Pamiętnik dr S. Skopińskiej/Porody, poronienia i dzieci nieślubne

<<< Dane tekstu >>>
Autor Sabina Skopińska
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Porody, poronienia i dzieci nieślubne.

W „Nowinach Lekarskich“ z dnia 1 marca 1938 r. przeczytałam rezultat ankiety, przeprowadzonej wśród lekarzy odbywających jednoroczną praktykę szpitalną. Pisze tam jeden z kolegów:
„W czasie studiów tylko teoria — praktyki tyle, ile kot napłakał. Czy w takich warunkach można rozpocząć praktykę lekarską? Czy nie byłoby lepiej; ażeby na Uniwersytecie mniej mielono często bezpodstawne teorie, a dano studentowi więcej możności zetknięcia się z chorym i zdrowym człowiekiem? Podobno gdzie indziej prędzej nie wydadzą dyplomu, aż student nie wykaże się taką a taką ilością zabiegów, od laboratoryjnych aż do chirurgicznych. Taki może śmiało rozpoczynać praktykę“.
Gdy rozpoczynałam praktykę lekarską, dwanaście lat temu, byłam w lepszym położeniu, aniżeli ten kolega, który pisał wyżej cytowane uwagi na łamach „Nowin Lekarskich“. Ale gdy mnie po raz pierwszy akuszerka wezwała do połogu, przypomniałam sobie ironiczne odezwanie jednego z moich profesorów ginekologów:
— Dajcie, koledzy, mężowi chorej 15 złotych i powiedzcie mu, żeby wezwano innego lekarza, — gdy was kiedykolwiek w początkach praktyki do porodu poproszą.
Na szczęście przypadek był łatwy. Osłabienie bólów porodowych. Chora była zbudowana normalnie, więc moje skuteczne zabiegi mogły ograniczyć się do zbadania i zastrzyku. Przyszedł na świat nowy człowiek. Dziecko to, zresztą jak i wiele innych, w rok później miałam możność podziwiać, gdy szczepiłam mu ospę, a później oglądać jako lekarz szkolny, gdy już chodziło do szkoły w Starołęce. Odpływ czasu obserwowałam więc nie tylko na kartkach kalendarza, ale i na tych wszystkich małych, kochanych Kaczmarkach, Grześkowiakach i Domagałach, które przyszły na świat i rosły w moich oczach, nie wiedząc nawet zresztą o tym, że asystowałam przy ich przyjściu na świat.
Ale nie wszystkie wypadki położnicze były tak łatwe. Krwotoki wskutek sztucznego przerywania ciąży były zjawiskiem bardzo częstym. Dla lekarza w tych wypadkach najgorszy jest strach przed zakażeniem. Mając dobre zaplecze w odległości siedmiu kilometrów, tj. w Poznaniu, w którym była klinika wojewódzka dla kobiet oraz klinika ginekologiczna, nie chciało mi się brać na swoją odpowiedzialność wypadków, za które lekarze najczęściej bywają ciągnięci przed kratki sądowe. Ale krwotok nie czeka. Z każdą minutą upływa życie ludzkie. Musiałam więc często reagować natychmiast. Szczęście jednak na ogół mi sprzyjało i chore moje dość szybko wracały do zdrowia bez specjalnych komplikacji.
Korzystając z urlopu mego męża, który był lekarzem-chirurgiem w szpitalu wojskowym, a zgodził się mnie zastąpić w czasie, kiedy miał swój urlop, poprosiłam profesora ginekologii w Poznaniu, aby pozwolił mi się dokształcić w położnictwie. Profesor, który był jednocześnie dyrektorem kliniki, odniósł się do mojej prośby bardzo uprzejmie. A więc dobrze postawioną klinika położniczo-ginekologiczna stanęła przede mną otworem.
Zamieszkałam w klinice.
Wielu lekarzy w Polsce, szczególnie tych z prowincji, praktykowało w tej klinice dla kobiet w Poznaniu. Myślę również, że wiele kobiet z województw zachodnich pamięta dobrze „klinikę na Polnej“. Krótko mówień było to odmęt chorych, operacji, porodów i najprzeróżniejszych awantur. Tam też można było się wiele nauczyć. Jednak ginekologia mnie nie pociągała. Wiedziałam z własnej praktyki, co trzeba poznać, aby spełniać rolę lekarza ogólnopraktykującego i zależało mi tylko na tym, aby uzupenić trochę swe wiadomości. To też dopełniwszy jako tako swą praktyczną wiedzę, wróciłam po trzech miesiącach do Starołęki. Znajomość praktycznej ginekologii była mi koniecznie potrzebna, a to czego się w tym okresie nauczyłam, najzupełniej mi wystarczyło.
Obserwowałam z ciekawością miejscowe zwyczaje. Przeważnie narzeczeni, to już właściwie było „matrimonium consumatum“. Wiele przystojnych i młodych panienek zgłaszało się do mnie ze skargą, że „perioda się zatrzymała“. Od mojego rozpoznania, czy jest ciąża, czy też nie, bardzo często zależało, czy narzeczeni mają dawać na zapowiedzi, czy też jeszcze mogą poczekać. Często radzono sobie, jak już wyżej wspominałam, różnymi sposobami, przerywając ciążę. Jakie to były sposoby, nie mogłam ściśle ustalić, jak również wobec tego, iż ilość moich pacjentów wzrosła do 5-ciu osób dziennie, nie mogłam śledzić za tym, kto zajmował się przerywaniem ciąży u tej, czy innej mojej pacjentki. Powtarzam, medycyna ludowa kwitła w okolicy. Pito wywary z różnych ziół, zresztą znanych medycynie, poza tym — szpilki, pogrzebacze i t. p. narzędzia też często gęsto puszczane były w ruch przez „uświadomioną“ ludność. Choć poronień było sporo, nie brakło jednak nieślubnych dzieci. W okresie tym w Poznańskim obowiązywały prawa niemieckie i każde dziecko nieślubne podlegało bezpośrednio opiece magistratu. Władze miejskie utrzymywały tzw. siostry miejskie, które musiały rejestrować owe nieślubne dzieci i sprawdzać warunki ich egzystencji. Jeśli chodzi o Starołękę, to z dziećmi nieślubnymi źle się nie obchodzono. Ojciec-narzeczony występował stale w roli przyszłego kandydata na męża i czekano tylko aż miną złe okoliczności, aby się pobrać. Okolicznościami tymi były: brak pracy lub też młody wiek, nie rzadko 18 lat. (Przed ślubem to magistrat płaci za dziecko, a po ślubie — kto dziecko utrzyma?)
Przesądy rodzicielskie też odgrywały niemałą rolę, utrudniając młodym małżeństwo. Syn półinteligenta, zarządzającego fabryką mydła, nie miał pozwolenia od rodziców na ożenek z matką swego dziecka, bo była ona córką chłopów, żyjących na czterech morgach roli. Widziałam dużo takich perypetii rodzinnych i, jak mogłam, broniłam losu maleńkich istotek. Odbywałam nawet konferencje z narzeczonymi pacjentek, u których stwierdziłam ciążę.
Jednym z najczęściej spotykanych schorzeń ginekologicznych były pęknięcia krocza po porodzie i co za tym idzie, wypadnięcie narządów rodnych. Myślę, że wynikało to nie tylko ze złej pomocy w czasie porodu, ale również i z tego, że kobiety tej dzielnicy były niezmiernie pracowite, dźwigały przeróżne rzeczy, stale odbywały się prania, szorowania, więc musiały nosić kubły z wodą i inne ciężary. Poza tym każdy prawie robotnik miał działkę ziemi albo swoją własną, albo wydzierżawioną. W tym czasie, gdy mężowie pracowali w fabryce, kobiety i dzieci nosiły wodę do polewania grządek, pełły i kopały, a zebrawszy ziemniaki, znosiły je do domu w workach na plecach. Inwentarza żywego nie było. Kobiety pracowały same, nie posługując się pomocą zwierząt pociągowych. Nic więc dziwnego, że cierpiały na opadnięcie trzew i narządów rodnych. Za to — jakże rzadkim okazem była u tych kobiet histeria. O, gdy porównam je z żonami robotników fabryk w Warszawie, szczególnie tych, którym lepiej płacą! Niektóre z takich osób są paniami „całą gębą“. Fryzjer, manicure i choroba w myśl zasady, że „panią jestem, gdy mogę leżeć na kanapie i być zawdy chora“.
Lecz wracając do chorych, które leczyłam we wsiach, choć nie mam żadnych statystycznych danych, na podstawie praktyki stwierdzam, że choroby ginekologiczne na wsiach, choć są dość częste, sprowadzają się przeważnie jednak do cierpień pourazowych po licznych, nieprawidłowo odbytych porodach, lub po nieaseptycznie przeprowadzanych poronieniach. Schorzenia natury zapalnej, rzeżączkowe lub też raka na ogół rzadko spotykałam.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Sabina Różycka.