Pamiętnik egotysty/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik egotysty |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Souvenirs d'égotisme |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Ale trzeba wrócić do ogródka przy ulicy Caumartin. Tam, co wieczora w lecie, czekały nas butelki zimnego piwa, którego nam nalewała duża i piękna kobieta, pani Romanée, separowana żona jakiegoś drukarza hultaja, a kochanka Maissonnette’a, który ją kupił od narzeczonego męża za dwa czy trzy tysiące franków.
Tam zachodziliśmy często, Lussinge i ja. Wieczorem, spotykaliśmy na bulwarze pana Darbelles, człowieka sześciu stóp wzrostu, naszego przyjaciela z dzieciństwa, ale bardzo nudnego. Mówił nam o kursach Gebelina i chciał wybić się przez wiedzę. Powiodło mu się lepiej na inny sposób, bo dziś jest ministrem. Szedł zwykle do matki na ulicę Caumartin; aby się odczepić od niego, wstępowaliśmy do Maisonnette‘a.
Zaczynałem owego lata odradzać się nieco dla świata. Dochodziłem do tego aby nie myśleć o Medjolanie przez pięć albo sześć godzin z rzędu; jedynie obudzenie było jeszcze gorzkie dla mnie. Czasami zostawałem w łóżku, snując czarne myśli.
Słuchałem tedy z ust Maisonnette‘a opisu sposobu, w jaki władza, jedyna rzecz realna, rozmieszczona była w Paryżu owego roku 1821. Przybywając do jakiegoś miasta, pytam zawsze: 1) O dwanaście najładniejszych kobiet; 2) o dwunastu najbogatszych mężczyzn; 3) kto jest człowiekiem, który mnie może kazać powiesić.
Maisonnette odpowiadał wcale dobrze na moje pytania. Ze zdumieniem ujrzałem, że on był szczery w swojej miłości dla słowa Król. Co za słowo dla Francuza: mówił do mnie z entuzjazmem wznosząc małe i czarne oczki jak błędne do nieba; co za słowo Król!
Maissonnette był profesorem retoryki w 1811 r.; dał z własnej woli wolne swoim uczniom w dniu urodzin króla Rzymskiego. W 1815 r. napisał pamflet na rzecz Burbonów. Pan Decazes przeczytał pamflet, wezwał go i zrobił go pisarzem politycznym z sześcioma tysiącami franków. Dziś Maisonnette jest bardzo wygodny dla prezydenta ministrów, wie doskonale i pewnie, jak słownik, wszystkie fakciki, wszystkie podszewki intryg politycznych w Paryżu od 1815 do 1832 r.
Nie znałem tej zalety, o którą trzeba pytać aby ją poznać. Widziałem tylko ten niewiarygodny sposób rozumowania. Powiadałem sobie: Z kogo on sobie kpi? Czy ze mnie? ale w jakim celu? Czy z Lussinge’a? Czy z tego biednego młodego człowieka w szarym surducie, tak brzydkiego ze swoim zadartym nosem? Ten młody człowiek miał coś bezczelnego i nadzwyczaj niemiłego. Jego małe i bezbarwne oczy miały wyraz zawsze ten sam i to wyraz zły.
Takie zrobił na mnie pierwsze wrażenie najlepszy z moich obecnych przyjaciół. Nie jestem zbyt pewny jego serca, ale jestem pewny jego talentów: — to hrabia Gazul, dziś tak znany, od którego list, otrzymany w zeszłym tygodniu, uszczęśliwił mnie na dwa dni. Musiał mieć osiemnaście lat; urodzony, zdaje mi się, w 1804. Byłbym skłonny wierzyć z Buffonem, że dziedziczymy wiele po matce, niezależnie od żarcików o niepewności ojcostwa, która to niepewność bardzo jest rzadka przy pierwszem dziecku.
Potwierdzenie tej teorji widzę w hrabi Gazul. Matka jego ma wiele francuskiego dowcipu i wybitny rozum. Tak samo jak jej syn, wydaje mi się zdolna do rozczulenia raz na rok. Mam wrażenie czegoś suchego w większości pism pana Gazul. Ale ja uprzedzam wypadki.
W epoce ogródka przy ulicy Caumartin, Gazul był uczniem retoryki najokropniejszego nauczyciela. Słowo okropny bardzo jest zdumione tem, że je sparzono z nazwiskiem Maisonnette. Ale taki był jego gust w sztuce: — fałszywe, błyszczące, komedjanckie przedewszystkiem.
Był uczniem pana Luce de Lancival; tego poznałem w mojej wczesnej młodości u pana de Maisonneuve, który nie drukował swoich tragedyj, mimo że miały powodzenie. Ten zacny człowiek oddał mi wielką przysługę, mówiąc mi że będę niezwykłym umysłem.
— Chce pan powiedzieć niezwykłą pychą, rzekł śmiejąc się Marcjal Daru, który mnie uważał prawie za idjotę. Ale przebaczyłem mu wszystko: brał mnie z sobą do Klotyldy, wówczas pierwszej tancerki w Operze. Czasami — co za dzień dla mnie! — byłem w jej garderobie, przy nas ubierała się i rozbierała. Co za chwila dla dziecka prowincji!
Luce de Lancival miał drewnianą nogę i sporo wdzięku; poza tem byłby wsadził kalambur do tragedji. Wyobrażam sobie, że Daru musiał mieć takie pojęcia o sztuce. To pasterz z Bouchera: — określenie wydaje mi się trafne. Może w 1860 r. będą jeszcze obrazy Bouchera w muzeum.
Maisonnette był uczniem Luce’a, a Gazul jest uczniem Maisonnette’a. Tak Anibal Carrache jest uczniem flamanda Calcar.
Poza swoją miłością, równie zadziwiającą jak szczerą, do panującego ministra, i poza swą odwagą, Maisonnette miał inny przymiot, który mi się podobał: dostawał dwadzieścia dwa tysiące franków od ministra, aby dowieść Francuzom że Burboni są godni uwielbienia; przejadał trzydzieści tysięcy.
Nagryzmoliwszy się czasami dwanaście godzin z rzędu aby przekonać Francuzów, Maisonnette szedł do uczciwej kobiety z ludu, której ofiarowywał pięćset franków. Był brzydki, mały, ale miał ogień tak hiszpański w żyłach, że po trzech wizytach damulki zapominały jego szczególną fizjognomiję aby widzieć już tylko wdzięk pięćsetfrankowego banknotu.
Muszę tu coś dodać dla kobiety uczciwej i cnotliwej, jeżeli kiedy jej oko zatrzyma się na tych kartach. Przedewszystkiem, pięćset franków w r. 1822, to tyle, co tysiąc w t. 1872. Powtóre, pewna urocza kupczyni przyznała mi się, że, przed pięciomaset frankami Maisonnette’a, widziała w życiu tylko dubeltowego napoleona.
Ludzie bogaci są bardzo niesprawiedliwi i bardzo komiczni, kiedy się bawią we wzgardliwych sędziów wszystkich grzechów i zbrodni popełnionych dla pieniędzy. Spójrzcie na ohydne nikczemności i na dziesięć lat zabiegów, jakie sami czynią u dworu, aby zdobyć tekę ministra. Spójrzcie na życie księcia Decazes, od jego upadku w 1820 r. do dziś.
Jestem tedy w roku 1822, spędzam trzy wieczory w tygodniu w Opéra-Bouffe i jeden czy dwa u Maissonnette’a przy ulicy Caumartin. Kiedy miałem zmartwienie, wieczór był zawsze trudnym momentem mego życia. W dnie opery, od północy do drugiej w nocy, byłem u pani Pasta z Lussinge’m, Michevaux, Fiori, etc.
Omal nie miałem pojedynku z człowiekiem bardzo wesołym i bardzo odważnym, który chciał abym go przedstawił pani Pasta. To ów miły Edward Edwards, ten Anglik — jedyny ze swego plemienia, który miał zwyczaj oddawać się wesołości, mój towarzysz podróży do Anglji, który w Londynie chciał się bić za mnie.
Pamiętacie, że mnie ostrzegł o brzydkim błędzie: żem nie dość zwrócił uwagę na obrażający przytyk jakiegoś chama, kapitana statku w Calais.
Wymówiłem się od przedstawienia go. Było późno, a już wówczas ten dobry Edward o dziewiątej wieczór był innym człowiekiem niż rano.
— Czy pan wie, drogi panie B. — rzekł — że miałbym wszelkie prawo się obrazić.
— Czy pan wie, drogi panie Edwards, że ja mam honoru nie mniej od pana i że pańskie wynurzenia są mi obojętne, etc.
Zaszło to bardzo daleko; ja strzelam wybornie, walę dziewięć lalek na dwanaście. (Prosper Mérimée widział to w strzelnicy luxemburgskiej). Edwards też strzelał dobrze, może nie tak dobrze.
Wkońcu ta sprzeczka umocniła naszą przyjaźń. Przypominam to sobie, bo, z roztrzepaniem iście godnem mnie, poprosiłem go na drugi czy najdalej na trzeci dzień, aby mnie przedstawił słynnemu doktorowi Edwards, jego bratu, o którym mówiono dużo w 1822. Zabijał tysiąc żab miesięcznie i miał, jak mówiono, odkryć w jaki sposób oddychamy, oraz lekarstwo na choroby piersiowe u pięknych kobiet. Wiecie że zimno przy wyjściu z balu zabija corocznie w Paryżu tysiąc sto młodych kobiet. Widziałem urzędową cyfrę.
Otóż, uczony, mądry, stateczny, spokojny, pracowity doktór Edwards miał bardzo liche pojęcie o przyjaciołach swego brata Edwarda. Przedewszystkiem, doktór miał szestnastu braci, a mój przyjaciel był największe ladaco ze wszystkich. Właśnie dla jego zbyt wesołego tonu i dla jego pasji do najlichszego konceptu do którego okazji nie przepuścił nigdy, nie chciałem go wprowadzić do pani Pasta. Miał wielką głowę, ładne nieprzytomne oczy i najładniejsze włosy blond jakie widziałem. Gdyby nie ta djabelska manja rywalizowania na dowcip z Francuzami, byłby bardzo miły i mógłby mieć najpiękniejsze sukcesy u kobiet, jak to opowiem mówiąc o Eugeny; ale ona jest jeszcze tak młoda, że nie wypada mówić o niej w tej paplaninie, która może być ogłoszona w dziesięć lat po mojej śmierci. Jeżeli oznaczę dwadzieścia lat, wszystkie odcienie życia zmienią się, czytelnik będzie już widział jedynie wielkie linje. A gdzież u licha są wielkie linje w tej zabawce mego pióra? To rzecz do zbadania.
Sądzę, że, aby się zemścić szlachetnie, bo on miał duszę szlachetną kiedy nie była zamroczona pięćdziesięcioma kieliszkami wódki, Edwards dołożył wiele starań aby uzyskać pozwolenie przedstawienia mnie bratu.
Ujrzałem mały arcymieszczański salonik; kobietę wielkich cnót, która mówiła o moralności i którą wziąłem za quakeres; wreszcie doktora, człowieka niezwykłej wartości, ukrytej w mizernem ciałku, z którego zdawało się że dusza ucieka. Ledwo było coś widać w tym salonie (ulica du Helder, 12). Przyjęto mnie chłodno.
Cóż za djabelska myśl ta wizyta! To był nieobliczalny kaprys, szaleństwo. W gruncie, jeżeli czego pragnąłem, to poznać ludzi. Co miesiąc może odnajdywałem tę myśl, ale trzeba było aby upodobania, namiętności, przelotne szaleństwa, które wypełniały moje życie, nie mąciły powierzchni wody, aby ten obraz mógł się zjawić. Powiadałem sobie wówczas, że ja nie jestem taki jak... jak... różne dudki, moi znajomi. Nie wybieram swoich przyjaciół.
Biorę na los szczęścia to, co traf pomieści na mej drodze.
Ten frazes był przedmiotem mojej dumy przez dziesięć lat.
Trzeba mi było trzech lat starań, aby przezwyciężyć odrazę i strach, jakie budziłem w salonie pani Edwards. Brano mnie za don Juana (patrz Mozart i Molier); za potwora uwodzicielstwa i piekielnego dowcipu. Z pewnością nie więcej byłoby mnie kosztowało zdobyć sobie prawo obywatelstwa w salonie pani de Talaru, albo pani de Duras, albo pani de Broglie, która przyjmowała bez trudności nie-szlachtę, albo pani Guizot, którą lubiłem (mówię o pannie Paulinie de Meulan), albo nawet w salonie pani Récarmier.
Ale w 1822 nie rozumiałem całej wagi odpowiedzi na to pytanie tyczące autora książki, którą się czyta: Co to za człowiek?
Ocaliła mnie od wzgardy ta odpowiedź: Bywa często u pani de Tracy. Społeczeństwo z roku 1829 potrzebuje gardzić człowiekiem, któremu, słusznie czy niesłusznie, przyznaje jakiś talent. Boi się, nie jest już bezstronnym sędzią. Coby to było, gdyby odpowiedź brzmiała: bywa często u pani de Duras (z domu de Kersaint).
I cóż: nawet dziś, kiedy znam wagę tych odpowiedzi, właśnie dlatego, unikałbym modnych salonów. (Uciekłem z salonu lady Holye... w 1832).
Byłem wierny salonowi doktora Edwardsa, który nie był miły, tak jak się jest wiernym brzydkiej kochance, dlatego że mogłem go poniechać każdej środy (to był dzień pani Edwards).
Poddałbym się wszystkiemu dla kaprysu chwili; gdyby mi powiedziano w wilję: „Jutro trzeba będzie przebyć taki a taki moment nudy“, wyobraźnia moja robi z tego monstrum, i raczej rzuciłbym się przez okno, niżbym się dał zaprowadzić do nudnego salonu.
U pani Edwards poznałem pana Stritch. Jestto Anglik obojętny i smutny, nieskazitelnie uczciwy, ofiara Admiralicji, bo był Irlandczykiem i adwokatem, a mimo to bronił — niby sprawy swego honoru — przesądów zasianych i uprawianych w głowach angielskich przez arystokrację.
Odnalazłem tę szczególną niedorzeczność, złączoną z największą uczciwością, najdoskonalszą delikatnością, u pana Rogers koło Birmingham (u którego spędziłem jakiś czas w sierpniu 1826). Ten charakter jest bardzo częsty w Anglji. Co się tyczy idej sianych i uprawianych w interesie arystokracji, można powiedzieć — a to jest nie mało powiedziane — że Anglik niezdolny jest do logiki prawie w tym stopniu co Niemiec.
Logika Anglika, tak cudowna w finansach i we wszystkiem co łączy się z kunsztem dającym pieniądze z końcem każdego tygodnia, staje się mętna z chwilą gdy się wzniesie do przedmiotów nieco oderwanych i które nie przynoszą wprost pieniędzy. Stali się tępi w sprawach literatury wskutek tego samego mechanizmu, który dostarcza — głupców dyplomacji of the king of French: wybór z niewielkiej liczby ludzi. Jakiś człowiek stworzony na to aby analizować genjusz Szekspira i Cerwantesa (wielkich ludzi zmarłych jednego i tego samego dnia, 16 kwietnia 1616, zdaje mi się), jest handlarzem nici w Manchester. Wyrzucałby sobie jako stratę czasu, gdyby wziął do rąk książkę nie odnoszącą się wprost do bawełny, jej eksportu do Niemiec, etc.
Tak samo King of French wybiera swoich dyplomatów jedynie między ludźmi wielkiego rodu lub wielkiego majątku. Trzeba szukać wartości tam gdzie się wychował pan Thiers (kupiony w 1830). Jest synem małego mieszczanina w Aix-en-Provence.
Dobiwszy do lata r. 1822, w rok mniej więcej od wyjazdu z Medjolanu, rzadko już tylko myślałem o dobrowolnem wymknięciu się z tego świata. Życie moje wypełniało się stopniowo, nie rzeczami przyjemnemi, ale ostatecznie rzeczami bylejakiemi, które wsuwały się między mnie a ostatnie szczęście, stanowiące przedmiot mego kultu.
Miałem dwie przyjemności bardzo niewinne: 1-o gawędzić po śniadaniu przechadzając się z p. Lussinge, albo innym znajomym; miałem ich ośmiu lub dziesięciu, wszystkich, jak zwykle, danych mi przez traf; 2-o kiedy było gorąco, iść czytać dzienniki angielskie do ogrodu Galigliani. Tam odczytałem na nowo z rozkoszą kilka romansów Walter Scotta. Pierwszy, ten w którym znajduje się Henryk Morton i sierżant Bosvell (Old Mortality, zdaje mi się), nasunął mi jakże żywe dla mnie wspomnienie z Volterra! Często otwierałem go na los szczęścia, czekając Metyldy we Florencji w czytelni Moliniego nad Arno. Czytałem go jako wspomnienie roku 1818.
Miewałem długie dysputy z Lussinge‘m. Utrzymywałem, że dobrą trzecią część wartości zawdzięcza sir Walter Scott sekretarzowi, który mu szkicował opisy natury. Znajdowałem go, jak i dziś znajduję, słabym malarzem namiętności, z punktu znawstwa serca ludzkiego. Czy potomność potwierdzi sąd współczesnych, który stawia tego baroneta reakcjonistę tuż po Szekspirze?
Co do mnie, brzydzę się jego osobą i wiele razy uniknąłem sposobności poznania go (w Paryżu przez pana de Mirbel, w Neapolu w 1832, w Rzymie idem).
Fox dał mu posadę na pięćdziesiąt czy sto tysięcy franków i on wziął z tego asumpt aby spotwarzać zręcznie lorda Byrona, który skorzystał z tej wielkiej lekcji hipokryzji: patrz list, jaki lord Byron napisał do mnie w 1823.
Czyś widział kiedy, łaskawy czytelniku, jedwabnika, który najadł się do syta liścia morwy? Porównanie nie jest wytworne, ale jest tak trafne! To brzydkie zwierzę nie chce już jeść, musi wdrapać się wyżej i robić swoje jedwabne więzienie.
Takiem zwierzęciem jest zwierzę zwane pisarzem. Dla kogoś, kto zakosztował przejmującego rzemiosła pisania, czytać jest już tylko drugorzędną przyjemnością. Ileż razy myślałem, że jest druga; spojrzałem na zegar: było wpół do siódmej. Oto moje jedyne usprawiedliwienie, że zaczerniłem tyle papieru.
W miarę jak mi wracało zdrowie moralne, w lecie 1822, myślałem o tem, aby wydrukować książkę O miłości, którą napisałem ołówkiem w Medjolanie, przechadzając się i myśląc o Metyldzie.
Zamierzałem przerobić ją w Paryżu, bardzo tego potrzebuje. Ale zagłębiać się w te rzeczy zanadto osmucało mnie. Toby było dotykać szorstko rany ledwie zabliźnionej. Przepisałem atramentem to co było jeszcze ołówkiem.
Mój przyjaciel Edwards znalazł mi księgarza (pana Mongie), który nie dał mi nic za mój rękopis i przyrzekł mi połowę zysku, jeżeli będzie jaki.
Dziś, kiedy przypadek dał mi galony, dostaję listy od księgarzy, których nie znam (czerwiec 1832, od pana Thievoz, zdaje mi się), którzy ofiarują się płacić gotówką moje rękopisy. Nie domyślałem się całego mechanizmu kuchni literackiej. Okropność, obrzydziłoby mi to pisanie. Intrygi pana Hugo (patrz Gazetę trybunalską z 1831, zdaje mi się, jego proces z księgarnią Bossan czy Placan), manewry pana de Chateaubriand, krzątaniny Berangera, ale te są usprawiedliwione. Tego wielkiego poetę usunęli Burboni z jego posadki na 1800 franków w ministerjum spraw wewnętrznych.
Głupota Burbonów ukazuje się tu w pełnem świetle. Gdyby nie byli nikczemnie usunęli biednego urzędnika za piosenkę raczej wesołą niż złośliwą, ten wielki poeta nie byłby zmężnił swego talentu i nie stałby się jedną z najpotężniejszych dźwigni, która usunęła Burbonów. On sformułował wesoło wzgardę Francuzów dla tego zgniłego tronu. Tak nazywała ich królowa hiszpańska, zmarła w Rzymie, przyjaciółka księcia de La Paix.
Przypadek dał mi poznać ten dwór, ale pisać o czem innem niż o sekretach serca ludzkiego nudzi mnie. Gdyby przypadek dał mi sekretarza, byłbym innym pisarzem.
Taki nam wystarczy, powiedział adwokat djabła.
Ta stara królowa sprowadziła z Hiszpanji do Rzymu starego spowiednika. Ten spowiednik miał na utrzymaniu synową kucharza Akademji francuskiej. Hiszpan ów, bardzo stary i jeszcze jurny, miał tę nieostrożność, aby powiedzieć (nie mogę tutaj podać zabawnych szczegółów, maski żyją jeszcze), słowem aby powiedzieć, że Ferdynand VII jest synem pana takiego a takiego, a nie Karola IV-go; to był jeden z wielkich grzechów starej królowej. Umarła. Szpieg dowiedział się o odezwaniu się księdza. Ferdynand kazał go porwać z Rzymu, ale zamiast żeby mu dano trucizny, jakaś nieznana mi kontr-intryga wtrąciła starca do Presides.
Czy ośmielę się powiedzieć, na co chorowała ta stara królowa, pełna zdrowego rozsądku? (Dowiedziałem się o tem w Rzymie w 1817 albo w 1824). To był skutek miłostek tak źle wyleczonych, że wystarczyło jej upaść, by sobie złamać kość. Biedna kobieta, będąc królową, wstydziła się tych częstych wypadków i nie śmiała się porządnie leczyć. Spotkałem ten sam rodzaj nieszczęścia na dworze Napoleona w 1811 r. Znałem niestety dobrze przezacnego Cuillerier (wuja, ojca, starego jednem słowem; młody wygląda mi na warjata). Przyprowadziłem mu trzy damy, z których dwóm zawiązałem oczy (ulica de l’Odéon, nr. 26).
Powiedział mi w dwa dni potem, że miały gorączkę (objaw wstydu, a nie choroby). Ten idealnie dworny człowiek nie podniósł ani na chwilę oczu aby się im przyjrzeć.
Zawszeć to szczęście dla Burbonów, że się pozbyli potwora takiego jak Ferdynand VII. Książę de Laval, bardzo porządny człowiek ale szlachcic i książę (co stanowi dwie choroby umysłowe) pysznił się, mówiąc ze mną, przyjaźnią Ferdynanda VII-go. A mimo to był trzy lata ambasadorem na jego dworze.
To przypomina głęboką nienawiść Ludwika XVI-go do Franklina. Monarcha ten znalazł sposób doprawdy burboński aby się zemścić: kazał wymalować twarz czcigodnego starca na dnie porcelanowego nocnika.
Pani Campan opowiadała nam to u pani Cardon (ulica de Lille, na rogu ulicy de Bellechasse) po 18-tym brumaire. Ówczesne pamiętniki, które czytywało się u pani Cardon, były na antypodach łzawych elegij, któremi rozczulają się najdystyngowańsze młode kobiety z dzielnicy Saint-Honoré (co odarło jedną z nich z uroku w moich słabych oczach, koło 1827 r.).