi na phtisofobię. Takiemu czy takiej nigdy nie wystarcza kilkakrotne najdokładniejsze badanie lekarskie, wyjaśnienia, że brak jakichkolwiek objawów wyklucza możliwość choroby — zawsze pada pełne powątpiewania pytanie: „A dlaczegóż bolą mnie plecy?“ Negatywny wynik badania rentgenologicznego nie uspokaja ich całkowicie — wychodzą z tym samym pytaniem „dlaczego mnie jednak bolą plecy?“ Odnosi się wrażenie, że woleli by być choć „troszeczkę“ chorzy.
Najliczniejsza grupa chorych to agrawanci. Około 60%. Zaliczam tutaj świadomie wszystkich takich pacjentów z najrozmaitszymi cierpieniami, którzy poza Ubezpieczalnią, na pewno nie traktowaliby swoich dolegliwości na tyle poważnie, żeby zasięgać porady lekarza, lub przeprowadzać kurację. Najmniejsze otarcia naskórka ręki sprowadzają ich do gabinetu lekarza, przychodzą co drugi dzień z katarem, z przejściowym bólem głowy, zaznaczając zresztą na wstępie, że poza tym czują się zupełnie zdrowo, a tylko raz na miesiąc „poboli“ ich głowa. Należą tu dalej wszelkiego rodzaju chronicy — zdrowi i pracujący ciężko. Lekkiego stopnia neurosis cordis (po sprzeczce) jest przyczyną do zgłaszania się co kilka dni, obstipacje, „odbijania“ ciche i głośne, „bóle wędrujące“ stanowią powód do wytrwałego nie tyle leczenia się, ile przesiadywania w poczekalniach. Ci „chorzy“ ze specjalnym upodobaniem i przesadą opowiadają o dolegliwościach. Skargi te są nieraz kapitalne w swej naiwności. Sądzę, że gdyby lekarze zadali sobie trud i notowali bardziej charakterystyczne „powiedzonka“ powstałyby prawdziwe skarbnice humoru Wiecha. Zauważyłem, że posługiwanie się określeniem „straszny“ jest do pewnego stopnia obowiązujące. Co drugi pacjent na pytanie, co mu dolega, z reguły twierdzi, że go „strasznie“ boli głowa, brzuch lub inna jakaś część ciała. Oczywiście badaniem tego nie możemy potwierdzić. Pani G. np. oświadcza, że „wyrywa mnie po głowie, mam mdłości i zawroty głowy, chodzący ból pod sercem a po kapuście duży brzuch“. Po parotygodniowej obserwacji stwierdzam przewlekłą sprawę przydatków — absolutnie żadnych innych zmian. Pani S. Sz. skarży się, że „mam dreszcze i lód na plecach i straszne bicie w dołku“; dokładne badanie wykazuje 10 — 15 leukocytów w p. w., poza tym organizm jej nie wykazuje najmniejszych zmian. Pani J. S. „robi się od Famela sztywna i nic nie może jeść, miała gorączkę wewnętrzną, z wierzchu nie miała, bo nawet mierzyła“, takie dolegliwości występowały u niej przy tracheitis. Pani Z. R. w przebiegu lekkiej grypy „nic w oczach nie widzi i czuje twarz jak marmur“. Określenia te czerpię z kart choroby.
Ból głowy jest zawsze „straszny“, innego się nie spotyka. Czasem dodaje się jeszcze określenie „wysadza mi pulsa“. Do tego wtrąca się nieodzowne jakieś zdanie o „sztywności“. A więc albo „robię się sztywna“, albo „dziś w nocy zupełnie zesztywniałem“ albo „sztywnieją mi ręce“. Objaw ten występuje u moich pacjentów przy najrozmaitszych cierpieniach, przeważnie towarzyszy doskonałemu wyglądowi, brakowi jakichkolwiek objawów ze strony systemu nerwowego, pacjentka jest z udzielonej porady zadowolona, wychodzi krokiem elastycznym, uśmiechnięta i powracając po tygodniu opowiada w podobny sposób o swoich sztywnościach. Znam ten rodzaj pacjentek, nie ma tu mowy o nerwicach, nie — to rozmowy w poczekalni, zasłyszane i zapamiętane skargi, powtarzane z ust do ust znajdują ujście w gabinecie lekarza.
Oczywiście pacjentkom tego rodzaju nic nie pomaga, są zawsze chore, mają cały arsenał skarg, z najmniejszą dolegliwością czy obawą wystąpienia choroby, o której gdzieś usłyszały, biegną do Ubezpieczalni, zabierają czas, niepokoją siebie, niepokoją lekarza, często poza tym w nocy pogotowie, zaniedbują swoje obowiązki, bo czekanie na swoją kolejkę zabiera im przeciętnie 2—3 godziny, zużywają lekarstwa, albo ich nie zażywają i wyzyskują w całej pełni możliwości „leczenia się“.
Towarzyszą im w tej samej ilości mamy i żony starszych wiekiem ubezpieczonych. To podobna, ale inna nieco kategoria, to ofiary okresu przekwitania, dny i początku lub rozwiniętej miażdżycy naczyń. Te pacjentki to plaga wszelkich „smarowań“. Jeśli chodzi o pacjentki przekwitające — to te chętnie poddają się jeszcze należytej kuracji, natomiast chore z objawami dny i miażdżycy zachowują się do prób właściwego leczenia opornie. Nie rozumieją i nie chcą zrozumieć, że może im coś pomóc poza „smarowaniem“. Obok apteki nr 7 jest mała wąska uliczka Majowa, otoczona płotami. Za takim płotem można znaleźć świeżo odebrane buteleczki z urosolvalem, piperazyną, jodpeptonem itp. Tłumaczenia lekarza, że smarowanie nie leczy, a jedynie koi co najwyżej chwilowo bóle, ale nie powstrzymuje dalszego rozwoju choroby — trafiają na chiński mur przesądów i niewiary, wszelkie słowa i wysiłki są bezowocne. „Smarowanie“ takie jest przy tym bardziej „pomocne“, jeżeli dobrze na kilka godzin zepsuje w domu powietrze i dobrze „grzeje“. Pacjentki przychodzą z gotowymi propozycjami i nie szczędzą swych sądów o nieskuteczności innych lekarstw. Odwiedzała mnie tak mniej więcej co 3 dni pani N. w wieku 5ć lat, osoba korpulentna, żona kołodzieja-chałupnika. Skargi tej pani dotyczą „darcia w rękach, nogach i boku“, co pacjentka wiąże z „uderzeniem się o róg stołu przed 20 laty“. Stwierdziłem zmiany dnawe i rozwijającą się miażdżycę, zapisałem urosolval i jod-calcium-diuretinę, dałem różne wskazówki. Nazajutrz pani N. jest z powrotem i oświadcza, że „nie odczuwa lepszości — trzeba dać coś na smarowanie“. Tłumaczę, że po jednym dniu nie może być poprawy — że kuracja musi potrwać kilka tygodni. „Ee — jak się czymś dobrym posmaruje — to zaraz by toto przeszło — pan tylko nie chce, ale jakby chciał — to by mi pomógł“. Upieram się, nie zapisuję nic więcej, oświadczam, że po skończeniu lekarstw ma do mnie przyjść. Za dwa dni pani N. jest — „leki zużyła, ale jej pomocne nie były“ Ponieważ i tym razem nie ustąpiłem — nazajutrz mam wezwanie do niej do domu. Jest bardzo nachmurzona, czuje się pewniej, bo u siebie w domu w towarzystwie dwóch zaproszonych sąsiadek. „Tak mnie pan leczy, że się już do łóżka położyłam, niedługo mnie pan do grobu zapędzi — płaci się i płaci na tę Kasę Chorych — a jak człowiek zachoruje to się pomocy doprosić nie można“, urąga pani N. Zbadałem ją dokładnie, nie stwierdzając najmniejszego powodu „obłożnej“ choroby i starałem się wytłumaczyć, że mnie takie demonstracje przekonać nie mogą, że lekarstw i prawa do leczenia nikt jej nie odmawia, że mogę przychodzić do niej codziennie, ale żadnego smarowania jej nie zapiszę, bo sam w nie nie wierzę, poprosiłem, żeby nie próbowała mnie w ten sposób przekonywać, bo to nic nie pomoże. Przestała mnie wzywać, nie pokazywała się kilka tygodni.
Kiedyś jedna z pacjentek prosiła mnie o zapisanie jej spirytusu salicylowego „do wycierania oczu — tylko mocnego, bo lepiej po tym widzi“. Zdziwiło mnie to tym bardziej, że robiła wrażenie dość zamożnej i kulturalnej i wyrażała się zupełnie poprawnie. Kiedy jej odmówiłem była mocno niezadowolona i obiecała, że sama sobie kupi.
W wielu wypadkach dla sugestywnego leczenia ustępujemy naszym pacjentom i dodajemy balsam czy inne smarowidło, w innych nie odmawiamy skuteczności wchłanianiu się jakiegoś środka przez skórę — ale gdybyśmy wypowiedzieli otwartą walkę „przesądowi przedmieść“, moglibyśmy osiągnąć dużą oszczędność na lekach. Nie należy jednak zapominać i o tym, że stracilibyśmy równocześnie przynajmniej 30% zaufania, narazilibyśmy się na wiele humorków i prób wywołania awantur i „chorzy“ tego rodzaju postaraliby się już o to, by nam życie odpowiednio obrzydzić. Mam wrażenie, że zarządzenie władz Ubezpieczalni, ograniczające ilość dopuszczalnych smarowideł do kilku i ich jednorazowo zapisywanych ilości do najwyżej 30 gr — ułatwiło by nam walkę z przesadami.
Parę słów jeszcze należy poświęcić pomocnicom domowym. Pamiętam tę kategorię chorych z sali szpitalnej. Ich nastawienie psychiczne było uderzające. Przyzwyczajone do usługiwania innym, z chwilą gdy się znalazły na sali szpitalnej, rozkoszowały się po prostu możliwością korzystania z usług służby pielęgniarskiej. Nigdy wikt szpitalny im nie dogadzał, zawsze wyrażały niezadowolenie ze wszystkiego, co im dawano, ze wszystkich usług, jakie im świadczono. To samo obserwuję w Ubezpieczalni.
Te chore to wieczne symulantki i wieczne niezadowolone chore. Panie S. i Sk. mają po 23 lata, służą w jednym domu na jednych schodach, pochodzą z jednych stron. Pani S. przychodzi ze skargami na bóle brzucha po prawej stronie. Nie stwierdzam zmian chorobowych wyrostka, kieruję do specjalisty, który również nie może dopatrzeć się wskazań do zabiegu. Pani S. jest wyraźnie niezadowolona, odwiedza mnie codziennie, odmalowuje swoje cierpienia w sposób przesadny. Wreszcie oświadczam jej, że to co chora podaje musi się zgadzać z objawami, jeśli się nie zgadza — to skargom wierzyć nie można — radzę więc, by na przyszłość takimi urojonymi chorobami nie zabierała sobie i mnie czasu — bo w większym pożytkiem dla jej zdrowia i należnego jej odpoczynku będzie, gdy pójdzie sobie na spacer. Odniosło to skutek, ale po kilku dniach miałem wizytę pani Sk. Znowuż te same skargi, ta sama historia z wyrostkiem I tym razem ani ja ani specjalista nie znajduje zmian chorobowych. Pan Sk. odwiedza mnie co dwa dni. Ponieważ skarży się na bóle w brzuchu po jedzeniu, zapisuję jej gtt. Inoziemc. Po dwóch dniach Sk. wpada do mnie do gabinetu, wymachuje rękami, twierdzi, że się od tych kropli rozchorowała, wie to na pewno, bo jej pani powiedziała, że to nie są krople od ślepej kiszki. Żadne tłumaczenia w takim wypadku pomóc nie mogą. Zachowywała się tak, że ją musiałem wyrzucić za drzwi. I to również odniosło skutek. Te chore zachowują się niegrzecznie tylko w stosunku do tych, którzy na to pozwolę.


∗             ∗

Wreszcie ci prawdziwi chorzy, lżej lub ciężej — ale chorzy, którzy bez przesady, bez wyszukanych słów opowiadają o swoich cierpieniach czy obawach. To pacjenci, którzy dają lekarzowi okazję do zajęcia się właściwą pracą, ludzie, z którymi można spokojnie rozmawiać, bez tego nieprzyjemnego uczucia, że się jest oszukiwanym, ludzie, z którymi po kilku tygodniach nawiązuje się kontakt wzajemnego zaufania. Nie przychodzę gdy z tak zwanymi głupstwami, a jeśli np. dokuczają im odciski — to mówią o tym z zażenowaniem, sumitując się, że podobną sprawą zabierają czas. Taki pacjent nie odezwie się nigdy, że nie odczuwa lepszości, ocenia zainteresowanie się jego stanem, jest uprzejmy i grzeczny, rozumie, że musi poczekać na swoją kolejkę, skłonny jest nawet swoje miejsce odstąpić agrawującej chroniczce. Tych chorych widuje się rzadko, częściej w okresie nasileń grypy i anginy, względnie z zaleconą mu dłuższą obserwacją. Do domu wzywają wyjątkowo rzadko i lekarz musi sam im zwracać uwagę na to, żeby nie wyczekiwali w poczekalni z gorączką powyżej SS1, bo mają przecież prawo do wizyt lekarza u nich w domu.
U tych chorych bez względu na ich stopień zamożności znajduje się w domu zawsze przygotowaną miskę z wodą i czysty ręcznik i cały stosunek domowników do lekarza nacechowany jest szacunkiem. Łatwo jest zżyć się z takimi ludźmi i zaprzyjaźnić. Na ulicy uśmiechamy się do siebie, jak starzy dobrzy znajomi, przekomarzam się z dziećmi, które na mój widok nie podnoszą wrzasku, interesuję się bytem tych ludzi, staram się podnieść ich nastrój w okresie choroby, czy utraty pracy, lubię ich, okazuję im to i czuję, że jestem lubiany.
Z takimi ludźmi praca jest miła, wiele można osiągnąć perswazją, nawet w wypadkach kiedy mają te lub inne powody do niezadowolenia. Zgłosiła się do mnie żona robotnika G., która od roku choruje na moknący wyprysk ręki i podudzia. Pół roku leczyła się w Ubezpieczalni u specjalistów, jednak bez efektu. Zwracała się do kilku lecznic, również bezskutecznie. Zaczęła kupować gdzieś na Kruczej jakieś ziołowe maści, które jej ktoś nastręczył, odczuwała pewną ulgę, ale robiło jej to znaczne szczerby w budżecie. Przyszła do mnie, żeby jej taką ziołową maść zapisać. Widziałem, że była bardzo zniechęcona do szeregu lekarzy, którzy się nią zajmowali. Powiedziałem, że maści tej zapisać nie mogę, bo skład jej jest tajemnicą firmy, która ją produkuje, ale, że zajmę się jej chorobą, która jest uleczalna i jeśli po środku, jaki jej zastosuję, nie będzie poprawy, to zastosujemy w razie potrzeby lampy, zrobimy wreszcie wszystko, co trzeba, żeby ją wyleczyć. Sprostowałem jej mniemanie, że Ubezpieczalnia nie dysponuje odpowiednimi lekarstwami, tłumacząc, że jeśli będzie potrzebne lekarstwo nawet w cenie 100 zł, ale to tylko będzie jej mogło pomóc — to na pewno je otrzyma. Zapisałem okłady z rezorcyny, efekt nastąpił bardzo szybko, poprawa zaznaczyła się już po tygodniu, po dwóch dalszych stosowania maści rezorcynowej — wyprysk ustąpił całkowicie. Byliśmy oboje zadowoleni. Pamiętam jednak, że w czasie pierwszej wizyty pacjentka ta, mając prawo do zniechęcenia czy niezadowolenia z życia, zachowywała się niezwykle grzecznie i uprzejmie, co mnie mile uderzyło.
Każdy lekarz Ubezpieczalni, przeglądając swoją kartotekę, czy sięgając do swojej pamięci, znajdzie dużo tych chorych na prawdę cierpiących, ale zachowujących się mimo to, mimo trosk z chorobą związanych grzecznie i uprzejmie, darzących lekarza zaufaniem w czasie choroby i wdzięcznością po wyzdrowieniu. Ci pacjenci — to najlepsza nasza zapłata.
Z ciężko chorymi dzisiejszy lekarz domowy styka się przeważnie jednorazowo, wydaje przekaz do szpitala i na tym koniec. Bywa czasem jednak inaczej. Przed dwoma miesiącami byłem wezwany do pani Z., żony robotnika P. K. P. Stwierdziłem dychawicę oskrzelową i postępujące w ostatnich tygodniach wyniszczenie organizmu. W pozycji kolankowej znalazłem guz rozlany na dolno-tylnej powierzchni żołądka, twardy o nieregularnych granicach, kilka nierówności na wątrobie. Wywołałem męża na podwórko, nie chcąc poruszać tej sprawy przy chorej, i powiedziałem mu, że stan żony wywołany jest rakiem, i że w obecnym stanie choroby nie ma już na to żadnego lekarstwa. Zaczęły się teraz wizyty męża, który co kilka dni zwracał się do mnie z prośbą o potwierdzenie różnych recept na specyfiki, zapisywane przez odwiedzających jego żonę lekarzy zpoza Ubezpieczalni. Za pierwszym razem odmówiłem, tłumacząc to bezskutecznością leku (pancarpina i cardyl), za następną bytnością pana Z. zapytałem go wprost, czy ma za dużo pieniędzy na taką kosztowną a bądźcobądź zbyteczną kurację. Zaznaczyłem, że gdybym chorą widział parę miesięcy przedtem (w Ubezpieczalni nie leczyła się), to skierowałbym ją do zakładu odpowiedniego i można by było jeszcze z chorobą walczyć, jeśli zaś teraz jemu na stan żony otworzyłem oczy i przedstawiłem beznadziejność leczenia, to dlatego, że to było moim obowiązkiem. Po dwóch tygodniach pani Z. zmarła, po następnych dwóch odwiedził mnie Z. i dziękował za „dobre rady“. Przyszedł po to, żeby się wyżalić, wypłakać i przyznać się, że niepotrzebnie słuchał różnych rad sąsiadek, że „stracił“ kilkaset złotych, a „stanęło na tym, co pan od pierwszego razu powiedział“.
Przychodził do mnie czasem emeryt kolejowy, pan Paulin J. Otyłość, niedomoga mięśnia sercowego, wiek 78 lat. Wezwano mnie kiedyś do niego do domu. Znalazłem go nieprzytomnego, zanieczyszczającego się pod siebie, w stanie bardzo ciężkim. Włóknikowe zapalenie płuc. Córka o drobniutkiej budowie ciała ledwie mogła go przesunąć z boku na bok. Zastosowałem mu leczenie camphochin, chodziłem do niego codziennie, nie robiąc zresztą otoczeniu najmniejszej nadziei. Tymczasem dziadek przetrzymał kryzys, zaczął siadać w fotelu i wyzdrowiał, robiąc nam wszystkim dobry kawał. Opowiadał mi w czasie rekonwalescencji, że w czasie choroby nie mógł zupełnie mówić, ale słyszał, co koło niego mówiono i rozczulał się troskliwością dzieci, o co ich wcale nie posądzał przed chorobą, ale najwięcej go wzięło, że ja, nie mając nadziei, odwiedzałem go codziennie i wytrwale leczyłem. „Jak pan widział“, że tak źle było ze mną, to mnie pan przynajmniej po łbie pogłaskał, tak mi strasznie było schodzić z tego świata, tak żal zostawiać dobrych ludzi, że pan nawet nie wie“. Zasiadał sobie w fotelu i przekomarzał się z sąsiadkami — rówieśniczkami. Przekonałem się na tym panu Paulinie, że przy łóżku chorych nieprzytomnych — trzeba także trzymać zasadę: egrotus non dormit.
Wreszcie jeszcze jedno doświadczenie. Niedawno w czasie popołudniowych wizyt w poniedziałek, a więc przy frekwencji 40 kilku osób wezwano mnie do urzędnika, który przed chwilą powrócił z biura. Poczekalnia wypełniona była po brzegi, zacząłem przed 15 minutami ordynować. „Tylko proszę zaraz, bo mąż ma 40 stopni gorączki — a ja jestem bardzo niespokojna“. „Proszę Pani — odpowiedziałem — teraz nie mogę zostawić pełnej poczekalni chorych, proszę więc zadzwonić do pogotowia (podałem numery telefonów), lekarz będzie najdalej za pół godziny, a jutro proszę zgłosić wizytę przed godziną drugą (wskazałem na ogłoszenie). „Przecież ci ludzie mogą sobie poczekać“ — oburzała się pani P. Nazajutrz w czasie rannych godzin ordynacji o godz. 10-ej przyszła pani P. i znowuż żądała przerwania przyjęć i natychmiastowego odwiedzenia męża — bo jest niespokojna. Powiedziałem, że będę u nich zaraz po przyjęciach to znaczy za godzinę, chociaż normalnie zaczynam wizyty na mieście po drugiej. Byłem na miejscu wcześniej i mimo to spotkały mnie na wstępie wymówki — że ubezpieczony nie ma żadnej opieki i lekarza nie można się doprosić (wczoraj w 20 minut po wezwaniu był lekarz pogotowia). Wytłumaczyłem na czym polega organizacja tej pomocy i do jakiego chaosu doprowadziłyby wypadki omijania tej organizacji, jak to pani P. sobie życzyła. „Ale ja nie przyszedłem tu na dyskusję, ale do chorego“ — uciąłem. Przystąpiłem do zbadania chorego, stwierdziłem krupowe zapalenie płuc w prawym dolnym płacie. Odwiedzałem tego pacjenta 2 razy dziennie, 2 razy dziennie chodził tam poza tym felczer i telefonował do mnie o swoich obserwacjach. Choroba rozwijała się i przebiegała, „jak w książce“. 7-go dnia poty, spadek ciepłoty i... szorstki oddech w dole lewego płuca. Zaniepokoiłem się. Byłem u niego poprzednio w nocy, odwiedziłem go nocy następnej, nie podobał mi się stan chorego — a ponieważ żona wyraża obawy „czy jest aby na pewno dobrze leczony“, zaprosiłem kolegę J. na konsilium i po uciążliwych staraniach, dzięki moim osobistym znajomościom — umieściłem go w szpitalu. Drugie ognisko w tej chwili nie daje już niepokojących objawów, jak mnie poinformował opiekujący się nim kolega, natomiast w prawym płucu powstaje ropień. Ten przypadek powinien być nauczką nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich lekarzy Ubezpieczalni. Po 10 dniach najtroskliwszego opiekowania się pacjentem, spotykamy się z pytaniem — obawą czy dobrze chorego leczymy. Kiedy w szpitalu występują powikłania — wszystko jest w porządku, natomiast w domu u chorego, pozostającego w domu na własną prośbę pod opieką lekarza Ubezpieczalni, powikłania są niedopuszczalne. Poruszyłem tę sprawę z kolegą J. na konsylium, przyznał mi rację, przytoczył niemniej charakterystyczny przypadek ze swojej praktyki i zadał mi pytanie „po co to Wam?“. Tak, rzeczywiście, po co nam narażać się na takie pytania, po co dawać swój czas, wysiłki, noce, kiedy w umysłowości ubezpieczonej inteligencji zostaniemy zawsze „lekarzami z Ubezpieczalni“, choćbyśmy mieli poza sobą nie wiem ile lat pracy szpitalnej, nie wiem jakie doświadczenie, nie wiem jaką ilość serca i zainteresowania w naszą pracę wkładali.
Żadnymi wysiłkami, żadną „sztuką lekarską“, nie odzyskamy należnego nam zaufania — bo na jego zatratę pracowała wiele lat plotka a niestety pracuje i nadal.
To też milej widziany wśród ubezpieczonych jest lekarz, który chorych kieruje na prawo i lewo, do specjalistów, do szpitala na obserwację, na przeróżne zabiegi, jednym słowem „rozstawia po kątach“ i ucieka ze wszystkich sił od odpowiedzialności osobistego leczenia. Taki dopiero miałby wśród mędrkującej społeczności ubezpieczonych zaufanie i mir.


∗             ∗

Jest u mnie w rejonie taki pan A. L. dozorca, który wzywa mnie do domu, bo „czuje, że będzie miał atak wątroby“, kładzie się w ubraniu do łóżka, ustawia żonę i 3 córki na baczność i zapytuje filozoficznie „jaki będzie stosunek mojej choroby w przyszłości?“. Chciałby się dowiedzieć, bo płaci składki, więc chce, żeby mu to Kasa Chorych wytłumaczyła“. Stan jego zdrowia nie wymaga nawet leczenia ambulatoryjnego. Nie wiem sam co o tym dozorcy-filozofie myśleć.


∗             ∗

Co sobotę po południu zachodził do mnie przez jakiś czas pan K., robotnik rzeźni. Po godzinie 6-ej z poczekalni zaczynał dochodzić szmer, później zrazu ciche, nieśmiałe, potem śmielsze i coraz głośniejsze okrzyki „A kuku, a kuku“. Wiedziałem co to oznacza. Musiałem prędzej kończyć badanie pacjenta, wychodzić do poczekalni, przepraszać go chorego i przyjmować poza kolejką pana K. Przy wejściu do gabinetu pan K. nieodmiennie zawadzał o parawan, niezręcznie go ustawiał, przepraszał wszystkich i wszystko kilka razy i wśród męczącej go czkawki wyjaśniał powód swojej wizyty. „Pan Doktór rozumie, caluteńki tydzień człowiek ciężko pracuje, znakiem tego, rozumie pan doktór, trzeba w sobotę małą śrrrubkę“; przy tym przy ostatnim słowie przysiadał, wymawiał je długo z pewną dozą ukontentowania i zaczynał się ze swego dowcipu serdecznie śmiać. „Mnie właściwie nic nie jest, ja jestem zdrów, ale cały tydzień rżnę cielaki, o widzi pan jakie mam pokrajane łapy (tu pokazywał rzeczywiście kilka ranek ciętych na zniszczonych pracą palcach), ja proszę o trochę jodyny i ze dwa bandażyki“. Zapisywałem mu receptę, a w tym czasie pan K. powtarzał jeszcze raz swój dowcip o śrubce, dziękował mi za zrozumienie dla jego stanu i ciężkiej pracy, kłaniał się, wychodził, wstępował do poczekalni, jeszcze raz wykrzykiwał swoje „a kuku“ i ulatniał się. Musiałem to znosić z pewną tolerancją, bo w razie wyczekiwania na swoją kolejkę zaczepiał chorych w poczekalni, wszczynał awantury, stwarzał różne nieporozumienia. U mnie jednak w gabinecie zachowywał się zupełnie poprawnie.
Zastanawiałem się dlaczego pan K. wybiera na swoje wizyty w Ubezpieczalni właśnie chwile upojenia alkoholowego. Zapytałem go kiedyś o to. Zaczął się rozczulać nad swoim losem i na zakończenie długiej i mało przekonywującej tyrady, orzekł, że „panie doktorze, nas ta Kasa Chorych gnębi, nam nie starcza na wszystko, a tu płać, bo musisz, to co, jak sobie w pracy ręce pocharatam, to mi się nie należy trochę jodyny, należy się, prawda panie doktorze, że się należy“. Musiałem mu przytakiwać, bo widziałem, że rozczulenie nad losem i alkoholem przybiera z każdą chwilą na sile.
Jest rzeczą ogólnie znaną, że alkoholicy pod wpływem alkoholu mają omamy prześladowcze na tematy tych spraw, które im dolegają w stanie trzeźwości. Pan K. był właśnie doskonałym wzorem tych myśli nurtujących robotników na temat narzuconych im ubezpieczeń. Co sobotę, po wypiciu tygodniowej porcji, przypominał sobie o swoich „krzywdach“ i w drodze do domu wstępował do mnie w celu wykorzystania swych praw.


∗             ∗

Pacjenci miewają czasem skłonności wybuchowe. Stwierdziłem, że zawsze wtedy, kiedy nie mają powodu. Wybuchy te istniały od początku Kasy Chorych, istnieją i dziś. Wychowywała i pielęgnowała te wybuchy ich zupełna bezkarność. Jeśli ktoś zrobi awanturę w jakimś urzędzie, jest pociągany do odpowiedzialności za obrazę urzędującego pracownika, jeśli okaże opór — jest surowiej karany, nie jest natomiast źle widziane, jeśli ktoś zachowuje się ordynarnie i obraźliwie w stosunku do urzędnika czy lekarza, pracującego w Ubezpieczalni. Znajdzie się wtedy milion okoliczności łagodzących, znajdzie się wytłumaczenie dla „afektu“, w jakim działał. Tak się już utarło. Wystarczy przeczytać kronikę sądową.
A więc kilka przykładów. Pani B., była pielęgniarka przychodzi do mnie z córeczką w wieku 12 lat. Widzimy się po raz pierwszy. Wyraża obawy, czy córka nie choruje przypadkiem na płuca, bo ostatnio ma upośledzone łaknienie. Dziewczynka przeszła przed 2-ma laty operację usunięcia wyrostka robaczkowego i w 3 miesiące potem laporotomię wskutek skrętu jelit. Badam ją i nie znajduję żadnych podejrzanych zmian. Uspokoiłem matkę, oświadczyłem, że trzeba obserwować dziewczynkę. Zalecam mierzenie temperatury, zapisuję Elix. Condurango, proszę, żeby zwróciła uwagę na córkę, czy się w nocy nie poci, czy nie okazuje w ciągu dnia zmęczenia, chęci snu itp. „Po tygodniu przyjdzie Pani jeszcze raz do mnie, zbadam ją powtórnie, w razie wystąpienia jakichkolwiek podejrzanych objawów prześwietlimy ją — na razie jednak muszę panią zupełnie uspokoić, bo nic za pani obawami nie przemawia“. Po dwóch dniach pani B. wpada do mnie sama i podnieconym głosem żąda zapisania zastrzyków. Gorączki nie mierzy, bo to według niej „zbyteczne“. „Przy takim leczeniu panowie wszystkich na tamten świat wyprawią“. Odmawiam stanowczo leczenia pod dyktando ubezpieczonych. „Ale ja jestem pielęgniarką — ja się na tym znam“. Dalszą rozmowę uważam za zbyteczną, proszę, żeby opuściła gabinet i nie zajmowała mi czasu. Na szczęście, kończy się tylko trzaśnięciem drzwiami. Zadaję sobie pytanie, co spowodowało taką reakcję z jej strony na moje jak najsumienniejsze zajęcie się jej córką. Nie znajduję odpowiedzi.
Urzędujemy dwa razy dziennie, ranne godziny przeznaczone są dla rodzin ubezpieczonych, popołudniowe dla ubezpieczonych i dzieci w wieku szkolnym. Wieczorem w czasie przyjęć wpada do mnie do gabinetu pani K. bez pukania nawet, nie krępując się obecnością rozbierającego się mężczyzny i żąda przyjęcia jej poza kolejką, natychmiast, bo nie ma czasu czekać. Odmawiam, bo żąda, gdyby prosiła — załatwiłbym jej to, zwróciłbym się do oczekujących ubezpieczonych w poczekalni i ci na pewno by się zgodzili. Ale odmawiam — bo żąda, niegrzecznie, nachalnie, nie licząc się ani z faktem, że jest u mnie w domu, ani z obowiązującym podziałem godzin pracy dla pracujących i ich rodzin. Żąda następnie „książki zażaleń“ — kieruję ją do Naczelnego Lekarza Obwodu, sam piszę raport.
Przypuszczam, że takie najścia na prywatny gabinet lekarza nie miałyby w ogóle miejsca, gdyby były karane, ale tak nie jest. Pani K., naładowawszy się jakiemiś troskami w domu, musi gdzieś wyładować temperament, idzie więc tam, gdzie wolno bezkarnie podnosić głos — do Ubezpieczalni, a ponieważ ma najbliżej do mnie, więc do mnie. Dodam, że pani K. nic nie dolegało, chodziło jej wówczas jedynie o skierowanie do specjalisty w związku z trwającymi od dłuższego czasu upławami.
Jej stan taki trwa, to jedynie dlatego, że jest tolerowany i nie spotyka się z odpowiednim przeciwdziałaniem.
Inna sprawa, że dalsza praca z takim osobnikiem jest zjawiskiem zupełnie sztucznym, zjawiskiem, które nie powinno mieć miejsca. Lekarza z ubezpieczonym powinien wiązać stosunek, oparty na szacunku z jednej strony, a całkowitej życzliwości ze strony lekarza z drugiej. Jeżeli między lekarzem, a chorym czy jego otoczeniem zaistniały jakieś nieporozumienia — ich następne zetknięcia w razie choroby kogoś z tej rodziny są zgóry skażone na możliwość nowych incydentów. Ubezpieczony albo kryje swoją niechęć, bo mu na pewnych świadczeniach zależy, albo robi ponure miny odnosi się z niechęcią wyraźna i nieukrywaną. A lekarz? Lekarz przestaje być prawdziwym lekarzem, załatwia jak najprędzej ceremonię badania, zostawia receptę i kończy tę poradę, jak rzecz jak najbardziej nienaturalną na świecie, pracując cały czas pod grozą nowej scysji. W tych warunkach nie może być mowy oczywiście o pracy należytej — pracy takiej brak jest czynnika tak niezbędnego, jak serce lekarza.
Dlatego też związanie trwałe lekarza domowego z ubezpieczonym, zamieszkałym na jego terenie jest rzeczą, która w zetknięciu z życiem natrafiło na sytuacje nie do przezwyciężenia. Tu trzeba znaleźć jakieś wyjście. Zarówno ubezpieczony powinien mieć prawo iść za głosem swojego zaufania, oczywiście w pewnych wypadkach — jak i lekarz, właśnie lekarz powinien mieć prawo zrzeczenia się opieki lekarskiej nad tym czy innym pacjentem czy rodziną ubezpieczonych. Może tu właśnie leży klucz ro rozwiązania kwestii podniesienia zaufania do lekarzy Ubezpieczalni.
Lekarze Ubezpieczalni nie powinni zasklepiać się w wykonywaniu swego zawodu wyłącznie na terenie Ubezpieczalni. Rozmawiałem kilka razy z kolegami, pracującymi wiele lat wyłącznie jako lekarze domowi czy ambulatoryjni. Zauważyłem, że są dziwnie zgorzkniali, dziwnie niechętnie rozmawiają o swojej pracy, nie podniecają się ciekawszymi przypadkami, jednym słowem nie wieje od nich tym „entuzjazmem wykonywania kochanego zawodu“, jak mi jeden z kolegów słusznie to zjawisko określił. Po prostu w zetknięciu z kolegami, którzy pracując w warunkach szpitalnych, mają okazję do obserwowania postępu w lecznictwie i udziału w pracy nad postępem, czują się onieśmieleni, mniej wartościowi, mają żal do losu. Nie można się dziwić, że pacjent inaczej odnosi się do lekarza szpitalnego, a inaczej do lekarza zamkniętego w murach własnego gabinetu i odgrodzonego od kuźni najnowszej medycyny, jaką bezspornie są oddziały szpitalne. Jest według mnie rzeczą konieczną, by na oficjalnej tabliczce Ub. Sp. zamieszczonej na drzwiach gabinetu przyjęć lekarza — umieszczono również nazwę szpitala, w którym lekarz pracuje. Podniesie to na pewno nasze zaufanie wśród ubezpieczonych. Rozłożenie takie godzin, by nie kolidowały one z pracą w szpitalu nie jest trudne. Zresztą dla takiego celu, jak podniesienie poziomu lecznictwa, samopoczucia lekarza i pozyskania 100%-owego zaufania ubezpieczonych należy nawet cośniecoś poświęcić.
Każdy człowiek ma wśród różnych składników jego instynktu społecznego potrzebę niesienia pomocy bliźniemu w jego cierpieniach, sprawienia mu ulgi, okazania mu swego współczucia czy dobrego serca. W naszych decyzjach obierania sobie zawodu lekarza ta wewnętrzna potrzeba gra wielokrotnie rolę dominującą. Później po latach, kiedy jesteśmy już lekarzami, ta wewnętrzna potrzeba staje się objawem coraz bardziej przytajonym, coraz głębiej leżącym. Nie lubimy się nad tym zastanawiać, nie lubimy o tym mówić, a jeśli zatrzymujemy myśli nad tym tematem, to raczej sami z sobą, albo z najbliższymi przyjaciółmi, przed którymi nie kryjemy się z niczym, nawet ze swymi „słabostkami“. Nazewnątrz nie okazujemy naszych uczuć, nie chcąc uchodzić za romantyków, czy też nie chcąc wyróżniać się z szeregu zimnych i opanowanych ludzi dwudziestego wieku. Może dlatego wśród najszlachetniejszych, obdarzonych dobrym wielkim sercem lekarzy tak dużo spotykamy ludzi napozór zimnych i nie wczuwających się w kompleks zjawisk, otaczających chorego.
Praca w Ubezpieczalni Społecznej ma to do siebie, że jeśli nie pozwala na okazanie zainteresowania choremu tym wszystkim, co się z jego chorobą w jego życiu i myślach wiąże — to nam to w ogromnej mierze utrudnia. Wiele czynników na to wpływa. Jednym z najważniejszych jest natłok pacjentów i to tych właśnie, którzy stanowią 60% — agrawantów. Powoduje to ograniczenie czasu, potrzebnego na zbadanie pacjenta. A że chory potrzebuje od nas nie tylko trafnej diagnozy — ale jakże często przychodzą po coś więcej, z czego nie zdają sobie zwykle sprawy — wynikły już u powstania Kas Chorych te zagadnienia, które stworzyły czynnik drugi — brak serdecznego kontaktu między ubezpieczonym a lekarzem, powodując u obu stron jedno wielkie niezadowolenie, składające się z codziennych wzajemnych drobnych niezadowoleń.
Społeczeństwo polskie ma szczególną umiejętność gonienie pewnych zjawisk bez wnikania obiektywnego w ich stan i przyczyny. Takie gonienie czy urąganie obserwujemy od powstania Kas Chorych. Ubezpieczony płaci składkę, bo mu to nakazuje przymus prawny, idzie po poradę, bo chce wykorzystać swe prawa, niecierpliwi się, że tej pomocy nie ma natychmiast, bezpośrednio po zaistnieniu potrzeby faktycznej czy urojonej, jego myśl pełna jest zasłyszanych a najczęściej ujemnych wersji o instytucji, do której się zwraca już zgóry uprzedzony, a więc nastawiony niechętnie. W takiej chwili styka się z lekarzem, widomym przedstawicielem tej instytucji. Ten jego stan psychiczny dyktuje mu opryskliwe słowa, ponury grymas twarzy, z pierwszych zdań jego skarg odnosi się wrażenie — że to właśnie lekarz jest przyczyną jego choroby i niezadowolenia, ileż doprawdy opanowania, zrozumienia, a przede wszystkim serca musi mieć ten lekarz, żeby wniknąć w przyczyny tego nastroju, żeby uświadomić sobie — że może na nastrój tego pacjenta wpłynęły pozatem inne jeszcze jakieś przyczyny, jak troska o pracę lub wprost niedostatek.
Jesteśmy jednak ludźmi i zamykamy się w sobie. Wysłuchujemy z rozdrażnieniem i roztargnieniem skarg tego pacjenta i „załatwiamy go“. Pacjent w chwili opuszczania naszego gabinetu utrwala w sobie niechęć do instytucji, my zaś powtarzamy sobie w myśli dewizę szarej pracy „nie warto inaczej“.
Wiele zmieniło się na lepsze. Dzisiejszy lekarz domowy Ubezpieczalni Społecznej styka się może z takimi zjawiskami równie często, jak lekarz dawnej Kasy Chorych — ale ma możność walki ze złem, ma możność sam dysponować czasem, ma możność dać się poznać ubezpieczonym, zamieszkałym na małym stosunkowo terenie i komunikującym się między sobą i od jego zalet charakteru i umysłu w znacznym stopniu zależy czy ta ograniczona terenem rejonu ilość ubezpieczonych podda swój stosunek do instytucji pewnej rewizji, czy przestanie narzekać i czy zacznie sercem za serce płacić. Trzeba na to i współdziałania władz Ubezpieczalni, zapewnienia nam spokojnej pracy, wolnej od bezkarnych wybuchów osobników aspołecznych, trzeba czasu — ale i naszych wysiłków codziennych, pełnych zaparcia się, jeszcze więcej. Może oczyścimy teren dla kolegów, którzy przyjdą kiedyś po nas, może czasem odnajdziemy zagubiona w szarzyźnie obecnej pracy „nasza wewnętrzną potrzebę“.

Warszawa, luty 1938 r.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Szamota.