Pamiętnik dr S. Giebockiego/Ośrodek zdrowia jako forma lecznictwa społecznego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Giebocki
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ośrodek zdrowia jako forma lecznictwa społecznego.

Wspomniałem już o tym, że w moim rejonie lekarskim znajdują się dwie duże fabryki, oraz osiedla, skupiające znaczną ilość ludności robotniczej. Jedno z tych osiedli — Wapienno — odległe 5 klm od Barcina, jest zamieszkałe przez 40 rodzin, drugie — Piechcin — odległe o 10 klm zamieszkałe jest prawie przez 120 rodzin (czyli około 400 mieszkańców).
Piechcin otoczony jest dookoła wioskami, zamieszkiwanymi po części przez gospodarzy-rolników — po części przez robotników fabrycznych zatrudnionych w jednej lub drugiej fabryce.
Wapienno zaznaczyło się w mojej oraktyce tym, iż w pierwszych latach było ono niewygasającym ogniskiem tyfusu brzusznego. Dopiero po energicznej walce z tą chorobą, udało się wytępić epidemię i od tego czasu stosunki zdrowotne tej niewielkiej zresztą osady, niczym specjalnie się nie wyróżniały.
Dużo kłopotu sprawiał mi Piechcin. Zamieszkiwało tam o wiele więcej ludzi — to też wypadki chorób w tym osiedlu zachodziły stosunkowo bardzo często. Jeśli nawet choroba nie była zbyt poważna — mimo to wzywano mnie na miejsce, gdyż komunikacja z Barcinem była bardzo niedogodna, a nie można wymagać nawet od lżej chorego, by leciał na piechotę 10 kilometrów w jedną stronę do lekarza, poczem znów 10 kilometrów wracał piechotą do domu.
To też prawie nie było dnia, abym nie był wzywany do Piechcina — a nierzadko wzywano mnie tam dwa a nawet trzy razy dziennie. Lecz nie dosyć na tym, że musiałem ciągle dojeżdżać do tej osady. Gdy zauważono mój samochód w Piechcinie, wówczas korzystano z okazji, by zawezwać mnie do kilkunastu innych osób, potrzebujących porady lekarskiej. Zresztą nie byli to bynajmniej ludzie obłożnie chorzy — przeciwnie, chodzili do pracy, lub też krzątali się po mieszkaniach, lecz mieli tak drobne dolegliwości jak krostka na ręku czy też liszaj na policzku. Trudno było odmówić tym ludziom udzielenia porady lekarskiej — do Barcina mieli oni 10 kilometrów, więc rzadko który zdobyłby się na wyruszenie w tę stronę. Albo np. dzieci! Gdy zauważono mnie w Piechcinie — wzywano mnie od jednego mieszkania do drugiego, abym zbadał, dlaczego np. to dziecko jest blade, inne nie ma apetytu, a trzecie jeszcze nie chodzi. Dzieci w łóżku nie leżały — przeciwnie bawiły się cały dzień wesoło na dworzu, a dopiero przed moją wizytą ściągano je do mieszkania. Znowu trudno było wymagać, aby matka szła do Barcina, niosąc 10 kilometrów dziecko na ręku. Nie mogłem więc odmawiać odwiedzania mieszkania dla zbadania dziecka, aczkolwiek w myśl sztywnych przepisów, takie nie leżące przecież w łóżku dziecko powinno być do lekarza przyniesione.
A że Piechcin jest osadą dość rozległą, mierzy bowiem od jednego końca do drugiego z kilometr długości, poza tym domy są tam dwupiętrowe, przeto po takiej bytności w Piechcinie, gdy przeleciałem kilka razy z jednego końca osady na drugi i z piętra na piętro — byłem tak zmęczony, że nóg nie czułem, a cały mokry byłem od potu. Powtarzało się to prawie codziennie. Dlatego też, po dwóch latach takiej katorgi zdobyłem się na ułożenie pewnego planu i przedstawienie go dyrektorowi fabryki — człowiekowi mądremu, energicznemu i obdarzonemu zdrowym zmysłem społecznym. Chodziło mianowicie o to, by zarząd fabryki wyznaczył mi jakieś pomieszczenie, gdzie mógłbym postawić biurko, leżankę i parę krzeseł i w ten sposób urządzić sobie zaczątek ambulatorium. Mając bowiem urządzoną choćby najprymitywniejsza przychodnię — mógłbym ograniczyć mój pobyt w Piechcinie do odwiedzenia jednego czy dwóch obłożnie chorych, natomiast całą masę pozostałych nieobłożnie chorych — których dotychczas też musiałem odwiedzać w ich mieszkaniach — mógłbym ściągnąć do przychodni i tu bez trudu ich zbadać, nie męcząc się na zupełnie właściwie niepotrzebne latanie po piętrach i domach fabrycznych.
Dyrektor od razu przyznał mi rację i za kilka tygodni, gdy rozpoczęto budowę nowego gmachu fabrycznego — ustaliliśmy, że będzie on mieścić również wzorowo urządzoną przychodnię lekarską.
Budowa postępowała raźno i w roku 1929 bez szumnych mów i obchodów, lecz skromnie — otworzyła swe pokoje w Piechcinie stacja sanitarna, jak tę przychodnię początkowo nazwano. Mieściła ona duży pokój przyjęć, poczekalnię oraz salę do naświetlań, w której zainstalowano kwarcówkę i lampę cieplną solux. Do przychodni przylegało mieszkanie dla pielęgniarki — siostry Czerwonego Krzyża.
W osadzie zamieszkałej przez paręset osób, a poza tym jednocześnie i w dużych zakładach przemysłowych, gdzie co chwila zachodzić mogą mniej lub więcej poważne wypadki — powinna być na miejscu siła fachowa w osobie pielęgniarki, któraby niosła pierwszą pomoc w razie wypadków, o poza tym pod kierownictwem lekarza zajmowała się pielęgnowaniem chorych i wykonywała drobniejsze zabiegi, jak stawianie baniek, zastrzyki i t. d. To też gdy fabryka urządziła lokal i pomieszczenie dla stacji sanitarnej — Kasa Chorych nie ociągała się z przysłaniem na miejsce siostry — pielęgniarki. Mając do pomocy pielęgniarkę zorganizowałem pracę na stacji w następujący sposób: każdy wypadek choroby w Piechcinie lub w pobliskich miejscowościach winien być zgłaszany w pierwszej linii pielęgniarce na stacji sanitarnej. Pielęgniarka bezzwłocznie udawała się do chorego i stwierdzała najważniejsze dane, jak ogólny stan chorego, temperaturę i t. d., po czym telefonicznie donosiła mi o zgłoszonym wypadku choroby. W ten sposób miałem już pewną kontrolę, czy rzeczywiście wypadek choroby jest taki, że wymaga natychmiastowego przyjazdu (gdyż dotychczas rodzina chorego zawsze wymagała, by lekarz w każdym przypadku, w 5 minut po wezwaniu był już u chorego — po przyjeździe okazywało się, że ta „nagła“ choroba — to trwający już od kilku tygodni ból zęba, lub też nie zagojona od kilku lat rana na nodze). Gdy choroba nie była nagła — i chory mógł bez szkody dla siebie dzień zaczekać, odkładałem wyjazd do następnego dnia, załatwiając w ten sposób kilku chorych przy sposobności jednego wyjazdu, podczas gdy uprzednio do każdego chorego miałem oddzielnie wyjeżdżać.
Poza tym taka uprzednia wizyta pielęgniarki pozwalała mi się zorientować co do przypuszczalnego rodzaju choroby a przez to wiedziałem jakie instrumenty, czy lekarstwa mam ze sobą do chorego zabrać. Poprzednio zdarzało mi się nieraz, że wzywano mnie do chorej — nie mówiąc mi nic o rodzaju choroby, po przyjechaniu na miejsce okazało się, że chora miała poronienie lub poród, wobec czego potrzebne mi były specjalne instrumenty, których ze sobą nie miałem.
Niezależnie od wyjazdów do obłożnie chorych — które uskuteczniałem w miarę zgłoszenia poważniejszych przypadków choroby — ustaliłem ponadto jeden dzień w tygodniu mianowicie poniedziałek, na stałe godziny przyjęć w przychodni. Ponieważ w moim gabinecie w Barcinie przyjmowałem do godz. 5-tej po południu, przeto godziny przyjęć w Piechcinie ustaliłem od 5-tej do 7-mej wieczorem.
Kolosalna frekwencja w przychodni, już od pierwszego dnia jej funkcjonowania, udowodniła, jak bardzo potrzebne było założenie tej placówki. W ciągu dwóch godzin przyjęć (nieoficjalnie z tych 2 godzin robiły się czasami cztery godziny) przewijało się przez przychodnię zazwyczaj około czterdziestu chorych.
W pierwszym rzędzie zjawiały się w przychodni matki z dziećmi. Jakich porad szukano w przychodni? Młode matki pragnęły wskazówek dotyczących odżywiania dzieci: jak często karmić i jakie mieszanki stosować, lub wskazówek, jak zachowywać się przy biegunkach lub zaparciu.
Nieco starsze niemowlęta były przynoszone z powodu różnych wysypek skórnych, które niepokoiły matkę. Dzieci w wieku około 1 roku — jeśli nie zabierały się do chodzenia — przynoszono dla zbadania, czy dziecko nie ma krzywicy.
W tych przypadkach tran i kwarcówka powodowały szybki wzrost sił u dziecka, a co za tym idzie — dzieci ku radości rodziców zaczynały stawiać pierwsze kroki.
Starsze dzieci przyprowadzano do przychodni z powodu złego wyglądu, powiększenia gruczołów, przerostu migdałów i t. p. Kobiety szukały pomocy lekarskiej w przychodni z powodu rozlicznych cierpień kobiecych, a również z powodu dolegliwości spowodowanych ciążą.
Poczytne miejsce w przychodni zajmowała gruźlica, zwłaszcza w lekkich, początkowych formach. Niestety, brak aparatu do odmy sztucznej nie pozwalał na stosowanie tego sposobu leczenia na miejscu, za to mogłem co tydzień chorych badać, dawać im zastrzyki i t. p.
Muszę nadmienić, iż za prowadzenie przychodni i godziny przyjęć, które tam miałem, nie pobierałem żadnego wynagrodzenia, ani z fabryki, ani z Kasy Chorych. Całym wynagrodzeniem była świadomość, że sumiennie spełniam mój obowiązek niesienia pomocy lekarskiej tam, gdzie jest ona najwięcej potrzebna.
A jednak znalazł się ktoś, komu ta działalność lekarska w Piechcinie się nie podobała. Był to lekarz, zamieszkujący zresztą w odległym mieście, typowy mizantrop, niezadowolony ze wszystkich i wszystkiego.
Zaczął więc alarmować organizacje lekarskie, że rzekomo obniżam autorytet lekarski, jeśli wyjeżdżam z pomocą i poradą lekarską w teren, zamiast zamknąć się w mym barcińskim gabinecie. Dostałem więc po 3 latach pracy w Piechcinie groźne pismo — wyrażające mi naganę za prowadzenie godzin przyjęć w Piechcinie oraz wymagające (wyglądało to na kiepski żart) abym się zdecydował, czy chcę praktykować w Barcinie, czy też, w Piechcinie.
Musiałem więc zawiesić chwilowo godziny przyjęć w Piechcinie, lecz ludność zbyt przywykła już do tygodniowych wizyt lekarskich, aby można było takowe nagle zlikwidować.
To też po kilku tygodniach, nie zważając na zakazy i groźby, wznowiłem przyjęcia w Piechcińskim ambulatorium, zmieniając jedynie dzień przyjęć z poniedziałku na piątek. W poniedziałki bowiem, jak wykazało doświadczenie, byłem więcej zajęty innymi wyjazdami — a piątki były znowu dniem względnie spokojnym. Od tego czasu, 6 lat prowadzę moją przychodnię ku zadowoleniu ludności Piechcina i pobliskich miejscowości. Z czasem zaczęli przybywać do Piechcina również pacjenci prywatni — nie będący członkami Ubezpieczalni. Okazało się, że takie raz tygodniowo odbywane godziny przyjęć w dużej części zaspakajają głód pomocy lekarskiej. Ma się rozumieć, jeśli w międzyczasie wydarzył się przypadek choroby, wymagający szybkiej pomocy lekarskiej — to dojeżdżam do Piechcina i w inny dzień, zależnie od potrzeby. Lecz 95% chorych może spokojnie odłożyć termin swej porady lekarskiej do oznaczonego w tygodniu dnia.
Wszyscy chorzy na płuca, słabowici, cierpiący na przewlekłe zaburzenia w trawieniu — mogą bez szkody dla zdrowia zjawić się w terminie moich godzin ordynacyjnych. Dlatego też — na zasadzie ośmioletniej praktyki, twierdzę, że utworzenie ośrodków zdrowia w poszczególnych okręgach wiejskich, w których raz lub dwa razy tygodniowo przyjmować będzie chorych lekarz — dojeżdżający z większego ośrodka, potrafi w znacznym stopniu rozwiązać zagadnienie opieki lekarskiej na wsi. Lecz lekarz musi mieć do swej dyspozycji samochód, no i też znośne drogi, aby mógł do poszczególnych ośrodków szybko dojechać w dnie przyjęć, oraz też w razie potrzeby — i w każdym czasie.
Natomiast wydaje mi się zupełnie nie celowym rozbijanie ośrodka zdrowia na poszczególne stacje, a więc stacja opieki nad matką i dzieckiem, stacja przeciwgruźlicza, stacja przeciwjaglicza itp. Dotykamy tu znowu zagadnienia specjalizacji.
Uważam, że lekarz na prowincji bezwzględnie musi znać całokształt medycyny, nie zaś rozdzielać swą wiedzę na poszczególne działy. Zresztą takie rozbijanie ośrodków zdrowia na poszczególne stacje jest już niecelowym dlatego, że każda stacja wymagać będzie oddzielnego lokalu, co niesłychanie by podrożyło sprawę opieki lekarskiej na wsi. Poza tym — jeśli wszystkie te stacje prowadzić ma tylko jeden lekarz — to zamiast 3 godzin tygodniowo na godziny przyjęć w ośrodku ogólnym będzie on musiał poświęcić dużo więcej czasu na pracę w każdej poszczególnej stacji zoddzielna.
Takie rozbicie ogólnego ośrodka zdrowia na poszczególne stacje może być celowe w Warszawie lub Łodzi, gdzie istnieje nadmiar lekarzy, a każdy z tych lekarzy ma znowu nadmiar czasu, co pozwala poszczególnym lekarzom specjalizować się bądź w chorobach dzieci, bądź w jaglicy, bądź w chorobach płuc. Lecz nasza wieś — narazie w ogóle nie ma lekarza, więc musimy dla wsi tworzyć ośrodki ogólno-lecznicze, a nie już z góry ośrodki te dzielić na poszczególne stacje specjalistyczne i przez to całą akcję podrażać i komplikować. Gdy z Boską pomocą nasza wieś będzie już miała zapewnioną dostateczną opiekę ogólno-lekarską, wtedy, być może będziemy mogli myśleć o zapewnieniu jej dodatkowej opieki specjalistycznej. Lecz nie czas, by już teraz szyć ubranie na wyrost.
Jeśli porównać sprawę opieki lekarskiej do sprawy oświaty i nauczania — to można powiedzieć, że podobnie jak miliony dzieci wiejskich nie ma możności nauczenia się czytania, pisania i rachunków, tak też miliony wieśniaków nie ma możności korzystania z opieki lekarskiej.
Hasłem dnia w szkolnictwie musi być dziś — każdemu dziecku zapewnić naukę w szkole powszechnej.
Hasłem dnia w lecznictwie społecznym — każdemu choremu zapewnić opiekę lekarską.
Aczkolwiek byłoby bardziej pociągającym hasło — zapewnić każdemu dziecku wykształcenie gimnazjalne, lub nawet uniwersyteckie — to jednak nikt na serio by nie myślał o tym, by w każdym miasteczku Pacanowie czy Ryczywole tworzyć uniwersytety. Możliwe, że za kilkadziesiąt lat będziemy tak daleko. I dlatego też, twórzmy na początek ośrodki zdrowia — ogólnolecznicze. Lekarz praktyk, zamieszkały w większym osiedlu będzie do nich periodycznie dojeżdżać i powoli ludność wiejska nauczy się w ogóle korzystać z pomocy lekarskiej. Gdy to już nastąpi — gdy ludność zżyje się z lekarzem i medycyną, gdy frekwencja w ośrodkach zdrowia powiększy się do tego stopnia, że jeden lekarz nie będzie mógł już sobie dać rady z napływem chorych — wówczas będzie można pomyśleć o rozbiciu ogólnej przychodni lekarskiej na stacje specjalistyczne.
Lecz nie można specjalizacji wprowadzać już z góry, zanim chorzy w ogóle przyzwyczaja się do lecznictwa oficjalnego i wyzwolą się z przesądów znachorskich.
Przeważnie bowiem projekty obliczone na wyrost okazuję się zupełnie niemożliwe do zrealizowania. Jeśli znalazłby się minister oświaty, któryby chciał w każdym miasteczku założyć gimnazjum, to projekty takiego ministra skończyłyby się na tym, że w kilku miasteczkach i gminach utworzy się takie okazowe uczelnie, lecz w ogromnej większości kraju dzieci nie będą miały nawet szkoły powszechnej. Wedle stawu grobla I
A zatem i w lecznictwie — czynniki decydujące nie powinny dawać łudzić się mirażami różnych stacji przeciwwenerycznych, przeciwjaglicznych i t. p., lecz twórzmy to, na co nas w obecnych warunkach stać — sprawnie działające ośrodki zdrowia, obsługiwane przez lekarza ogólno praktykującego, kochającego nasz lud oraz swój szczytny zawód lekarza społecznika!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Giebocki.