Pamiętnik egotysty/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik egotysty |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Souvenirs d'égotisme |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Poza bezwstydem mówienia ustawicznie o sobie, praca ta nastręcza inny powód zniechęcenia: ileż rzeczy śmiałych, które ja mówię, drżąc, będzie płaskim komunałem w dziesięć lat po mojej śmierci, o ile niebo pozwoli mi uczciwie dożyć jakich ośmdziesięciu albo dziewięćdziesięciu lat!
Z drugiej strony, miło jest mówić o generale Foy, o pani Pasta, o lordzie Byronie, o Napoleonie, i o wszystkich wielkich lub conajmniej niepospolitych ludziach, których miałem szczęście znać i którzy raczyli rozmawiać ze mną!
Zresztą, jeżeli czytelnik jest zawistny jak moi współcześni, niech się pocieszy; niewielu tych wielkich ludzi, których tak kochałem, odgadło mnie. Sądzę nawet, że uważali mnie za większego nudziarza od innych, może widzieli we mnie jedynie sentymentalną egzaltację.
To jest w istocie najgorszy rodzaj. Dopiero od czasu jak stałem się dowcipny, zaczęto mnie oceniać, często ponad zasługę. Generał Foy, pani Pasta, pan de Tracy, Canova, nie odgadli we mnie (prześladuje mnie to głupie słowo: odgadli) duszy pełnej rzadkiej dobroci — mam jej guz (system Galla), — inteligencji płomiennej i zdolnej ich zrozumieć.
Jednym z ludzi którzy mnie nie zrozumieli, a może, razem wziąwszy, tym którego najbardziej kochałem (urzeczywistniał mój ideał, jak to powiedział nie wiem jaki emfatyczny głupiec), to Andrzej Corner z Wenecji, ex-adjutant księcia Eugenjusza w Medjolanie.
Byłem w 1811 serdecznym przyjacielem hrabiego Widmann, kapitana gwardji w Wenecji (byłem kochankiem jego kochanki). Spotkałem tego miłego Widmanna w Moskwie, gdzie mnie poprosił — tylko tyle! — abym go zrobił senatorem królestwa Włoskiego. Uważano mnie wówczas za faworyta hrabiego Daru, mego kuzyna, który mnie nigdy nie lubił, wręcz przeciwnie. W 1811, Widmann zapoznał mnie z Cornerem, który mnie uderzył jak piękna twarz z obrazu Veronese.
Hrabia Corner przejadł, powiadają, pięć miljonów. Ma postępki rzadkiej szlachetności, najbardziej sprzeczne z charakterem francuskiego światowca. Co się tyczy odwagi, miał dwa krzyże z ręki Napoleona (krzyż żelazny i legję honorową).
To on powiadał tak naiwnie o czwartej popołudniu w dzień bitwy pod Moskwą (7 września 1812): „Ależ ta djabelska bitwa nigdy się nie skończy!“ Widmann czy Miglissini powtórzyli mi to nazajutrz.
Żaden z Francuzów tak dzielnych ale tak wymuszonych, których znałem wówczas w armji, naprzykład generał Caulaincourt, generał Montbrun, etc., nie ośmieliłby się powiedzieć czegoś podobnego, nawet książę de Frioul (Michel Duroc). Duroc posiadał rzadką naturalność charakteru, ale, co do tego przymiotu, jak co do wesołości i dowcipu, daleki był od Andrea Corner.
Lussinge, człowiek najbardziej przezorny jakiego znałem, chcąc sobie zapewnić towarzysza przechadzki na rano, bardzo niechętnie zapoznawał mnie ze swymi znajomymi.
Zaprowadził mnie wszakże do pana Maisonnette, jednego z najosobliwszych ludzi jakich znałem w Paryżu. Jest czarny, chudy, bardzo mały jak Hiszpan; z Hiszpana ma też żywe oko, drażliwość i odwagę.
To, że może napisać w ciągu jednego wieczoru trzydzieści gładkich i gadatliwych stronic, aby stworzyć tezę polityczną ze słówka, jakie minister prześle mu o szóstej wieczór przed pójściem na obiad, to przymiot, który Maisonnette dzieli z pp. Vitet, Leonem Pillet, Saint-Marc-Girardin i innymi urzędnikami Skarbu. Ciekawe, niewiarogodne jest to, że Maisonnette wierzy w to co pisze. Był kolejno zakochany, ale zakochany tak, że mógł poświęcić dlań życie, w panu Decazes, potem w panu de Villèle, wkońcu, zdaje się, w panu de Martignac. Przynajmniej ten był sympatyczny.
Nieraz próbowałem przeniknąć Maisonnette’a. Zdawało mi się, że widzę w nim zupełny brak logiki, a niekiedy kapitulację sumienia, wstrząs małego wyrzutu, który miał ochotę się urodzić. Wszystko to oparte na wielkim pewniku: Trzeba żyć.
Maisonnette nie ma żadnego pojęcia o obowiązkach obywatela; patrzy na to tak, jak ja patrzę na stosunki człowieka z aniołami, w które tak święcie wierzy M. F. Ancillon, obecny minister spraw zagranicznych w Berlinie (znany mi dobrze z lat 1806 i 7). Maisonnette boi się obowiązków obywatela, jak Dominique[1] obowiązków religji. Jeżeli czasami, pisząc tak często słowo honor i lojalność, doznaje maleńkiego wyrzutu, załatwia się z nim w duszy swojem rycerskiem oddaniem przyjaciołom. Gdybym chciał, mógłbym — zaniedbawszy go z nudy zupełnie przez pół roku — kazać mu wstać o piątej rano, aby coś dla mnie załatwić. Byłby poszedł na biegun, aby wyzwać na pojedynek człowieka któryby wątpił o jego honorze społecznym.
Nie gubiąc się nigdy w utopjach o dobru publicznem, o mądrej konstytucji, cudowny był jako informator o poszczególnych faktach. Jednego wieczora, Lussinge, Gazul i ja mówiliśmy o panu de Jouy, wówczas modnym autorze, następcy Woltera; wstaje i znajduje w swoim obszernym zbiorze własnoręczny list, którym pan de Jouy prosi Burbonów o krzyż św. Ludwika.
Nie trwało ani dwóch minut znalezienie tego dokumentu, który kłócił się tak zabawnie z nieprzejednaną cnotą liberała Jouy.
Maisonnette nie miał owego nikczemnego i przewrotnego łajdactwa, owego doskonałego jezuityzmu redaktorów Journal des Débats. Toteż w Debatach zgorszyli się mocno piętnastoma czy dwudziestoma tysiącami franków, które pan de Villele, człowiek tak pozytywny, dał Maisonnette’owi.
Ludzie z ulicy des Prêtres uważali go za głupca, ale jego płaca nie dawała im spać, jak laury Milcjadesa.
Kiedyśmy podziwiali list generał-adjutanta Jouy, Maisonnette rzekł:
„Szczególna rzecz, że dwaj obecni koryfeusze literatury i liberalizmu nazywają się obaj Etienne. Pan de Jouy urodził się w Jouy, jako syn mieszczanina nazwiskiem Etienne. Obdarzony owym francuskim tupetem, którego biedni Niemcy nie są zdolni pojąć, w czternastym roku mały Etienne opuścił Jouy, koło Wersalu, aby się udać do Indyj. Tam kazał się nazywać Etienne de Jouy, E. de Jouy, wkońcu poprostu de Jauy. Został naprawdę kapitanem, potem gubernator zrobił go, zdaje mi się, pułkownikiem. Mimo że odważny, służył mało albo wcale. Był bardzo urodziwym mężczyzną.
Jednego dnia w Indjach, on i paru przyjaciół weszli do świątyni aby się schronić przed straszliwym gorącem. Zastali tam kapłankę, rodzaj westalki. Pan de Jouy wpadł na koncept, aby jej kazać sprzeniewierzyć się Brahmie na ołtarzu jej boga.
Hindusi spostrzegli to, przybiegli zbrojni, ucięli ręce a potem i głowę westalce, przepiłowali na dwoje oficera, kolegę autora Sylli, który, po śmierci przyjaciela, zdołał wskoczyć na koń i jeszcze galopuje.
Zanim pan de Jouy skierował swój geniusz intryg na literaturę, był generalnym sekretarzem prefektury w Brukseli około 1810. Tam, o ile mi się zdaje, był kochankiem prefekciny i totumfackim pana de Pontécoulan, prefekta, człowieka naprawdę utalentowanego. We dwójkę z panem de Jouy wytępili żebraninę. To jest nielada rzecz wszędzie, bardziej niż gdzieindziej w Belgji, kraju wybitnie katolickim.
Po upadku wielkiego człowieka, pan de Jouy poprosił o krzyż św. Ludwika: skoro głupcy siedzący na tronie odmówili mu, wziął ich na swoje pióro, i narobił im więcej złego, niż wszyscy literaci z Debatów, tak tłusto opłacani, zrobili im dobrego. Patrz w 1820 wściekłość Debatów na Minerwę.
Pan de Jouy, przez swego Pustelnika z Chaussée d’Antin, książkę tak dobrze dostrojoną do umysłowości francuskiego mieszczucha i do głupiej ciekawości Niemca, uwierzył, przez pięć czy sześć lat, że jest następcą Woltera, którego z tej przyczyny miał biust w swoim ogrodzie.
Od 1829, pisarze romantyczni, którzy nie mają nawet tyle talentu co pan de Jouy, okrzyczeli go jako współczesnego Cottina (Boileau); starość jego stała się nieszczęśliwą (amaregiata) przez niepomierną sławę jego wieku męskiego.
Napisał je w wilję swego wyjazdu na wygnanie. Osobiste nieszczęście dało jakieś życie tej duszy z drewna. Znałem go bardzo nikczemnym, bardzo płaszczącym się około 1811, u hrabiego Daru, którego przyjmował w Akademji francuskiej. Pan de Jouy, o wiele milszy, sprzedał resztki swej męskiej urody pani Davillier, najstarszej i najnudniejszej kokietce swojej epoki. Była albo jest jeszcze o wiele śmieszniejsza niż hrabina Baraguey-d’Hilliers, która w pięćdziesiątej siódmej wiośnie rekrutowała jeszcze kochanków wśród ludzi z talentem. Nie wiem, czy to z tego tytułu musiałem umykać przed nią u pani Dubignon. Wzięła tego gamonia de Manon (referendarza), kiedy zaś jedna z moich przyjaciółek mówiła jej: „Jakto! taki brzydal!“ odpowiedziała: „Wzięłam go dla jego inteligencji“.
Najlepsze, że ten smutny sekretarz pana Beugnot miał tyleż inteligencji co urody. Nie można mu odmówić zręczności, sztuki awansowania przez cierpliwość i znoszenie awanij; również pewnych wiadomości, nie w zakresie finansów, ale w sztuce notowania operacyj finansowych państwa. Głupcy mylą te dwie rzeczy. Pani d‘Hilliers, podczas gdy patrzyłem na jej ramiona (były jeszcze wspaniałe), powiedziała mi:
— Nauczę pana, jak pan może zrobić karjerę przez swoje talenty. Sam jeden, skręci pan kark.
Nie byłem dość inteligentny, aby ją zrozumieć. Przyglądałem się często tej starej hrabinie z powodu cudownych sukien od Wiktoryny jakie nosiła. Niegdyś pani N.-C.-D. zaszczepiła mi ten gust, związany z rozkosznemi wspomnieniami z Cideville.
Zdaje mi się, że to pani Baraguey-d‘Hilliers pouczyła mnie, że autor czarującej piosenki którą uwielbiałem i którą miałem w kieszeni, układał wierszyki na urodziny tych dwóch starych małp: pp. de Jouy i Amault, i okropnej pani Davilliers. Oto czego nigdy nie popełniłem, ale też nie napisałem Króla Yvetot, Senatora, Babuni.
Pan de Béranger, rad że, pochlebiając tym szympansom, zyskał tytuł (zresztą tak zasłużony) wielkiego poety, nie raczył schlebiać rządowi Ludwika Filipa, któremu tylu liberałów się sprzedało.