Pamiętnik dr S. Skopińskiej/Gruźlica

<<< Dane tekstu >>>
Autor Sabina Skopińska
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Gruźlica.

Z tych moich, jak obliczyłam, około stu tysięcy porad, jakże znaczny odsetek przypada na porady udzielone gruźlikom. Myślę, że co najmniej jedna piętnasta moich pacjentów, szczególnie z tych ze Starołęki, to gruźlicy. W tej chwili choroba ta przedstawia mi się, jak jeden z potworów, które widziałam na dachu katedry Notre-Dame w Paryżu. Ponurym wzrokiem z wysuniętymi wargami, ze zwisającymi uszami psa, patrzy ten potwór uporczywie w świat, a kto dostanie się w krąg jego magicznego spojrzenia, ten ginie. Wstrząsające obrazy powolnego konania i śmierci młodych suchotników, na których patrzałam, jako lekarz, bezradnie, zmuszają mnie do szukania w swej wyobraźni tych bajkowych potworów, aby to okropne cierpienie jakoś upersonifikować.
O ile weźmiemy się serio do pracy i postawimy w porę diagnozę gruźlicy, to przeważnie udaje się pomóc cierpiącemu. Często bywa jednak inaczej i mimo najlepszej woli oraz wiedzy, nic pomóc już nie można. Podkreślam umyślnie to silnie, gdyż w fakcie bezradności lekarza widzę pierwszy zarzut merytoryczny, jaki chory zwykle stawia. Ludziom prostym, chłopom, robotnikom, których leczyłam trudno było po prostu uwierzyć, że niektóre wypadki gruźlicy rozpadowej są beznadziejne. Opuszczali mój gabinet co najmniej z politowaniem dla mojej wiedzy i stawali się pacjentami znachorów, zielarzy, oraz „bab mądrych“ i masażystów.
Najlepsze przygotowanie i najlepsza wola lekarza w niektórych wypadkach jednak nie mogą pomóc choremu.
Lud wiejski, który przez 8 lat leczyłam, rozumiał to nieraz i często słyszałam ludowe przysłowie, że „nie pomogą dochtory, jak kto na śmierć chory“.
Otóż diagnozę niektórych wypadków trzeba było czasem określić słowem „śmierć“. Szczególnie często to określenie cisnęło mi na myśl, gdy miałam do czynienia właśnie z gruźlicą. Tylko wtedy nie mówiłam tego słowa choremu, który i tak w walce o swoje życie, konając, przeklinał lekarzy, nie potrafiących zwalczyć śmierci.
Oczywiście, obecnie, w większości wypadków, wczesne rozpoznanie gruźlicy pozwala ją skutecznie leczyć. Nie ulega żadnej wątpliwości że ubezpieczenia społeczne w walce z tą chorobą dają nieocenione rezultaty. Bo czyż w jakimkolwiek innym przypadku młody robotnik czy też jego żona mogliby wyjechać na dwa trzy miesiące do sanatorium, czyż mogliby się leczyć w szpitalach i stosować różne zabiegi?
Do tych faktów ludzie przyzwyczaili się już tak dalece, że nie oceniają ich istotnej wartości. Jedynie robotnicy rolni, którzy stracili ubezpieczenia, najlepiej mogą ocenić, jak dalece pomagały im ubezpieczenia społeczne, szczególniej, jeśli chodzi o walkę z gruźlicą.
Obecnie, gdy nie ma już ubezpieczeń społecznych na wsi, wzywa się lekarza dopiero wtedy, gdy ktoś jest konający. Zresztą robotnik rolny nie ma pieniędzy na opłaty lekarskie, a pracodawcy nie chcąc narażać się na koszta, decydują się na sfinansowanie pomocy lekarskiej dopiero w ostateczności.


∗             ∗

Na końcu ulicy Minikowskiej w Starołęce stał drewniany stary domek, kryty słomą.Domek wrósł ze starości i zapadł się w ziemię. Dwa psy na łańcuchach mocno ujadały, kiedy odwiedzałam po raz pierwszy chora, Stanisławę K. W izbie było bardzo wilgotno. Chora leżała blada i wychudzona pod stosem pierzyn, cuchnących specyficzną wonią potu. Gorączka 39 stopni. W płucach cała orkiestra furczeń i świstów.
— Czemu się pani nie leczyła wcześniej? — pytam.
— A bo wszyscyśmy słabi tacy od urodzenia — odpowiada matka chorej kobiety.
— Czy pani wie, że córka pani jest chora na gruźlicę?
Kobieta nic nie mówi, tylko patrzy tępo przed siebie.
Stan chorej był już taki, że nawet nie było po co odsyłać do szpitala lub sanatorium. Po 10-ciu dniach dziewczyna zmarła. Dałam znać o tym urzędowi sanitarnemu. Przeprowadzono dezynfekcję.
Za dwa tygodnie zgłosił się do mnie brat zmarłej Stanisławy K. Katar lewego szczytu. Po paru badaniach klinicznych, skierowałam chorego do sanatorium. Nie upłynęło kilka miesięcy, a zawezwano mnie ponownie do owego domku na Minikowej. Chory leżał w tym samym łóżku, co i jego siostra, która zmarła przed pół rokiem. Oczy miał olbrzymie i świecące. Gorączka dochodziła do 40 stopni. Był taki wychudzony, że przypominał zupełnie szkielet.
— Proszę pani, nic mi nie pomaga. W sanatorium robili mi zastrzyki i dawali lekarstwa, ale ja jeść nie mogę. Niech mi pani coś da, żebym jadł.
Po dokładnym zbadaniu stwierdziłam u pacjenta tzw. gruźlicę prosówkę. Wszystkie narządy wewnętrzne chorego była zaatakowane przez gruźlicę, podobnie jak i płuca.
— Ja nie chcę umierać, ja chcę żyć. Czy nie ma lekarstwa na moją chorobę? — krzyczał z rozpaczą skazany na powolną śmierć.
Okazało się, że po powrocie z sanatorium, gdzie chory nie chciał już dłużej przebywać, leczył go cały zespół lekarski Starołęki. „Doktór wojskowy“ zdążył nawet zapisać choremu Famela oryginalnego, nie takiego, jak w Kasie Chorych, bowiem w Kasie Chorych „to jedno oszukaństwo“.
Po tej zbawiennej wizycie zawezwano „mądrą“. Babina kadziła i czarowała, spluwała na cztery strony świata i wymawiała różne zaklęcia. Zaaplikowała nawet choremu rosół z czarnego koguta, zabitego o północy, ale i to nie pomogło, więc pacjent ostatecznie wrócił do mnie.
Nieszczęśliwy miał pełną świadomość uciekającego życia i zbliżającej się śmierci. Takiemu to najgorzej. Zastosowałam narkotyki, chory zaczął sypiać, ale jeść nadal nie mógł. Gruźlica kiszek szybko rujnowała organizm. Przez 10 dni kolejno odwiedzałam chorego, po to, by przyszedłszy po raz jedenasty podpisać świadectwo zgonu. Patrzyłam uważnie na starą kobietę, matkę zmarłego.
— Które pani dziecko z kolei już chowa? — zapytałam.
Okazało się, że mąż i czworo dzieci, w wieku od 18 do 24-ch lat, zmarli na gruźlicę w okresie ostatnich 6-ciu lat. Tylko kobieta nie chciała się przed tym przyznać do śmierci poprzednich dwojga.
— Ten domek powinno się zburzyć. Pani powinna stąd wyjechać — powiedziałam do kobiety. — Czy pani ma jeszcze dużo dzieci?
— Jedną córkę w Krzesinach.
— Nazwisko?
— Sobczakowa się nazywa. Zamężna.
Aż mnie poderwało. Przedwczoraj byłam właśnie w Krzesinach i odwiedzałam chorą Sobczakową, u której stwierdziłam gruźlicę.
— A pani jak się sama czuje, czy pani zdrowa?
Kobieta machnęła ręką. Ona jedna, jedyna, matka chorych dzieci, zmarłych na gruźlicę, była zdrowa, jak ryba.
Po pogrzebie ostatniego dziecka dom opustoszał. Cóż bowiem mogła tam robić wiejska kobieta, która całe życie przebywała w otoczeniu licznej rodziny i została sama jedna w chacie? O czym myślała, gdy okrutna, bezlitosna choroba wymiotła wszystkich?
Miałam ochotę wywiesić czarną chorągiew nad tym domostwem.


∗             ∗

Pracował w Wielkopolskiej Wytwórni Chemicznej przy wyrobie mydła. Domek, w którym mieszkał, stał w pobliżu fabryki nad brzegiem Warty. Był murowany i czysty. Gdy mnie wezwano po raz pierwszy do chorego, stwierdziłam grypę. Kiedy po dwóch dniach zawezwano mnie po raz drugi, napisałam na diagnozie: „Obserwacja płuc“. Za trzecim razem chory przyszedł do mnie z wynikiem prześwietlenia. Wynik był krótki i wymowny: „Rozpoczynająca się gruźlica. Katar szczytów“.
Robotnik miał 22 lata i odbył służbę wojskową. W rodzinie jego, ani też wśród domowników nikt nie chorował. Chłopak był sympatyczny, inteligentny i dużo czytał. Stany podgorączkowe nie ustępowały, a chory na moje propozycje, aby wyjechał do sanatorium lub do szpitala, odpowiadał stale odmownie.
— Jutro muszę iść do pracy, bo mnie wyleją — słyszałam ciągle stereotypową odpowiedź.
— Pan ma 37 i 5 teraz o dwunastej w dzień. Co będzie po południu i wieczorem? A jak pan zacznie pracować, co się wtedy z panem stanie? — tłumaczyłam.
Jeszcze 10 dni tylko utrzymałam go w łóżku. Nie żałowałam tranu, wapna i wszelkich możliwych wzmacniających zastrzyków. Proces chorobowy jak by się pomału uspakajał, a po trzech miesiącach, chory przestał się leczyć. Było to w lutym. W lipcu zawezwano mnie nagle do krwotoku płucnego. Przyjechałam więc do Wielkopolskiej Wytwórni Chemicznej, aby przekonać się, że idzie o mojego pacjenta. Chory był już w mieszkaniu. Leżał pod tradycyjną pierzyną, obok staro wiadro z krwią. Chłopak był blady i bardzo wystraszony. Zresztą zwykle przy krwotokach zaobserwować można u chorych silny wstrząs nerwowy. Lód, zastrzyki i spokój. Więcej nic nie mogłam poradzić.
— Pan jest ze szkła, panu nie wolno się odzywać, ani ruszać. Niech pan zaśnie na pół godziny, obudzi się i będzie dobrze — pocieszałam chorego.
Następnego dnia, gdy go odwiedziłam, chory cichym głosem zaczął mi opowiadać:
— Pani kazała, żebym się zawsze starał przebywać na świeżym powietrzu. Leżałem więc sobie nad Wartą, w cieniu i zasnąłem. Kiedy tylko zasnąłem, wyszło słońce. Spałem trzy godziny. Obudziłem się, mając usta pełne krwi...
Zaczęły się ponownie stany gorączkowe. Z każdym dniem chory coraz bardziej upodabniał się do szkieleta. Żebra i stawy rąk i nóg wystawiły ze strasznych dołów pokrytych skórą. Chory wzywał mnie prawie codziennie. Męczyłam się okropnie, patrząc na to powolne konanie. Wreszcie i on sam zrozumiał, że to koniec. Leżał spokojny i zupełnie zrezygnowany. Stosowałam narkotyki, żeby mniej cierpiał.
To powolne konanie przy gruźlicy rozpadowej płuc, konanie ludzi młodych, pełnych świadomości i chęci do życia, jest najokrutniejszym zjawiskiem, na jakie lekarz musi patrzeć, wykonując swój zawód.


∗             ∗
Osiedliwszy się w Starołęce, złożyłam wizyty wszystkim miejscowym wielkościom. Pan X był jednym z pierwszych. Długo czekałam na jego rewizytę. A był on Poznańczykiem z krwi i kości i nie lubił „przyjezdnych“.

Pewnej nocy zbudzono mnie o godzinie 3-ej.
— Siostra pana X dostała krwotoku.
Pani ta była urzędniczkę na poczcie, więc należała do Kasy Chorych. Pobiegłam szybko. W domu pana X przerażenie. Młoda, przystojna panienka i krwotok płucny. W rodzinie podobno nikt nie chorował na gruźlicę.
Różne zabiegi, uspakajanie chorej dały na razie pożądany wynik. Krwioplucie ustąpiło. Ale należało leczyć dalej. Wiele trzeba było jednak zastrzyków dożylnych z wapna, wiele lekarstw musiała spożyć chora, zanim czuła się na siłach pojechać do sanatorium na dalszą kurację. Wszystko jednak zakończyło się dobrze. Po powrocie z sanatorium pacjentka była okazem zdrowia. Jeździła znów codziennie do swego biura koleją, a ja miałam radosną okazję podziwiać chorą, której cierpienie zapowiadało się tak groźnie, a która wróciła do pracy jako okaz zdrowia.
Myślałam sobie wówczas: — Może wreszcie nieufni Starołęcianie nabiorą więcej zaufania do mnie, jako do lekarza, skoro tak wysoko postawioną w hierarchii starołęckiej osobistość zdołałam tak skutecznie wyleczyć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Sabina Różycka.