Pamiętnik dr S. Skopińskiej/O młodym pokoleniu wiejskim i o budzeniu się wsi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Sabina Skopińska
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O młodym pokoleniu wiejskim i o budzeniu się wsi.

Dąbrówka jest wsią zamieszkałą do połowy przez ludność niemiecką. Sam dzierżawca, czy też właściciel, jest Niemcem.
We wsi tej miałam możność bezpośrednio porównać chatę chłopa niemieckiego z chatą chłopa Polaka. Bo zarówno Niemcy jak i Polacy byli ubezpieczeni w Kasie Chorych, i jedni jak i drudzy leczyli się u mnie. Niemcy mieszkali w domach murowanych, Polacy przeważnie w drewnianych. Zresztą nie wiem, czyje to domy właściwie były. Prawdopodobnie należały wszystkie do dworu i nic więc dziwnego, że właściciel Niemiec dał swym rodakom chaty lepsze, aniżeli robotnikom rolnym narodowości polskiej. Dziwnie jednak kontrastowało samo zagospodarowanie wnętrza chat i stan drogi w części polskiej, oraz w części niemieckiej wsi. Przed domami polskimi znajdowały się małe ogródki, otoczone płotami skleconymi z patyków. W zimie w tych ogródkach, bezpośrednio przed samymi oknami gromadzono sterty nawozu, widocznie do nawożenia ziemi na wiosnę. Pod koniec zimy, w lutym, sterty te były już tak wysokie, że prawie zasłaniały okna. Ponadto piwnice, w których przechowywano kartofle, znajdowały się również w tych ogródkach, były one także pokryte stosami nawozu. Gdy się wchodziło do izby w takiej chacie, zaduch był nie do wytrzymania, gdyż powietrze, które dopływało przez szpary okien, przechodziło bezpośrednio nad stertami nawozu, który ciągle parował. Tak samo droga przed domami polskimi była bardzo zagnojona, a błoto było na niej takie, że często moje auto nie mogło do niektórych domów dojechać, toteż do chorych musiałam nieraz brnąć na piechotę, w straszliwym błocie, trzymając się opłotków, aby nie webrnąć w jakąś kałużę.
Przed chatami niemieckimi stert nawozów w ogóle nie zauważyłam nigdy. Wewnątrz w chatach było bez porównania czyściej. Nie mogłam zrozumieć, czym tłumaczyć tę różnicę. Przecież robotnicy rolni, pracujący w jednym i tym samym majątku, nie mogli być aż tak bardzo różnie wynagradzani za swą pracę, żeby mieszkania jednych były przyzwoicie utrzymane i jako tako umeblowane, a drugie przedstawiały ponury obraz wprost zwierzęcych nor.
Chciałabym przejść już do swoich chorych w mieście. Lecz jakoś trudno rozstać się z ludnością wiejską. Ludność ta była bowiem dla mnie tak wdzięcznym materiałem do pracy i spośród niej rekrutują się w dużej mierze ci, których lekarz określa mianem „wdzięcznych pacjentów“. Z oddalenia ci wszyscy moi pacjenci we wsi, wydają mi się tak nieporadni i biedni, że wszystko, co tylko mogłabym, chciałabym zrobić, aby choć trochę ulżyć ich ciężkiej doli. Dlatego też jeszcze choć parę słów chciałabym poświęcić młodemu pokoleniu wiejskiemu, tym płowym główkom, pełzającym na czworakach wśród gnojówek, jedzącym kartofle nieomal od urodzenia i rzadko kiedy co innego.
Właśnie podniósł się taki bąk z czworaków. Nóżki krzywe. Boi się mnie, jest zawstydzony i chwyta matkę za koniec fartucha. Matka uciera mu palcem nos i podnosi malca, by umożliwić mi badanie. Główka jeszcze miękka, brzuszek wzdęty, nóżki krzywe. Angielska choroba! Jak to wytwornie się nazywa. 90 procent dzieci szkolnych na wsi cierpi na nią i na całe życie pozostawia ona ślady w budowie kośćca ludzkiego. Nic więc dziwnego, że miałam okazję przypatrzeć się krzywicy wielokrotnie, gdyż będąc jedynym lekarzem w Starołęce, podjęłam się badać i leczyć dzieci w wiejskiej szkole. Magistrat płacił mi aż 30 gr rocznie od dziecka. Otóż badając owe dzieci, co najmniej dwa razy do roku, stwierdziłam prawie u wszystkich powiększone gruczoły chłonne pod szczęką na szyi znaczne deformacje klatki piersiowej. Wszystko to był rezultat krzywicy. Dzieci często chorowały na świerzbę, próchnicę zębów, zapalenie oskrzeli. Dość rzadko spotykałam gruźlicę w stanie czynnym. Natomiast powiększone gruczoły szyjne miało prawie każde dziecko. Ileż beczek tranu leżało tu posłać na wieś, ile założyć przychodni opieki nad matką i dzieckiem, aby usunąć ze wsi tę straszliwą plagę!
Nasi socjologowie przewidują kres rozwoju demograficznego Polski. Zresztą przewidywania te sprawdzają się, gdyż z roku na rok postępuje naprzód spadek przyrostu ludności. Myślę, że należałoby wprowadzić akcję uświadamiającą i oświatową i to w tempie bardzo energicznym. Byłby to wstęp do dalszej pracy nad usunięciem owej straszliwej nędzy, która trapi wieś polską i jest nie tylko rezultatem braku środków do życia, ale przede wszystkim wypływa z niskiego poziomu kulturalnego naszego chłopa. Ludność wiejska jest biedna i ma mało ziemi. Ale nie o to idzie, nawet w tych warunkach mogłaby żyć o 50 procent lepiej, gdyby wiedziała, jak postępować w życiu codziennym i jak należy brać się do pracy, aby pozbyć się biedy. Ta wieś o ludności mieszanej polskiej i niemieckiej, o której wspominałam, dała mi wiele do myślenia.
W stu procentach solidaryzuję się z memoriałem w sprawie opieki nad zdrowiem ludności wiejskiej, wysłanym 31 stycznia 1938 do Pana Ministra Opieki Społecznej przez zarząd Naczelnej Izby Lekarskiej. Tylko według mojego skromnego zdania, poziom ogólnej kultury chłopa nie podniesie się wiele, o ile w Polsce nie zapanuje wreszcie jakiś system, który by zdołał wciągnąć najmniejszą komórkę życia społecznego, jaką jest rodzina chłopska, do twórczej i o sto procent co najmniej intensywniejszej, niż dotychczas, i produktywniejszej pracy. Obawiam się, że w przeciwnym razie realizacja memoriału nie odniesie skutku. Nowa sieć aparatu państwowego będzie działała bowiem tylko na odcinku sanitarnym, a ludność będzie żyła sobie obok tego wszystkiego. Potrzebna jest bowiem jakaś niematerialna spójnia, która wciągnie do życia chłopa i obudzi w nim jego uśpione siły. Jak dotychczas było dużo dobrej woli, aby podnieść jakoś poziom sanitarny wsi. Symbolem tego są tak zw. „sławojki“, które dla mnie nie są mimo wszystko obiektem humorystyki. Widzę w nich ową dobrą wolę płynącą z góry i brak zupełnej reakcji na to tego odłamu ludności, dla którego się właśnie owe reformy wprowadza.
Nieporozumienie polega na tym, że nie ma u nas systemu, który by ogarnął całokształt naszego życia, w miejsce tego usiłuje się korygować życie takie, jakie jest, a właściwie jego drobne fragmenty. Fragmenty te są nieraz bardzo drobne. Ludność wiejska odnosi się z obojętnością do reform na tych drobnych odcinkach, jakby wyczuwając, że hierarchia zagadnień została przez kogoś źle ułożona i że ci, którzy chcą życie reformować, przeszli mimo zagadnień wielkich, a zaczęli od małego. Te dysproporcje zapewne sprowadziły falę zobojętnienia, jaka daje się obserwować na wsi dla wszelkich reform idących z góry. Ludność wiejska prawdopodobnie nie może zrozumieć, dlaczego, jeśli ktoś chce jej pomóc, widzi tylko przysłowiową muchę, niedostrzegając słonia. Dlatego też wsi polskiej nie można jakoś obudzić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Sabina Różycka.