Pamiętnik dr S. Skopińskiej/Zawód? — artystka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik |
Pochodzenie | Pamiętniki lekarzy |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały pamiętnik Cały zbiór |
Indeks stron |
Trudno, pracując w Warszawskiej Ubezpieczalni nie zetknąć się z tego rodzaju zawodem. Gdy siada przede mną osoba nadzwyczaj wyraźnie umalowana, podaje mi legitymację koloru brązowego, świadczącą o tym, że zatrudniony jest pracownikiem umysłowym, a na miejscu podpisu pracodawcy figurują wszystkie warszawskie „Palais’y“, „Koty“, „Papugi“, „Tip-Topy“ zmieniane co miesiąc — to wiem napewno, że gdy zadam pytanie — zawód? padnie odpowiedź — artystka. Artystki, czyli fortancerki, które leczyłam, nie były bynajmniej osobami pierwszej młodości. Lat 30, lat 28. Rzadko kiedy młodsze się zgłaszały.
Pewnego dnia, badając jedną chorą, niezbyt dokładnie przyjrzałam się przedtem jej legitymacji. Toteż, kiedy stwierdziłam olbrzymie blizny na klatce piersiowej po wycięciu żeber, byłam niezmiernie zdziwiona oświadczeniem chorej, że jest tancerką. Nie mogłam zupełnie zrozumieć, jak ona może pracować po kabaretach z taką deformacją klatki piersiowej. W jednym miejscu bowiem brak było 3-ch żeber, i okropne wklęśnięte blizny: „Och, ja mam bardzo efektowne kostiumy — mówi chora — tego wcale nie znać“. — Ale jak pani może takie nocne życie prowadzić, mając osłabione zdrowie, zrosty w opłucnej, przecież panią bolą przy oddychaniu“. „Uważam, że jest to jeszcze najlżejsza praca, jaką mogę przy swoim zdrowiu wykonywać“ — odpowiada chora.
Widocznie, że praca ta nie należy do ciężkich, skoro zawezwano raz mnie do 16-letniego dziecka, które równie z zawodu było fortancerką. Piszę „dziecka“, gdyż istotnie chora na ostre zapalenie wyrostka robaczkowego, nie miała ukończonych 16 lat, była nadzwyczaj szczupła, nierozwinięta. Tylko specyficznie „zrobiona“ niebrzydka twarz i paznokcie przesadnie malowane, ujawniały rodzaj pracy chorej. Stan pacjentki był groźny, więc natychmiast odesłałem ją na operację.
Przyjrzałam się pokoikowi chorej. Wejście wprost z klatki schodowej, puste pudełka po czekoladkach, tak zw. „bomboniery“ na honorowym miejscu. Czyżby to dziecko było wynagradzane czekoladkami? Mimo ciężki stan chorej, wprost narzucała się myśl o urzędzie sanitarno-obyczajowym. Jakby w odpowiedzi na to, zjawił się policjant w mundurze i oświadczył, że zgodnie z moim zarządzeniem, telefonował już po Pogotowie i natychmiast zabiera siostrę swą do szpitala na operację.
Po powrocie ze szpitala chora zawezwała mnie ponownie do siebie. Blizna pooperacyjna była dość duża, ale to mniej ważne. U pacjentki stwierdziłam wadę serca. Było to przed dwoma laty. Jakie są teraz losy owej fortancerki? Nie wiem.
Jakoś dziwnie się tak składa, że wszystkie prawie fortancerki zgłaszające się do mnie po porady, miały schorzenia chirurgiczne. Jednej z takich „artystek“ zdarzył się następujący wypadek:
Artystka wracała w noc Sylwestrową do domu. Gdy przechodziła przez jezdnię na placu Napoleona, najechała na nią taksówka. Pogotowie przewiozło ofiarę wypadku do domu, a następnie chora zawezwała mnie.
Artystka mieszkała w dwóch pokoikach na piątym piętrze (ach te piąte piętra bez windy!). Nie była sama, mieszkała bowiem u mamy, która podawała się za wdowę po lekarzu.
W pokoikach piętrzyły się stosy poduszek, firaneczek, haftów, gratów i kwiatów. Gdy chciałam zapisać lekarstwo, musiałam z nocnego stoliczka usunąć na bok trzy fotografie w ramkach, wazonik z muszelek i historyczną bombonierę.
Jakiś starszy pan asystował w trakcie tego, podając się za wuja chorej artystki. Na jednym z obrazków oprawionych w ramki, zobaczyłam artystkę w pozie tanecznej zupełnie nago. Wuj zademonstrował mi ową fotografię, abym mogła podziwiać, jak pięknie tańczy jego siostrzenica.
— I co z nią teraz będzie? — pytał zaniepokojony.
— Właśnie zapisuję leki — pocieszyłam wujaszka. — Chora ma silne osłabienie mięśnia sercowego. Być może, iż jest to wynikiem szoku, spowodowanego katastrofą.
— A może pani wczoraj dużo piła? — zapytałam się znienacka, zwracając się do leżącej.
Chora wzruszyła ramionami, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że wpadła pod taksówkę, gdy po pijanemu wracała do domu z baru, w którym „tańczyła“.
— Proszę pani — mówię więc. — Wszystko jedno, jak to było. Obecnie mam podejrzenie, że taksówka odrzucając panią błotnikiem na chodnik, spowodowała nie tylko to, że ma pani osłabiony mięsień sercowy, ale i pęknięcie kości podudzia. Piszę więc obecne wezwanie do kolegi-chirurga, który przyjdzie i obejrzy całość pani kości.
Chirurg posłał chorą na prześwietlenie, w tym celu pogotowie Ubezpieczalni znosiło i wnosiło ją na piąte piętro. Istotnie, okazało się, że pacjentka ma pęknięcie tak zw. strzałki (kości podudzia). Chirurg, założywszy opatrunek odwiedzał artystkę kilkakrotnie, tak samo, jak ja, zmuszona leczyć jej chore serduszko. Po dwóch miesiącach, chora wstała. Zapomniałabym może o niej, ale często telefonowano z biura Ubezpieczalni, abym przysyłała jej karty choroby. Pacjentka procesowała się bowiem z właścicielem taksówki o odszkodowanie. Widocznie żądała świadectw. Ale co za pech na tym świecie. Robotnikowi maszyna rękę urywa, a tancerka nogi łamie.
∗
∗ ∗ |
— Co to za jakieś podejrzane towarzystwo przychodzi do pani leczyć się? — mówiła do mnie z oburzeniem jedna z pacjentek, żona pracownika Urzędu Skarbowego.
— Czekałam na swoją kolejkę pół godziny. Aż tu nagle wchodzi jakaś osoba bez kapelusza, bez pończoch (było lato) i mówi, żebym ją wpuściła bez kolejki do pani doktór. Za dwie godziny mąż przychodzi na kolację, a ja muszę jeszcze iść do apteki. Więc odmówiłam jej. A ona ze złości usiadła obok mnie na poręczy kanapki i niby czytając gazetę, jak nie zacznie kasłać w moją stronę. Całą mnie opluła.
— Jak się pani zachowuje? — mówię do niej. — Siada pani na poręczach i niszczy pani meble. — A ona odwróciła się do mnie plecami i nadal kasłała.
— Co to za nieczuli ludzie przychodzą do pani leczyć się — użalała się do mnie fortancerka Z. gdy przyszła jej kolejka.
— Ach, więc to na pannę Z. skarżyła się poprzednia pacjentka — myślę sobie. A panna Z. mówi:
— Tańczę w kinie na Woli. Program zaczyna się o 8-ej. Prosiłam tę wydrę, żeby mnie przepuściła. Ale ona nie tylko, że mnie nie chciała przepuścić, ale jeszcze powiedziała mi kazanie, jak się mam zachowywać.
Jak to dobrze, że się te obydwie panie nie pobiły. Zamiast w roli lekarza, musiałabym wystąpić w roli sędziego i napewno bym wtedy także coś oberwała.