Pamiętnik dr S. Skopińskiej/Symulacja

<<< Dane tekstu >>>
Autor Sabina Skopińska
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Symulacja.

Wszelkie funkcje administracyjne, jakie lekarz musi wykonywać, odbijają się zazwyczaj ujemnie na współżyciu lekarza z chorym. W Poznańskim, w okresie, kiedy w Kasie Chorych panował tzw. wolny wybór lekarza, zmorą mojego gabinetu byli symulanci. Chcąc uzyskać przedłużenie zwolnienia od pracy, „podróżowali“ oni od jednego lekarza do drugiego, węsząc, który z nas jest bardziej czuły i udzieli im żądanego zwolnienia, za które oczywiście Kasa Chorych musiała płacić. Wyobrażałam sobie, że właśnie ja jestem na tyle wrażliwa na ich udaną niedolę, gdyż zgłaszali się do mnie dość licznie.
Pokusa do udawania choroby wynikała z tego, że Kasa Chorych płaciła wysokie stawki zasiłków, a robotnicy w latach 1927 — 1930 mieli dość wysokie zarobki. Jednocześnie w Starołęce np. byli oni właścicielami niewielkich działek ziemi. Kiedy więc przychodził okres pracy w polu, lub wypadało jakieś inne zajęcie przejściowe, to byli tacy, którzy zgłaszali się do lekarza, udając chorobę, aby za ten okres otrzymać zwolnienie od pracy w fabryce. Obłożność choroby określał lekarz domowy, zresztą podobnie jak i w systemie obecnie panującym w Ubezpieczalniach, co odbijało się ujemnie na współżyciu z pacjentami. Tylko, o ile obecnie chorego trzeba często siłą zatrzymywać w łóżku, aby nie szedł do pracy, zanim się zupełnie nie wyleczy, o tyle dawniej chorzy przedłużali zupełnie niepotrzebnie okres leczenia. Podobno obłożność choroby z powodu grypy trwa w przeciętnych warunkach 4 do 5 dni. W poprzednim systemie wypłacania zasiłków okres ten przeciągał się zwykle do 10 dni. Nie pamiętam, jak wysokie stawki płaciła Kasa Chorych za okres obłożności, jednak przypominam sobie te liczne okólniki Związku Lekarzy i Kasy Chorych, nawołujące do walki z symulacją i do sprawdzania, czy obłożnie chory na prawdę leży w łóżku. Z tego powodu miałam niezliczone przykrości z pacjentami. Pamiętam, że w 1929 roku w czasie tych okropnych mrozów i zasp śnieżnych wezwano mnie do Daszewic, odległych o 10 — 12 kilometrów od Starołęki. Mój samochód wtedy się zepsuł, więc odpowiedziałam, że jeśli chcą, abym przyjechała, powinni przysłać konie, ale tylko w tym wypadku, o ile stan chorej jest groźny.
Następnego dnia konie przysłano i pojechałam 12 kilometrów po przez zaspy śnieżne. Chora była w łóżku, to prawda, ale u dziewczyny wiejskiej, krew z mlekiem, temperatura 36,8°, żadnych śladów choroby nie stwierdziłam. Kiedy następnie zażądano, abym wypisała na karcie choroby, że jest ona obłożnie chora — i odmówiłam, zaczęło się wielkie narzekanie i lament.
— Pocośmy konie posyłali? Tyle zachodu i wszystko napróżno.
— A poco właściwie ona udaje chorą, kiedy jest zdrowa? — zapytałam.
— Bo straciła od dwóch dni pracę i chcemy pobierać zasiłek z Kasy Chorych. Tak nam radzili sąsiedzi. Ale to widocznie jakieś oszukaństwo ta rada.
Oczywiście, że jakiś oszukaniec poradził tej wieśniaczce tak postąpić, tylko że ona nie zdawała sobie zupełnie sprawy z tego i chciała oszukać instytucję Kasy Chorych. Myślę nawet, że dziewczyna nie straciła pracy, lecz w okresie mrozów zbyt ciężko było jej chodzić z Daszewic do Lubonia do fabryki.
Na ogół procedura stwierdzania obłożnej choroby była następująca: na karcie choroby, którą pacjent otrzymywał z Ubezpieczalni z moim nazwiskiem, jako lekarza i ze stemplem stwierdzającym ważność tej karty na przeciąg czterech tygodni, wypisywałam diagnozę i okres, na jaki danego pacjenta zwalniałam z pracy. Później nawet mieliśmy oddzielne druki, specjalnie do tego przeznaczone. Rodzina chorego obowiązana była następnego dnia zgłosić niezdolność pacjenta do pracy do Kasy Chorych pod groźbą utraty zasiłku. Można też było takie zaświadczenie przesłać pocztą. Po otrzymaniu takiego zgłoszenia, Kasa Chorych wysyłała swego kontrolera, który sprawdzał obłożność choroby. Kontrolerami byli ludzie zdaje się nie mający nic wspólnego z medycyną, a często nawet i z inteligencją. Co prawda taki kontroler sprawdzał tylko, czy chory leży w łóżku i czy nie pracuje.
Na lekarzy nakładano wtedy również obowiązek kontrolowania obłożnie chorych. Kontrola ta była według mego zdania mylnie zorganizowana od samego początku i na błędnych założeniach oparta. Bo albo ja jestem lekarzem, stwierdzam chorobę, daję zwolnienie i odwiedzam chorego, albo nie powinno się mieć do mnie w ogóle zaufania. Przecież tego rodzaju sprawdzanie, czy ktoś, komu napisałam, że jest obłożnie chory, jest rzeczywiście obłożnie chorym, równa się niewierzeniu samemu sobie. Tym nie mniej stosowałam się do przepisów i o różnej porze niespodziewanie odwiedzałam swych pacjentów. Nie raz zdarzało się, że pracowali, że ich nie było w domu, ale to nie dlatego, iż nie byli obłożnie chorymi. Gruźlik z temperaturą 38 i 5 wstał, kiedy miał leżeć bo chciał iść do sądu na sprawę. Nie zastawszy go w domu, byłam obowiązana od razu „robić chorego zdolnym do pracy“, a nie zawsze było fo słuszne. Czasem też zdarzało się, że uznany w fen sposób za zdolnego do pracy, umierał następnego dnia. Na szczęście ja nie miałam tego rodzaju przypadku. Natomiast zdarzały się takie wypadki, szczególnie przy kwalifikacjach komisji lekarskiej.
Pod tym względem nowa ustawa scaleniowa z 1934 roku, eliminując od razu w założeniach tego rodzaju nadużycia, jest — według moich doświadczeń — dużym krokiem naprzód w rozwoju ubezpieczeń społecznych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Sabina Różycka.