Pamiętnik egotysty/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pamiętnik egotysty | |
Wydawca | Bibljoteka Boya | |
Data wyd. | 1933 | |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct S. A. | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński | |
Tytuł orygin. | Souvenirs d'égotisme | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
STENDHAL
PAMIĘTNIK
EGOTYSTY
BIBLJOTEKA BOYA, WARSZAWA, SMOLNA 11
Drukarnia
Zakładów
Wydawniczych
M. Arct, S. A.
w Warszawie.
|
Ten dziesiąty tom utworów Stendhala, wydany przezemnie po polsku, przeznaczony jest zwłaszcza dla czytelników, których łączy już bliższa zażyłość z tym pisarzem, liczącym u nas tylu entuzjastów. Innych — ciekawych zapoznać się z nim dopiero — odsyłam do uwag któremi opatrzyłem tomy wydane poprzednio. Ktoby zaczął znajomość od tego tomu, mógłby być zaskoczony. Wszystko tu jest dosyć ekscentryczne, — treść i forma. Nawet sam tytuł, w którym użyty termin egotyzm jest poniekąd wynalazkiem Stendhala, a raczej użyciem angielskiego słowa (po angielsku równoznacznego z egoizmem) na określenie kultu swojej indywidualności, nawyku introspekcji psychologicznej. Tak pojęty egotyzm odnajdujemy w całej twórczości Stendhala, nawet w tych utworach, którym nadał formę powieści, nie licząc mnogich jego wspomnień, dzienników, opisów podróży. Całe życie z niestrudzoną pasją szukał samego siebie, opowiadał i spowiadał samego siebie. Przez kilka lat prowadził dziennik, notując i komentując rzeczy przeżyte i widziane; na schyłku życia podjął wielką autobiografję, niedokończoną niestety, p. t. Życie Henryka Brulard. Ta wiwisekcja praktykowana na samym sobie była podstawą jego metody psychologicznej. Odełganie człowieka, odełganie uczuć, przeżyć, historji. W tej metodzie jest może źródło nieporozumień między Stendhalem a jego epoką, a zarazem przyczyna jego pośmiertnego zwycięstwa.
Życie Henryka Brulard doprowadza nas do r. 1800, gdy siedemnastoletni chłopiec przebywa Alpy, dążąc radośnie do Włoch, do armji Bonapartego. Odtąd — z przerwami coprawda — życie jego związane jest z losami Napoleona. Rok 1815 przecina wojskowo-urzędniczą karjerę Stendhala i rzuca go na bruk. Pod wpływem niezatartych wspomnień młodości, osiada we Włoszech, w Medjolanie, gdzie pozostaje do r. 1821, w którym-to roku wypędza go stamtąd austrjacka policja. Stendhal udaje się do Paryża, unosząc pamięć swojej brutalnie przeciętej, nieszczęśliwej zresztą miłości; aby utrwalić te wspomnienia, pisze książkę O Miłości, której, w ciągu dziesięciu lat, sprzedaje 17 egzemplarzy! Paryż jest mu wstrętny, Włochy uważa za swą przyrodzoną ojczyznę. Z biegiem lat, boleść jego zasnuwa się błękitną mgłą, zwłaszcza od czasu śmierci Metyldy Dembowskiej; stopniowo, Stendhal wciąga się potrosze w nowe życie. Zawiera znajomości, rozszerza krąg stosunków, bierze udział w walkach literackich. Broszura jego Racine a Szekspir czyni go tyraljerem Romantyzmu. Ale, mimo wszystko, Stendhal nie umie sobie znaleźć miejsca w swojej epoce, pozostaje poza „rynkiem literackim“. Już sam jego program Romantyzmu dosyć podobny jest do tego, co później stało się przeciwieństwem romantyzmu, pod mianem naturalizm. Pisze, w r. 1827, pierwszą swoją powieść p. t. Armance: obiera temat aż nadto śmiały (impotencja mężczyzny); ale, licząc się z pruderją epoki, musi rzecz spowić w tyle omówień, że powieść staje się zupełnie niezrozumiała i przechodzi bez wrażenia[1]. Toteż Stendhal, mimo że dobiega pięćdziesiątki, jest wówczas prawie nieznany; reputacja jego jest raczej prywatna; jego paradoksy, wybuchy, krytyki, koncepty, nie przekraczają sfery kilku zaprzyjaźnionych salonów. Taka była sytuacja pisarza w r. 1830, kiedy tworzy swoje arcydzieło, powieść Czerwone i czarne.
Wśród tego, wybucha rewolucja lipcowa. Zwycięstwo wydobywa z cienia dawnych bonapartystów; niedobitki Wielkiej Armji stają się kandydatami do oficjalnych stanowisk.
Stendhal zostaje konsulem we Włoszech; najpierw w Trjeście, potem w Civita-Vecchia. Wątpliwy ten awans wydaje się jednem z owych nieporozumień, które zdarzają się w życiu. Stendhal tak często wyznawał swą miłość do Włoch a niechęć do Paryża, że jego przyjaciele, i może on sam, wyobrażali sobie, że placówka ta, pozwalająca mu żyć stale we Włoszech, ziści jego najgorętsze pragnienia. Okazało się to tragikomiczną omyłką. Kult Stendhala dla Włoch był związany z dobą jego młodości, z epoką gdy on był więcej amantem niż pisarzem. Zostawiwszy we Włoszech najdroższe wspomnienia serca, nie znany i nie uznany przez publiczność paryską, mógł się w istocie czuć w Paryżu na wygnaniu. Ale od tego czasu ileż się zmieniło! Przedewszystkiem, lata biegły: kochanek Giny i Metyldy był obecnie pięćdziesięcioletnim grubasem, mało podatnym do roli Romea, zwłaszcza we Włoszech, gdzie, jak sam Stendhal zaświadcza, intelekt ma w miłości najmniej kursu. Następnie, zmieniła się sytuacja jego w Paryżu; intelektualna atmosfera paryska była mu — może bez jego wiedzy — najbardziej sprzyjającym klimatem jakiego mógł pragnąć. Rewolucja lipcowa powołała do władzy tę właśnie koterję z którą był najbliżej. No i książka pod prasą! Co za pomysł właśnie w tej chwili wyjeżdżać, zagrzebywać się gdzieś na obczyźnie? Stendhal opuszcza Paryż, sam nie wiedząc jak bardzo mu go będzie brakowało, jak bardzo miasto to było dla niego jedyną ojczyzną ducha. Jedzie na swoje stanowisko do Trjestu, gdzie marznie i nudzi się; następnie zaś, gdy Austrja nie zaakceptowała nominacji człowieka licho notowanego w kartotekach jej policji, udaje się zkolei do Civita-Vecchia, mieściny, której jedynym urokiem było to, że znajdowała się opodal Rzymu.
Konsulem w Civita-Vecchia miał pozostać Stendhal do końca swoich dni. I, tak jak przybywszy w r. 1821 do Paryża, wzdychał do Włoch, tak, przybywszy w r. 1830 do Civita-Vecchia, zaczyna wzdychać do Paryża. Och, jakże mu brak paryskiej konwersacji! Nawet w Rzymie, gdzie ma trochę znajomości i dokąd ucieka jak najczęściej, jakże trudno porozumieć się jest człowiekowi, który nawykł do szermierki intelektualnej, do swobodnej i śmiałej gry myśli. Czuje się na wygnaniu. Skarży się, że o nim zapomniano; utyskuje że zbyt skąpo dostaje listy z Paryża; ale bo też w owym Paryżu, gdzie wszystko gotowało się jak w kotle, któż miał czas myśleć o nieobecnym? Męczy się biedny Beyle: dość powiedzieć, że kiedy, po kilku latach, wyrwał się na urlop do Paryża, trzyma się tam rękami i nogami, używa wszystkich sposobów, aby urlop ten przedłużać — trzy lata!
Tam więc, w Civita-Vecchia, smutnem portowem miasteczku, rozmawia z sobą. To jeszcze najlepsza rozrywka. Robi rachunek sumienia, sili się odpowiedzieć na wielkie pytania: czem był, czy był szczęśliwy, co czuł, co i kogo kochał? Sili się rozróżnić prawdę od pozoru. Od roku 1832 myśli już o autobiografji, którą podejmie w kilka lat potem pod tytułem Życie Henryka Brulard. Ten Pamiętnik egotysty jest jakby jej fragmentem: okres życia paryskiego między r. 1821 a 1830. Pisze gorączkowo: rękopis ów powstał w ciągu dwóch tygodni, między 20 czerwca a 4 lipca 1832 r. W tych bezładnych nieco wspomnieniach przebija rys charakterystyczny dla Stendhala; dążenie do prawdy za wszelką cenę, pasja szczerości, wstręt do wielkich słów, do konwencjonalnych lub sentymentalnych interpretacyj siebie i świata, rozmyślna oschłość, nawet brutalność. Metoda pisania ta sama: pisać przed siebie, dla samego siebie, nie poprawiać, nie odczytywać nawet rękopisu, aby uniknąć wszelkiej literackiej szminki, wszelkich ustępstw na rzecz miłości własnej. Mimo iż pisany wcześniej, ten Pamiętnik egotysty jest dalszym ciągiem Henryka Brulard, z przerwą dwudziestu lat.
Stendhal nie traktuje tych zapisków jako materjału do przyszłego opracowania. Nie: adresuje je wprost do potomności, z jakąś osobliwą pasją przekazania się przyszłym pokoleniom, z przeświadczeniem o wadze takiej spowiedzi. Na pierwszej stronicy rękopisu nakreślił Stendhal co następuje:
Zapisuję to studjum panu Abrahamowi Constantin, sławnemu malarzowi, z tem aby był łaskaw wręczyć je jakiemu drukarzowi, nie bigotowi, w dziesięć lat po mojej śmierci. Albo też, jeśli nikt nie zechce tego wydrukować — złożyć w jakiej bibljotece. Pamiętniki Benvenuta Cellini ukazały się w 150 lat po jego śmierci...
Przeleżał pamiętnik ten nie 150 lat, ale 60 — do roku 1892, w którym ukazał się w druku. Wygrzebał go, jak wiele innych rękopisów Stendhala — jak Lamiel, jak Henryka Brulard — rodak nasz Kazimierz Stryjeński, który tyle zrobił dla kultu i znajomości Stendhala we Francji.
W rękopisie tekst Stendhala roił się od dziecinnych kryptonimów, jakiemi pisarz zabezpieczał się rzekomo od urojonych rewizyj i szpiegów. I tak pisał Mero zamiast Rome, tresprê zamiast prêtres, etc. Nowsze wydania skorygowały te dziwolągi, aby nie utrudniać czytania; czasem conajwyżej zostawiono angielskie kings zamiast „królowie“. Natomiast większość nazwisk jest tutaj fikcyjna: np. Lussinge oznacza barona de Mareste, de l’Etang zastępuje nazwisko Delecluze i t. d. Ale dla polskich czytelników nie ma to znaczenia; wszystkie niedyskrecje tego Pamiętnika są nam dość obojętne; jest dla nas tylko dokumentem pisarza i człowieka.
Aby zapełnić wolne chwile na tej obcej ziemi, mam ochotę spisać mały pamiętnik wszystkiego co mi się zdarzyło w czasie mojej ostatniej bytności w Paryżu, od 21 czerwca 1821 do... listopada 1830. Dziewięć i pół lat. Łaję sam siebie od dwóch miesięcy, — od czasu jak strawiłem nowość mojej pozycji, — aby się wziąć do jakiej pracy. Bez pracy, okręt ludzki nie ma balastu.
Przyznaję, że brakłoby mi chęci do pisania, gdybym nie miał wiary, że kiedyś kartki te ukażą się w druku i będą czytane przez jakąś duszę z tych z któremi sympatyzuję, taką jak pani Roland albo geometra Gros. Ale oczy, które będą to czytały, ledwie otwierają się dla światła: podejrzewam, że moi przyszli czytelnicy mają dziesięć albo dwanaście lat.
Czy wyciągnąłem wszystkie możliwości szczęścia z pozycyj, w jakich stawiał mnie los przez dziewięć lat, które spędziłem w Paryżu? Co ja za człowiek właściwie jestem? Rozsądny? Mądry? Głęboki?
Czy jestem wybitną inteligencją? Doprawdy, nie mam pojęcia. Zajęty tem co mi przynosi każdy dzień, rzadko myślę o tych zasadniczych sprawach, a wówczas sądy moje odmieniają się wraz z humorem. Sądy moje — to tylko spostrzeżenia.
Zobaczmyż, czy, robiąc rachunek sumienia z piórem w ręku, dojdę do czegoś pozytywnego, coby zostało dla mnie długo prawdą. Co będę myślał o mojej pisaninie, odczytując ją w roku 1835, o ile dożyję? Czy będzie z tem tak jak z memi rzeczami drukowanemi? Mam uczucie głębokiego smutku, kiedy, w braku innej książki, biorę je do rąk.
Czuję od miesiąca — odkąd się noszę z tym zamiarem — istotny wstręt do pisania jedynie poto aby mówić o sobie, o liczbie moich koszul, o sprawach mojej miłości własnej. Z drugiej strony, jestem daleko od Francji, przeczytałem wszystkie zajmujące książki jakie przedostają się tutaj. Najbardziej miałbym ochotę napisać powieść na tle sprawy miłosnej, która się rozegrała w Dreźnie, w sierpniu 1813, w mojem sąsiedztwie. Ale drobne obowiązki związane z mojem stanowiskiem odrywają mnie często; lub, aby rzec lepiej, biorąc pióro w rękę, nigdy nie jestem pewny, czy upłynie godzina żeby mi nikt nie przerwał. Ta drobna przeciwność gasi zupełnie moją wyobraźnię. Kiedy wracam do swojej fikcji, brzydzi mnie to co roiłem. Roztropny człowiek odpowie na to, że trzeba się przezwyciężyć. Odpowiadam: zapóźno, mam 49 lat; po tylu przygodach, czas myśleć o tem, aby dokończyć życia jak najmniej przykro.
Główną moją przeszkodą nie była próżność, jaka jest w tem aby opisywać swoje życie. Książka na taki temat jest jak wszystkie inne; zapomina się ją szybko, jeśli jest nudna. Bałbym się skazić szczęśliwe chwile jakie mi się zdarzyły, opisując je, rozbierając. Nie, tego nie będę robił: ominę godziny szczęścia.
Geniusz poetycki umarł, ale przyszedł na świat geniusz podejrzeń. Jestem głęboko przekonany, że jedyna odtrutka, która może kazać czytelnikowi zapomnieć o wiecznych Ja autora, to absolutna szczerość.
Czy będę miał odwagę opowiedzieć rzeczy upokarzające, nie ratując ich przedmowami bez końca? Mam nadzieję.
Mimo klęsk mojej ambicji, nie uważam ludzi za złych, nie uważam się za prześladowanego przez nich; patrzę na nich jak na machiny poruszane we Francji próżnością, a gdzieindziej wszystkiemi namiętnościami, z próżnością włącznie.
Nie znam sam siebie, i czasami, w nocy, kiedy o tem myślę, złości mnie to. Czy jestem dobry, zły, inteligentny, głupi? Czy umiałem wyciągnąć korzyść z przypadków, w które rzuciła mnie wszechpotęga Napoleona (którego zawsze uwielbiałem) w 1810, i nasze wysypanie się w błoto w 1814 i nasz wysiłek aby się z niego wydobyć w 1830? Obawiam się że nie; działałem z kaprysu, przypadkowo. Gdyby mnie ktoś prosił o radę co do własnej pozycji, dałbym mu ją często i to zupełnie niepospolitą; przyjaciele moi, rywale intelektualni, komplementowali mnie często w tej mierze.
W 1814, hrabia Beugnot, minister policji, ofiarował mi dyrekturę aprowizacji Paryża. Nie żądałem niczego, mogłem doskonale przyjąć: odpowiedziałem bardzo niezachęcająco panu Beugnot, człowiekowi który jest próżny jak dubeltowy Francuz; musiał być mocno zgorszony. Ten, który dostał owo miejsce, wycofał się z niego po czterech czy pięciu latach, mając pieniędzy wbród i to (powiadają) nie kradnąc. Bezgraniczna wzgarda, jaką miałem dla Burbonów — było to dla mnie wówczas cuchnące błoto — sprawiła, żem opuścił Paryż w kilka dni po oddaleniu uprzejmej propozycji pana Beugnot. Serce moje, ściśnięte tryumfem wszystkiego czem pogardzałem a nie czego mogłem nienawidzić, orzeźwiała jedynie odrobina miłości, jaką zaczynałem czuć dla hrabiny Dulong, którą widywałem codzień u pana Beugnot i która, w dziesięć lat później, grała wielką rolę w mojem życiu. Wówczas wyróżniała mnie nie jako miłego człowieka, ale jako oryginała. Widziała że jestem przyjacielem kobiety bardzo brzydkiej a bardzo wartościowej, hrabiny Beugnot. Zawsze żałowałem tego, żem jej nie pokochał. Cóż za przyjemność rozmawiać poufnie z kobietą na takiem stanowisku!
Bardzo długa jest ta przedmowa, czuję to od trzech stronic; ale mam zacząć od spraw tak smutnych i trudnych, że lenistwo mnie już chwyta, niemal mam ochotę rzucić pióro. Ale, za pierwszą chwilą samotności, miałbym wyrzuty.
Wyjechałem z Medjolaniu do Paryża, w czerwcu r. 1821, z sumą 3500 franków, zdaje mi się, uważając za jedyne szczęście strzelić sobie w łeb skoro ta suma się skończy. Żegnałem, po trzech latach zażyłości, kobietę, którą ubóstwiałem, która mnie kochała i która nie oddała mi się nigdy.
Jeszcze, po tylu latach, nie umiem zgadnąć pobudek jej postępowania. Miała bardzo złą opinję, a wszakże miała w życiu tylko jednego kochanka; ale paniusie medjolańskie mściły się na niej za jej wyższość. Biedna Metylda nie umiała ani się bronić temu wrogowi, ani gardzić nim. Może pewnego dnia, kiedy będę bardzo stary, bardzo wystygły, będę miał odwagę mówić o latach 1818, 1819, 1820, 1821.
W 1821, z wielkim trudem opierałem się pokusie strzelenia sobie w łeb. Rysowałem pistolet na marginesie lichego miłosnego dramatu, który bazgrałem wówczas (mieszkając w casa Acerbi). Zdaje mi się, że to ciekawość wydarzeń politycznych nie pozwoliła mi skończyć z sobą; a może, bez mojej świadomości, obawa bólu.
Wreszcie pożegnałem się z Meteldą.
— Kiedy pan wróci? spytała.
— Nigdy, mam nadzieję.
Jeszcze ostatnia godzina kręceń i pustych słów; jedno jedyne mogło było zmienić moje przyszłe życie; niestety, nie na długo. Ta anielska dusza, ukryta w tak pięknem ciele, rozstała się ze światem w 1825.
Wreszcie wyjechałem w stanie, który można sobie wyobrazić, dnia... czerwca. Jechałem z Medjolanu do Como, obawiając się co chwila że wrócę z drogi.
Tego miasta, gdzie tyle razy myślałem że przyjdzie mi skończyć, nie mogłem opuścić bez uczucia rozdarcia. Zdawało mi się, że zostawiam tam życie; co mówię! czem było życie wobec niej — Metyldy! Umierałem za każdym krokiem, który mnie od niej oddalał. Każdy oddech był westchnieniem (Shelley).
Po jakimś czasie byłem jak ogłupiały, rozmawiałem z pocztyljonami i odpowiadałem poważnie na ich refleksje nad cenami wina.
Rozważałem wraz z nimi przyczyny, które powinny je podrożyć o solda; najokropniejsze dla mnie było spojrzeć w samego siebie. Minąłem Airolo, Bellinzona, przybyłem do Lugano (dźwięk tych nazw przyprawia mnie jeszcze dziś o dreszcz — 20 czerwca 1832).
Przybyłem na przełęcz św. Gotarda; wówczas to było okropne (zupełnie podobne do góry Cumberland w północnej Anglji, z dodatkiem przepaści). Chciałem przebyć św. Gotarda konno, spodziewając się potrosze że się przewrócę, że się okaleczę porządnie i że mnie to rozerwie. Mimo że, jako dawnemu oficerowi kawalerji, spaść z konia to mi nie pierwszyzna, nie lubię spaść na obsuwające się kamienie, ustępujące pod kopytami konia.
Kurjer, który mi towarzyszył, zatrzymał mnie wkońcu i oświadczył, że niewiele mu zależy na mojem życiu, ale że zmniejszyłbym jego zarobki i że nikt nie chciałby z nim jechać, gdyby się dowiedziano, że pod jego okiem podróżny spadł w przepaść.
— Jakto! nie domyśliłeś się, że ja mam syf...? rzekłem, nie mogę iść.
Przybyłem z tym kurjerem, przeklinającym swój los, do Altorf. Otwierałem ogłupiałe oczy na wszystko. Jestem wielkim admiratorem Wilhelma Tella, mimo że pro-rządowi pisarze wszystkich krajów twierdzą, że on nigdy nie istniał. W Altof, zdaje mi się, lichy posąg Tella w kamiennej spódniczce wzruszył mnie właśnie dlatego że był lichy.
Oto więc, — powiadałem sobie z łagodną melancholją pierwszy raz zajmującą miejsce oschłej rozpaczy, — oto więc w co obracają się najpiękniejsze rzeczy w oczach gawiedzi. Taka i ty jesteś, Metyldo, w salonie pani Traversi.
Widok tego pomnika uspokoił mnie nieco. Spytałem o miejsce, gdzie znajduje się kaplica Tella.
— Zobaczy ją pan jutro.
Nazajutrz, ruszyłem w drogę w bardzo lichem towarzystwie: oficerowie szwajcarscy należący do gwardji Ludwika XVIII, którzy jechali do Paryża.
Francja, a zwłaszcza okolice Paryża, zawsze mi się niepodobały, co dowodzi że jestem lichym Francuzem i złym człowiekiem, jak powiadała później panna Zofja... pasierbica Cuviera.
Serce mi się ścisnęło do reszty, kiedym jechał z Bazylei do Belfort i opuszczał wysokie, jeżeli nie piękne góry szwajcarskie, dla okropnych i płaskich widoków Szampanji.
Jakież kobiety brzydkie są w..., wiosce gdziem je oglądał w niebieskich pończochach i w sabotach. Ale później powiedziałem sobie: co za uprzejmość, dystynkcja, jakie poczucie sprawiedliwości w ich wiejskich pogwarkach!
Langres położone jest jak Volterra, miasto które uwielbiałem wówczas, ile że było sceną jednego z moich najśmielszych ataków w wojnie przeciw Metyldzie.
Pomyślałem o Diderocie, synu, jak wiadomo, nożownika z Langres. Myślałem o Kubusiu Fataliście, jedynej z jego książek którą cenię, ale też cenię ją o wiele więcej niż Podróż Anacharsisa, niż Traktat Nauk, i sto tomów sławionych przez bakałarzy.
Największem z nieszczęść, wykrzyknąłem, byłoby, gdyby ci ludzie tak oschli, moi przyjaciele, wśród których przyjdzie mi żyć, odgadli moją namiętność, i to dla kobiety, której nie miałem nigdy?
Mówiłem to sobie w czerwcu 1821, i widzę w czerwcu 1832, po raz pierwszy, pisząc to, że ta obawa, tysiąc razy ponawiana, była w istocie sprężyną mojego życia przez dziesięć lat. Dzięki niej doszedłem do tego, że stałem się inteligentny i dowcipny, rzecz którą najbardziej gardziłem w Medjolanie w 1818, kiedy kochałem Metyldę.
Dotarłem do Paryża, który mi się wydał ohydny, obrażający dla mojej boleści; przybyłem z jedną myślą, nie zdradzić się.
Żyłem tą myślą kilka miesięcy z których zaledwie coś pamiętam. Zamęczałem listami przyjaciół w Medjolanie, aby otrzymać pośrednio bodaj słówko o Metyldzie. Ci, którzy potępili moje szaleństwo, nigdy nie wspominali o niej.
Zamieszkałem w Paryżu przy ulicy de Richelieu, w botelu Brukselskim, nr. 47, prowadzonym przez niejakiego pana Petit, ex-lokaja jednego z pp. de Damas. Grzeczność, wdzięk, zręczność tego pana Petit, jego brak wszelkich sentymentów, jego wstręt dla głębszych drgań duszy, jego żywa pamięć próżnostek z przed lat trzydziestu, jego idealna uczciwość pieniężna, wszystko to czyniło go w moich oczach wzorem Francuza starej daty. Powierzyłem mu 3000 franków które mi zostały; wmusił mi jakiś kwitek, który corychlej zgubiłem, czem wielce się frasował, kiedy, po kilku miesiącach czy tygodniach, odebrałem swoje pieniądze, aby jechać do Anglji, dokąd mnie pchała śmiertelna antypatja do życia w Paryżu.
Oto portret wartościowego człowieka, z którym spędzałem wszystkie ranki przez osiem lat. Łączyło nas uczucie szacunku, ale nie przyjaźni.
Stanąłem w hotelu Brukselskim, bo tam mieszkał Piemontczyk, najbardziej oschły, twardy, najbardziej podobny do imć Rancume (Roman Comique), jakiego kiedykolwiek spotkałem. Baron de Lussinge był towarzyszem mego życia od 1821 do 1831; urodzony w około 1785, miał w r. 1821 trzydzieści sześć lat. Odstrychnął się odemnie i zaczął być niegrzeczny dopiero wówczas kiedy zyskałem opinję człowieka dowcipnego, po okropnem nieszczęściu 15-go września 1826.
Pan de Lussinge, mały, szeroki, krępy, nie widzący nic o trzy kroki, zawsze źle ubrany przez skąpstwo i obracający nasze spacery na to aby układać budżet osobistych wydatków kawalerskich w Paryżu, był człowiekiem niezwykle roztropnym. Ja, w moich romantycznych i świetnych iluzjach, widziałem genjusz, dobroć, sławę, szczęście każdego przechodnia w proporcji trzydziestu, gdy było tylko piętnaście; on zaś widział tylko sześć albo siedem.
Oto, co stanowiło podstawę naszych rozmów przez osiem lat; na to szukaliśmy się z jednego końca Paryża na drugi.
Lussinge, mający wówczas trzydzieści sześć albo siedem lat, miał serce i głowę człowieka pięćdziesięciopięcioletniego. Przejmował się jedynie wydarzeniami, które go dotykały osobiście; wówczas szalał, jak np. w dobie swego małżeństwa. Pozatem, stałym celem jego ironji było wszelkie wzruszenie. Lussinge miał tylko jedną religję: szacunek dla urodzenia. Pochodzi w istocie z rodziny z Bugey, która zajmowała tam poczesne stanowisko w 1500; udała się do Turynu z książętami Sabaudji, którzy zostali królami Sardynji.
Lussinge chował się w Turynie w tej samej akademji co Alfieri; nabrał tam owej głębokiej złośliwości piemonckiej, nie mającej nic równego w świecie, a będącej wszakże tylko nieufnością do losu i ludzi. Odnajduję wiele jej rysów w Rzymie; ale tutaj, na przykładkę, istnieją namiętności, przytem arena jest szersza, mniej mieszczańskich małostek.
Mimo to wszystko, kochałem Lussinge‘a aż do czasu kiedy się stał bogaty, potem skąpy, bojaźliwy i wkońcu nieprzyjemny w swoich odezwaniach i prawie brutalny w styczniu 1830 roku.
Miał matkę skąpą ale zwłaszcza pomyloną, która mogła łatwo oddać majątek księżom. Miał zamiar się ożenić; to byłby dla matki przymus związania się zapomocą aktów, które nie pozwoliłyby jej oddać majątku spowiednikowi. Jego intrygi, manewry, podczas gdy polował na żonę, bawiły mnie wielce. Lussinge omal się nie oświadczył o rękę uroczej dziewczyny, która jemu byłaby dała szczęście, a byłaby utrwaliła na wieki naszą przyjaźń: mam na myśli córkę generała Gilly, — później panią Douin, żonę adwokata, o ile mi się zdaje. Ale generał był skazany na śmierć w r. 1815, to byłoby uraziło szlachetną baronową, matkę Lussinge’a. Cudem prawie uniknął małżeństwa z pewną puszczalską, później panią Varambon. W końcu ożenił się z kompletną gęsią, wysoką i dość przystojną, gdyby miała nos. Ta gęś spowiadała się u samego przewielebnego de Quélen, arcybiskupa paryskiego, do którego chodziła się spowiadać w jego salonie. Przypadek dał mi parę danych o amorach tego arcybiskupa, który miał wówczas może panią de Podinas, damę dworu księżnej de Berry, i później czy przedtem kochankę sławnego księcia Raguzy. Jednego dnia, nieostrożnie — to jest, jeśli się nie mylę, jedna z moich licznych wad — droczyłem się z panią de Lussinge na temat arcybiskupa.
Było to u hrabiny d‘Argout.
— Kuzynko, każ milczeć panu Beyle, krzyknęła wściekła.
Od tej chwili była moim wrogiem, mimo że z dość dziwnemi nawrotami kokieterji. Oto webrnąłem w epizod bardzo długi; ciągnę dalej, bo widywałem Lussinge‘a dwa razy dziennie przez ośm lat, a później trzebaby wrócić do tej wielkiej i kwitnącej baronowej, która ma blisko pięć stóp i sześć cali.
Posag, pensja szefa kancelarji w ministerjum policji oraz darowizny matki, dały Lussinge’owi razem, około r. 1823, jakieś dwadzieścia dwa czy dwadzieścia trzy tysiące renty. Z tą chwilą, opanowało go jedno uczucie: obawa aby tego nie stracić. Gardząc Burbonami — nie tyle co ja, który mam zasady polityczne — ale gardząc nimi jako niezgrabiaszami, doszedł do tego, że nie mógł znieść bez ataku irytacji przejawu ich niezręczności. Widział w tem natychmiast niebezpieczeństwo dla swego dobrobytu. Codziennie był jakiś nowy tego przykład, jak można sprawdzić w dziennikach od r. 1826 do 1830. Lussinge chodził wieczór do teatru, ale nie bywał nigdzie: wstydził się trochę swego stanowiska. Co rano spotykaliśmy się w kawiarni: opowiadałem mu, czego się dowiedziałem poprzedniego dnia; najczęściej dowcipkowaliśmy na temat różnicy naszych przekonań. 3-go stycznia 1830, zdaje mi się, zaprzeczył mi jakiegoś faktu antyburbońskiego, którego dowiedziałem się u pana Cuvier, wówczas radcy Stanu, wielkiego ministerjała. Głupi ten wybryk spowodował długie milczenie: minęliśmy Luwr, nie mówiąc słowa. Miałem wówczas jedynie na najskromniejsze życie; on, jak wiadomo, miał dwadzieścia dwa tysiące rocznie. Uważałem od roku, że przybiera ze mną tony wyższości. W czasie naszych dyskusyj politycznych, powiadał mi:
— Ba, pan nie masz majątku.
Wreszcie zdobyłem się na bardzo ciężkie postanowienie: zmieniłem kawiarnię, nie uprzedzając go. Od dziewięciu lat chodziłem codziennie o wpół do jedenastej do kawiarni Rouen, prowadzonej przez pana Pique, poczciwego mieszczucha, oraz panią Pique, wówczas bardzo ładną, od której Maisonnette, jeden z naszych wspólnych przyjaciół, uzyskiwał schadzki po pięćset franków sztuka. Przeniosłem się do Lemblina, słynnej kawiarni liberalnej, również w Palais-Royal.
Widywałem Lussinge’a już tylko co dwa tygodnie; później, nasza zażyłość, która stała się, jak sądzę, potrzebą dla nas obu, chciała się często nawiązać, ale nigdy nie miała siły. Wiele razy później, muzyka albo malarstwo, których był znawcą, były dla nas terenem neutralnym; ale cała impertynencja jego wzięcia wracała bardzo ostro ilekroć zeszliśmy na politykę i kiedy się bał o swoje dwadzieścia dwa tysiące; nie było sposobu rozmawiać. Jego zdrowy rozsądek bronił mi się zapuszczać zbyt daleko w moje iluzje poetyckie. Moja wesołość — bo stałem się wesoły, lub raczej nauczyłem się udawać wesołego — rozchmurzały jego ponurą złośliwość, a zwłaszcza jego piekielną obawę stracenia.
Kiedy ja, w roku 1830, objąłem małą posadkę, zdaje mi się, ze moja pensja wydała mu się zbyt wysoka. Ale ostatecznie, od 1821 do 1828, widywałem Lussinge’a dwa razy dziennie i, z wyjątkiem miłości oraz planów literackich, z czego nie rozumiał nic, gawędziliśmy szeroko o każdym moim postępku, w Tuilerjach i na wybrzeżu Luwru, które wiodło do jego biura. Od jedenastej do dwunastej rano byliśmy razem, i często udało mu się rozproszyć moje zgryzoty, o których nie miał pojęcia.
No, skończyłem wreszcie ten długi epizod; ale chodziło o główną osobistość tego pamiętnika, człowieka, któremu później zaszczepiłem w tak zabawny sposób moją frenetyczną miłość do pani Azur (Alberty de Rubempré), której jest od dwóch lat wiernym kochankiem i którą — co komiczniejsze — zdołał uczynić wierną. Jestto, wśród Francuzek, najmniejsza lalka jaką spotkałem.
Ale nie uprzedzajmy; niema nic trudniejszego w tej poważnej historji niż zachować szacunek dla chronologji.
Jesteśmy tedy w sierpniu 1821; mieszkam z Luissingem w hotelu Brukselskim, siadam z nim o piątej przy table d’hôte, wybornym i dobrze utrzymanym przez najładniejszego z Francuzów, pana Petit, oraz przez jego żonę, pokojówkę w wielkim stylu, ale stale nadętą. Tam, Lussinge, który zawsze się obawiał (widzę to w r. 1832) przedstawić mnie swoim przyjaciołom, nie mógł przeszkodzić mojej znajomości:
1) z miłym i poczciwym chłopcem, przystojnym i tępym panem Barot, bankierem z Luneville, wówczas zajętym zbijaniem ośmdziesięciu tysięcy franków renty.
2) z pensjonowanym oficerem, dekorowanym pod Waterloo, absolutnie wyzutym z dowcipu, z wyobraźni — jeśli możebna — jeszcze bardziej, głuptasem, ale doskonale wychowanym. Człowiek ten miał tyle kobiet, że stał się szczery na ich punkcie.
Rozmowy z panem Poitevin, widok jego zdrowego rozsądku, absolutnie wolnego od wszelkiej przesady wynikłej z wyobraźni, jego poglądy na kobiety, jego rady tualetowe, były mi bardzo użyteczne. Sądzę, że ten dobry Poitevin miał 1200 franków renty i posadę na 1500 franków: z tem wszystkiem, był to jeden z najlepiej ubranych młodych ludzi w Paryżu. Prawda, że nie wychodził nigdy z domu bez przygotowań trwających półtrzeciej godziny. Miał, przez dwa miesiące, zdaje mi się, przelotnie, margrabinę des Raine, wobec której później miałem tyle zobowiązań, że postanowiłem sobie dziesięć razy mieć ją, o co nigdy się nie pokusiłem, i zrobiłem źle. Przebaczyła mi moją brzydotę i należało się jej odemnie abym został jej kochankiem. Postaram się uiścić z tego długu za pierwszą bytnością w Paryżu; będzie może o tyle tkliwsza na moje hołdy, ile że młodość opuściła nas oboje. Zresztą, przechwalam się może; jest bardzo cnotliwa od dziesięciu lat, ale z musu, wedle mnie.
Wreszcie, opuszczony przez panią Dar, na którą miałem prawo liczyć, winien jestem najżywszą wdzięczność margrabinie.
Dopiero zastanawiając się aby móc napisać to wszystko, widzę jaśniej co się działo w mojem sercu w r. 1821. Zawsze żyłem i jeszcze żyję z dnia na dzień, nie myśląc zgoła co będę robił jutro. Bieg czasu znaczy się dla mnie jedynie przez niedziele, w które zazwyczaj się nudzę i w które wszystko widzę czarno. Nigdy nie mogłem zrozumieć czemu. W 1821 w Paryżu niedziele były wręcz okropne dla mnie. Błądząc pod kasztanami w Tuillerjach, tak wspaniałemi o tej porze roku, myślałem o Metyldzie, która spędzała specjalnie te dnie u okazałej pani Traversi. Ta przeklęta przyjaciółka, która mnie nienawidziła, była zazdrosna o kuzynkę i wmówiła w nią, sama i przez przyjaciół, że shańbiłaby się zupełnie, gdyby mnie wzięła za kochanka.
Pogrążony w ponurej zadumie cały czas przez który nie byłem z mymi trzema przyjaciółmi — Lussinge, Barot i Poitevin — cierpiałem ich towarzystwo jedynie jako dystrakcję. Przyjemność oderwania się na chwilę od mojej boleści, lub też niechęć oderwania się, to były wytyczne wszystkich moich postępków. Kiedy który z tych panów podejrzewał mnie że jestem smutny, mówiłem dużo, i zdarzało mi się gadać wielkie głupstwa, zwłaszcza te rzeczy, których nigdy nie trzeba mówić we Francji, bo urażają miłość własną.
Zawsze mówiłem nazbyt nieopatrznie i bez myśli, ile że wówczas rozmawiałem jedynie po to by złagodzić na chwilę piekący ból, chcąc zwłaszcza uniknąć zarzutu że zostawiłem serce w Medjolanie i że dlatego jestem smutny: to byłoby sprowadziło na moją domniemaną kochankę żarciki, którychbym nie zniósł. Musiałem uchodzić w oczach tych trzech osobników, zupełnie wyzutych z wyobraźni, za pomylonego. Dowiedziałem się w kilka lat później, że uważano mnie za człowieka ogromnie sztucznego. Widzę, pisząc to, że, gdyby przypadek lub trochę rozsądku kazało mi szukać towarzystwa kobiet, byłbym, mimo swego wieku, swojej brzydoty, etc. znalazł u nich sukcesy i może pociechę. Miałem kochankę jedynie przypadkiem w 1824, w trzy lata później. Wówczas dopiero wspomnienie Metyldy przestało być rozdzierające. Stała się dla mnie niby łagodna zjawa, głęboko smutna, która swojem ukazaniem się nastrajała mnie do myśli tkliwych, sprawiedliwych, dobrych, pobłażliwych.
Była to dla mnie ciężka przeprawa, w 1821, iść pierwszy raz do domów, w których przyjmowano mnie życzliwie wówczas gdy byłem przy dworze Napoleona. Odkładałem, odwlekałem bez końca. Musiałem wreszcie przywitać się z przyjaciółmi, których spotkałem na ulicy; dowiedziano się o mojej bytności w Paryżu, zaczęto mi brać za złe moją opieszałość.
Hrabia d’Argout, mój kolega (byliśmy razem audytorami w Radzie Stanu), bardzo dzielny, tęgi pracownik ale bez inteligencji, był parem Francji w 1821; dał mi kartę do sali Parów, gdzie toczył się proces gromadki biednych głupców, cierpiących na nierozwagę i brak logiki. Nazywano, zdaje mi się, ich sprawę sprzysiężeniem z 19-go czy 29-go sierpnia. Cudem doprawdy nie spadły ich głowy. Tam ujrzałem pierwszy raz pana Odilon Barot, małego człowieczka z siną brodą. Bronił jako adwokat jednego z tych biednych dudków, którzy biorą się do konspiracji, mając tylko dwie trzecie albo trzy czwarte odwagi, jakiej potrzeba na to warjactwo. Logika pana Odilon Barot uderzyła mnie. Stałem zazwyczaj za fotelem kanclerza, pana d’Ambray, o krok lub dwa. Zdawało mi się, że prowadził całą tę rozprawę dość uczciwie jak na arystokratę.
Był to ton i wzięcie pana Petit, właściciela hotelu Brukselskiego, ex-lokaja pp. de Damas, ale z tą różnicą, że pan d’Ambray był mniej dystyngowany. Nazajutrz, wychwalałem jego uczciwość u hrabiny Doligny. Była tam kochanka pana d’Ambray, tęga kobieta trzydziestosześcioletnia, bardzo świeża; miała swobodę i wzięcie panny Contat w jej ostatnich latach. (To była niezrównana aktorka: często ją widywałem w 1803, zdaje mi się).
Źle zrobiłem, że się nie zbliżyłem z ową kochanką pana d’Ambray; szaleństwo moje byłoby dla mnie rekomendacją w jej oczach. Uważała mnie zresztą za kochanka lub jednego z kochanków pani Doligny. Byłbym znalazł lekarstwo na moje cierpienia, ale byłem ślepy.
Jednego dnia, wychodząc z Izby Parów, spotkałem kuzyna mego, barona Marcjala Daru. Upierał się przy swoim tytule: pozatem najlepszy człowiek w świecie, mój dobroczyńca, mistrz który mi udzielił, w Medjolanie w 1800, i w Brunszwiku w 1807, tej odrobiny sztuki jaką posiadałem w postępowaniu z kobietami. Miał ich dwadzieścia dwie w swojem życiu, i to bardzo ładne, zawsze to co było najlepszego pod ręką. Spaliłem portrety, włosy, listy, etc.
— Jakto! jesteś w Paryżu, odkąd?
— Od trzech dni.
— Przyjdź jutro, brat się ucieszy.
Jaka była moja odpowiedź na to przywitanie tak życzliwe, tak przyjacielskie? Odwiedziłem tych zacnych krewnych ledwie w sześć czy ośm lat później. I wstyd, iż nie pokazałem się u moich dobroczyńców, sprawił, że nie byłem tam ani dziesięciu razy do ich przedwczesnej śmierci. Około 1829, umarł kochany Marcjal Daru, ociężały już i stępiały wskutek nadużycia afrodyzjaków, o które parę razy miałem z nim sceny. W kilka miesięcy później, siedząc w kawiarni, zdrętwiałem widząc w dzienniku wiadomość o śmierci hrabiego Daru. Wskoczyłem w kabrjolet ze łzami w oczach i popędziłem pod numer 81 ulicy de Grenelle. Zastałem tam lokaja który płakał i sam płakałem rzewnemi łzami. Czułem się bardzo niewdzięczny; dopełniłem miary niewdzięczności, wyjeżdżając tegoż wieczora do Włoch, o ile mi się zdaje; przyśpieszyłem swój wyjazd; byłbym umarł z boleści, gdybym wszedł do tego domu. W tem także było trochę tego szaleństwa, które mnie czyniło tak pociesznym w 1821.
Młody Doligny bronił również jednego z tych nieszczęśliwych dudków, którzy chcieli konspirować. Z miejsca, które zajmował jako adwokat, zobaczył mnie; nie było sposobu nie odwiedzić jego matki. To był tęgi charakter, to była kobieta; nie wiem, czemu nie skorzystałem z niezmiernie serdecznego przyjęcia, aby jej opowiedzieć swoje zgryzoty i poprosić o radę. Tam również byłem bliski szczęścia, bo rozsądne słowo usłyszane z ust kobiety, byłoby miało na mnie zupełnie inny wpływ niż perswazje jakie sam sobie czyniłem.
Bywałem często na obiedzie u pani Doligny. Za drugim czy trzecim razem, zaprosiła mnie na śniadanie z kochanką pana d’Ambray, wówczas kanclerza. Zrobiłem dobre wrażenie i byłem głupi, żem się nie zadomowił w tem życzliwem towarzystwie: czy jako szczęśliwy czy jako nieszczęśliwy kochanek, byłbym tam znalazł trochę zapomnienia, którego szukałem wszędzie, naprzykład w długich samotnych przechadzkach na Montmartre i do lasku bulońskiego. Bywałem tam tak nieszczęśliwy, że od tego czasu nabrałem wstrętu do tych uroczych miejsc. Ale wówczas byłem ślepy. Dopiero w r. 1824, kiedy przypadek dał mi kochankę, znalazłem lekarstwo na swoje zgryzoty.
To co piszę, wydaje mi się bardzo nudne; jeżeli tak pójdzie dalej, to nie będzie książka, ale rachunek sumienia. Nie mam prawie żadnych szczegółowych wspomnień z tych czasów burzy i namiętności.
Codzienny widok owych konspiratorów w izbie Parów przejął mnie głęboko tą myślą: ktoś, z kim się nigdy nie mówiło, to tylko zwyczajny pojedynek. W jaki sposób żadnemu z tych dudków nie przyszło do głowy naśladować L...
Moje wspomnienia z tej epoki są takie mgliste, że nie wiem doprawdy, czy to w 1821 czy też w 1814 spotkałem kochankę pana d’Ambray u pani Doligny.
Miłość dała mi, w r. 1821, cnotę bardzo pocieszną: czystość.
Mimo moich wysiłków, we wrześniu 1821, panowie Lussinge, Barot i Poitevin, widząc moje przygnębienie, urządzili cudowną kolacyjkę z dziewczętami. Barot, jak się przekonałem później, jest jednym z pierwszych talentów w Paryżu do tego dość trudnego rodzaju przyjemności. Kobieta jest dla niego kobietą tylko raz: mianowicie pierwszy. Wydaje trzydzieści tysięcy franków ze swoich ośmdziesięciu tysięcy, a z tych trzydziestu tysięcy przynajmniej dwadzieścia tysięcy na dziewczęta.
Barot zorganizował tedy wieczór wraz z panią Petit, jedną ze swoich dawnych kochanek, której, jak sądzę, pożyczył był właśnie pieniędzy na urządzenie zakładu (to raise a brothel) przy ulicy du Cadran, na rogu ulicy Moaitmartre, czwarte piętro.
Mieliśmy mieć Aleksandrynę — w pół roku potem utrzymankę najbogatszych Anglików — wówczas debiutantkę od dwóch miesięcy. Zastaliśmy, około ósmej wieczór, przemiły salonik — mimo że na czwartem piętrze — szampańskie w lodzie, gorący poncz... Wreszcie zjawiła się Aleksandryna w towarzystwie pokojówki, która miała poruczone czuwać nad nią; poruczone przez kogo? zapomniałem. Ale musiała to być wielka powaga, bo widziałem w rachunku zabawy, że jej dano dwadzieścia franków. Aleksandryna zjawiła się i przeszła wszystkie oczekiwania. Była to duża dziewczyna, siedemnasto lub ośmnastoletnia, już dojrzała, miała czarne oczy, które później odnalazłem na portrecie księżnej Urbino przez Tycjana, w galerji florenckiej. Z wyjątkiem włosów, Tycjan zrobił jej portret! Była słodka, zdrowa, nieśmiała, dość wesoła, skromna. Oczy moich kompanów stały się jak błędne od tego widoku. Lussinge ofiarowuje jej kieliszek szampana, którego nie przyjęła, i znika wraz z nią. Pani Petit przedstawia nam dwie inne dziewczyny, wcale niezłe, ale powiadamy jej, że ona sama jest ładniejsza. Miała cudowną nóżkę. Poitevin uprowadził ją. Po straszliwie długiej pauzie Lussinge wraca, blady.
— Na ciebie kolej, Beyile. Cześć następnemu! wykrzyknięto.
Zastałem Aleksandrynę na łóżku, trochę zmęczoną, prawie w kostjumie a dosłownie w pozie księżnej Urbino, Tycjana.
— Porozmawiajmy choć dziesięć minut, rzekła filuternie. Jestem trochę zmęczona, pogawędźmy. Niebawem odnajdę ogień młodości.
Była urocza, nie widziałem może nic równie ładnego. Nie było w niej zbytniego wyuzdania, wyjąwszy oczy, które stopniowo zamigotały szałem, lub, jeśli kto woli, namiętnością.
Spudłowałem kompletnie, zupełne fiasco. Uciekłem się do środków zastępczych, poddała się. Nie bardzo wiedząc co robić, chciałem wrócić do tych ręcznych igraszek, odmówiła. Wydała się zdziwiona; powiedziałem jej parę rzeczy dość zręcznych jak na moją pozycję, i wyszedłem.
Ledwie Barot zajął moje miejsce, usłyszeliśmy wybuchy śmiechu, które doszły nas przez trzy pokoje. Nagle, pani Petit wyprawiła inne dziewczęta, i Barot przyprowadził nam Aleksandrynę w szczupłym stroju
— Mój podziw dla kochanego Beyle, rzekł parskając śmiechem, sprawi że pójdę w jego ślady; — przyszedłem się wzmocnić szampanem. Wybuch śmiechu trwał dziesięć minut; Poitevin tarzał się po dywanie. Zdumienie Aleksandryny było nieopłacone; pierwszy raz dziewczynie zdarzył się taki wypadek.
Moi kompani chcieli wmówić we mnie, że ja umieram ze wstydu i że to jest najnieszczęśliwsza chwila mego życia. Byłem tylko zdziwiony, nic więcej. Nie wiem czemu, myśl o Metyldzie ogarnęła mnie w chwili, gdym wchodził do tego pokoju, którego Aleksandryna stanowiła tak ładną ozdobę.
Później, przez dziesięć lat nie byłem ani trzy razy u dziewcząt. A pierwszy raz po uroczej Aleksandrynie to było w październiku czy w listopadzie r. 1826; byłem wówczas pogrążony w rozpaczy.
Spotkałem z dziesięć razy Aleksandrynę we wspaniałym powozie, który miała w miesiąc później, i zawsze dostało mi się przyjazne spojrzenie. Wreszcie, po kilku latach, uroda jej zgrubiała, jak bywa u takich dziewcząt.
Od tego czasu, uchodziłem za bajbardzo u trzech towarzyszów życia, których mi dał los. Ta piękna reputacja rozeszła się w święcie i mniej lub więcej trwała aż do czasu, gdy pani Azur zdała sprawę z moich rycerskich czynów. Ten wieczór zbliżył mnie bardzo z Barotem, z którym do dziś się lubimy. To może jedyny Francuz w którego domu spędzam czasem dwa tygodnie z przyjemnością. To najszczersze serce, najzacniejszy charakter, człowiek najmniej inteligentny i najmniej wykształcony jakiego znam. Ale nie ma równego sobie w dwóch talentach: robieniu pieniędzy nie grając nigdy na giełdzie, i zawiązywaniu znajomości z kobietą, którą ujrzy na spacerze lub w teatrze. Zwłaszcza ostatni z tych talentów doprowadził do mistrzostwa.
Bo też to jest dla niego konieczność. Wszelka kobieta, która obdarzyła go swemi względami, staje się dla niego bez płci.
Pewnego wieczora, Metylda mówiła mi o pani Bignami, swojej przyjaciółce. Opowiedziała mi sama z siebie jej miłostkę bardzo znaną, poczem dodała: „Niech pan powie, co za los! co wieczora, wychodząc od niej, kochanek jej szedł do dziewczyny“.
Otóż, kiedy opuściłem Medjolan, zrozumiałem że ten morał nie należał zgoła do historji pani Bignami, ale był ostrzeżeniem pod moim adresem.
W istocie co wieczór, odprowadziwszy Metyldę do jej kuzynki, pani Traversi, z którą przez niezgrabstwo nie postarałem się zapoznać, szedłem skończyć wieczór u czarującej boskiej hrabiny Kassera. I przez nowe głupstwo, pokrewne temu jakie popełniłem z Aleksandryną, odtrąciłem raz miłość tej młodej kobiety, najmilszej może ze wszystkich jakie znałem, a wszystko aby zasłużyć w obliczu Boga to aby Metylda mnie pokochała. Odtrąciłem, z tą samą inteligencją i z tych samych pobudek, słynną Vigano, która jednego dnia, schodząc z całym swoim dworem po schodach — a był między jej dworzanami dowcipny hrabia de Saurau — przepuściła wszystkich, aby mi powiedzieć:
— Panie Beyle, powiadają że pan się kocha we mnie.
— Mylą się, pani, odpowiedziałem z najzimniejszą krwią, nawet nie całując jej w rękę.
Ten niegodny postępek zyskał mi nieśmiertelną nienawiść owej kobiety inteligentnej a zimnej. Nie kłaniała mi się, kiedyśmy się spotkali nos w nos na której z ciasnych ulic Medjolanu.
Oto inne towarzystwo, kontrast do tego o którem mówiłem w poprzednim rozdziale.
W 1817, człowiek którego pisma najbardziej podziwiałem, jedyny który miał na mnie ogromny wpływ, hrabia de Tracy, odwiedził mnie w hotelu Włoskim, przy placu Favart. Nigdy nie byłem równie zdziwiony. Uwielbiałem od dwunastu lat Ideologję tego człowieka, który będzie sławny kiedyś. Przesłano mu egzemplarz mojej Historji malarstwa we Włoszech.
Spędził ze mną godzinę. Podziwiałem go tak bardzo, że z pewnością zrobiłem fiasco przez nadmiar uczucia. Nigdy mniej nie myślałem o tem aby błyszczeć, ani o tem aby być przyjemnym. Zbliżałem się do tej szerokiej inteligencji, oglądałem ją zdumiony: szukałem u niego światła. Zresztą, w owym czasie, nie umiałem jeszcze być inteligentnym.
Improwizacja spokojnego dowcipu przyszła mi aż w roku 1827.
Pan Destutt de Tracy, par Francji, członek Akademji, był to mały staruszek, bardzo foremny, o wykwintnej i oryginalnej powierzchowności. Nosi zazwyczaj zielony daszek, pod pozorem że cierpi na oczy. Widziałem jego przyjęcie w Akademji przez pana de Segur, który mu naplótł głupstw w imię despotyzmu cesarskiego — było to w 1811, zdaje mi się. Mimo że należałem do dworu, czułem głęboki niesmak. Popadniemy w barbarzyństwo wojskowe, zrobią się z nas generały Grosse, powiadałem sobie.
Ów generał, którego widywałem u hrabiny Daru, był to jeden z najtępszych rębajłów gwardji cesarskiej — to wiele powiedziane. Miał akcent prowansalski i palił się zwłaszcza do tego, aby rąbać Francuzów wrogich człowiekowi, który mu dawał żreć. Tacy ludzie stali się dla mnie czemś tak nienawistnem, że w wieczór po bitwie pod Moskwą, widząc o kilka kroków szczątki paru generałów gwardji, mimowoli rzekłem: „Paru chamów mniej!“ — odezwanie, które omal mnie nie zgubiło i które robiło wrażenie nieludzkości.
Pan de Tracy nigdy nie pozwolił malować swego portretu. Uważam, że podobny jest do papieża Corsini Clément, takiego jak się go widzi w Santa-Maria-Maggiore, w pięknej kaplicy po lewej od wejścia.
Obejście jego — o ile go nie napadną złe humory — jest urocze. Zrozumiałem ten charakter aż w 1822. To stary don Juan (patrz operę Mozarta, sztukę Moliera etc.). W zły humor wprawia go wszystko. Naprzykład w jego salonie pan de La Fayette był trochę większym człowiekiem od niego (nawet w 1821). Następnie, Francuzi nie ocenili Ideologji ani Logiki. Pana de Tracy powołały do Akademji upiżmowane retory jedynie jako autora dobrej gramatyki, a i to jeszcze schlastał go porządnie ów płaski Segur, syn jeszcze bardziej płaskiego ojca (pan Filip, który opisał nasze nieszczęścia w Rosji, aby dostać wstęgę Ludwika XVIII). Ten plugawy Filip de Ségur posłużył mi za wzór charakteru którym najbardziej brzydzę się w całym Paryżu: ministerjał wierny honorowi we wszystkiem, z wyjątkiem momentów stanowczych decyzyj.
Świeżo ten Filip odegrał wobec ministra Casimir Périer (patrz Debaty, maj, 1832) tę samą rolę, która zyskała mu łaski Napoleona, opuszczonego później tak nikczemnie, a potem łaskę Ludwika XVIII-go, który lubował się w tym rodzaju nikczemników. Rozumiał doskonale ich podłość, przypominał ją jakiemś ciętem słówkiem w chwili gdy robili coś szlachetnego. Może ten przyjaciel Favrasa, który czekał wiadomości o jego powieszeniu aby powiedzieć swemu dworzaninowi: „Każ podawać do stołu“, sam poczuwał się do takiego charakteru. To był człowiek zdolny przyznać się przed sobą że jest nikczemnikiem i śmiać się ze swojej podłości.
Czuję, że termin nikczemny źle jest zastosowany; ale ta podłość Filipa Ségur była moją zmorą. Sto razy wolę i wyżej cenię prostego galernika, zwykłego mordercę, który miał chwilę słabości i który zresztą ginął najczęściej z głodu. W 1828 albo 26 dobry Filip był zajęty robieniem dziecka wdowie-miljonerce, którą uwiódł i która musiała go zaślubić (pani Grefulhe, wdowa po parze Francji). Jadłem czasami obiad z generałem Filipem Ségur przy służbowym stole cesarza. Wówczas, Filip mówił tylko o swoich trzynastu ranach, bo to bydlę jest odważne.
Byłby bohaterem w Rosji, w tych krajach nawpół cywilizowanych. We Francji zaczynają rozumieć jego podłość. Panie Garnett (ulica Duphot, nr. 12) chciały mnie zaprowadzić do jego brata, ich sąsiada, nr. 14, zdaje mi się, od czego za każdym razem się wymówiłem z przyczyny historyka kampanji rosyjskiej.
Hrabia de Ségur, wielki Mistrz ceremonji w Saint-Cloud w 1811, kiedy tam byłem, gryzł się śmiertelnie że nie jest księciem. W jego oczach to było więcej niż nieszczęście, to była niewłaściwość. Wszystkie jego pojęcia były zupełnie czcze, ale miał ich dużo i o wszystkiem. Widział u wszystkich i wszędzie chamstwo, ale z jaką gracją wyrażał swoje uczucia!
Lubiłem u tego biednego człowieka namiętną miłość, jaką żona miała dla niego. Poza tem, kiedym do niego mówił, miałem wrażenie że mam do czynienia z Liliputem.
Spotykałem pana de Ségur, wielkiego Mistrza ceremonji, od 1810 do 1814, u ministrów Napoleona. Nie widziałem go już od czasu upadku cesarza, którego był słabostką i nieszczęściem zarazem.
Nawet „panowie Dangeau“ z dworu cesarza — a było ich wielu, naprzykład mój przyjaciel Marcjal Daru — nawet ci ludzie nie mogli się wstrzymać od śmiechu z ceremonjału obmyślonego przez hrabiego de Ségur na zaślubiny Napoleona z Marją Ludwiką austryjacką, zwłaszcza na ich pierwsze spotkanie. Nawet sam Napoleon, mimo iż niesłychanie dumny ze swego nowego uniformu królewskiego, nie mógł wytrzymać: kpił sobie z tego z Duroc’iem, który mi to powtórzył. Sądzę że nic nie wykonano z tego labiryntu małostek. Gdybym miał tutaj swoje paryskie papiery, dołączyłbym ów program do tej paplaninki z mojego życia. Prawdziwa rozkosz przeglądać to: ma się wrażenie jakiejś farsy.
Wzdycham w roku 1832 powiadając sobie: „A jednak oto dokąd mała próżność paryska ściągnęła Włocha: Napoleona!“
Na czem ja stanąłem?... Mój Boże, jak to jest źle napisane!
Pan de Ségur był zwłaszcza wzniosły w Radzie Stanu. Ta Rada była wielce czcigodna; to nie była, w r. 1810, zgraja chamów, panów Cousin, Jacqueminot, panów... i innych, obskurniejszych jeszcze (1832).
Oprócz grubych ryb, swoich zaciekłych wrogów, Napoleon zgromadził w Radzie Staniu pięćdziesięciu najmniej głupich Francuzów. Były tam dwie sekcje. Czasami sekcja wojny (gdzie ja praktykowałem pod niezrównanym Gouvion de Saint-Cyr) miała sprawę do sekcji spraw wewnętrznych, której przewodniczył czasami pan de Ségur, nie wiem jakim cudem, zdaje mi się w czasie nieobecności albo choroby tęgiego chwata Ragnault (de Saint-Jean-d’Angély).
W trudnych sprawach, naprzykład sprawa gwardji honorowej w Piemoncie, w czem byłem jednym z pomniejszych referentów, wytworny, doskonały pan de Ségur, nie znajdując żadnej myśli, wysuwał swój fotel; czynił to ruchem niezrównanie komicznym, chwytając go rozstawionemi udami.
Naśmiawszy się z jego niezdarstwa, powiadałem sobie: „Ale czy to nie ja się mylę? Toż to jest ów sławny ambasador u Katarzyny Wielkiej, który skradł pióro ambasadorowi angielskiemu. To historyk Wilhelma II czy III (nie pamiętam już którego, kochanka Lichtenauowej, dla której Benjamin Constant się bił...“).
Byłem nawykły od młodych lat zbytnio szanować. Kiedy jakiś człowiek podbił moją wyobraźnię, byłem wobec niego jak ogłupiały: uwielbiałem jego wady.
Ale śmieszność pana de Ségur kierującego Napoleonem była, jak się zdaje, za mocna na moją gallibility.
Zresztą, hrabiego de Ségur, Wielkiego Mistrza ceremonji (w tem wielce różnego od Filipa), można było pytać o wszystkie delikatne procedery, w zakresie kobiety zbliżające się wręcz do heroizmu. Miał powiedzonka wykwintne i urocze, ale nie trzeba było aby wyrastały ponad lilipuci poziom jego pojęć.
Źle robiłem, że nie utrzymywałem stosunków z tym miłym starcem od 1821 do 1830: zdaje mi się, że zgasł prawie równocześnie ze swoją czcigodną żoną. Ale byłem szalony, mój wstręt do nikczemności dochodził obłędu, zamiast żeby się nią bawić jak czynię dziś postępkami obecnego dworu...
Hrabia de Ségur kazał mi powinszować, w 1817, po moim powrocie z Anglji, książki Rzym, Neapol i Florencja, którą kazałem mu przesłać.
W głębi duszy, pod względem moralnym zawsze pogardzałem Paryżem. Aby zdobyć to miasto, trzeba było być, jak pan de Ségur, wielkim Mistrzem.
Pod względem klimatycznym Paryż nigdy mi się nie podobał. Nawet około 1803, miałem do niego wstręt, dla braku gór dokoła. Góry moich stron (Delfinat), świadki namiętnych drgnień mego serca, przez pierwszych szesnaście lat mego życia, zaszczepiły mi pod tym względem bias (po angielsku narów), którego nie mogłem się wyzbyć.
Zacząłem cenić Paryż aż 28 lipca 1830. Jeszcze w dniu Zarządzeń, o jedenastej wieczór, drwiłem sobie u hrabiego Real z odwag Paryżan i z oporu jakiego spodziewano się po nich. Sądzę że ten człowiek tak wesoły i jego heroiczna córka, baronowa Lacuée, jeszcze mi tego nie przebaczyli.
Dziś cenię Paryż. Przyznaję, że co do odwagi należy go postawić na pierwszem miejscu, tak jak dla jego kuchni, dla dowcipu. Ale nie ciągnie mnie, mimo tego wszystkiego. Zdaje mi się, że jest zawsze jakaś komedja w jego zaletach. Młodzi ludzie urodzeni w Paryżu, z ojców prowincjałów, tęgich chwatów, którzy dobili się majątku, wydają mi się wymoczkami, uważają jedynie na swój strój, na wykwint szarego kapelusza, na węzeł krawata, jak pp. Féburier, Viollet-le-Duc, etc. Nie pojmuję człowieka bez odrobiny męskiej energji, hartu i głębokości myśli, etc. Wszystko rzeczy równie rzadkie w Paryżu, jak obejście grubijańskie a nawet twarde.
Spostrzegłem się w r. 1832 — wogóle, moja filozofja jest z tego dnia w którym piszę, byłem bardzo od niej odległy w 1821 — widzę tedy, że ja byłem czemś pośredniem między energicznem grubiaństwem generała Grosse, hrabiego Regnault de Saint-Jean-d’Angely, oraz nieco lilipucią gracją hrabiego de Ségur, pana Petit, gospodarza hotelu Brukselskiego, etc.
Jedynie co do nikczemności byłem obcy ostatecznościom o które się pomawiam. Z braku zręczności, z braku zmysłu handlowego, jak mi to powiadał, á propos moich książek i Akademji, pan Delecluse z Debatów, przepuściłem kilka sposobności zrobienia wielkiej karjery politycznej, finansowej albo literackiej. Przypadkowo, wszystko to kolejno pukało do moich drzwi. Marzenie — tkliwe w 1821, a później filozoficzne i melancholiczne (poza wszelką próżnością, ściśle takie, jak pana Jakóba w As you like it) stało się dla mnie taką rozkoszą, że, kiedy przyjaciel spotkał mnie na ulicy, byłbym dał paola za to aby się nie odzywał do mnie. Sam widok kogoś znajomego drażni mnie. Kiedy widzę zdaleka takiego człowieka i kiedy trzeba myśleć o tem aby mu się ukłonić, drażni mnie to na pięćdziesiąt kroków zgóry. Szalenie lubię za to spotkać przyjaciół wieczorem w towarzystwie, w sobotę u pana Cuvier, w niedzielę u pana de Tracy, we wtorek u pani Ancelot, we środę u barona Gerard, etc., etc.
Ktoś obdarzony odrobiną taktu widzi łatwo, że mnie męczy zaczepiając mnie na ulicy. „Oto człowiek, który mnie lekceważy“, powiada sobie jego próżność, i nie ma racji.
Stąd moje szczęście, kiedy się przechadzam dumnie po obcem mieście (Lancaster, Torre del Greco, etc.) dokąd przybyłem przed godziną i gdzie jestem pewny że mnie nikt nie zna. Od kilku lat zaczyna mi brakować tego szczęścia. Gdyby nie morska choroba, puściłbym się z przyjemnością do Ameryki. Czy uwierzycie? Nosiłbym z przyjemnością maskę, zmieniałbym z rozkoszą nazwisko. Tysiąc i jedna nocy, które uwielbiam, wypełniają więcej niż ćwierć mojej głowy. Często myślę o pierścieniu Angeliki; największą moją przyjemnością byłoby zmienić się w długiego blondasa Niemca i przechadzać się tak po Paryżu.
Widzę, przeglądając te kartki, że byłem przy panu de Tracy. Ten starzec tak kształtny, zawsze czarno ubrany, w swoim obszernym zielonym surducie, stojący przed kominkiem to na jednej, to na drugiej nodze, miał sposób mówienia, który był przeciwieństwem jego pism. Spostrzeżenia subtelne, wytworne; brzydził się jaskrawszem słowem jak klątwą, a pisze jak jaki wójt gminny. Energiczna prostota, którą, jak się zdaje, miałem w owym czasie, nie bardzo musiała mu się podobać. Nosiłem olbrzymie czarne faworyty, za które pani Doligny wstydziła mnie w rok później. Ta głowa włoskiego rzeźnika nie zdawała się zbytnio odpowiadać ex-pułkownikowi Ludwika XVI.
Pan de Tracy, syn wdowy, urodził się około 1765 z trzemaset tysiącami franków renty. Pałac jego był przy ulicy de Tracy, koło ulicy Saint-Martin.
Stał się mimowolnym spekulantem, jak wielu ludzi bogatych z r. 1780. Pan de Tracy zbudował swoją ulicę i stracił na niej 2 albo 300.000 fr., i tak dalej. Przypuszczam że dziś ten człowiek (tak uroczy kiedy, około 1790, był kochankiem pani de Praslin), ten głęboki logik, zmienił swoich trzysta tysięcy franków renty na niespełna trzydzieści.
Matka jego, kobieta rzadkiego rozsądku, była w łaskach na dworze; toteż, mając dwadzieścia dwa lat, syn był pułkownikiem i to pułkownikiem pułku, gdzie, między kapitanami, zastał pana de Tracy, swego kuzyna, któremu nigdy nie przyszło do głowy oburzać się, że ta dwudziestodwuletnia laleczka ma dowodzić pułkiem w którym on służy.
Ta laleczka, która — jak mi mówiła później pani de Tracy — miała tak cudowne ruchy, posiadała, mimo to, podkład rozsądku. Ta matka, rzadka kobieta, dowiedziawszy się że istnieje w Strassburgu filozof (a zważcie, że to było może w r. 1780: nie filozof jak Wolter, Diderot, Raynal), dowiedziawszy się, powiadam, że był w Strassburgu filozof, który analizuje myśli człowieka, obrazy lub znaki wszystkiego co człowiek widzi i czuje, zrozumiała, że, gdyby jej syn posiadł umiejętność poruszania temi obrazami, dałoby mu to zapas oleju w głowie.
Wyobraźcie sobie, co za minę musiał mieć w 1785 bardzo przystojny młody człowiek, doskonale urodzony, bywający u dworu, z trzemakroć tysiącami franków renty!
Margrabina de Tracy umieściła syna w artylerji, co, przez dwa lata z rzędu, trzymało go w Strassburgu. Jeśli kiedy będę tamtędy przejeżdżał, spytam co to był za sławny filozof Niemiec w tem mieście około 1780.
W dwa lata później, zdaje mi się, pan de Tracy był w Rethel, ze swoim pułkiem, który, zdaje się, był pułkiem dragonów, rzecz do sprawdzenia w almanachu królewskim owego czasu.
Wysoka postać, a na szczycie tego rosłego ciała twarz niewzruszona, zimna, nieznacząca jak stary portret rodzinny, głowa okryta garbiącą się i źle zrobioną peruką z krótkiemi włosami; ten człowiek ubrany w jakieś szare źle skrojone ubranie, kulejący nieco i wspierający się na lasce, w salonie pani de Tracy która go nazywała, z czarującym akcentem, drogi panie, to był generał Lafayette w 1821, i takim go nam pokazał Gaskończyk Scheffer w swoim bardzo podobnym portrecie.
To drogi panie pani de Tracy, i powiedziane tym tonem, doprowadzało, zdaje mi się, do rozpaczy pana de Tracy. To nie znaczy, aby pan de Lafayette cieszył się niedozwolonemi łaskami jego żony, albo aby pan de Tracy troszczył się w swoim wieku o tego rodzaju nieszczęścia; chodziło poprostu o to, że szczere i nigdy nie udane ani nie przesadzone uwielbienie pani de Tracy dla pana de Lafayette czyniło tegoż zbyt oczywiście pierwszą figurą salonu.
Mimo całej mojej naiwności w 1821 (zawsze żyłem w złudzeniach entuzjazmu i namiętności), odgadłem to sam jeden.
Zrozumiałem także, bez niczyjej wskazówki, że pan de Lafayette to jest poprostu bohater z Plutarcha. Żył z dnia na dzień, bez zbytniego nakładu inteligencji, spełniając, jak Epaminondas, wielki czyn który się nastręczył.
Narazie, mimo swego wieku (urodzony w 1757, jak jego towarzysz gry w piłkę, Karol X), jedynie zajęty miętoszeniem spódniczek jakiej ładnej służącej (vulgo obmacywaniem tejże), i to często, i nie żenując się zbytnio.
Oczekując wielkich czynów, które nie nadarzają się codzień, oraz sposobności obmacywania młodych kobiet, która nastręcza się tylko po północy przy wyjściu, pan de Lafayette ucieleśniał bez zbytniej elegancji komunał Gwardji Narodowej. Ten rząd jest dobry, i tylko ten, który zapewnia obywatelowi bezpieczeństwo na gościńcu, równość przed sędzią i sędziego dostatecznie światłego, rzetelną monetę, znośne drogi, należytą opiekę za granicą. W tem pojęciu, rzecz nie jest zbyt skomplikowana.
Trzeba przyznać, że daleko jest od takiego człowieka do pana de Ségur, Mistrza ceremonji: toteż Francja, a zwłaszcza Paryż, poniosą hańbę u potomności, że nie poznały się na wielkim człowieku.
Dla mnie, przyzwyczajonego do Napoleona i do lorda Byrona — dodam jeszcze lorda Brougham, Montiego, Canowy, Rossiniego — odgadłem natychmiast wielkość pana de Lafayette i wytrwałem przy tem. Widziałem go w dniach lipcowych w podziurawionej koszuli; przyjmował każdego intryganta, każdego głupca, każdego kto umiał się nadymać. Mnie przyjął gorzej, uczcił moim kosztem jakiegoś tępego sekretarza, pana Levasseur. Tak samo nie przyszło mi na myśl gniewać się o to, albo mniej go uwielbiać, jak mi nie przychodzi na myśl bluźnić przeciw słońcu, kiedy się okryje chmurą.
Pan de Lafayette, licząc sobie siedemdziesiąt pięć lat, ma tę samą wadę co ja: pali się do młodej Portugalki, ośmnastolatki, która zjawia się w salonie pani de Tracy jako przyjaciółka jego wnuczek, panien Lafayette, de Lasteyrie, de Maubourg: myśli tylko o niej, wyobraża sobie — jak i o każdej innej młodej kobiecie — że ta Portugalka patrzy na niego łaskawie; a co zabawne, stary czasami ma rację! Jego europejska sława, wykwint jego słowa, mimo pozornej prostoty, oczy które ożywiają się skoro znajdą się w pobliżu ładnej piersi, wszystko składa się na to, aby mu dać wesoło przebyć ostatnie lata, ku wielkiemu zgorszeniu kobiet trzydziestopięcioletnich, margrabiny de Marmier (Choiseul), pani de Perret i innych, które bywają w tym salonie. Wszystko to nie pojmuje, aby można być miłym inaczej niż zapomocą kwiatków a la Ségur, lub błyskotliwych uwag Benjamina Constant.
Pan de Lafayette jest nadzwyczaj uprzejmy, a nawet serdeczny dla wszystkich, ale grzeczny jak król. Powiedziałem to raz pani de Tracy, która się pogniewała, o tyle o ile wcielony wdzięk może się pogniewać; ale zrozumiała może od tego dnia, że energiczna prostota moich odezwań się, to nie była tępota jakiegoś Dunoyer, naprzykład. Był to dzielny liberał, dziś arcymoralny Prefekt w Moulins, człowiek najlepszych intencyj, najbardziej może heroiczny i najgłupszy z liberalnych pisarzy. Możecie mi wierzyć, mnie który jestem z ich stronnictwa, to wiele powiedziane! Cielęcy podziw pana Dunoyer, redaktora, cenzora, oraz paru innych tego samego kalibru, otaczał bezustanku fotel generała, który, skoro tylko mógł, ku ich wielkiemu zgorszeniu, zostawiał ich tam, aby podziwiać z bardzo bliska i z płomiennemi oczami, ładne ramiona jakiej młodej kobiety, która właśnie weszła. Ci biedni cnotliwi ludzie (wszyscy zaprzedani jak... ministrowi Périer w 1832) zostawali z pociesznemi minami, a ja kpiłem sobie z nich, co gorszyło moją nową przyjaciółkę. Ale wyraźne było, że ona ma słabość do mnie. „Jest w nim jakaś iskra“, mówiła raz do pewnej damy, z owych dam stworzonych do podziwiania lilipucich słówek á la Ségur, gdy ta skarżyła się na szczerą i surową prostotę, z jaką mówiłem, że wszyscy ci ultra-liberałowie są bardzo czcigodni dla swej nieskazitelnej cnoty, ale poza tem niezdolni zrozumieć że dwa a dwa jest cztery. Ciężkość, powolność, cnota, przestraszające się najmniejszej prawdy powiedzianej Amerykanom, jakiegoś Dunoyer, jakiegoś X, jakiegoś Y, to jest doprawdy coś przechodzącego wszelką wiarę, tak samo jak brak wszelkich pojęć wykraczających poza przeciętność u jakiegoś Ludwika Vitet, Mortimera, Ternaux, nowej generacji, która odmłodziła salon państwa de Tracy około 1828. Wśród tego wszystkiego, pan de Lafayette był i jest z pewnością jeszcze głową stronnictwa.
Musiał nabrać tego przyzwyczajenia w 1789. Główna rzecz, to nie narazić się nikomu i pamiętać wszystkie nazwiska, w czem jest cudowny. Ciągła pamięć o interesach głowy stronnictwa tępi u pana de Lafayette wszelkie ideje literackie, do których zresztą uważam go za dość niezdolnego. Dzięki tej właśnie organizacji, nie czuł, jak sądzę, całej ciężkości, całej nudy pp. Dunoyer et consortes.
Zapomniałem odmalować tego salonu. Sir Walter Scott i jego naśladowcy zaczęliby od tego, ale ja nienawidzę rzeczywistych opisów. Nuda takich opisów nie pozwala mi pisać powieści.
Wejście prowadzi do podłużnego salonu, w głębi którego znajdują się wielkie drzwi, zawsze otwarte naoścież. Wchodzi się do kwadratowego salonu, dość dużego, z piękną lampą w kształcie żyrandola oraz okropnym małym zegarem na kominku. Po prawej, od wejścia, niebieska kanapa, na której siedzi piętnaście dziewczątek od dwunastu do osiemnastu lat, oraz ich pretendenci: Karol de Rémusat, dowcipny a jeszcze bardziej afektowany, kopja sławnego aktora Fleury; Franciszek de Corcelles, który zachował całą republikańską szczerość i szorstkość. Prawdopodobnie sprzedał się w 1831; w 1820 wydał już broszurę, która miała nieszczęście zyskać pochwałę adwokata Dupin (notoryczny hultaj, znany mi jako taki już od 1827). W 1821, pp. de Rémusat i de Corcelles byli tam bardzo dobrze widziani, później zaś ożenili się z wnuczkami pana de La Fayette. Obok, figurował zimny gaskończyk, pan Scheffer, malarz. Jestto, o ile mi się zdaje, najbezczelniejszy łgarz i najplugawsza fizjognomja jaką znam.
Zapewniano mnie w owym czasie, że on się zalecał do niebiańskiej Wirginji, najstarszej z wnuczek pana de Lafayette, która później wyszła za najstarszego syna pana Augustyna Périer, najbardziej nadętego i uroczystego z moich krajanów. Panna Wirginja była, zdaje mi się, faworytką pani de Tracy.
Obok wytwornego pana de Rémusat widniały dwie jezuickie twarze ze spojrzeniem fałszywem i kosem. Byli to bracia, mieli przywilej rozmawiania godzinami całemi z hrabią de Tracy. Uwielbiałem ich z całą żywością mego wieku (w 1821 miałem ledwie dwadzieścia jeden lat co do naiwności serca). Skoro ich rychło przejrzałem, entuzjazm mój dla pana de Tracy ucierpiał od tego znacznie.
Starszy z tych braci wydał sentymentalną historję zdobycia Anglji przez Wilhelma. To pan Thierry z Akademji Napisów. Miał tę zasługę, że przywrócił prawdziwą ortografję Chlowisom i Chilperykom i innym cieniom naszej dawnej historji. Wydał tom mniej sentymentalny o organizacji gmin we Francji w 1200. Studencka choroba pozbawiła go wzroku. Brat jego, większy jezuita (sercem i postępowaniem) mimo że ultra-liberał jak tamten, został prefektem Vesoul w 1830 i prawdopodobnie sprzedał się za swoją płacę, jak jego pryncypał, pan Guizot.
Zupełny kontrast z tymi dwoma braćmi jezuitami, z ciężkim Dunoyer, z wypiżmowanym Rémusat, tworzył młody Wiktor Jacquemont, który później podróżował po Indjach. Wiktor był wówczas bardzo chudy, ma prawie sześć stóp wzrostu; w owej epoce nie miał ani cienia logiki, co za tem idzie był mizantropem. Pod pozorem że był bardzo inteligentny, Jacquemont nie chciał sobie zadawać trudu rozumowania. Ten prawdziwy Francuz uważał dosłownie próbę rozumowania jako impertynencję. Podróż była w istocie jedyną drogą, jaką próżność zostawiała prawdzie. Zresztą może się mylę. Wiktor wydaje mi się człowiekiem bardzo niepospolitym, tak jak znawca (darujcie mi to określenie) widzi pięknego konia w czteromiesięcznym źrebaku. Został moim przyjacielem, i dziś rano (1832) dostałem list, który pisze do mnie z Kaszmiru w Indjach.
Serce jego miało tylko jedną wadę: niską i małą zazdrość wobec Napoleona. Ta zazdrość była zresztą jedyną namiętnością, której nie dostrzegłem nigdy u hrabiego de Tracy. Z niewysłowioną przyjemnością stary metafizyk i wielki Wiktor opowiadali anegdotę o polowaniu na króliki, wyprawionem przez pana de Talleyrand dla Napoleona, wówczas od sześciu tygodni pierwszego konsula, a już przybierającego tony Ludwika XIV.
Wiktor miał tę wadę, że bardzo kochał panią Lavenelle, żonę szpicla, który ma 40.000 franków renty i który miał za zadanie zdawać sprawę w Tuilerjach z czynów i słów generała La Fayette. Komiczne jest, że generał, Benjamin Constant i pan Brignon brali tego pana de Lavenelle za powiernika wszystkich swoich liberalnych poglądów. Łatwo zgadnąć, że ten szpieg, terorysta w 93, wciąż tylko gadał o ruszeniu na zamek poto aby wymordować wszystkich Burbonów. Żona jego była tak rozwiązła, tak rozmiłowana w mężczyźnie w znaczeniu fizycznem, że do reszty zbrzydziła mi dwuznaczne rozmówki po francusku. Uwielbiam ten rodzaj po włosku: ale od pierwszej młodości, gdy byłem podporucznikiem w 6-tym pułku dragonów, brzydził mnie w ustach pani Henrjety, żony kapitana. Ta pani Lavenelle jest sucha jak pergamin, bez cienia inteligencji, a zwłaszcza bez serca, bez możliwości doznania innych wzruszeń jak tylko przez piękne uda kompanji grenadjerów, defilujących w białych kaszmirowych spodniach.
Inna była pani Baraguey d’Hilliers, którą wkrótce poznałem u pani Beugnot. Inne były w Medjolanie panie Ruga i Aresi. Słowem, mam wstręt do swobodnych rozmów francuskich; kombinacja dowcipu z sercem rani mi duszę tak, jak korek krajany nożem rani mi uszy.
Duchowy opis tego salonu jest może przydługi; już tylko dwie albo trzy fizjognomje.
Urocza Luiza Letort, córka generała Letort, z dragonów gwardji, którego blisko znałem w Wiedniu w 1809. Panna Luiza, później tak piękna, do dziś mająca tak mało afektacji a tyle prawdziwej wyższości, urodziła się w wilję czy nazajutrz po Waterloo. Matka jej, urocza Sara Newton, zaślubiła Wiktora de Tracy, syna para Francji, wówczas majora piechoty.
Nazywaliśmy go sztabą żelaza. To określa jego charakter. Dzielny, wielekroć ranny w Hiszpanji za Napoleona, miał to nieszczęście, że we wszystkiem widział tylko zło.
Tydzień temu (czerwiec 1832), król Ludwik Filip rozwiązał pułk artylerji Gwardji Narodowej, której Wiktor de Tracy był pułkownikiem. Jako poseł, przemawia często, i ma to nieszczęście, że jest na trybunie za grzeczny. Rzekłby kto, że nie śmie mówić wręcz. Był, tak jak jego ojciec, śmiesznie zazdrosny o Napoleona. Obecnie, kiedy bohater jest już na dobre umarły, zaniechał tego trochę, ale bohater żył jeszcze, kiedy ja stawiałem pierwsze kroki w salonie przy ulicy d’Anjou. Widziałem radość, spowodowaną jego śmiercią. Spojrzenia mówiły: „Mówiliśmy przecież, łyk, który został królem, nie może dobrze skończyć“.
Żyłem dziesięć lat w tym salonie, przyjmowany grzecznie, ceniony, ale z każdym dniem mniej związany, wyjąwszy z mymi przyjaciółmi. To jedna z wad mego charakteru. Ta wada sprawia, że nie mam żalu do ludzi o niepowodzenia mojej karjery. Skoro raz się z tem pogodziłem, mimo tego co generał Duroc powiedział parę razy o moich talentach wojskowych, czuję się dobrze w roli podrzędnej. Cudownie zwłaszcza, kiedy jestem o dwieście mil od mego przełożonego, jak dziś.
Mam tedy nadzieję, że, jeżeli nuda nie odstraszy od tej książki, nie znajdzie w niej nikt urazy do ludzi. Zyskuje się ich łaski jedynie zapomocą pewnej przynęty. Kiedy raczę się nią posłużyć, złowię jedno uznanie albo dwa, ale niebawem męczy mnie trzymanie wędki. Bądź co bądź, w roku 1814, w chwili gdy Napoleon posłał mnie do 7-ej dywizji, hrabina Daru, żona ministra, rzekła do mnie: „Gdyby nie ta przeklęta inwazja, byłbyś pan prefektem w jakiem wielkiem mieście“. Mam powód mniemać, że chodziło o Tuluzę.
Zapomniałem o jednej szczególnej kobiecie; nie starałem się jej pozyskać, zrobiłem sobie w niej wroga. Pani de Laubépin, wysoka, dobrze zbudowana, bardzo nieśmiała, leniwa, zupełnie zdana na łaskę nałogów, miała dwóch kochanków: jednego na miasto, drugiego na wieś, jeden równie nieprzyjemny jak drugi. Układ ten trwał nie wiem ile lat. Zdaje mi się, że to malarz Scheffer był kochankiem na wieś: kochankiem miejskim był pułkownik, dziś generał Carbonnel, który zrobił się lejbgwardzistą generała Lafayette.
Jednego dnia, siostrzenice pani de Laubépin pytały ją, co to jest miłość; odpowiedziała: „To brzydka paskudna rzecz, o którą posądza się czasem pokojówki, i kiedy się im tego dowiedzie, wypędza się je“.
Byłbym powinien umizgać się do pani de Laubépin, to nie było niebezpieczne — nigdy nie byłoby mi się powiodło, bo ona poprzestawała na swoich dwóch samcach i straszliwie się bała zajść w ciążę. Ale ja na nią patrzałem jak na rzecz, a nie jak na żywą istotę. Zemściła się, powtarzając kilka razy na tydzień, że ja jestem człowiek lekkomyślny, prawie warjat. Przyrządzała herbatę, i faktem jest, że często przez cały wieczór odzywałem się do niej jedynie w chwili, gdy mi podawała herbatę.
Ilość osób, które trzeba było zagadywać wchodząc do tego salonu, zniechęcała mnie zupełnie.
Wśród piętnastu czy dwudziestu wnuczek pana de Lafayette lub ich przyjaciółek — prawie wszystko blondynki o ślicznej cerze i pospolitych twarzach (prawda, że wracałem z Włoch!), które siedziały w szyku bojowym na niebieskiej kanapie — trzeba było przywitać:
Hrabinę de Tracy, 63 lat; hrabiego de Tracy, 60 lat; generała Lafayette i jego syna, Jerzego Washingtona Lafayette. (Prawdziwy obywatel Stanów Zjednoczonych Ameryki, zupełnie wolny od wszelkiej szlachetczyzny).
Pani de Tracy, moja przyjaciółka, miała syna Wiktora de Tracy, urodzonego około 1785 (pani Sara de Tracy, jego żona, młoda i świetna, wzór delikatnej piękności angielskiej, trochę za chuda) i dwie córki, Jerzową de Lafayette i panią de Laubépin. Trzeba było też pokłonić się wielkiemu panu de Laubépin, autorowi — do współki z mnichem, którego żywi — Memorjału. Zawsze obecny, mówi ośm albo dziesięć słów na wieczór.
Długo brałem panią Jerzową de Lafayette za zakonnicę, którą pani de Tracy wzięła do siebie przez miłosierdzie. Przy tym wyglądzie ma swoje zdecydowane poglądy, tak surowe jakgdyby była jansenistką. Miała conajmniej cztery albo pięć córek; pani de Maubourg, córka pana Lafayette, miała ich pięć czy sześć. Trzeba mi było dziesięć lat, aby odróżnić od siebie wszystkie te jasne buzie, mówiące rzeczy idealnie przyzwoite, ale śmiertelnie nudne dla mnie, nawykłego do wymownych oczu i zdecydowanych charakterów pięknych Medjolanek, a dawniej jeszcze do cudownej prostoty poczciwych Niemek. (Byłem intendentem w Sagan na Śląsku i w Brunszwiku).
Pan de Tracy był niegdyś bliskim przyjacielem słynnego Cabanis, ojca materjalizmu, którego książka: Związki spraw fizycznych i duchowych była moją biblją w szesnastym roku życia. Pani Cabanis i jej córka, wysoka na sześć stóp, a mimo to bardzo miła, pojawiały się w tym salonie. Pan de Tracy zaprowadził mnie do niej, na ulicę des Vieilles-Tuileries, po djabła; wypędziło mnie stamtąd gorąco. W owym czasie miałem nerwy wydelikacone zupełnie po włosku. Zamknięty pokój, a wnim dziesięć osób, wystarczało, aby mnie przyprawić o chorobę, niemal mdlałem. Wyobraźcie sobie, czem był pokój szczelnie zamknięty z piekielnym ogniem.
Nie dosyć kładłem nacisku na tę wadę fizyczną; ogień wypędził mnie od pani Cabanis, pan de Tracy nigdy mi tego nie przebaczył. Byłbym mógł pomówić o tem z hrabiną de Tracy, ale w owym czasie byłem przeraźliwie niezręczny, a i dziś także trochę.
Panna Cabanis, mimo swoich sześciu stóp, chciała wyjść za mąż; wyszła za małego dansera z peruczką starannie uczesaną, pana Dupaty, nibyto rzeźbiarza, autora Ludwika XIII z place Royale, konno na czemś podobnem do muła.
Ów muł jest to arabski koń, którego często widywałem u pana Dupaty. Ten biedny koń męczył się w kącie pracowni. Pan Dupaty przyjmował mnie bardzo serdecznie jako piszącego o Włoszech i autora historji malarstwa. Trudno było być przyzwoitszym i bardziej wyzutym z wszelkiego ciepła, porywu, zapału, niż ten zacny człowiek. Ostatnie rzemiosło dla tych Paryżan, tak dbałych o siebie, tak czyściutkich, tak przyzwoitych, to rzeźba.
Ów Dupaty, tak grzeczny, był przytem bardzo odważny; powinien był zostać w wojsku.
Poznałem u pani Cabanis porządnego człowieka ale strasznego mieszczucha, bardzo ciasnego i drobiazgowego w całej swojej domowej polityce. Jedynym celem pana Thurot, profesora greczyzny, było zostać członkiem Akademji Napisów. Przez potworny kontrast, człowiek ten, który nosa nie obtarł aby nie pomyśleć przytem o skaptowaniu jakiejś próżności zdolnej wpłynąć o tysiąc mil na jego nominację, był ultra-liberalny! To nas zbliżyło zrazu, ale niebawem jego żona, mieszczka do której nigdy nie odzywałem się inaczej niż z musu, uznała że jestem nieostrożny.
Jednego dnia, pan de Tracy i pan Thurot spytali mnie o moje przekonanie polityczne; zraziłem obu swoją odpowiedzią:
„Gdybym był przy władzy, kazałbym wydać na nowo książki emigrantów, dowodzących że Napoelon, skreślając ich, uzurpował sobie władzę, której nie miał. Trzy czwarte wymarło, resztę wygnałbym gdzieś w Pireneje i do paru sąsiednich departamentów. Kazałbym otoczyć tych kilka departamentów wojskiem, które, dla ostentacji, biwakowałyby przez sześć miesięcy w roku. Każdego emigranta, któryby wychylił nos, zastrzelić bez litości.
„Dobra ich, zwrócone przez Napoleona, kazałbym sprzedać kawałkami nie większemi od dwóch morgów. Emigranci pobieraliby pensje po tysiąc, dwa tysiące, trzy tysiące rocznie. Mogliby wybrać sobie miejsce pobytu zagranicą. Ale gdyby włóczyli się po świecie aby intrygować, żadnego pardonu“.
Twarze pp. Thurot i de Tracy wydłużyły się podczas tego wykładu; wydałem się okrutnikiem tym małym duszyczkom wydelikaconym paryską grzecznością. Pewną obecną tam młodą kobietą zachwyciły moje idee, a zwłaszcza zupełna nieopatrzność, z jaką się odsłaniałem: wydałem się jej Huronem (powiastka Woltera).
Życzliwość tej kobiety pocieszyła mnie po wielu niepowodzeniach. Nigdy nie byłem całkowicie jej kochankiem. Była nadzwyczaj zalotna, bardzo zajęta strojem, wciąż mówiąca o przystojnych mężczyznach, żyjąca blisko z najświetniejszą kompanją z lóż Opera Buffa.
Zmieniam trochę rysy, aby jej nie poznano. Gdybym miał ten rozum, aby jej dać do zrozumienia że ją kocham, byłaby prawdopodobnie bardzo rada. Faktem jest, że nie kochałem jej na tyle, aby zapomnieć że nie jestem piękny. Ona zapomniała o tem.
Kiedy raz wyjeżdżałem z Paryża, powiedziała mi u siebie w salonie: „Mam panu słówko do powiedzenia“, i w kurytarzu, wiodącym do przedpokoju, gdzie na szczęście nie było nikogo, pocałowała mnie w usta, co jej oddałem z zapałem. Wyjechałem nazajutrz i wszystko skończyło się na tem.
Ale nim przyszło do tego, uradzaliśmy z sobą kilka lat, jak mówią w Szampanji. Opowiadała mi wiernie, na moją prośbę, wszystko co mówiono o mnie złego.
Robiła to w uroczy sposób zdawało się że ani nie zgadza się ani nie przeczy. Mieć takiego ministra policji, to najmilsza rzecz w miłostkach paryskich, poza tem tak nudnych.
Nie ma nikt pojęcia o okropnościach, jakich się człowiek dowiaduje. Jednego dnia, powiedziała mi:
— Pan M..., szpieg, powiedział u pana de Tracy: „Oho, pan Beyle ma nowe ubranie, znać że Pasta miała benefis“.
Bzdurstwo to przyjęto z uznaniem: pan de Tracy nie przebaczył mi publicznego (mimo że niewinnego) stosunku z tą słynną aktorką.
Zabawne jest że Celina, która mi powtarzała odezwanie szpiega, była może sama zazdrosna o moje przesiadywanie u Pasty.
O którejkolwiek porze skończył się mój wieczór gdzieindziej, szedłem do pani Pasta na ulicę Richelieu, naprzeciwko bibljoteki. Mieszkałem o sto kroków, pod numerem 47. Znudzony mruczeniem odźwiernego, bardzo niezadowolonego że musi otwierać często o trzeciej rano, zamieszkałem w końcu w tym samym hotelu co Pasta. W dwa tygodnie potem, akcje moje spadły o 70% w salonie pani de Tracy. Popełniłem wielki błąd, że się nie poradziłem swojej przyjaciółki, pani de Tracy. Postępowanie moje w owej epoce było szeregiem kaprysów. Gdybym nawet był margrabią, pułkownikiem i miał czterdzieści tysięcy franków renty, i tak byłbym się zgubił w końcu.
Kochałem namiętnie nie muzykę, ale wyłącznie muzykę Cimarozy i Mozarta. Salon Pasty był miejscem spotkania wszystkich medjolańczyków, którzy przyjeżdżali do Paryża. Przez nich czasami, przypadkiem, słyszałem imię Metyldy.
Metylda w Medjolanie dowiedziała się, że ja przesiaduję u aktorki. Ta myśl wyleczyła ją może do reszty.
Byłem zupełnie ślepy na wszystko. Przez całe lato grałem w faraona do rana, u Pasty, milczący, szczęśliwy że słyszę djalekt medjolański, i oddychający wszystkiemi zmysłami ideą Metyldy. Szedłem do mego uroczego pokoju na trzeciem piętrze i poprawiałem, ze łzami w oczach, korekty Miłości. To jest książka pisana ołówkiem w Medjolanie, w chwilach jasnowidzenia. Pracować nad nią w Paryżu sprawiało mi ból, nie mogłem nigdy zdobyć się na to aby ją uporządkować.
Literaci mówią: „W innych krajach mogą ludzie mieć pomysły ale napisać książkę umieją tylko we Francji“. Tak, jeśli jedynym celem książki jest wyłożyć jakąś myśl; nie, jeśli się pragnie równocześnie budzić uczucie, dać jakiś jego odcień.
Prawidła francuskie dobre są jedynie dla dzieł historycznych, naprzykład Historja Regencji pana Lemontey, której podziwiam styl prawdziwie akademicki. Przedmowa pana Lemontey (skąpca, którego często widywałem u hrabiego Beugnot) może uchodzić za wzór tego akademickiego stylu.
Spodobałbym się prawie napewno głupcom, gdybym zadał sobie trud przyrządzenia w ten sposób paru kawałków niniejszej gadaniny. Ale może pisząc to tak jak list, po trzydzieści stronic na seans, nieświadomie, oddam podobieństwo.
Otóż, przedewszystkiem, ja chcę mówić prawdę. Co to byłby za cud w tym wieku komedji, w społeczeństwie którego trzy czwarte aktorów to szarlatany równie bezwstydne jak pan Magendie, albo hrabia Regnault de Saint-Jean-d’Angely, albo baron Gerard!
Jednym z charakterów epoki Rewolucji (1789—1832) jest to, że niema wielkiego sukcesu bez niejakiego bezwstydu, a nawet zdecydowanego szarlatanizmu. Jeden La Fayette jest powyżej szarlatanizmu, którego nie trzeba mieszać z uprzejmością, bronią konieczną u głowy stronnictwa.
Poznałem u pani Cabanis człowieka, który z pewnością nie jest szarlatanem; pan Fauriel (dawny kochanek pani Condorcet). Jestto, obok pana Mérimée i mnie, jedyny znany mi przykład nieszarlatanizmu wśród ludzi pióra.
Toteż pan Fauriel nie ma żadnej reputacji. Jednego dnia, księgarz Bossanges ofiarował mi pięćdziesiąt egzemplarzy jednej z jego książek, jeśli zechcę nie tylko napisać piękny reklamowy artykuł, ale jeszcze umieścić go w pewnym dzienniku, gdzie wówczas (na dwa tygodnie) byłem w łaskach. Oburzyłem się i obiecałem napisać artykuł za jeden egzemplarz. Niebawem, wstręt do nadskakiwania tym plugawym lokajom położył koniec moim stosunkom z dziennikarzami i mam sobie do wyrzucenia, że nie napisałem tego artykułu.
Ale to się działo w 1826 albo 1827. Wróćmy do 1821. Pan Fauriel, traktowany pogardliwie przez panią Condorcet, po jej śmierci (była to kobieta tylko do przyjemności fizycznej) chodził często do małej jędzy, trochę garbatej, panny Clarke.
Była to Angielka, inteligentna, nie można zaprzeczyć, ale inteligencja jej była taka jak rogi giemzy: sucha, twarda i kręta. Pan Fauriel, który w owym czasie wysoko mnie cenił, zaprowadził mnie rychło do panny Clarke. Zastałem mego przyjaciela, który tam był wyrocznią, Augustyna Thierry, autora historji podboju Wilhelma. Uderzyły mnie wspaniałe rysy pani Belloc (żony malarza), zdumiewająco podobnej do lorda Byrona, którego wówczas uwielbiałem. Pewien sprytny człowiek, który mnie brał za Machiawela dlatego że wracałem z Włoch, powiedział mi: Czy pan nie rozumie, że pan straci napróżno czas z panią Belloc? Ona się kocha z panną Montgolfier (mały okropny potworek z pięknemi oczami).
Byłem oszołomiony, i swoim machiawelizmem, i swoją rzekomą miłością do pani Belloc, i jeszcze bardziej amorami tej damy. Może coś w tem było.
Po roku czy dwóch, panna Clarke zrobiła mi jakąś głupią scenę, wskutek czego przestałem u niej bywać, a pan Fauriel, co mi bardzo przykro, wziął jej stronę. Fauriel i Wiktor Jacquemont przerastają o wiele głów wszystkich moich znajomych z tych pierwszych miesięcy po powrocie do Paryża. Hrabina de Tracy była conajmniej na tej samej wysokości. W gruncie, dziwiłem albo gorszyłem wszystkich znajomych.
Byłem potworem albo bogiem. Jeszcze dziś, całe towarzystwo panny Clarke wierzy niezłomnie, że ja jestem potwór: zwłaszcza potwór niemoralności. Czytelnik wie, co o tem sądzić: byłem tylko raz u dziewcząt, a przypominacie sobie może moje sukcesy przy niebiańsko pięknej Aleksandrynie.
Oto moje życie w owej epoce:
Wstawszy o dziesiątej, znajdowałem się o wpół do jedenastej w kawiarni Roueńskiej, gdzie spotykałem barona de Lussinge i kuzyna mego Colomb, człowieka zacnego, sprawiedliwego, rozsądnego, nieskazitelnego, mego przyjaciela od dzieciństwa.
Nieszczęście w tem, że ci dwaj ludzie nie rozumieli absolutnie nic z teorji serca ludzkiego ani też z ilustrowania tego serca literaturą i muzyką. Rozprawy bez końca na te tematy, konsekwencje wyciągane z każdej nowej i dobrze umotywowanej anegdoty, stanowią konwersację absolutnie najbardziej dla mnie interesującą. Mérimée, którego tak cenię, również, jak się okazało, nie smakował w rozumie tego rodzaju.
Mój przyjaciel z dzieciństwa, zacny Crozet (naczelny inżynier departamentu Izery), celuje w tym rodzaju. Ale żona jego wydarła mi go od wielu lat, zazdrosna o naszą przyjaźń. Cóż za szkoda! Co to byłby za niepospolity człowiek ten Crozet, gdyby mieszkał w Paryżu. Małżeństwo, a zwłaszcza prowincja, zadziwiająco postarzają człowieka; myśl staje się leniwa; funkcje mózgu, przez to że rzadkie, stają się uciążliwe, a w końcu niemożliwe.
Spożywszy ze smakiem filiżankę wybornej kawy i dwa rogalki, odprowadzałem Lussinge’a do jego biura. Szliśmy Tuilerjami i wybrzeżem, zatrzymując się przed każdą wystawą ze sztychami. Kiedy się rozstałem z Lussingem, zaczynał się dla mnie okropny moment dnia. Szedłem w owe straszliwe upały szukać cienia i trochę chłodu pod wielkiemi kasztanami w Tuilerjach. Skoro nie mogę zapomnieć, czy nie lepiej byłoby zabić się? powiadałem sobie. Wszystko mi ciężyło.
Miałem jeszcze, w 1821, resztki owej miłości do malarstwa włoskiego, która mi kazała pisać na ten temat w 1816 i 17. Szedłem do muzeum za biletem, o który wystarał mi się Lussinge. Widok tych arcydzieł przypominał mi tylko tem żywiej Brera i Metyldę. Kiedy spotkałem francuski odpowiednik tego imienia w jakiej książce, mieniłem się na twarzy.
Mam bardzo mało wspomnień z owych dni, wszystkie były podobne do siebie. Wszystko, co ludziom podoba się w Paryżu, budziło we mnie wstręt. Mimo że sam liberał, miałem liberałów za straszliwych dudków. Słowem, widzę, że ze wszystkiego co widywałem wówczas, zachowałem smutne i upokarzające wspomnienie.
Gruby Ludwik XVIII, ze swemi wołowemi oczami, wleczony wolno przez sześć tłustych koni, którego spotykałem bezustanku, budził we mnie szczególny wstręt.
Kupiłem kilka sztuk Szekspira, w wydaniu angielskiem, po 30 su sztuka; czytałem je w Tuilerjach i często rzucałem książkę aby myśleć o Metyldzie. Wnętrze mego samotnego pokoju było dla mnie okropne.
Wreszcie nadchodziła piąta, pędziłem do table d’hôte hotelu Brukselskiego. Tam odnajdywałem Lussinge‘a, ponurego, zmęczonego, znudzonego; dzielnego Barot, eleganckiego Poitevin, kilku oryginałów hotelowych, rodzaj który ociera się o rycerza przemysłu z jednej strony, a o pokątnego konspiratora z drugiej. Przy tym stole spotkałem pana Alpy, niegdyś adjutanta generała Michaud, który przynosił buty generałowi. Zdumiony ujrzałem go tam jako pułkownika i zięcia pana Kernsinger, głupiego, bogatego, ministerjała i mera Strassburga. Nie odezwałem się ani do pułkownika ani do jego teścia. Uderzył mnie pewien człowiek chudy, dość wysoki, żółty i gadatliwy. Było trochę świętego ognia Jana Jakóba Rousseau w jego frazesach na cześć Burbonów, które obecnym wydawały się płaskie i śmieszne. Ten człowiek — antypody wdzięku — miał wygląd austrjackiego oficera; później stał się sławny: to pan Courvoisier, minister sprawiedliwości. Lussinge znał go z Besançon.
Po obiedzie, kawa była jeszcze dla mnie dobrym momentem, wręcz przeciwnie do przechadzki po bulwarze Gand, bardzo modnym wówczas i pełnym kurzu. To miejsce rendez-vous podrzędnych elegantów, oficerów gwardji, dziewcząt i rywalizujących z niemi eleganckich mieszczanek, to była dla mnie męka.
Tam spotkałem mego przyjaciela dzieciństwa, hrabiego de Barral, miłego i kochanego chłopca, wnuka słynnego skąpca, który sam zaczynał w trzydziestym roku życia zdradzać oznaki tej smutnej choroby.
W 1810, zdaje mi się, kiedy de Barral przegrał wszystko co miał w karty, pożyczyłem mu trochę pieniędzy i zmusiłem go aby jechał do Neapolu. Ojciec jego, bardzo przyzwoity człowiek, dawał mu rocznie 6000 franków.
Po kilku latach, Barral, wróciwszy z Neapolu, zastał mnie żyjącego z uroczą aktorką, która co wieczór, między jedenastą a dwunastą, kładła się do mego łóżka. Ja wracałem o pierwszej, robiliśmy sobie kolacyjkę, ot, zimna kuropatwa i szampańskie. Stosunek ten trwał dwa czy trzy lata. Panna Bayreter miała przyjaciółkę, córkę słynnego Rose, kupca skórzanych spodni, Molé, słynny aktor, uwiódł trzy siostry, urocze dziewczyny. Jedna z nich jest dziś margrabiną de D... Aneta, przechodząc z rąk do rąk, żyła w końcu z jakimś podrzędnym giełdziarzem. Tak ją zachwalałem Barralowi, że się w niej rozkochał. Namówiłem ładną Anetę, aby rzuciła swego paskudnego spekulanta. Barral nie miał dosłownie pięciu franków drugiego dnia w miesiącu. 1-go, wróciwszy od swego bankiera z pięciomaset frankami, szedł wykupić zegarek, który był w zastawie, i przegrać czterysta franków które mu zostawały. Zadałem sobie trochę trudu, wyprawiłem dwa obiady dla obu stron wojujących, u Very’ego, w Tuilerjach, i w końcu nakłoniłem Anetę, aby została intendentem hrabiego i żyła z nim rozsądnie z pięciuset franków ojcowskich. Dziś (1832) jest już dziesięć lat jak to stadło trwa. Na szczęście, Barral został bogatym, ma conajmniej 20.000 franków renty i z bogactwem przyszło nań potworne skąpstwo.
W r. 1817 byłem bardzo zakochany w Anecie przez dwa tygodnie; poczem zraziły mnie jej ciasne i paryskie pojęcia. To jest dla mnie najpewniejsze lekarstwo na miłość. Wieczorem, w kurzu bulwaru Gand, spotykałem tego przyjaciela dzieciństwa i poczciwą Anetę. Nie wiedziałem, o czem z nimi mówić. Ginąłem z nudów i smutku: dziewczęta nie bawiły mnie.
Wreszcie, koło wpół do jedenastej, szedłem do pani Pasta na faraona; na swoje utrapienie przybywałem pierwszy i byłem skazany na kuchenną nawskroś konwersację Racheli, matki Giuditty. Ale mówiła po medjolańsku; czasami zastawałem jakiegoś głuptasa, świeżo przybyłego z Medjolanu, którego zaprosiła na obiad.
Czasami notowałem na książce, którą kupiłem, datę i stan uczuciowy w jakim byłem. Może znajdę jakie daty na swoich książkach. Nie bardzo wiem skąd mi przyszło do głowy jechać do Anglji. Napisałem do bankiera, aby mi dał list kredytowy na tysiąc talarów do Londynu; odpowiedział, że mam już u niego tylko sto dwadzieścia sześć franków. Miałem pieniądze nie wiem gdzie, może w Grenobli, ściągnąłem je i pojechałem.
Pierwsza moja myśl o Londynie przyszła mi w ten sposób w 1821. Jednego dnia, koło 1816, zdaje mi się, w Medjolanie, rozmawiałem o samobójstwie ze słynnym Broughamem (dziś lord Brougham, kanclerz Anglji, który niebawem umrze z przepracowania).
— Cóż przykrzejszego, rzekł Brougham, niż myśl, że wszystkie dzienniki ogłoszą żeś pan sobie strzelił w łeb, i potem zaczną włazić w pańskie życie prywatne, szukając powodów?... To może obrzydzić zabijanie się.
— Cóż prostszego, odparłem, niż przyzwyczaić się odbywać przejażdżkę po morzu rybackim statkiem? Jednego dnia, w burzliwy czas, wpada się do morza przypadkiem.
Ta myśl podróży morskiej skusiła mnie. Jedynym czytelnym dla mnie pisarzem był Szekspir; cieszyłem się, że go zobaczę na scenie. Nie widziałem nic Szekspira w 1817, za mojej pierwszej podróży do Anglji.
Kochałem namiętnie w życiu jedynie Cimarozę, Mozarta i Szekspira. W Medjolanie, w 1820, miałem ochotę wyryć to na swoim grobie. Myślałem co dnia o tym napisie, przeświadczony że nie będę miał spokoju aż w grobie. Wyobrażałem sobie tabliczkę marmurową w kształcie karty do gry.
Nie dodawać żadnego szpetnego znaku, żadnej płaskiej ozdoby, kazać wyryć ten napis wersalikami. Nienawidzę Grenobli, przybyłem do Medjolanu w maju 1800, kocham to miasto. Tam znalazłem największe rozkosze i największe cierpienia, tam zwłaszcza — co tworzy ojczyznę — znalazłem pierwsze rozkosze. Tam pragnę spędzić starość i umrzeć.
Ileż razy, kołysany na samotnej barce falami jeziora Como, powiadałem sobie z upojeniem:
Hic captabis frigus opacum!
Jeśli zostawię fundusz na sporządzenie tej tabliczki, proszę aby ją pomieszczono na cmentarzu Andilly, koło Montmorency, wystawioną na Wschód. Ale zwłaszcza chcę nie mieć innego pomnika, nic paryskiego, żadnego konceptu, niecierpię tego rodzaju. Niecierpiałem go jeszcze więcej w 1821. Dowcip francuski, w paryskich teatrach doprowadzał mnie niemal do tego, że chciałem krzyczeć głośno: Kanalje!... Kanalje!... Kanalje!... Wychodziłem po pierwszym akcie. Kiedy muzyka francuska łączyła się z francuskim dowcipem, wstręt dochodził do tego, że stroiłem grymasy i robiłem z siebie widowisko. Pani de Longueville dała mi raz swoją lożę w teatrze Feydeau. Na szczęście, nie wziąłem z sobą nikogo. Uciekłem po kwadransie, robiąc pocieszne miny i ślubując że nie wrócę tam dwa lata: dotrzymałem przysięgi.
Wszystko co jest podobne do powieści pani de Genlis, do poezji pp. Legouvé, Jouy, Campenon, Treneuil, budziło we mnie ten sam wstręt.
Nic pospolitszego niż pisać to w roku 1832, wszyscy tak myślą. W 1821, Lussinge drwił sobie z mojej nieznośnej pychy, kiedy objawiałem swoją nienawiść. Wnosił stąd, że z pewnością pan de Jouy albo pan Campenon skrytykował okrutnie jakiś mój utwór. Krytyk, który sobie drwił ze mnie, budzi we mnie zupełnie inne uczucie. Kiedy odczytuję jego krytykę, rozważam za każdym razem, kto z nas ma rację, on czy ja.
Pojechałem do Londynu, zdaje się, we wrześniu 1821. Czułem do Paryża jedynie wstręt. Byłem ślepy, byłbym powinien prosić o radę hrabiny de Tracy. Ta cudowna kobieta, którą kochałem jak matkę, nie, ale jak ex-ładną kobietę, bez cienia ziemskiej miłości, miała wówczas sześćdziesiąt trzy lat. Odepchnąłem jej przyjaźń swoim brakiem zaufania. Powinienem był zostać przyjacielem, a nie kochankiem Celiny. Nie wiem, czy byłoby mi się wówczas powiodło jako kochankowi, ale widzę dziś jasno, że byłem na granicy serdecznej przyjaźni. Byłbym powinien nie odpychać wznowienia znajomości z hrabiną Berthois.
Byłem w rozpaczy, lub, aby rzec lepiej, głęboko zbrzydzony życiem paryskiem, sobą zwłaszcza. Widziałem w sobie wszystkie błędy, byłbym chciał być inny. Jechałem do Londynu szukać lekarstwa na spleen, i znalazłem go tam potrosze. Trzeba było wznieść górę między sobą a widokiem katedry medjolańskiej. Sztuki Szekspira i aktor Kean stały się tem wydarzeniem.
Dość często spotykałem w towarzystwie ludzi, którzy mnie komplementowali za jakiś mój utwór; napisałem do owego czasu dość mało. Ale po tym komplemencie nie wiedzieliśmy co do siebie mówić. Tym komplemencistom paryskim, oczekującym jakiejś sprytnej odpowiedzi, musiałem się wydać bardzo niezręczny, zarozumiały. Przyzwyczajony jestem do tego, że wydaję się czemś przeciwnem niż jestem. Patrzę i zawsze patrzałem na swoje utwory jak na bilety na loterję. Zależy mi tylko na tem, aby mnie przedrukowywano w r. 1900. Petrarka liczył na swój poemat łaciński Afryka, a nie dbał o swoje sonety.
Między komplemencistami, dwóch sprawiło mi przyjemność. Jeden, pięćdziesięcioletni, podobny był zadziwiająco do Jupiter Mansuetus. W 1821 byłem jeszcze pełen uczuć, które mi kazały napisać, cztery lata wprzódy, początek drugiego tomu Historji malarstwa. Ten tak urodziwy komplemencista mówił z afektacją o listach Woltera: był skazany na śmierć w Neapolu w 1800 albo w 1799. Nazywał się di Fiori, i jest dziś najdroższym z moich przyjaciół. Dziesięć lat minęło, nimeśmy się zrozumieli; wówczas nie wiedziałem co odpowiedzieć na jego zawijasy á la Wolter.
Drugi komplemencista miał wspaniałe angielskie włosy blond, w puklach. Mógł mieć trzydzieści lat i nazywał się Edward Edwards, ex-lampart bruku londyńskiego oraz komisarz wojenny, zdaje mi się, w armji okupacyjnej pod dowództwem księcia de Wellington. Później, kiedy się dowiedziałem że on był szlifibrukiem Londynu, pisującym do dzienników, silącym się na zrobienie jakiego sławnego kalamburu, zdziwiłem się że nie stał się rycerzem przemysłu. Biedny Edward Edwards miał inny przymiot: był z natury bardzo odważny; z taką prostotą, że on, który chwalił się wszystkiem z próżnością, jeśli to możliwe, więcej niż francuską i bez francuskiej dyskrecji, nie mówił nigdy o swojej odwadze.
Poznałem pana Edwarda w dyliżansie do Calais. Znalazłszy się w towarzystwie francuskiego autora, czuł się w obowiązku mówić, ku mojej rozkoszy. Liczyłem na krajobraz jako na rozrywkę. Otóż, niema nic tak płaskiego (dla mnie przynajmniej) niż droga przez Abbeville, Montreuil-sur-mer, etc. Te długie białe drogi, rysujące się w oddali na lekko falistym terenie, byłyby dla mnie katastrofą, gdyby nie paplanina Edwarda.
Jednakże mur Montreuil oraz fajansowe nakrycie do śniadania przypomniały mi zupełnie Anglję.
Podróżowaliśmy z niejakim p. Smidt, ex-sekretarzem najplugawszego intryganta, radcy Stanu Fréville, którego poznałem u pani Nardot. Ten biedny Smidt, zrazu dość uczciwy, został w końcu szpiegiem politycznym. Pan Decazes posyłał go na kongresy, do wód w Akwizgranie. Wciąż intrygując, i w końcu, zdaje mi się, kradnąc, zmieniając pryncypała co pół roku, jednego dnia Smidt spotkał mnie i powiedział mi że się żeni, z rozsądku nie z miłości, z córką marszałka Oudinot, księcia Reggio, który miał coprawda cały pułk córek i prosił o jałmużnę Ludwika XV co pół roku.
— Żeń się jeszcze dzisiaj, drogi przyjacielu, rzekłem zdziwiony.
W dwa tygodnie później, dowiedziałem się, że książę Decazes zasłyszawszy, nieszczęściem, o gratce biednego Smidta, czuł się w obowiązku napisać słówko do teścia. Ale Smidt był niezgorszy człowiek i dość dobry kompan.
W Calais zrobiłem wielkie głupstwo. Gadałem przy stole jak człowiek, który nie mówił od roku. Byłem bardzo wesoły. Prawie że się upiłem angielskiem piwem. Jakiś oberwus, kapitan angielski małego stateczku, coś mi się tam wtrącał, odpowiedziałem mu wesoło i dobrodusznie. W nocy miałem okropną niestrawność, pierwszą w życiu. W kilka dni później, Edwards powiedział mi, oględnie (rzecz bardzo u niego rzadka), że powinienem był odpowiedzieć kapitanowi ostro a nie na wesoło.
Ten straszliwy błąd popełniłem już raz w 1813 w Dreźnie, wobec niejakiego M., który później zwarjował. Nie jestem tchórzem, coś podobnego nie zdarzyłoby mi się już dzisiaj. Ale za młodu, kiedy wpadłem w szał opowiadania, byłem jak nieprzytomny, cały przejęty pięknością obrazów, które starałem się oddać. Ostrzeżenie Edwardsa było dla mnie niby pianie koguta dla świętego Piotra. Dwa dni szukaliśmy angielskiego kapitana po wszystkich plugawych szynkowniach, gdzie tego rodzaju ludzie przesiadują.
Nazajutrz Edwards powiedział mi z miarą, uprzejmie i nawet z pewną elegancją:
— Każdy naród, widzi pan, ma swoje sposoby bicia się; nasz sposób angielski jest pocieszny, etc., etc.
Rezultatem tej filozofji była prośba, abym pozwolił mu rozmówić się z kapitanem, który — można się założyć dziesięć przeciw stu — mimo owej narodowej niechęci do Francuzów, powie, że absolutnie nie miał zamiaru mnie obrazić, etc. Ale, ostatecznie, gdyby się trzeba było bić, Edwards błagał mnie, abym mu pozwolił bić się na moje miejsce. — Czy pan sobie kpi ze mnie? spytałem.
Przyszło do ostrej wymiany słów, ale wkońcu przekonał mnie, że to był z jego strony jedynie zbytek przyjaźni, i zaczęliśmy dalej szukać kapitana. Dwa czy trzy razy uczułem że wszystkie włosy jeżą mi się na rękach, zdawało mi się, że poznaję kapitana. Myślałem nieraz później, że byłoby mi ciężko bez Edwardsa, byłem pijany wesołością, paplaniem i piwem w tem Calais. Była to pierwsza moja niewierność wspomnieniom Medjolanu.
W Londynie wzruszyły mnie bardzo przechadzki wzdłuż Tamizy w stronę Little Chelsea. Były tam domki strojne różami, istny poemat. Pierwszy raz wzruszyło mnie coś tak ckliwego.
Rozumiem dziś, że dusza moja była zawsze bardzo chora. Miałem wstręt niemal hydrofobiczny do wszystkiego co grube. Rozmowa ordynarnego prowincjonalnego kupca nudziła mnie i osmucała na resztę dnia; naprzykład bogaty bankier Karol Durand z Grenobli, który odnosił się do mnie z przyjaźnią. Ten nawyk z dzieciństwa, który przyprawił mnie o tyle czarnych chwil między piętnastym a dwudziestym piątym rokiem, wracał mi z całą siłą. Byłem tak nieszczęśliwy, że lubiłem znajome twarze. Wszelka nowa fizjognomja, która w stanie zdrowia bawiła mnie, wówczas była mi nieznośna.
Traf zaprowadził mnie do hotelu Tavistock, w Covent-Garden. Jestto hotel dla zamożnych ludzi, którzy z prowincji przybywają do Londynu. Mój pokój, zawsze otwarty w tej ojczyźnie bezkarnych kradzieży, miał osiem stóp na dziesięć. Ale w zamian za to, śniadanie było w salonie, który miał może sto stóp długości, trzydzieści szerokości a dwadzieścia wysokości. Tam jadło się co się chciało i ile się chciało za pięćdziesiąt su (dwa szylingi). Smażono tam befsztyki w nieskończoność i stawiano przed człowiekiem czterdziestofuntowy kawał pieczonego wołu wraz z bardzo ostrym nożem. Następnie, przychodziła herbata aby zaparzyć wszystkie te mięsiwa. Arkady tego salonu wychodziły na Covent-Garden. Spotykałem tam co rano jakich trzydziestu poczciwych Anglików, kroczących z powagą, wielu z minami nieszczęśliwców. Nie było tam ani afektacji, ani francuskiej hałaśliwej buffonady. Odpowiadało mi to, czułem się mniej nieszczęśliwy w tym salonie. Śniadanie było dla mnie zawsze nie tylko zabiciem jednej lub dwóch godzin, ale godziną przyjemności.
Nauczyłem się czytać machinalnie dzienniki angielskie, które w gruncie nie interesowały mnie. Później, w 1826, byłem bardzo nieszczęśliwy na tym samym placu Covent-Garden w hotelu Ouakum (lub jakaś inna, równie niewdzięczna nazwa), na rogu naprzeciw Tavistook. Od 1826 do 1832 nie miałem nieszczęść.
Nie dawano jeszcze Szekspira w dniu mego przybycia do Londynu; poszedłem do teatru Haymarket, który, zdaje mi się, był otwarty. Mimo nieszczęśliwego wyglądu sali, bawiłem się nieźle.
She stoops to conquer, komedja Goldsmitha, ubawiła mnie bardzo dzięki mimice aktora, który grał męża miss (Richland) i który zniżał się do tego aby ją zdobyć: potrosze temat Fałszywych zwierzeń Marivaux. Panna na wydaniu przebiera się za pokojówkę, manewr ten ubawił mnie bardzo.
W dzień błądziłem po okolicach Londynu, często szedłem do Richmond.
Ta słynna terasa przedstawia ten sam falisty widok co Saint-Germain-en-Laye. Ale wzrok spływa może z mniej wysoka na łąki cudownie zielone, usiane wielkiemi drzewami, czcigodnemi swą starożytnością. Przeciwnie, z wyżyn terasy Saint-Germain widzi się jedynie suchy i skalisty krajobraz. Niema nic równego tej świeżej zieleni i piękności drzew angielskich: ścinać je, to byłaby zbrodnia i hańba, gdy, w razie najlżejszej potrzeby pieniędzy, właściciel francuski sprzedaje pięć czy sześć dębów, jakie znajdują się na jego gruncie. Widok Richmondu, Windsoru, przypominają mi moją drogą Lombardję, góry Brianza, Desio, Como, Cadenabbia, kaplicę w Varese, urocze krainy, gdzie się iściły moje piękne dni.
Byłem tak szalony w tych napadach szczęścia, że nie mam prawie żadnych wyraźnych wspomnień; co najwyżej jakaś data dla zaznaczenia, na świeżo kupionej książce, miejsca gdzie ją czytałem. Najmniejsza uwaga na marginesie sprawia, że, jeśli kiedy odczytam tę książkę, odnajduję nitkę swoich myśli i idę dalej. Jeśli, odczytując książkę, nie znajdę żadnego wspomnienia, trzeba zaznaczyć na nowo.
Wieczorem, siedząc na moście, który znajduje się u stóp terasy Richmond, czytałem Pamiętniki pani Hutchinson, to moja namiętność.
— Mister Bell! powiedział jakiś człowiek zatrzymując się tuż przedemną.
Był to pan B..., którego spotkałem we Włoszech u lady Jersey, w Medjolanie. Pan B..., człowiek bardzo inteligentny, około pięćdziesiątki, nie należąc ściśle do dobrego towarzystwa, miał do niego wstęp (w Anglji klasy są podzielone, jak w Indjach, kraju parjasów; patrz Chata indyjska).
— Czy pan był u lady Jersey?
— Nie, zbyt mało ją znałem w Medjolanie, a powiadają że wy, podróżnicy angielscy, podlegacie nieco utracie pamięci, skoro przebędziecie z powrotem La Manche.
— Co za pomysł! Niechże pan tam idzie.
— Być przyjętym zimno, może nie być poznanym, sprawiłoby mi o wiele więcej przykrości, niżby mogło mi sprawić przyjemności najserdeczniejsze przyjęcie.
— Nie był pan u pp. Hobhouse, Brougham?
Ta sama odpowiedź.
Pan B..., który miał całą gorliwość dyplomaty, wypytywał mnie wielce o nowiny z Francji. Mieszczańscy synkowie, dobrze wychowani i nie wiedzący gdzie się ulokować, znajdując wszędzie przed sobą protegowanych Kongregacji, wywrócą Kongregację, a przy sposobności i Burbonów. (Ponieważ robi to wrażenie przepowiedni, zostawiam życzliwemu czytelnikowi swobodę nie wierzenia temu).
Przytoczyłem to zdanie, aby dodać, że moja bezmierna odraza do przedmiotu rozmowy dała mi widocznie ten boleściwy wygląd, bez którego nie można być szanowanym w Anglji.
Kiedy pan de B... zrozumiał, że znam pana de La Fayette, pana de Tracy, rzekł z miną głębokiego zdumienia:
— Ech, i pan nie postarał się dać większego rozpięcia swojej podróży! Od pana tylko zależało być dwa razy na tydzień na obiedzie u lorda Holland, u lady A..., u lady...
— Nie powiedziałem nawet w Paryżu, że jadę do Londynu. Mam tylko jeden cel: widzieć na scenie sztuki Szekspira.
Kiedy pan B... zrozumiał wreszcie, sądził że ja zwarjowałem.
Pierwszy raz kiedy szedłem na bal Allmack, mój bankier, widząc mój bilet wstępu, rzekł z westchnieniem:
— Proszę pana, dwadzieścia dwa lat mozolę się nad tem aby być na tym balu, gdzie pan będzie za godzinę!
Ponieważ społeczeństwo podzielone jest obręczami jak bambus, najważniejszą myślą każdego jest wejść do klasy wyższej niż jego własna, a całym wysiłkiem owej klasy jest niedopuścić go.
Te obyczaje widziałem we Francji tylko raz: mianowicie kiedy generałowie dawnej armji Napoleona, którzy sprzedali się Ludwikowi XVIII, próbowali, siłą płaszczenia się, dostać się do salonu pani de Talaru i innych arystokratycznych salonów. Upokorzenia, jakie ci nikczemnicy znosili codzień, wypełniłyby pięćdziesiąt stronic. Biedny Amedeusz de Pastoret, gdyby napisał kiedy swoje pamiętniki, miałby ładne rzeczy do opowiedzenia. No i nie przypuszczam, aby młodzi ludzie, którzy kończą prawo w r. 1832, byli zdolni znosić takie upokorzenia. Popełnią nikczemność, zbrodnię, jeśli chcecie, na jeden raz; ale dać się tak mordować ukłuciami szpilki, wzgardą, to jest coś przeciw naturze człowieka, który nie urodził się w salonach r. 1780, wskrzeszonych od 1804 do 1830.
Tę podłość, która wszystko zniesie od żony właściciela błękitnej wstęgi (pani de Talaru), spotyka się już chyba tylko u młodych ludzi urodzonych w Paryżu. A Ludwik Filip za mało ma autorytetu, aby tego rodzaju salony rychło miały się odrodzić w Paryżu.
Prawdopodobnie bill reformy (czerwiec 1832) położy koniec w Anglji fabrykacji ludzi takich jak pan B..., który nie przebaczy mi nigdy że nie dałem większego rozpięcia swojej podróży. Nie domyślałem się w 1821 ohydy, którą zrozumiałem w mojej podróży w 1826: obiady i bale arystokracji kosztują szalone pieniądze wydane najgorzej w świecie.
Jedno mam zobowiązanie wobec pana B...; poradził mi, abym wrócił z Richmond do Londynu wodą, cudowna podróż.
Wreszcie, dnia... 1821, ogłoszono Otella z Keanem. Omal mnie nie zgnieciono, nim zdobyłem bilet do krzeseł. Chwile czekania w ogonku przypomniały mi żywo piękne dni młodości, kiedyśmy się narażali na uduszenie w 1800, aby być na premjerze Pinto (germinal, roku VIII).
Nieszczęśliwiec, który chce mieć bilet do Covent-Garden, musi się zapuścić w kręte kurytarze, szerokie na trzy stopy i wyłożone deskami, które od pocierania ubraniami pacjentów stały się zupełnie gładkie.
Z głową przepełnioną myślami literackiemi, dopiero zapuściwszy się w te okropne kurytarze i kiedy gniew dał mi więcej siły, niż jej mieli moi sąsiedzi, powiedziałem sobie: Wszelka przyjemność niemożliwa jest dla mnie dziś wieczór. Cóż za głupstwo, że nie kupiłem zawczasu biletu do loży!
Na szczęście, ledwie znalazłem się na parterze, ludzie, przez których się przepychałem, spoglądali na mnie poczciwie i przychylnie. Wymieniliśmy parę słów o minionych niedolach; ochłonąwszy z gniewu, oddałem się cały podziwowi dla Keana, którego znałem jedynie z entuzjazmów mego towarzysza podróży, Edwarda Edwardsa. Zdaje się, że Kean jest to bohater szynkowni, junak w złym tonie.
Usprawiedliwiałem go łatwo: gdyby się urodził bogaty, z dystyngowanej rodziny, nie byłby Keanem, ale jakimś pierwszym z brzegu lalusiem. Grzeczność wyższych klas we Francji, a prawdopodobnie w Anglji, przekreśla wszelką energję, i zużywa ją, gdyby przypadkiem istniała. Ktoś doskonale grzeczny i wyprany z wszelkiej energji, oto istota, jaką spodziewam się ujrzeć, skoro u pana de Tracy oznajmią pana de Syon lub innego młodego arystokratę. A i to jeszcze w roku 1821 nie miałem możności ocenić całej nicości tych skarłowaciałych istot. Pan de Syon, który bywa u generała Lafayette, który był z nim, zdaje mi się, w Ameryce, musi być monstrum energji w salonie pani de la Trémoille.
Wielki Boże! Jak to jest możliwe być takiem nic! Jak odmalować takich ludzi! Oto pytania, jakie sobie zadawałem w zimie roku 1830, studjując tę młodzież. Wówczas ich wielką sprawą była obawa, aby włosy, spiętrzone w tupecik z jednej strony czoła, nie opadły im.
(For me: Trochę jestem zniechęcony absolutnym brakiem dat. Wyobraźnia gubi się goniąc za datami, zamiast sobie uprzytamniać przedmioty).
Moja przyjemność oglądania Keana kojarzyła się z wielkiem zdziwieniem. Anglicy, naród ponury, mają gesty bardzo różne od naszych na wyrażenie tych samych drgnień duszy.
Baron de Lussinge i kochany Barot przyjechali ze mną do Londynu; może Lussinge przybył tam razem?
Mam nieszczęśliwy talent udzielania swoich gustów; często, opowiadając o swoich kochankach przyjaciołom, budziłem w nich miłość do nich, lub, co gorsze, sprawiałem, że moja kochanka zakochiwała się w przyjacielu, którego kochałem szczerze. To mi się zdarzyło z panią Azur i Mériméem. Byłem w rozpaczy przez cztery dni. Skoro rozpacz osłabła, poszedłem prosić Mériméego, aby oszczędzał moją boleść przez dwa tygodnie. Dwa lata, odpowiedział: ona mi się wcale nie podoba. Widziałem, jak się jej pończochy gurbią.
Barot, który robi wszystko systematycznie i roztropnie, jak kupiec, namówił nas, aby wziąć służącego. Był to młody furfancik angielski. Gardzę takimi ludźmi głęboko: moda nie jest u nich przyjemnością, ale poważnym obowiązkiem, któremu nie można chybić. Byłem inteligentny we wszystkiem co się nie odnosiło do pewnych wspomnień; natychmiast uczułem niedorzeczność czterdziestu ośmiu godzin pracy robotnika angielskiego. Biedny Włoch, w swoich łachmanach, o wiele bliższy jest szczęścia. Ma czas na miłość, oddaje się ośmdziesiąt albo sto dni w roku religji, o tyle bardziej podniecającej, że przejmuje go lekkim strachem, etc.
Moi towarzysze kpili sobie tęgo ze mnie. Mój paradoks stał się szybko prawdą, i będzie czemś bardzo pospolitem w 1840. Moi towarzysze uważali mnie za kompletnego warjata, kiedy mówiłem: Nadmierna i przygniatająca praca angielskiego robotnika mści nas za Waterloo i za cztery koalicje. My pogrzebaliśmy swoich umarłych, a ci, co zostali, szczęśliwsi są o wiele od Anglików. Przez całe życie Barot i Lussinge będą mnie uważali za pomylonego. W dziesięć lat potem próbuję ich zawstydzić: wy myślicie dziś tak, jak ja myślałem w Londynie w 1821. Przeczą temu i opinja moja „pomylonego“ trwa dalej. Osądźcie z tego, co się działo, kiedy miałem nieszczęście mówić o literaturze. Mój kuzyn Colomb długi czas uważał mnie naprawdę za zawistnego, dlatego że mu mówiłem że Lascaris pana Villemain nudny jest jak flaki z olejem. A cóż dopiero, wielki Boże! kiedy tykałem ogólnych zasad!
Jednego dnia, kiedy mówiłem o pracy angielskiej, mały cacuś, który nam służył za lokaja, uznał, że obrażono jego honor narodowy.
— Masz rację, powiedziałem mu, ale my jesteśmy nieszczęśliwi: nie mamy przyjemnych znajomości.
— Proszę pana, ja to załatwię. Ułożę sam warunki... Niech pan się nie zwraca do nikogo innego, zdarliby panów, etc.
Przyjaciele moi śmiali się. Tak więc, aby sobie zadrwić z honoru lalusia, wlazłem w historję z dziewczętami. Nic przykrzejszego i obrzydliwszego, niż szczegóły targu, jaki nam narzucił ten człowiek, pokazując nam nazajutrz Londyn.
Przedewszystkiem, owe dziewczęta mieszkały w okropnej dzielnicy, Westminster Road, cudownie położonej na to, aby czterech majtków sutenerów mogło połamać kości Francuzom. Kiedyśmy natracili o tem pewnemu znajomemu Anglikowi, rzekł:
— Strzeżcie się tej zasadzki!
Cacuś dodał, że długo się targował o to, żeby nam dano herbaty nazajutrz po wstaniu. Dziewczęta nie chciały oddać swoich wdzięków i swojej herbaty taniej, niż za dwadzieścia jeden szylingów (dwadzieścia pięć franków i pięć su). Ale wreszcie zgodziły się. Paru Anglików mówiło nam:
— Nigdy Anglik nie dałby się złapać w taką pułapkę. Czy wiecie, że was wywiozą o milę za Londyn?
Uchwaliliśmy między sobą, że nie pojedziemy. Skoro nadszedł wieczór, Barot spojrzał na mnie. Zrozumiałem go.
— Jesteśmy silni, rzekłem, mamy broń.
Lussinge nie odważył się iść z nami.
Wzięliśmy fiakra we dwóch z Barotem, przebyliśmy most westminsterski. Następnie fiakier wjechał w ulice bez domów, w ogrody.
Barot śmiał się.
— Skoro byłeś taki bohater z Aleksandryną, w uroczym domku, w centrum Paryża, czegóż nie dokażesz tułaj?
Czułem głęboki wstręt; gdyby nie nuda wieczorów w Londynie kiedy niema teatru — jak właśnie tego dnia — i gdyby nie mały pieprzyk niebezpieczeństwa, nigdy Westminster Road nie byłoby mnie ujrzało na oczy. Wreszcie, omal dwa czy trzy razy nie wysypawszy się w rzekome ulice bez bruku, o ile mi się zdaje, fiakier, klnąc, zatrzymał się przed trzypiętrowym domem, który cały mógł mieć dwadzieścia pięć stóp wysokości. W życiu nie widziałem czegoś tak małego.
Z pewnością, gdyby nie myśl o niebezpieczeństwie, nie byłbym tam wszedł; spodziewałem się ujrzeć trzy ohydne pluchy. Tymczasem były to trzy drobne dziewczynki z pięknemi włosami, szatynki, nieco trwożliwe, bardzo uprzejme, bardzo blade.
Meble były pociesznie małe. Barot jest wielki i gruby, ja gruby, nie mieliśmy wręcz na czem usiąść; meble robiły wrażenie, że są robione dla lalek. Baliśmy się połamać je. Dziewczynki widziały nasze zakłopotanie; ich zakłopotanie jeszcze wzrosło. Nie wiedzieliśmy absolutnie co mówić. Szczęściem, Barot wpadł na myśl, aby mówić o ogrodzie.
— Och! mamy ogród, rzekły nie z dumą ale z odrobiną radości, że mają jakiś przedmiot zbytku do pokazania. Zeszliśmy do ogrodu ze świecami, aby go obejrzeć; miał dwadzieścia pięć stóp długości a dziesięć szerokości. Obaj z Barotem parsknęliśmy śmiechem. Tam znajdowały się wszystkie sprzęty gospodarskie biednych dziewczyn, mała balja do prania, mała kadź wraz z aparatem do robienia własnoręcznie piwa.
Wzruszyło mnie to, Barot był zbrzydzony. Rzekł do mnie po francusku: Zapłaćmy i zmykajmy.
— Będą takie upokorzone, odparłem.
— Ba! upokorzone! Ty je dobrze znasz! Poślą po innych gości, jeżeli nie jest zapóźno, albo po swoich amantów, jeżeli rzeczy dzieją się tu tak jak we Francji.
Prawdy te nie wywarły na mnie żadnego wrażenia. Nędza dziewcząt, te małe mebelki, czyściutkie i bardzo stare, wzruszyły mnie. Nie skończyliśmy jeszcze herbaty, kiedy już byłem z niemi tak, że mogłem im zwierzyć w lichej angielszczyźnie naszą obawę, iż możemy być zamordowani. Bardzo je to stropiło.
— Ależ, dodałem, nie posądzam was o to, a dowód że wam to opowiadam.
Odprawiliśmy naszego lokaja. Wówczas uczułem się jak z serdecznemi przyjaciółmi, którychbym ujrzał po rocznej podróży.
Żadne drzwi się nie domykały, nowy przedmiot podejrzeń, kiedyśmy się poszli położyć. Ale na co zdałyby się drzwi i dobre zamki? Wszędzie uderzeniem pięści możnaby rozwalić cienkie przepierzenia. Wszystko było słychać w tym domu. Barot, który poszedł na drugie piętro w pokoju nade mną, krzyknął:
— Gdyby cię mordowali, wołaj na mnie!
Chciałem zostawić światło; wstydliwość mojej nowej przyjaciółki, poza tem uległej i poczciwej, nie chciała na to zezwolić. Miała odruch wyraźnego strachu, kiedy ujrzała, że układam pistolety i sztylet na nocnym stoliku przy łóżku naprzeciw drzwi. Była zachwycająca, mała, dobrze zbudowana, blada.
Nikt nas nie zamordował. Nazajutrz skwitowaliśmy z herbaty, posłaliśmy służącego po Luasinge’a, polecając mu aby przybył z zimnem mięsiwem i winem. Zjawił się rychło, niosąc wyborne śniadanie i bardzo zdumiony naszym entuzjazmem.
Siostry posłały po jedną z przyjaciółek. Zostawiliśmy im wino i zimne mięso, którego uroda widocznie zdumiała te biedne dziewczęta.
Myślały, że sobie z nich żartujemy, kiedy powiedzieliśmy że wrócimy. Miss..., moja partnerka, rzekła mi na stronie:
— Nie wyszłabym, gdybym mogła mieć nadzieję, że pan wróci dziś wieczór. Ale nasz domek jest za biedny dla ludzi takich jak panowie.
Cały dzień myślałem tylko o dobrym, słodkim, spokojnym (full of snugness) wieczorze, który mnie czeka. Teatr dłużył mi się. Barot i Lussinge chcieli oglądać wszystkie dziewczyska, które wypełniały wówczas foyer Covent-Garden. Wkońcu obaj z Barotem przybyliśmy do małego domku. Kiedy ujrzały, że odpakowujemy butelki z winem i szampanem, biedne dziewczyny otworzyły szeroko oczy. Skłonny jestem przypuszczać, że nigdy nie znalazły się wobec nieotwartej jeszcze butelki real champaign, prawdziwego szampana.
Szczęściem, korek od butelki wyskoczył, były wręcz uszczęśliwione, ale wybuchy ich objawiały się spokojnie i przyzwoicie. Nic przyzwoitszego, niż całe ich zachowanie. — Wiedzieliśmy już o tem.
Co zabawne, to że cały czas mego pobytu w Anglji byłem nieszczęśliwy, kiedy nie mogłem skończyć wieczoru w tym domu.
Była to pierwsza istotna i serdeczna pociecha w nieszczęściu, które zatruwało wszystkie moje chwile samotności. Czytelnik widzi, że ja w roku 1821 miałem ledwo dwadzieścia lat! Gdybym miał ich trzydzieści osiem, jak zdawała się świadczyć moja metryka, byłbym mógł próbować znaleźć tę pociechę w Paryżu u przyzwoitych kobiet, które okazywały mi sympatję. Wątpię wszakże niekiedy, czy byłoby mi się powiodło. To, co się nazywa tonem wielkiego świata, co sprawia że pani de Marmier różni się od pani Edwards, wydaje mi się często nieznośną afektacją i w jednej chwili zamyka hermetycznie moje serce.
Oto jedno z moich wielkich nieszczęść, czy odczuwacie je jak ja? Rażą mnie śmiertelnie najdrobniejsze odcienie.
Trochę więcej albo trochę mniej fasonów wielkiego świata sprawia, że wykrzykuję w duchu: Mieszczka! albo: arystokratyczna lala! i natychmiast mam na usługi bliźniego jedynie odrazę lub ironję.
Można znać wszystko, wyjąwszy siebie samego: „Daleki jestem od przypuszczenia abym znał wszystko“, dodałby wytworny człowiek z dystyngowanej dzielnicy, bacznie strzegący wszystkich frontów przeciw śmieszności. Moi lekarze, ilekroć byłem chory, kurowali mnie z przyjemnością jako osobliwego potwora, dla mojej nadmiernej pobudliwości nerwowej. Raz, okno otwarte w sąsiednim pokoju, od którego drzwi były zamknięte, przejmowało mnie chłodem. Najmniejszy zapach (wyjąwszy smrodu) osłabia moje lewe ramię i lewą nogę i budzi we mnie lęk, że się przewrócę na tę stronę.
— Ależ to okropny egotyzm wszystkie te szczegóły!
Oczywiście, a czemże innem jest ta książka, jeśli nie okropnym egotyzmem! Naco roztaczać gracje pedanta, jak pan Villemain we wczorajszym artykule o aresztowaniu pana de Chateaubriand?
Jeśli ta książka jest nudna, po dwóch latach pójdzie pod placki; jeśli was nie znudzi, przekona was, że egotyzm, ale szczery, jest sposobem malowania serca ludzkiego, w którym uczyniliśmy olbrzymie kroki od 1721, epoki Listów perskich owego wielkiego człowieka, którego tyle studjowałem: Monteskjusza.
Postęp jest czasami tak zdumiewający, że Montesquieu wydaje się aż gruby.
Czułem się tak rad z mego pobytu w Londynie, od czasu jak przez cały wieczór mogłem być naturalny — w lichej angielszyczyżnie — że pozwoliłem wrócić do Paryża baronowi wzywanemu przez biuro, i Barotowi, wzywanemu przez swoje interesy, mimo iż towarzystwo ich było mi bardzo miłe. Nie mówiliśmy o sztukach pięknych, co zwłaszcza było dla mnie kamieniem obrazy w stosunku do przyjaciół. Anglicy są, zdaje mi się, narodem najtępszym, najbardziej barbarzyńskim w świecie. Do tego stopnia, że im przebaczam ohydę Świętej Heleny. Oni tego nie czuli. Z pewnością, widząc to, Włoch, Niemiec nawet, wyobraziłby sobie męczeństwo Napoleona. Ci uczciwi Anglicy bezustanku ocierający się o niebezpieczeństwo śmierci głodowej jeśli zapomną na chwilę pracować, odpędzali ideę świętej Heleny, jak odpędzają ideę Rafaela, jako coś, co groziłoby im stratą czasu, i oto wszystko.
We trzech razem: ja — marzenia i znajomość Say’a i Smith’a (Adama); baron de Lussinge — widzenie wszystkiego ze złej strony; Barot — praca która zmienia funt stali wartości dwunastu franków w trzy czwarte funta sprężyn do zegarków, wartości dziesięciu tysięcy franków, tworzyliśmy dość kompletnego podróżnika.
Kiedy zostałem sam, uczciwość rodziny angielskiej mającej dziesięć tysięcy franków renty biła się w sercu z kompletną demoralizacją Anglika, który, mając drogie upodobania, spostrzegł się, że, aby je móc zaspokoić, trzeba się sprzedać rządowi. Angielski Filip de Ségur jest dla mnie istotą najbardziej plugawą i zarazem najbardziej niedorzeczną w rozmowie.
Wyjechałem, nie zdecydowawszy się, z przyczyny ścierania się dwóch pojęć, czy trzeba pragnąć terroru któryby oczyścił stajnię Augiasza w Anglji.
Biedna dziewczyna, u której spędzałem wieczory, zapewniała mnie, że jadłaby kartofle i nie kosztowałaby mnie nic, gdybym ją chciał zabrać do Francji.
Byłem surowo ukarany, że poradziłem swojej siostrze, aby przyjechała do Medjolanu w 1816, zdaje mi się. Pani Périer przyczepiła się do mnie jak ostryga, obciążając mnie, na wieki wieków, odpowiedzialnością za jej losy. Pani Périer miała wszystkie cnoty i była wcale rozsądna i miła. Byłem zmuszony pokłócić się z nią, aby się uwolnić od tej nudnej ostrygi, przyczepionej do nawy mego statku, która przemocą czyniła mnie odpowiedzialnym za całe jej przyszłe szczęście. Okropność!
Ta właśnie przerażająca myśl nie pozwoliła mi zabrać miss Appleby do Paryża.
Byłbym uniknął wielu chwil djabelsko czarnych. Na moje nieszczęście, afektacja jest mi tak antypatyczna, że trudno mi być prostym, szczerym, dobrym, słowem być doskonałym Niemcem z Francuską.
(Rozszerzę ten artykuł o Londynie z r. 1821, kiedy odnajdę swoje sztuki angielskie z datami dni, w których je oglądałem w teatrze).
Jednego dnia, oznajmiono mi, że wieszają ośmiu nieboraków. W mojem pojęciu, kiedy wieszają w Anglji złodzieja albo mordercę, arystokracja poświęca ofiarę dla swojego bezpieczeństwa, bo to ona zmusiła go, aby był zbrodniarzem, etc. Ta prawda, tak paradoksalna dziś, będzie może komunałem wówczas, kiedy będą czytali moje gawędy.
Za powrotem do Paryża, około grudnia, spostrzegłem, że nieco więcej interesuję się światem i ludźmi. Widzę dziś, że to dlatego, że przekonałem się, iż niezależnie od tego co zostawiłem w Medjolanie, mogę gdzieindziej znaleźć trochę szczęścia lub bodaj rozrywki. To gdzieindziej, to był mały domek miss Appleby.
Ale nie miałem dość rozsądku, aby ułożyć systematycznie swoje życie. Przypadek kierował zawsze memi stosunkami. Naprzykład:
Był raz minister wojny w Neapolu, który się nazywał Michevaux. Ten biedny żołnierz pochodził, zdaje mi się, z Liege. Zostawił swoim dwom synom pensje dworskie: w Neapolu liczy się na łaski króla niby na ojcowiznę.
Kawaler Aleksander Michevaux jadał z nami w hotelu przy ulicy Richelieu. Jest to przystojny mężczyzna, flegmatyczny jak Holender. Tonął w zgryzotach. Podczas rewolucji w 1820, żył spokojnie w Neapolu, był rojalistą. Francesco, następca tronu, a później najbardziej pogardzany z królów, był regentem i szczególnym protektorem kawalera de Michevaux. Wezwał go i poprosił, mówiąc mu przez ty, aby przyjął stanowisko posła w Dreźnie, do czego apatyczny Michevaux nie palił się zgoła. Mimo to, ponieważ nie miał odwagi narazić się Królewskiej Wysokości i następcy tronu, udał się do Drezna. Niebawem, Francesco wygnał go, skazał go na śmierć, zdaje mi się, lub conajmniej skasował mu pensje.
Bez żadnej inteligencji i talentu do czegokolwiek, kawaler był katem dla samego siebie: długi czas pracował po ośmnaście godzin dziennie, jak Anglik, aby zostać malarzem, muzykiem, metafizykiem, czy ja wiem czem? Wychowanie to było kierowane tak, jakgdyby chciał rzucić wyzwanie logice.
Wiem o zdumiewających jego pracach od pewnej aktorki, dobrej mojej znajomej, która ze swego okna widziała tego młodego człowieka, jak pracował od piątej rano do piątej wieczór nad malarstwem, a potem czytał cały wieczór. Z tej przerażającej pracy została kawalerowi sztuka dobrego akompanjowania na fortepianie oraz sporo zdrowego sensu czy smaku muzycznego aby nie lecieć ślepo na mdłe fanfaronady jakiegoś Rossiniego. Z chwilą gdy chciał rozumować, ta słaba głowa nabita fałszywą wiedzą wpadała w najkomiczniejsze głupstwa. W polityce zwłaszcza był ciekawy. Zresztą, nie znałem nic bardziej poetycznego i niedorzecznego niż włoski liberał czyli carbonaro, który od 1821 do 1830 zapełniał liberalne salony paryskie.
Pewnego wieczora, po obiedzie, Michevaux udał się do siebie. W dwie godziny później, nie widząc go w kawiarni Foy, gdzie jeden z nas, przegrawszy kawę, miał ją płacić, poszliśmy do niego. Zastaliśmy go zemdlonego z bólu. Miał skolocyzm; po obiedzie, lokalne bóle się wzmogły, ten flegmatyczny i melancholijny charakter zaczął rozważać wszystkie swoje nędze, łącznie z nędzą materjalną. Inny byłby się zabił; on poprzestałby na tem aby umrzeć zemdlony, gdybyśmy go nie byli z wielkim trudem obudzili.
Ten los wzruszył mnie, może trochę przez refleksję: oto człowiek nieszczęśliwszy odemnie! Barot pożyczył mu pięćset franków, które otrzymał z powrotem. Nazajutrz, Lussinge czy ja przedstawiliśmy go pani Pasta.
W tydzień potem, dowiedzieliśmy się, że jest jej kochankiem od serca. Nic chłodniejszego, nic bardziej racjonalnego, niż stosunek tych dwóch istot. Widywałem ich codzień przez cztery czy pięć lat, nie byłbym zdziwiony po całym tym okresie, gdyby jakiś magik, dając mi moc stania się niewidzialnym, pozwolił mi oglądać, że oni nie kochają się z sobą, ale poprostu rozmawiają o muzyce. Jestem pewien, że Pasta, która przez ośm czy dziesięć lat nietylko mieszkała w Paryżu, ale przez trzy czwarte tego czasu była tam w modzie, nie miała nigdy kochanka Francuza.
W epoce kiedy jej przedstawiono kawalera Michevaux, piękny Lagrange przychodził co wieczór nudzić nas przez trzy godziny, siedząc obok niej na kanapie. To ten generał grał rolę Apollina, albo pięknego Hiszpana w baletach dworu cesarskiego. Widziałem królowę Karolinę Murat i boską księżnę Borghese tańczące z nim w stroju dzikich. To jeden z najbardziej czczych osobników w całem dobrem towarzystwie, a to niemało powiedziane.
Ponieważ zgrzeszyć niewłaściwem słowem o wiele zgubniejsze jest dla młodego człowieka, niż korzystne jest dlań powiedzieć zręczne słówko, potomność, prawdopodobnie mniej głupia, nie będzie miała pojęcia o bezbarwności dobrego towarzystwa.
Kawaler Michevaux miał wzięcie dystyngowane, prawie wytworne. Pod tym względem, było to zupełne przeciwieństwo z Lussinge‘m a nawet Barotem, który jest tylko zacnym i dzielnym chłopcem z prowincji, przypadkowo robiącym miljony. Wytworne maniery Michevaux zbliżyły mnie z nim. Spostrzegłem niebawem, że jest to dusza nawskroś zimna.
Wyuczył się muzyki jak uczony z Akademji napisów uczy się, lub udaje że się uczy perskiego. Nauczył się podziwiać taki kawałek; pierwszym przymiotem tonu było zawsze to aby był czysty, a zdanie aby był poprawne.
W moich oczach, pierwszym — i to o wiele pierwszym — przymiotem jest to, aby coś miało wyraz.
Pierwszą zaletą dla mnie, we wszystkiem co jest czarne na białem, to móc powiedzieć wraz z Boileau:
Złe czy dobre, coś zawsze mówią moje wiersze.
Kiedy moje stosunki z kawalerem Michevaux i Pastą zacieśniły się, zamieszkałem na trzeciem piętrze hotelu des Lillois, gdzie ta miła kobieta zajmowała kolejno drugie i pierwsze piętro.
Ona była w moich oczach bez wad, bez przywar, charakter prosty, jednolity, prawy, naturalny, przy największym talencie tragicznym jaki znałem.
Przez nałóg młodego człowieka (przypominacie sobie, że miałem tylko dwadzieścia lat w 1821), byłbym zrazu pragnął, aby ona mnie pokochała, mnie który miałem dla niej tyle podziwu. Widzę dziś, że ona była za zimna, za rozsądna, niedość szalona, niedość pieszczotliwa, aby nasz stosunek — gdyby to była miłość — mógł trwać. To byłaby z mojej strony tylko przelotna miłostka; ona, słusznie oburzona, byłaby zerwała. Lepiej tedy, że rzecz ograniczyła się do najświętszej, najbardziej oddanej przyjaźni z mojej strony, a z jej strony do uczucia pokrewnego mojemu, ale które miało swoje przypływy i odpływy.
Michevaux, bojąc się mnie trochę, ubrał mnie w parę tęgich potwarzy, które zneutralizowałem, nie zwracając na to uwagi. Po upływie sześciu czy ośmiu miesięcy, sądzę, że Pasta powiedziała sobie: Ależ to niema za grosz sensu!
Ale zawsze coś zostaje; ale, po upływie sześciu czy ośmiu lat, potwarze te sprawiły, że nasza przyjaźń stała się bardzo spokojna. Nigdy nie czułem ani chwili gniewu na Michevaux. Po tak królewskim postępku Franciszka, mógł sobie powiedzieć, jak niewiem który bohater Woltera:
Szlachetna nędza, oto co mi pozostało.
I przypuszczam że Giuditta, jak ją nazywaliśmy po włosku, pożyczała mu niewielkie kwoty, aby go chronić od najtwardszych kolców ubóstwa.
Nie błyszczałem wówczas zbytnio dowcipem, mimo to miałem zawistnych. Pan de Perret, szpieg z salonu pana de Tracy, wiedział o mojej przyjaźni z panią Pasta: ci ludzie wszystko wiedzą przez swoich kolegów. Oświetlił ją w najwstrętniejszy sposób w oczach dam z ulicy d‘Anjou. Kobieta najuczciwsza, ta której wszelka idea miłostki jest najbardziej obca, nie przebaczy miłostki z aktorką. Zdarzyło mi się to już w Marsylji w 1805; ale wówczas, pani Serafja T... miała rację, że nie chciała mnie przyjmować co wieczór, kiedy dowiedziała się o moim stosunku z panną Louason (ową kobietą tak inteligentną, później panią de Barkoff).
Przy ulicy d‘Anjou, która w gruncie była mojem najczcigodniejszem towarzystwem, nawet stary filozof, pan de Tracy, nie przebaczył mi moich stosunków z aktorką.
Jestem żywy, namiętny, szalony, szczery do przesady w przyjaźni i w miłości aż do pierwszego oziębienia. Wówczas z szaleństw szesnastoletniego chłopca przechodzę w mgnieniu oka do machiawelizmu pięćdziesięciolatka; po tygodniu jest już tylko roztopiony lód, zimno zupełne. (To właśnie zdarzyło mi się w tych dniach with Lady Angelica, 1832, maj).
Miałem tedy oddać wszystko co jest przyjaźni w mojem sercu salonowi państwa Tracy, kiedy spostrzegłem powłokę białego szronu. Od 1821 do 1830 byłem tam już tylko zimny i machiaweliczny, to znaczy doskonale ostrożny. Widzę jeszcze połamane łodygi wielu przyjaźni, które miały się zacząć przy ulicy d’Anjou. Przezacna hrabina de Tracy — co do której wyrzucam sobie gorzko, że ją nie więcej kochałem — nie dała mi uczuć tego odcienia chłodu. A przecież wróciłem z Anglji dla niej, z wylaniem serca, z potrzebą szczerej przyjaźni. Uspokoiło się to przez czysty consensus, kiedy powziąłem postanowienie aby być zimny i wyrachowany z resztą salonu.
We Włoszech, uwielbiałem operę. Najsłodsze — bez żadnego porównania — momenty mego życia spłynęły mi w sali teatralnej. Przez to, że byłem długo szczęśliwy w Scala (sala w Medjolanie), stałem się rodzajem znawcy.
W dziesiątym roku życia, ojciec mój, który miał wszystkie zabobony religji i arystokracji, zabronił mi stanowczo uczyć się muzyki. W szesnastym, uczyłem się kolejno grać na skrzypcach, śpiewać i grać na klarnecie. Jedynie w tej ostatniej sztuce doszedłem do tego, aby wydawać dźwięki, które mi sprawiały przyjemność. Mój nauczyciel, piękny i okazały Niemiec, nazwiskiem Hermann, kazał mi grywać czułe arje. Kto wie? może on znał Mozarta? Było to w 1797, Mozart właśnie umarł.
Ale wówczas nie znałem tego wielkiego imienia. Porwała mnie namiętność do matematyki; dwa lata myślałem tylko o tem. Wyjechałem do Paryża, gdzie przybyłem nazajutrz po 18 brumaire (10 listopada 99).
Później, kiedy chciałem uczyć się muzyki, uznałem że jest zapóźno po tej oznace: namiętność moja malała w miarę jak zyskiwałem nieco wiedzy. Dźwięki, które wydawałem, budziły we mnie wstręt w przeciwieństwie do tylu czwartorzędnych wykonawców, którzy swoją odrobinę talentu — miłego zresztą wieczorem na wsi — zawdzięczają jedynie wytrwałości, z jaką co rano rozdzierają uszy samym sobie. Ale oni ich sobie nie rozdzierają, bo... Ta filozofja nie skończyłaby się nigdy.
Słowem, uwielbiałem muzykę, z największą dla siebie rozkoszą, od 1806 do 1810, w Niemczech. Od 1814 do 1821, we Włoszech. We Włoszech mogłem rozprawiać o muzyce ze starym Mauyerem, z młodym Paccinim, z kompozytorami. Wykonawcy, margrabia Caraffa, Viscontini z Medjolanu, uważali przeciwnie, że ja nie mam zdrowych klepek. To tak, jakgdybym dziś mówił o polityce z podprefektem.
Jednem ze zdumień hrabiego Daru, prawdziwego literata od stóp do głów, godnego idjotyzmu Akademji Napisów z 1828, było to, że ja mogę napisać stronicę, która sprawi komukolwiek przyjemność. Jednego dnia, kupił od Delaunay’a, który mi to opowiadał, małe dziełko mego pióra, które, z przyczyny wyczerpania edycji, sprzedawano po czterdzieści franków. Zdumienie jego było takie, że można było umrzeć ze śmiechu, powiadał księgarz.
— Jakto, czterdzieści franków!
— Tak, panie hrabio, i to przez protekcję, i zrobi pan wielką przyjemność księgarzowi, nie biorąc książki po tej cenie.
— Czy to możliwe! powiadał Akademik podnosząc oczy do nieba; ten smarkacz! ciemny jak tabaka w rogu!
Był najzupełniej szczery. Ludzie z antypodów, patrząc na księżyc wówczas kiedy jest dla nas tylko małym rogalikiem, powiadają sobie: „Co za cudowne światło, to prawie pełnia!“ Hrabia Daru, członek Akademji francuskiej, członek czynny Akademji nauk, etc., etc., i ja patrzyliśmy na serce człowieka, na przyrodę, etc., z przeciwnych stron.
Jednem ze zdumień Michevaux, którego ładny pokoik sąsiadował z moim na drugiem piętrze hotelu des Lillois, było to że mogli istnieć ludzie, którzy słuchali mnie, kiedy mówiłem o muzyce. Ochłonął ze zdumienia dopiero wtedy, kiedy się dowiedział, że to ja napisałem książkę o Haydnie. Chwalił dosyć tę książkę — zbyt metafizyczną, powiadał; ale to że ja mogłem ją napisać, że ja byłem jej autorem, ja, niezdolny wziąć zmniejszonej septymy na fortepianie, na to otwierał szeroko oczy. A były te oczy bardzo ładne, kiedy w nich było przypadkiem nieco wyrazu.
Owo zdumienie, które opisałem może zbyt obszernie, znajdowałem w większym lub mniejszym stopniu u wszystkich, z którymi rozmawiałem aż do epoki (1827), w której zacząłem być dowcipny.
Jestem jak uczciwa kobieta, która została ulicznicą: muszę pokonywać co chwila ów wstyd uczciwego człowieka, który ma wstręt do mówienia o sobie. Mimo to, ta książka wypełniona jest nie czem innem. Nie przewidywałem tej okoliczności; może sprawi ona, że wszystkiego trzeba mi będzie poniechać. Nie przewidywałem innej trudności, prócz odwagi powiedzenia prawdy o wszystkiem. To najmniejsza rzecz.
Brak mi trochę szczegółów co do tych odległych epok; stanę się mniej suchy i mniej gadatliwy w miarę jak się zbliżę do lat 1826—1830. Wówczas, nieszczęście moje narzuciło mi rolę człowieka dowcipnego: przypominam sobie wszystko, jakby się to działo wczoraj.
Naskutek nieszczęśliwej dyspozycji fizycznej, która sprawiła, że uchodziłem za kłamcę, za dziwaka, a zwłaszcza za złego Francuza, bardzo trudno mi znaleźć przyjemność w muzyce śpiewanej w teatrze francuskim.
Moją wielką pasją, jak wszystkich moich przyjaciół w 1821, była jednak opera buffa.
Pasta grała tam w Tankredzie, Otellu, Romeu i Julji... w sposób, któremu nietylko nikt nigdy nie dorównał, ale którego z pewnością nie przewidywali autorowie tych oper.
Talma, którego potomność wyniesie może tak wysoko, miał duszę tragiczną, ale był taki głupi, że wpadał w najpocieszniejsze afektacje. Podejrzewam, że, poza zupełnym brakiem inteligencji, miał jeszcze ową czułostkowość niezbędną dla zdobycia sukcesu i którą z taką przykrością odnalazłem nawet u wspaniałego i uroczego Berangera.
Talma był tedy prawdopodobnie służalczy, uniżony, pełzający, nadskakujący, etc., a może i coś więcej jeszcze wobec pani de Staël, która, głupio zajęta wciąż swoją brzydotą (jeżeli można użyć słowa głupio mówiąc o tej wspaniałej kobiecie) potrzebowała, aby się upewnić, namacalnych i wciąż ponawianych argumentów.
Pani de Staël, która cudownie posiadała, jak jeden z jej kochanków, książę de Talleyrand, sztukę powodzenia w Paryżu, zrozumiała, że może tylko zyskać dając swoją pieczęć sukcesowi Talmy, który zaczynał stawać się powszechny i tracić przez swą trwałość mniej szacowny charakter mody.
Sukces Talmy zaczął się śmiałością: miał odwagę nowości, jedyną odwagę jaka jest we Francji zdumiewająca. Był nowy w Brutusie Woltera, a wkrótce potem w tej mizernej amplifikacji: Karolu IX pana de Chénier. Stary i bardzo lichy aktor którego znałem, nudny i rojalistyczny Naudet, był tak urażony nowatorskim genjuszem Talmy, że go wyzwał kilkakrotnie na pojedynek. Nie wiem doprawdy, skąd Talma wziął myśl i odwagę nowości, o ile go znałem, nie wyglądał na to.
Mimo jego sztucznie grubego głosu i prawie równie uprzykrzonej afektacji gestów, Francuz który był zdolny wzruszyć się pięknemi tragicznemi uczuciami trzeciego aktu Hamleta Ducisa, albo pięknemi scenami ostatnich aktów Andromaki, nie miał innego sposobu jak tylko zobaczyć Talmę.
Miał duszę tragiczną, i to w zdumiewającym stopniu. Gdyby z nią łączył prostotę oraz odwagę zasięgania rady, byłby mógł zajść bardzo daleko, być równie wspaniałym jak Monfel w Auguście (Cynna). Mówię tu o rzeczach które widziałem, i dobrze widziałem, przynajmniej bardzo szczegółowo, ile że byłem namiętnym miłośnikiem Komedji Francuskiej.
Szczęściem dla Talmy, zanim pisarz, człowiek inteligentny i często mówiący do publiczności (ksiądz Geoffroy) zabrał się do niszczenia jego reputacji, było polityką pani de Staël wynosić go pod niebiosa. Ta wymowna kobieta podjęła się nauczyć głupców, w jaki sposób należy mówić o Talmie. Można sobie wyobrazić, że nie zbrakło jej przytem emfazy. Imię Talmy stało się europejskie.
Jego nieznośna afektacja stała się coraz bardziej niedostrzegalna dla Francuzów, baraniego plemienia. Nie jestem baranem, co sprawia, że jestem niczem.
Melancholja nieuchwytna i mająca coś z tchnienia fatum, jak w Edypie, nie znajdzie nigdy aktora równego Talmie. W Manljuszu był bardzo rzymski: Bierz, czytaj, i: Czy znasz rękę Rutyljusza? były boskie. A dlatego, że nie było sposobu wpaść tutaj w okropny śpiew akeksandrynu. Jakiej śmiałości było mi trzeba aby myśleć to w r. 1805? Drżę prawie, pisząc takie bluźnierstwa dziś (1832), kiedy oba bożyszcza upadły. A przecież w 1805 przepowiadałem rok 1832, i sukces zdumiewa mnie i oszałamia (Cynna).
Czy to samo zdarzy mi się z...
Ciągły zaśpiew, spęczniały głos, drżenie rąk, sztuczny chód, nie dozwalały mi ani pięciu minut z rzędu czystej przyjemności gdy oglądałem Talmę. Co chwila trzeba było wybierać, brzydkie zajęcie dla wyobraźni, a raczej głowa zabija wówczas wyobraźnię.
Doskonałe były w Talmie tylko głowa i jego zamglone spojrzenie. Powrócę do tego z okazji Madonn Rafaela i panny Wirginiji de Lafayette (Adolfowej Périer), która miała tę piękność w najwyższym stopniu i z której jej zacna babka, hrabina de Tracy, była bardzo dumna.
Tragizm, który mnie odpowiadał, znalazłem w Keanie, i uwielbiłem go. Wypełnił moje oczy i moje serce. Widzę go jeszcze przed sobą, Ryszarda III i Otella.
Ale tragizm w kobiecie, gdzie jest najbardziej dla mnie wzruszający, znalazłem tylko u Pasty, i tam był czysty, doskonały, bez domieszki. W domu była milcząca i niewzruszona. Wieczorem, przez dwie godziny była... Wróciwszy, leżała dwie godziny na kanapie płacząc, z atakami nerwów.
Prawda że ten talent tragiczny złączony był z talentem śpiewaczym, ucho tedy dopełniało wzruszenia rozpoczętego przez oczy, i Pasta zostawała długo, dwie albo trzy sekundy w tej samej pozycji. Czy to było ułatwienie, czy jedna więcej trudność do pokonania? Często zastanawiałem się nad tem. Skłonny jestem mniemać, że przymus trwania długo w jednej pozycji ani nie ułatwia ani nie utrudnia. Zostaje trudność baczenia na to aby dobrze śpiewać.
Kawaler Michevaux, Lussinge, di Fiori, Sutton-Sharp, kilku innych i ja, złączeni podziwem dla gran donna, mieliśmy wieczny temat do dyskusji w sposobie w jaki grała w Romeo i Julji ostatniego wieczoru, w głupstwach jakie mówili z tej okazji biedni literaci francuscy, zmuszeni mieć zdanie o rzeczy tak przeciwnej naturze Francuza jak muzyka.
Ksiądz Geoffroy, bezwarunkowo najinteligentniejszy i najwykształceńszy z dziennikarzy (nazywał bez ceremonji Mozarta wrzaskułą; szczery; istnieli dlań tylko Grétry i Monsigny, których się nauczył.
Można z tego osądzić osielstwa, jakie mówiła w 1822 cała zgraja literatów, dziennikarzy, o tyle niższych od księdza Geoffroy. Zebrano feljetony tego dowcipnego bakałarza i okazało się że to jest coś bardzo płaskiego. Były boskie, podawane od ręki dwa razy na tydzień; tysiąc razy więcej warte od ciężkich artykułów jakiegoś Hoffmana albo jakiegoś pana Feletz, które, zebrane, lepiej może wyglądają niż rozkoszne feljetony Geoffroy. W ich epoce jadałem na śniadanie u Hardyego, wówczas będącego w modzie, cudowne nereczki z rożna. I wierzcie mi, w dnie w które nie było feljetonu księdza Geoffroy, nereczki nie smakowały mi.
Pisał je, słuchając lektury zadań łacińskich swoich uczniów na pensji, gdzie był nauczycielem. Jednego dnia, kiedy zaprowadził uczniów do kawiarni koło Bastylji aby się napić piwa, chłopcy, ku niesłychanej swej uciesze, znaleźli dziennik, stanowiący dowód, czem zabawia się ich nauczyciel, którego często widzieli jak pisał przykładając papier do nosa, taki miał krótki wzrok.
Krótkiemu wzrokowi również Talma zawdzięczał owo zamglone spojrzenie zdradzające tyle duszy (znak jakby skupienia wewnętrznego, skoro nic interesującego nie ściąga uwagi zewnątrz).
Widzę pewną okoliczność pomniejszającą talent Pasty. Nie sprawiało jej trudności grać naturalnie wielką duszę: była taka.
Była naprzykład skąpa, lub, jeśli kto woli, oszczędna z rozsądku, mając męża rozrzutnego. I w jeden miesiąc zdarzało się jej rozdać dwieście franków biednym włoskim wygnańcom. A byli między nimi bardzo nieapetyczni, tacy że mogli zbrzydzić dobroczynność, naprzykład pan Gianonne, poeta z Modeny, niech mu niebo odpuści. Co on miał za oko!
Poza bezwstydem mówienia ustawicznie o sobie, praca ta nastręcza inny powód zniechęcenia: ileż rzeczy śmiałych, które ja mówię, drżąc, będzie płaskim komunałem w dziesięć lat po mojej śmierci, o ile niebo pozwoli mi uczciwie dożyć jakich ośmdziesięciu albo dziewięćdziesięciu lat!
Z drugiej strony, miło jest mówić o generale Foy, o pani Pasta, o lordzie Byronie, o Napoleonie, i o wszystkich wielkich lub conajmniej niepospolitych ludziach, których miałem szczęście znać i którzy raczyli rozmawiać ze mną!
Zresztą, jeżeli czytelnik jest zawistny jak moi współcześni, niech się pocieszy; niewielu tych wielkich ludzi, których tak kochałem, odgadło mnie. Sądzę nawet, że uważali mnie za większego nudziarza od innych, może widzieli we mnie jedynie sentymentalną egzaltację.
To jest w istocie najgorszy rodzaj. Dopiero od czasu jak stałem się dowcipny, zaczęto mnie oceniać, często ponad zasługę. Generał Foy, pani Pasta, pan de Tracy, Canova, nie odgadli we mnie (prześladuje mnie to głupie słowo: odgadli) duszy pełnej rzadkiej dobroci — mam jej guz (system Galla), — inteligencji płomiennej i zdolnej ich zrozumieć.
Jednym z ludzi którzy mnie nie zrozumieli, a może, razem wziąwszy, tym którego najbardziej kochałem (urzeczywistniał mój ideał, jak to powiedział nie wiem jaki emfatyczny głupiec), to Andrzej Corner z Wenecji, ex-adjutant księcia Eugenjusza w Medjolanie.
Byłem w 1811 serdecznym przyjacielem hrabiego Widmann, kapitana gwardji w Wenecji (byłem kochankiem jego kochanki). Spotkałem tego miłego Widmanna w Moskwie, gdzie mnie poprosił — tylko tyle! — abym go zrobił senatorem królestwa Włoskiego. Uważano mnie wówczas za faworyta hrabiego Daru, mego kuzyna, który mnie nigdy nie lubił, wręcz przeciwnie. W 1811, Widmann zapoznał mnie z Cornerem, który mnie uderzył jak piękna twarz z obrazu Veronese.
Hrabia Corner przejadł, powiadają, pięć miljonów. Ma postępki rzadkiej szlachetności, najbardziej sprzeczne z charakterem francuskiego światowca. Co się tyczy odwagi, miał dwa krzyże z ręki Napoleona (krzyż żelazny i legję honorową).
To on powiadał tak naiwnie o czwartej popołudniu w dzień bitwy pod Moskwą (7 września 1812): „Ależ ta djabelska bitwa nigdy się nie skończy!“ Widmann czy Miglissini powtórzyli mi to nazajutrz.
Żaden z Francuzów tak dzielnych ale tak wymuszonych, których znałem wówczas w armji, naprzykład generał Caulaincourt, generał Montbrun, etc., nie ośmieliłby się powiedzieć czegoś podobnego, nawet książę de Frioul (Michel Duroc). Duroc posiadał rzadką naturalność charakteru, ale, co do tego przymiotu, jak co do wesołości i dowcipu, daleki był od Andrea Corner.
Lussinge, człowiek najbardziej przezorny jakiego znałem, chcąc sobie zapewnić towarzysza przechadzki na rano, bardzo niechętnie zapoznawał mnie ze swymi znajomymi.
Zaprowadził mnie wszakże do pana Maisonnette, jednego z najosobliwszych ludzi jakich znałem w Paryżu. Jest czarny, chudy, bardzo mały jak Hiszpan; z Hiszpana ma też żywe oko, drażliwość i odwagę.
To, że może napisać w ciągu jednego wieczoru trzydzieści gładkich i gadatliwych stronic, aby stworzyć tezę polityczną ze słówka, jakie minister prześle mu o szóstej wieczór przed pójściem na obiad, to przymiot, który Maisonnette dzieli z pp. Vitet, Leonem Pillet, Saint-Marc-Girardin i innymi urzędnikami Skarbu. Ciekawe, niewiarogodne jest to, że Maisonnette wierzy w to co pisze. Był kolejno zakochany, ale zakochany tak, że mógł poświęcić dlań życie, w panu Decazes, potem w panu de Villèle, wkońcu, zdaje się, w panu de Martignac. Przynajmniej ten był sympatyczny.
Nieraz próbowałem przeniknąć Maisonnette’a. Zdawało mi się, że widzę w nim zupełny brak logiki, a niekiedy kapitulację sumienia, wstrząs małego wyrzutu, który miał ochotę się urodzić. Wszystko to oparte na wielkim pewniku: Trzeba żyć.
Maisonnette nie ma żadnego pojęcia o obowiązkach obywatela; patrzy na to tak, jak ja patrzę na stosunki człowieka z aniołami, w które tak święcie wierzy M. F. Ancillon, obecny minister spraw zagranicznych w Berlinie (znany mi dobrze z lat 1806 i 7). Maisonnette boi się obowiązków obywatela, jak Dominique[2] obowiązków religji. Jeżeli czasami, pisząc tak często słowo honor i lojalność, doznaje maleńkiego wyrzutu, załatwia się z nim w duszy swojem rycerskiem oddaniem przyjaciołom. Gdybym chciał, mógłbym — zaniedbawszy go z nudy zupełnie przez pół roku — kazać mu wstać o piątej rano, aby coś dla mnie załatwić. Byłby poszedł na biegun, aby wyzwać na pojedynek człowieka któryby wątpił o jego honorze społecznym.
Nie gubiąc się nigdy w utopjach o dobru publicznem, o mądrej konstytucji, cudowny był jako informator o poszczególnych faktach. Jednego wieczora, Lussinge, Gazul i ja mówiliśmy o panu de Jouy, wówczas modnym autorze, następcy Woltera; wstaje i znajduje w swoim obszernym zbiorze własnoręczny list, którym pan de Jouy prosi Burbonów o krzyż św. Ludwika.
Nie trwało ani dwóch minut znalezienie tego dokumentu, który kłócił się tak zabawnie z nieprzejednaną cnotą liberała Jouy.
Maisonnette nie miał owego nikczemnego i przewrotnego łajdactwa, owego doskonałego jezuityzmu redaktorów Journal des Débats. Toteż w Debatach zgorszyli się mocno piętnastoma czy dwudziestoma tysiącami franków, które pan de Villele, człowiek tak pozytywny, dał Maisonnette’owi.
Ludzie z ulicy des Prêtres uważali go za głupca, ale jego płaca nie dawała im spać, jak laury Milcjadesa.
Kiedyśmy podziwiali list generał-adjutanta Jouy, Maisonnette rzekł:
„Szczególna rzecz, że dwaj obecni koryfeusze literatury i liberalizmu nazywają się obaj Etienne. Pan de Jouy urodził się w Jouy, jako syn mieszczanina nazwiskiem Etienne. Obdarzony owym francuskim tupetem, którego biedni Niemcy nie są zdolni pojąć, w czternastym roku mały Etienne opuścił Jouy, koło Wersalu, aby się udać do Indyj. Tam kazał się nazywać Etienne de Jouy, E. de Jouy, wkońcu poprostu de Jauy. Został naprawdę kapitanem, potem gubernator zrobił go, zdaje mi się, pułkownikiem. Mimo że odważny, służył mało albo wcale. Był bardzo urodziwym mężczyzną.
Jednego dnia w Indjach, on i paru przyjaciół weszli do świątyni aby się schronić przed straszliwym gorącem. Zastali tam kapłankę, rodzaj westalki. Pan de Jouy wpadł na koncept, aby jej kazać sprzeniewierzyć się Brahmie na ołtarzu jej boga.
Hindusi spostrzegli to, przybiegli zbrojni, ucięli ręce a potem i głowę westalce, przepiłowali na dwoje oficera, kolegę autora Sylli, który, po śmierci przyjaciela, zdołał wskoczyć na koń i jeszcze galopuje.
Zanim pan de Jouy skierował swój geniusz intryg na literaturę, był generalnym sekretarzem prefektury w Brukseli około 1810. Tam, o ile mi się zdaje, był kochankiem prefekciny i totumfackim pana de Pontécoulan, prefekta, człowieka naprawdę utalentowanego. We dwójkę z panem de Jouy wytępili żebraninę. To jest nielada rzecz wszędzie, bardziej niż gdzieindziej w Belgji, kraju wybitnie katolickim.
Po upadku wielkiego człowieka, pan de Jouy poprosił o krzyż św. Ludwika: skoro głupcy siedzący na tronie odmówili mu, wziął ich na swoje pióro, i narobił im więcej złego, niż wszyscy literaci z Debatów, tak tłusto opłacani, zrobili im dobrego. Patrz w 1820 wściekłość Debatów na Minerwę.
Pan de Jouy, przez swego Pustelnika z Chaussée d’Antin, książkę tak dobrze dostrojoną do umysłowości francuskiego mieszczucha i do głupiej ciekawości Niemca, uwierzył, przez pięć czy sześć lat, że jest następcą Woltera, którego z tej przyczyny miał biust w swoim ogrodzie.
Od 1829, pisarze romantyczni, którzy nie mają nawet tyle talentu co pan de Jouy, okrzyczeli go jako współczesnego Cottina (Boileau); starość jego stała się nieszczęśliwą (amaregiata) przez niepomierną sławę jego wieku męskiego.
Napisał je w wilję swego wyjazdu na wygnanie. Osobiste nieszczęście dało jakieś życie tej duszy z drewna. Znałem go bardzo nikczemnym, bardzo płaszczącym się około 1811, u hrabiego Daru, którego przyjmował w Akademji francuskiej. Pan de Jouy, o wiele milszy, sprzedał resztki swej męskiej urody pani Davillier, najstarszej i najnudniejszej kokietce swojej epoki. Była albo jest jeszcze o wiele śmieszniejsza niż hrabina Baraguey-d’Hilliers, która w pięćdziesiątej siódmej wiośnie rekrutowała jeszcze kochanków wśród ludzi z talentem. Nie wiem, czy to z tego tytułu musiałem umykać przed nią u pani Dubignon. Wzięła tego gamonia de Manon (referendarza), kiedy zaś jedna z moich przyjaciółek mówiła jej: „Jakto! taki brzydal!“ odpowiedziała: „Wzięłam go dla jego inteligencji“.
Najlepsze, że ten smutny sekretarz pana Beugnot miał tyleż inteligencji co urody. Nie można mu odmówić zręczności, sztuki awansowania przez cierpliwość i znoszenie awanij; również pewnych wiadomości, nie w zakresie finansów, ale w sztuce notowania operacyj finansowych państwa. Głupcy mylą te dwie rzeczy. Pani d‘Hilliers, podczas gdy patrzyłem na jej ramiona (były jeszcze wspaniałe), powiedziała mi:
— Nauczę pana, jak pan może zrobić karjerę przez swoje talenty. Sam jeden, skręci pan kark.
Nie byłem dość inteligentny, aby ją zrozumieć. Przyglądałem się często tej starej hrabinie z powodu cudownych sukien od Wiktoryny jakie nosiła. Niegdyś pani N.-C.-D. zaszczepiła mi ten gust, związany z rozkosznemi wspomnieniami z Cideville.
Zdaje mi się, że to pani Baraguey-d‘Hilliers pouczyła mnie, że autor czarującej piosenki którą uwielbiałem i którą miałem w kieszeni, układał wierszyki na urodziny tych dwóch starych małp: pp. de Jouy i Amault, i okropnej pani Davilliers. Oto czego nigdy nie popełniłem, ale też nie napisałem Króla Yvetot, Senatora, Babuni.
Ale trzeba wrócić do ogródka przy ulicy Caumartin. Tam, co wieczora w lecie, czekały nas butelki zimnego piwa, którego nam nalewała duża i piękna kobieta, pani Romanée, separowana żona jakiegoś drukarza hultaja, a kochanka Maissonnette’a, który ją kupił od narzeczonego męża za dwa czy trzy tysiące franków.
Tam zachodziliśmy często, Lussinge i ja. Wieczorem, spotykaliśmy na bulwarze pana Darbelles, człowieka sześciu stóp wzrostu, naszego przyjaciela z dzieciństwa, ale bardzo nudnego. Mówił nam o kursach Gebelina i chciał wybić się przez wiedzę. Powiodło mu się lepiej na inny sposób, bo dziś jest ministrem. Szedł zwykle do matki na ulicę Caumartin; aby się odczepić od niego, wstępowaliśmy do Maisonnette‘a.
Zaczynałem owego lata odradzać się nieco dla świata. Dochodziłem do tego aby nie myśleć o Medjolanie przez pięć albo sześć godzin z rzędu; jedynie obudzenie było jeszcze gorzkie dla mnie. Czasami zostawałem w łóżku, snując czarne myśli.
Słuchałem tedy z ust Maisonnette‘a opisu sposobu, w jaki władza, jedyna rzecz realna, rozmieszczona była w Paryżu owego roku 1821. Przybywając do jakiegoś miasta, pytam zawsze: 1) O dwanaście najładniejszych kobiet; 2) o dwunastu najbogatszych mężczyzn; 3) kto jest człowiekiem, który mnie może kazać powiesić.
Maisonnette odpowiadał wcale dobrze na moje pytania. Ze zdumieniem ujrzałem, że on był szczery w swojej miłości dla słowa Król. Co za słowo dla Francuza: mówił do mnie z entuzjazmem wznosząc małe i czarne oczki jak błędne do nieba; co za słowo Król!
Maissonnette był profesorem retoryki w 1811 r.; dał z własnej woli wolne swoim uczniom w dniu urodzin króla Rzymskiego. W 1815 r. napisał pamflet na rzecz Burbonów. Pan Decazes przeczytał pamflet, wezwał go i zrobił go pisarzem politycznym z sześcioma tysiącami franków. Dziś Maisonnette jest bardzo wygodny dla prezydenta ministrów, wie doskonale i pewnie, jak słownik, wszystkie fakciki, wszystkie podszewki intryg politycznych w Paryżu od 1815 do 1832 r.
Nie znałem tej zalety, o którą trzeba pytać aby ją poznać. Widziałem tylko ten niewiarygodny sposób rozumowania. Powiadałem sobie: Z kogo on sobie kpi? Czy ze mnie? ale w jakim celu? Czy z Lussinge’a? Czy z tego biednego młodego człowieka w szarym surducie, tak brzydkiego ze swoim zadartym nosem? Ten młody człowiek miał coś bezczelnego i nadzwyczaj niemiłego. Jego małe i bezbarwne oczy miały wyraz zawsze ten sam i to wyraz zły.
Takie zrobił na mnie pierwsze wrażenie najlepszy z moich obecnych przyjaciół. Nie jestem zbyt pewny jego serca, ale jestem pewny jego talentów: — to hrabia Gazul, dziś tak znany, od którego list, otrzymany w zeszłym tygodniu, uszczęśliwił mnie na dwa dni. Musiał mieć osiemnaście lat; urodzony, zdaje mi się, w 1804. Byłbym skłonny wierzyć z Buffonem, że dziedziczymy wiele po matce, niezależnie od żarcików o niepewności ojcostwa, która to niepewność bardzo jest rzadka przy pierwszem dziecku.
Potwierdzenie tej teorji widzę w hrabi Gazul. Matka jego ma wiele francuskiego dowcipu i wybitny rozum. Tak samo jak jej syn, wydaje mi się zdolna do rozczulenia raz na rok. Mam wrażenie czegoś suchego w większości pism pana Gazul. Ale ja uprzedzam wypadki.
W epoce ogródka przy ulicy Caumartin, Gazul był uczniem retoryki najokropniejszego nauczyciela. Słowo okropny bardzo jest zdumione tem, że je sparzono z nazwiskiem Maisonnette. Ale taki był jego gust w sztuce: — fałszywe, błyszczące, komedjanckie przedewszystkiem.
Był uczniem pana Luce de Lancival; tego poznałem w mojej wczesnej młodości u pana de Maisonneuve, który nie drukował swoich tragedyj, mimo że miały powodzenie. Ten zacny człowiek oddał mi wielką przysługę, mówiąc mi że będę niezwykłym umysłem.
— Chce pan powiedzieć niezwykłą pychą, rzekł śmiejąc się Marcjal Daru, który mnie uważał prawie za idjotę. Ale przebaczyłem mu wszystko: brał mnie z sobą do Klotyldy, wówczas pierwszej tancerki w Operze. Czasami — co za dzień dla mnie! — byłem w jej garderobie, przy nas ubierała się i rozbierała. Co za chwila dla dziecka prowincji!
Luce de Lancival miał drewnianą nogę i sporo wdzięku; poza tem byłby wsadził kalambur do tragedji. Wyobrażam sobie, że Daru musiał mieć takie pojęcia o sztuce. To pasterz z Bouchera: — określenie wydaje mi się trafne. Może w 1860 r. będą jeszcze obrazy Bouchera w muzeum.
Maisonnette był uczniem Luce’a, a Gazul jest uczniem Maisonnette’a. Tak Anibal Carrache jest uczniem flamanda Calcar.
Poza swoją miłością, równie zadziwiającą jak szczerą, do panującego ministra, i poza swą odwagą, Maisonnette miał inny przymiot, który mi się podobał: dostawał dwadzieścia dwa tysiące franków od ministra, aby dowieść Francuzom że Burboni są godni uwielbienia; przejadał trzydzieści tysięcy.
Nagryzmoliwszy się czasami dwanaście godzin z rzędu aby przekonać Francuzów, Maisonnette szedł do uczciwej kobiety z ludu, której ofiarowywał pięćset franków. Był brzydki, mały, ale miał ogień tak hiszpański w żyłach, że po trzech wizytach damulki zapominały jego szczególną fizjognomiję aby widzieć już tylko wdzięk pięćsetfrankowego banknotu.
Muszę tu coś dodać dla kobiety uczciwej i cnotliwej, jeżeli kiedy jej oko zatrzyma się na tych kartach. Przedewszystkiem, pięćset franków w r. 1822, to tyle, co tysiąc w t. 1872. Powtóre, pewna urocza kupczyni przyznała mi się, że, przed pięciomaset frankami Maisonnette’a, widziała w życiu tylko dubeltowego napoleona.
Ludzie bogaci są bardzo niesprawiedliwi i bardzo komiczni, kiedy się bawią we wzgardliwych sędziów wszystkich grzechów i zbrodni popełnionych dla pieniędzy. Spójrzcie na ohydne nikczemności i na dziesięć lat zabiegów, jakie sami czynią u dworu, aby zdobyć tekę ministra. Spójrzcie na życie księcia Decazes, od jego upadku w 1820 r. do dziś.
Jestem tedy w roku 1822, spędzam trzy wieczory w tygodniu w Opéra-Bouffe i jeden czy dwa u Maissonnette’a przy ulicy Caumartin. Kiedy miałem zmartwienie, wieczór był zawsze trudnym momentem mego życia. W dnie opery, od północy do drugiej w nocy, byłem u pani Pasta z Lussinge’m, Michevaux, Fiori, etc.
Omal nie miałem pojedynku z człowiekiem bardzo wesołym i bardzo odważnym, który chciał abym go przedstawił pani Pasta. To ów miły Edward Edwards, ten Anglik — jedyny ze swego plemienia, który miał zwyczaj oddawać się wesołości, mój towarzysz podróży do Anglji, który w Londynie chciał się bić za mnie.
Pamiętacie, że mnie ostrzegł o brzydkim błędzie: żem nie dość zwrócił uwagę na obrażający przytyk jakiegoś chama, kapitana statku w Calais.
Wymówiłem się od przedstawienia go. Było późno, a już wówczas ten dobry Edward o dziewiątej wieczór był innym człowiekiem niż rano.
— Czy pan wie, drogi panie B. — rzekł — że miałbym wszelkie prawo się obrazić.
— Czy pan wie, drogi panie Edwards, że ja mam honoru nie mniej od pana i że pańskie wynurzenia są mi obojętne, etc.
Zaszło to bardzo daleko; ja strzelam wybornie, walę dziewięć lalek na dwanaście. (Prosper Mérimée widział to w strzelnicy luxemburgskiej). Edwards też strzelał dobrze, może nie tak dobrze.
Wkońcu ta sprzeczka umocniła naszą przyjaźń. Przypominam to sobie, bo, z roztrzepaniem iście godnem mnie, poprosiłem go na drugi czy najdalej na trzeci dzień, aby mnie przedstawił słynnemu doktorowi Edwards, jego bratu, o którym mówiono dużo w 1822. Zabijał tysiąc żab miesięcznie i miał, jak mówiono, odkryć w jaki sposób oddychamy, oraz lekarstwo na choroby piersiowe u pięknych kobiet. Wiecie że zimno przy wyjściu z balu zabija corocznie w Paryżu tysiąc sto młodych kobiet. Widziałem urzędową cyfrę.
Otóż, uczony, mądry, stateczny, spokojny, pracowity doktór Edwards miał bardzo liche pojęcie o przyjaciołach swego brata Edwarda. Przedewszystkiem, doktór miał szestnastu braci, a mój przyjaciel był największe ladaco ze wszystkich. Właśnie dla jego zbyt wesołego tonu i dla jego pasji do najlichszego konceptu do którego okazji nie przepuścił nigdy, nie chciałem go wprowadzić do pani Pasta. Miał wielką głowę, ładne nieprzytomne oczy i najładniejsze włosy blond jakie widziałem. Gdyby nie ta djabelska manja rywalizowania na dowcip z Francuzami, byłby bardzo miły i mógłby mieć najpiękniejsze sukcesy u kobiet, jak to opowiem mówiąc o Eugeny; ale ona jest jeszcze tak młoda, że nie wypada mówić o niej w tej paplaninie, która może być ogłoszona w dziesięć lat po mojej śmierci. Jeżeli oznaczę dwadzieścia lat, wszystkie odcienie życia zmienią się, czytelnik będzie już widział jedynie wielkie linje. A gdzież u licha są wielkie linje w tej zabawce mego pióra? To rzecz do zbadania.
Sądzę, że, aby się zemścić szlachetnie, bo on miał duszę szlachetną kiedy nie była zamroczona pięćdziesięcioma kieliszkami wódki, Edwards dołożył wiele starań aby uzyskać pozwolenie przedstawienia mnie bratu.
Ujrzałem mały arcymieszczański salonik; kobietę wielkich cnót, która mówiła o moralności i którą wziąłem za quakeres; wreszcie doktora, człowieka niezwykłej wartości, ukrytej w mizernem ciałku, z którego zdawało się że dusza ucieka. Ledwo było coś widać w tym salonie (ulica du Helder, 12). Przyjęto mnie chłodno.
Cóż za djabelska myśl ta wizyta! To był nieobliczalny kaprys, szaleństwo. W gruncie, jeżeli czego pragnąłem, to poznać ludzi. Co miesiąc może odnajdywałem tę myśl, ale trzeba było aby upodobania, namiętności, przelotne szaleństwa, które wypełniały moje życie, nie mąciły powierzchni wody, aby ten obraz mógł się zjawić. Powiadałem sobie wówczas, że ja nie jestem taki jak... jak... różne dudki, moi znajomi. Nie wybieram swoich przyjaciół.
Biorę na los szczęścia to, co traf pomieści na mej drodze.
Ten frazes był przedmiotem mojej dumy przez dziesięć lat.
Trzeba mi było trzech lat starań, aby przezwyciężyć odrazę i strach, jakie budziłem w salonie pani Edwards. Brano mnie za don Juana (patrz Mozart i Molier); za potwora uwodzicielstwa i piekielnego dowcipu. Z pewnością nie więcej byłoby mnie kosztowało zdobyć sobie prawo obywatelstwa w salonie pani de Talaru, albo pani de Duras, albo pani de Broglie, która przyjmowała bez trudności nie-szlachtę, albo pani Guizot, którą lubiłem (mówię o pannie Paulinie de Meulan), albo nawet w salonie pani Récarmier.
Ale w 1822 nie rozumiałem całej wagi odpowiedzi na to pytanie tyczące autora książki, którą się czyta: Co to za człowiek?
Ocaliła mnie od wzgardy ta odpowiedź: Bywa często u pani de Tracy. Społeczeństwo z roku 1829 potrzebuje gardzić człowiekiem, któremu, słusznie czy niesłusznie, przyznaje jakiś talent. Boi się, nie jest już bezstronnym sędzią. Coby to było, gdyby odpowiedź brzmiała: bywa często u pani de Duras (z domu de Kersaint).
I cóż: nawet dziś, kiedy znam wagę tych odpowiedzi, właśnie dlatego, unikałbym modnych salonów. (Uciekłem z salonu lady Holye... w 1832).
Byłem wierny salonowi doktora Edwardsa, który nie był miły, tak jak się jest wiernym brzydkiej kochance, dlatego że mogłem go poniechać każdej środy (to był dzień pani Edwards).
Poddałbym się wszystkiemu dla kaprysu chwili; gdyby mi powiedziano w wilję: „Jutro trzeba będzie przebyć taki a taki moment nudy“, wyobraźnia moja robi z tego monstrum, i raczej rzuciłbym się przez okno, niżbym się dał zaprowadzić do nudnego salonu.
U pani Edwards poznałem pana Stritch. Jestto Anglik obojętny i smutny, nieskazitelnie uczciwy, ofiara Admiralicji, bo był Irlandczykiem i adwokatem, a mimo to bronił — niby sprawy swego honoru — przesądów zasianych i uprawianych w głowach angielskich przez arystokrację.
Odnalazłem tę szczególną niedorzeczność, złączoną z największą uczciwością, najdoskonalszą delikatnością, u pana Rogers koło Birmingham (u którego spędziłem jakiś czas w sierpniu 1826). Ten charakter jest bardzo częsty w Anglji. Co się tyczy idej sianych i uprawianych w interesie arystokracji, można powiedzieć — a to jest nie mało powiedziane — że Anglik niezdolny jest do logiki prawie w tym stopniu co Niemiec.
Logika Anglika, tak cudowna w finansach i we wszystkiem co łączy się z kunsztem dającym pieniądze z końcem każdego tygodnia, staje się mętna z chwilą gdy się wzniesie do przedmiotów nieco oderwanych i które nie przynoszą wprost pieniędzy. Stali się tępi w sprawach literatury wskutek tego samego mechanizmu, który dostarcza — głupców dyplomacji of the king of French: wybór z niewielkiej liczby ludzi. Jakiś człowiek stworzony na to aby analizować genjusz Szekspira i Cerwantesa (wielkich ludzi zmarłych jednego i tego samego dnia, 16 kwietnia 1616, zdaje mi się), jest handlarzem nici w Manchester. Wyrzucałby sobie jako stratę czasu, gdyby wziął do rąk książkę nie odnoszącą się wprost do bawełny, jej eksportu do Niemiec, etc.
Tak samo King of French wybiera swoich dyplomatów jedynie między ludźmi wielkiego rodu lub wielkiego majątku. Trzeba szukać wartości tam gdzie się wychował pan Thiers (kupiony w 1830). Jest synem małego mieszczanina w Aix-en-Provence.
Dobiwszy do lata r. 1822, w rok mniej więcej od wyjazdu z Medjolanu, rzadko już tylko myślałem o dobrowolnem wymknięciu się z tego świata. Życie moje wypełniało się stopniowo, nie rzeczami przyjemnemi, ale ostatecznie rzeczami bylejakiemi, które wsuwały się między mnie a ostatnie szczęście, stanowiące przedmiot mego kultu.
Miałem dwie przyjemności bardzo niewinne: 1-o gawędzić po śniadaniu przechadzając się z p. Lussinge, albo innym znajomym; miałem ich ośmiu lub dziesięciu, wszystkich, jak zwykle, danych mi przez traf; 2-o kiedy było gorąco, iść czytać dzienniki angielskie do ogrodu Galigliani. Tam odczytałem na nowo z rozkoszą kilka romansów Walter Scotta. Pierwszy, ten w którym znajduje się Henryk Morton i sierżant Bosvell (Old Mortality, zdaje mi się), nasunął mi jakże żywe dla mnie wspomnienie z Volterra! Często otwierałem go na los szczęścia, czekając Metyldy we Florencji w czytelni Moliniego nad Arno. Czytałem go jako wspomnienie roku 1818.
Miewałem długie dysputy z Lussinge‘m. Utrzymywałem, że dobrą trzecią część wartości zawdzięcza sir Walter Scott sekretarzowi, który mu szkicował opisy natury. Znajdowałem go, jak i dziś znajduję, słabym malarzem namiętności, z punktu znawstwa serca ludzkiego. Czy potomność potwierdzi sąd współczesnych, który stawia tego baroneta reakcjonistę tuż po Szekspirze?
Co do mnie, brzydzę się jego osobą i wiele razy uniknąłem sposobności poznania go (w Paryżu przez pana de Mirbel, w Neapolu w 1832, w Rzymie idem).
Fox dał mu posadę na pięćdziesiąt czy sto tysięcy franków i on wziął z tego asumpt aby spotwarzać zręcznie lorda Byrona, który skorzystał z tej wielkiej lekcji hipokryzji: patrz list, jaki lord Byron napisał do mnie w 1823.
Czyś widział kiedy, łaskawy czytelniku, jedwabnika, który najadł się do syta liścia morwy? Porównanie nie jest wytworne, ale jest tak trafne! To brzydkie zwierzę nie chce już jeść, musi wdrapać się wyżej i robić swoje jedwabne więzienie.
Takiem zwierzęciem jest zwierzę zwane pisarzem. Dla kogoś, kto zakosztował przejmującego rzemiosła pisania, czytać jest już tylko drugorzędną przyjemnością. Ileż razy myślałem, że jest druga; spojrzałem na zegar: było wpół do siódmej. Oto moje jedyne usprawiedliwienie, że zaczerniłem tyle papieru.
W miarę jak mi wracało zdrowie moralne, w lecie 1822, myślałem o tem, aby wydrukować książkę O miłości, którą napisałem ołówkiem w Medjolanie, przechadzając się i myśląc o Metyldzie.
Zamierzałem przerobić ją w Paryżu, bardzo tego potrzebuje. Ale zagłębiać się w te rzeczy zanadto osmucało mnie. Toby było dotykać szorstko rany ledwie zabliźnionej. Przepisałem atramentem to co było jeszcze ołówkiem.
Mój przyjaciel Edwards znalazł mi księgarza (pana Mongie), który nie dał mi nic za mój rękopis i przyrzekł mi połowę zysku, jeżeli będzie jaki.
Dziś, kiedy przypadek dał mi galony, dostaję listy od księgarzy, których nie znam (czerwiec 1832, od pana Thievoz, zdaje mi się), którzy ofiarują się płacić gotówką moje rękopisy. Nie domyślałem się całego mechanizmu kuchni literackiej. Okropność, obrzydziłoby mi to pisanie. Intrygi pana Hugo (patrz Gazetę trybunalską z 1831, zdaje mi się, jego proces z księgarnią Bossan czy Placan), manewry pana de Chateaubriand, krzątaniny Berangera, ale te są usprawiedliwione. Tego wielkiego poetę usunęli Burboni z jego posadki na 1800 franków w ministerjum spraw wewnętrznych.
Głupota Burbonów ukazuje się tu w pełnem świetle. Gdyby nie byli nikczemnie usunęli biednego urzędnika za piosenkę raczej wesołą niż złośliwą, ten wielki poeta nie byłby zmężnił swego talentu i nie stałby się jedną z najpotężniejszych dźwigni, która usunęła Burbonów. On sformułował wesoło wzgardę Francuzów dla tego zgniłego tronu. Tak nazywała ich królowa hiszpańska, zmarła w Rzymie, przyjaciółka księcia de La Paix.
Przypadek dał mi poznać ten dwór, ale pisać o czem innem niż o sekretach serca ludzkiego nudzi mnie. Gdyby przypadek dał mi sekretarza, byłbym innym pisarzem.
Taki nam wystarczy, powiedział adwokat djabła.
Ta stara królowa sprowadziła z Hiszpanji do Rzymu starego spowiednika. Ten spowiednik miał na utrzymaniu synową kucharza Akademji francuskiej. Hiszpan ów, bardzo stary i jeszcze jurny, miał tę nieostrożność, aby powiedzieć (nie mogę tutaj podać zabawnych szczegółów, maski żyją jeszcze), słowem aby powiedzieć, że Ferdynand VII jest synem pana takiego a takiego, a nie Karola IV-go; to był jeden z wielkich grzechów starej królowej. Umarła. Szpieg dowiedział się o odezwaniu się księdza. Ferdynand kazał go porwać z Rzymu, ale zamiast żeby mu dano trucizny, jakaś nieznana mi kontr-intryga wtrąciła starca do Presides.
Czy ośmielę się powiedzieć, na co chorowała ta stara królowa, pełna zdrowego rozsądku? (Dowiedziałem się o tem w Rzymie w 1817 albo w 1824). To był skutek miłostek tak źle wyleczonych, że wystarczyło jej upaść, by sobie złamać kość. Biedna kobieta, będąc królową, wstydziła się tych częstych wypadków i nie śmiała się porządnie leczyć. Spotkałem ten sam rodzaj nieszczęścia na dworze Napoleona w 1811 r. Znałem niestety dobrze przezacnego Cuillerier (wuja, ojca, starego jednem słowem; młody wygląda mi na warjata). Przyprowadziłem mu trzy damy, z których dwóm zawiązałem oczy (ulica de l’Odéon, nr. 26).
Powiedział mi w dwa dni potem, że miały gorączkę (objaw wstydu, a nie choroby). Ten idealnie dworny człowiek nie podniósł ani na chwilę oczu aby się im przyjrzeć.
Zawszeć to szczęście dla Burbonów, że się pozbyli potwora takiego jak Ferdynand VII. Książę de Laval, bardzo porządny człowiek ale szlachcic i książę (co stanowi dwie choroby umysłowe) pysznił się, mówiąc ze mną, przyjaźnią Ferdynanda VII-go. A mimo to był trzy lata ambasadorem na jego dworze.
To przypomina głęboką nienawiść Ludwika XVI-go do Franklina. Monarcha ten znalazł sposób doprawdy burboński aby się zemścić: kazał wymalować twarz czcigodnego starca na dnie porcelanowego nocnika.
Oto więc mam zajęcie na lato r. 1822. Poprawiać korekty Miłości wydanej in 12° na lichym papierze. Pan Mongie przysiągł mi z oburzeniem, że go oszukano co do gatunku papieru. Nie znałem księgarzy w roku 1822. Miałem wprzód do czynienia jedynie z panem Firminem Didot, któremu płaciłem za papier wedle cennika. Pan Mongie dworował sobie nielitościwie z mojej naiwności.
— Nie, pan nie jest żyła! powiadał pękając ze śmiechu i porównując mnie z Ancelotami, z Viletami, z... innymi zawodowymi autorami.
I cóż! przekonałem się w dalszym ciągu, że pan Mongie był księgarzem jeszcze najuczciwszym. Co mam powiedzieć o moim przyjacielu panu Sautelet, młodym adwokacie, moim przyjacielu zanim został księgarzem?
Ale nieborak zabił się z rozpaczy że go opuściła bogata wdowa, pani Bonnet czy Bourdet, jakieś szlachetne nazwisko w tym rodzaju, która przełożyła nad niego młodego para Francji (to zaczynało brzmieć bardzo kusząco w 1828 r.). Ów szczęśliwy par był to, zdaje mi się, pan Perignon, który posiadł moją przyjaciółkę, pannę Vigano, córkę wielkiego człowieka (w 1820 r., zdaje mi się).
To była rzecz bardzo niebezpieczna dla mnie, robić korektę książki, która mi przypominała tyle odcieni uczuć, jakich doznawałem we Włoszech. Miałem tę słabość aby wynająć pokój w Montmorency. Udawałem się tam wieczór w dwie godziny dyliżansem z ulicy Saint-Denis. Wśród lasów, zwłaszcza po lewej stronie w górę od Sablonnière, poprawiałem korekty. Myślałem że oszaleję.
Szalona myśl aby wrócić do Medjolanu, którą tak często odtrącałem, wracała ze zdumiewającą siłą. Nie wiem, jak mogłem się jej oprzeć.
Siła namiętności, która sprawia że widzi się tylko jedną rzecz, zaciera wszelkie wspomnienie na odległość w jakiej znajduję się od owych czasów. Przypominam sobie wyraźnie jedynie kształt drzew w tej okolicy lasów Montmorency.
To, co się nazywa doliną Montmorency, to tylko przylądek który wysuwa się ku dolinie Sekwany, wprost na kopułę Inwalidów.
Kiedy Lafranc malował jakąś kopułę na stopięćdziesiąt stóp wysokości, przesadzał pewne rysy. — L’aria depinge (powietrze domaluje), powiadał.
Tak samo, ponieważ ludzie będą patrzyli na Kings, na szlachtę i na księży jaśniej około r. 1870 niż dziś, bierze mnie pokusa przesadzić pewne rysy tej zakały rodzaju ludzkiego. Ale bronię się temu, toby znaczyło być niewiernym prawdzie.
Niewierny swej łożnicy. (Cymbelin).
Czemuż nie mam sekretarza, aby móc dyktować fakty, anegdoty, a nie refleksje na temat tych trzech rzeczy. Ale napisawszy dziś dwadzieścia siedem stronic, jestem zbyt zmęczony, aby notować anegdoty, które cisną mi się na pamięć.
Chodziłem dość często poprawiać korekty Miłości do parku pani Doligny w Corbeil. Tam mogłem uniknąć smutnych marzeń: skończywszy pracę, wracałem zaraz do salonu.
Byłem bardzo bliski odnalezienia szczęścia z roku 1824. Myśląc o Francji przez sześć czy siedem lat które spędziłem w Medjolanie, mając nadzieję nigdy nie oglądać Paryża, splugawionego przez Burbonów, ani Francji, powiadałem sobie: jedna jedyna kobieta mogłaby kupić przebaczenie dla tego kraju: hrabina Fanny Bertois. Pokochałem ją w r. 1824. Myśleliśmy nawzajem o sobie od czasu jak ją widziałem z bosemi nogami w roku 1814, nazajutrz po bitwie pod Montmirail czy pod Champaubert, kiedy wszedłem o szóstej rano do jej matki, aby zasięgnąć wiadomości.
I ot! pani de Bertois była na wsi u pani Doligny, swojej przyjaciółki. Kiedy wreszcie zdecydowałem się pokazać swoją markotną fizjognomję u pani Doligny, powiedziała mi:
— Pani Bertois czekała na pana. Wyjechała dopiero przedwczoraj z powodu okropnego wypadku: straciła jedną ze swoich uroczych córek.
W ustach kobiety tak zrównoważonej jak pani Doligny, słowa te miały wielką wagę. W r. 1814, powiedziała mi: „Pani Bertois rozumie całą pańską wartość“.
W 1823 czy 22, pani Bertois raczyła mnie lubić trochę. Pani Doligny powiedziała jej raz: „Widzę że często spoglądasz na pana Beyle; gdyby był trochę wyższy, oddawna powiedziałby ci że cię kocha“.
To nie było ścisłe. Moja melancholja spoglądała z przyjemnością na piękne oczy pani Bertois. Byłem tak głupi, że nie posuwałem się dalej. Nie powiadałem sobie: czemu ta młoda kobieta patrzy na mnie? — Zapomniałem zupełnie wybornych lekcyj miłości, jakie mi dali niegdyś wujaszek Gagnon oraz mój przyjaciel i protektor Marcjal Daru.
Wujaszek Gagnon, urodzony w Grenobli około 1765 r., był doprawdy człowiekiem czarującym. Jego konwersacja, dla mężczyzn coś w rodzaju przesadnego i gładkiego romansu, była rozkoszna dla kobiet. Był zawsze dowcipny, delikatny, pełen owych frazesów w których można wyczytać wszystko. Nie miał tej wesołości — to ja! — która przestrasza. Niesposób być ładniejszym i mniej rozsądnym niż wujaszek Gagnon. Toteż nie daleko zaszedł z mężczyznami. Młodzi ludzie zazdrościli mu, nie umiejąc go naśladować. Ludzie dojrzali, jak mówi się w Grenobli, znajdowali go lekkim. To słowo wystarczy, aby pogrzebać reputację człowieka. Wujaszek, bardzo ultra, jak cała moja rodzina w r. 1815, wyemigrował nawet około r. 1792; otóż nigdy, za Ludwika XVIII, nie zdołał zostać radcą trybunału apelacyjnego w Grenobli, i to wówczas, kiedy zapychano ten trybunał łajdakami jak Faure etc., etc., oraz ludźmi, którzy się chełpili, że nigdy nie czytali ohydnego kodeksu cywilnego rewolucji. Wzamian za to, wujaszek miał dosłownie wszystkie ładne kobiety, które, około r. 1788, robiły z Grenobli jedno z najmilszych miast prowincji. Sławny Laclos, stary generał artylerji, którego poznałem w loży sztabu generalnego w Medjolanie i dla którego byłem uprzedzająco grzeczny z przyczyny Niebezpiecznych związków, dowiedziawszy się że jestem z Grenobli, rozczulił się.
Kiedy miałem jechać na politechnikę w listopadzie r. 1900, wujaszek wziął mnie na bok, aby mi dać dwa ludwiki, których nie wziąłem, co mu zapewne zrobiło przyjemność, bo zawsze miał dwa albo trzy mieszkania, a mało pieniędzy. Poczem, przybierając minę ojcowską, która mnie rozczuliła, bo miał cudowne wielkie oczy — z tych które zezują trochę przy najmniejszem wzruszeniu — rzekł:
— Mój chłopcze, masz się za tęgą głowę, jesteś nieznośnie zarozumiały z przyczyny swoich sukcesów w matematyce, ale to wszystko to jest nic. Dochodzi się w świecie do czegoś tylko przez kobiety. Otóż, ty jesteś brzydki, ale nie będą ci wymawiali nigdy twojej brzydoty, bo masz wyraz. Kochanki będą cię porzucały; otóż, pamiętaj sobie to: w chwili gdy się jest porzuconym, nic łatwiejszego niż ubrać się w jakąś śmieszność. Potem, w oczach innych pięknych pań, człowiek już jest w sam raz dobry na to aby go rzucić na śmietnik. W dwadzieścia cztery godzin po tem jak cię porzucono, wyznaj miłość innej kobiecie; w braku czego lepszego oświadcz się bodaj pokojówce.
Zaczem uściskał mnie, i wsiadłem do ljońskiej ekstrapoczty. Obym był miał w pamięci rady tego wielkiego taktyka! Ileż sukcesów przepuściłem! Ileż upokorzeń zniosłem! Ale, gdybym był bardziej zręczny, byłbym dziś zbrzydzony aż do mdłości kobietami, a tem samem muzyką i malarstwem, jak dwaj moi współcześni. pp. de la Rosière i Perrochin. Są oschli, zmierżeni światem, filozoficzni. Przeciwnie ja, we wszystkiem co dotyczy kobiet, mam szczęście być frycem, jak wówczas gdy miałem dwadzieścia pięć lat.
Nie wiem, co mnie zawiodło do pana de l’Etang. Zażądał ode mnie, zdaje mi się, egzemplarza Historji malarstwa we Włoszech, pod pozorem że chce napisać recenzję w Lyceum, jednym z owych przelotnych dzienniczków, jakie stworzył w Paryżu sukces Edinbourgh Rewiew. Chciał mnie poznać.
W Anglji, arystokracja gardzi literaturą. W Paryżu, jest ona rzeczą zbyt ważną. Niepodobieństwem jest dla Francuzów mieszkających w Paryżu mówić prawdę o dziełach innych Francuzów mieszkających w Paryżu.
Zrobiłem sobie jakiś dziesiątek śmiertelnych wrogów przez to, że powiedziałem redaktorom Globu, w formie rady i mówiąc z nimi wprost, że Glob ma ton zbyt purytański i że zanadto może brak mu lekkości i dowcipu.
Dziennik literacki, sumienny jak była Edinbourgh Rewiew, możliwy jest jedynie o tyle, o ile będzie drukowany w Genewie i wydawany tamże przez przedsiębiorcę zdolnego do sekretu. Naczelny redaktor jeździłby co rok do Paryża i otrzymywałby w Genewie artykuły do każdomiesięcznego numeru. Wybierałby, płaciłby dobrze (200 fr. za arkusz druku), i nie wymieniałby nigdy swoich współpracowników.
Zaprowadzono mnie tedy do pana de l’Etang, w niedzielę o drugiej. Trzeba było przebyć dziewięćdziesiątpięć schodów, ponieważ Akademja jego mieściła się na szóstem piętrze domu, który należał do niego i do jego sióstr, przy ulicy Gaillon. Z okienek jego widać było jedynie las kominów z okopconego tynku. Jest to dla mnie jeden z najbrzydszych widoków; ale cztery małe pokoiki, które zajmował pan de l’Etang, pełne były sztychów oraz innych zajmujących dzieł sztuki.
Miał wspaniały portret kardynała de Richelieu, na który spoglądałem często. Obok widniała duża, ciężka, tępa twarz Racine’a. Prawdopodobnie zanim tak utył, ten wielki poeta doznawał uczuć, których wspomnienie nieodzowne jest do napisania Andromaki i Fedry.
Zastałem u pana de l’Etang, przy lichym ogniu — było to zdaje mi się, w lutym 1822 r. — osiem czy dziesięć osób, które mówiły o wszystkiem. Uderzył mnie ich zdrowy rozum, ich dowcip, a zwłaszcza delikatny takt pana domu, który, mimo iż nieznacznie, kierował dyskusją w ten sposób, aby nigdy nie mówiło trzech naraz, ani też aby nie nastawały żałosne chwile milczenia.
Nie umiałbym wyrazić dość szacunku dla tego towarzystwa. Nigdy nie spotkałem nic, nie powiem wyższego, ale nic dającego się z niem porównać. Uderzyło mnie to pierwszego dnia, a przez parę lat trwania tego salonu, dwadzieścia razy może chwytałem się na tem samem uczuciu podziwu.
Takie towarzystwo możliwe jest jedynie w ojczyźnie Woltera, Moliera, Couriera.
Niemożliwe jest w Anglji, bo u pana de l’Etang żartowanoby sobie z jakiegoś księcia tak jak z każdego innego, i bardziej niż z każdego innego gdyby był śmieszny.
Niemcy nie mogliby wydać takiego salonu; zanadto tam są przyzwyczajeni entuzjazmować się lada głupstwem filozoficznem będącem w modzie. (Anioły pana Ancillon). Zresztą, poza swoim entuzjazmem, Niemcy są za głupie.
Włosi rozprawialiby, każdy gadałby przez dwadzieścia minut i stałby się śmiertelnym wrogiem swego antagonisty. Za trzeciem zebraniem, posypałyby się satyryczne sonety jednych na drugich.
Bo dyskusja była tam ostra i szczera o wszystkiem i ze wszystkimi. Wszyscy byli grzeczni u pana de l’Etang, ale przez wzgląd na gospodarza. Często musiał on ochraniać odwrót jakiegoś śmiałka, który, szukając nowej myśli, zabrnął w niedorzeczność nazbyt oczywistą.
Zastałem tam pana de l’Etang, pp. Alberta Stapfer, J. J. Ampère, Sautelet, de Lussinge.
Pan de l’Etang to jest charakter w typie zacnego wikarego z Wakefield. Aby dać o nim pojęcie, trzebaby półtonów Goldsmitha albo Addisona.
Przedewszystkiem, jest bardzo brzydki; ma zwłaszcza — rzecz rzadka w Paryżu — czoło nieszlachetne i niskie; jest dobrze zbudowany i dość wysoki.
Henryk Beyle, urodzony w Grenobli w 1783 r., umarł w.... (... października 1820 r.). Przeszedłszy studja matematyczne, był jakiś czas oficerem w 6-tym pułku dragonów (1800—1801—1802). Gdy nastał krótki pokój, pognał do Paryża za kobietą którą kochał, podawszy się do dymisji, czem bardzo pogniewał swoich protektorów. Udawszy się do Marsylji za aktorką która miała tam grać pierwsze role tragiczne, wrócił do armji w 1806 r. jako adjutant przy komisarjacie wojny. Poznał w tym charakterze Niemcy, był obecny przy tryumfalnem wejściu Napoleona do Berlina, które wywarło na nim wielkie wrażenie. Jako krewny pana Daru, ministra wojny, trzeciej z rzędu figury po cesarzu i księciu de Neufchâtel, pan B... poznał zbliska wiele kółek tej wielkiej machiny. Był urzędnikiem w Brunswicku w r. 1806, 1807 i 1808, i wyróżnił się tam. Studjował w tem mieście język i filozofję niemiecką, powziął dosyć lekceważenia dla Kanta, Fichtego, etc., niepospolitych ludzi, którzy budowali jedynie uczone domki z kart.
Pan B... wrócił do Paryża w 1809 r., odbył kampanję wiedeńską w 1809 i 1810.
Za powrotem, mianowano go audytorem w Radzie Stanu i generalnym inspektorem ruchomości korony. Oprócz tego powierzono mu biuro Holandji w administracji listy cywilnej Cesarza. Znał księcia de Frioul. W 1811 r. odbył krótką podróż do Włoch, kraju, który uwielbiał zawsze po trzech latach które tam spędził w młodości. W 1812 r. uzyskał — po wielu trudnościach ze strony pana de Champagny, księcia Cadore, intendenta domu Cesarza — prawo do udziału w kampanji rosyjskiej. Przybył do kwatery generalnej koło Orszy 14 sierpnia 1812 r. Wszedł do Moskwy 14-go września z Napoleonem, a wyjechał stamtąd 16-go października z misją. Miał postarać się o prowjant dla armji; on to dostarczył wracającej armji między Orszą a Bobrem jedynego kawałka chleba jaki dostała. Pan B... nie uważał nigdy w czasie tego odwrotu, aby istniała przyczyna do lamentów.
Blisko Koenigsbergu, gdy uciekał przed kozakami przebywając Frische Haff po lodzie, lód załamał się pod saniami. Był z kawalerem Marchant komisarzem wojny (ulica du Doyenné, nr. 5). Ponieważ w armji Cesarza nie przyznawano się nawet do odwrotu, zatrzymał się w Slangaud, potem w Berlinie, który w jego oczach oderwał się od Francji.
W miarę jak się oddalał od niebezpieczeństwa, przejmował się jego grozą i przybył do Paryża przejęty bólem. Stan fizyczny grał w tem niemałą rolę. Miesiąc dobrego, a raczej dostatecznego pożywienia postawił go na nogi. Protektor jego zmusił go do odbycia kampanji w 1813 r. Był intendentem w Sagan z najuczciwszym i najbardziej ograniczonym z generałów, margrabią, wówczas hrabią de Latour-Maubourg. Zapadł tam na rodzaj złośliwej gorączki. W tydzień doszedł do ostatecznego wycieńczenia; zaledwie wówczas pozwolono mu wrócić do Francji. Opuścił nawet Paryż i odnalazł zdrowie nad jeziorem Como. Zaledwie wróciwszy, cesarz wysłał go w misji do 7-mej dywizji armji wraz z pewnym senatorem, absolutnym niedołęgą. Zastał tam dzielnego generała Dessaix: człowiek godny wielkiego nazwiska które nosił i prawie równie liberalny jak on sam. Ale talent i patrjotyzm generała Dessaix rozbiły się o egoizm i nieuleczalną miernotę generała Marchant, którego trzeba było użyć jako kawalera wielkiej wstęgi Legji honorowej i będącego z tamtych stron. Nie wydobyto korzyści z cudownego usposobienia Vizille i wielu innych wsi w Delfinacie.
Pan Beyle prosił, aby go wysłano na inspekcję przednich straży, w Genewie. Przekonał się o tem, czego się domyślał, że niema łatwiejszej rzeczy niż wziąć Genewę. Widząc że nie przeprze tej myśli i obawiając się zdrady, uzyskał pozwolenie na powrót do Paryża. Zastał kozaków w Orleanie. Tam zwątpił o ojczyźnie, lub, mówiąc ściślej, ujrzał że cesarstwo zasunęło w cień ojczyznę. Kraj był zmęczony arogancją prefektów i innych narzędzi Napoleona. Przybył do Paryża, aby być świadkiem bitwy pod Montmartre i głupoty ministrów napoleońskich.
Ujrzał wejście króla. Niektóre posunięcia pana de Blancas, o których wyczytał niebawem, nasunęły mu myśl o Stuartach. Odmówił wspaniałego stanowiska, które pan Beugnot zechciał mu ofiarować. Usunął się do Włoch. Wiódł tam szczęśliwe życie aż do r. 1821; poczem aresztowanie karbonarjuszów przez idjotyczną policję zmusiło go do opuszczenia kraju, mimo że nie był karbonarjuszem. Złośliwość i nieufność Włochów kazały mu uchylić się od udziału w tajemnicach; rzekł tylko swoim przyjaciołom: liczcie na mnie w razie potrzeby.
W r. 1814, kiedy ocenił wartość Burbonów, miał parę dni czarnych. Aby się rozerwać, wziął kopistę i podyktował mu poprawione tłumaczenie życia Haydna, Mozarta i Metastazia, wedle dzieła włoskiego, jeden tom in 8°, 1814 r.
W 1817 r. wydrukował dwa tomy Historji malarstwa we Włoszech i małą trzystustronicową Podróż po Włoszech.
Ponieważ Malarstwo nie miało sukcesu, wpakował do skrzyni trzy ostatnie tomy i zarządził aby je wydano aż po jego śmierci.
Leje jak z cebra.
Przypominam sobie, jak Jules Janin mówił do mnie:
— Ha! co za piękny artykulik kropnęlibyśmy, gdybyś pan umarł!
Aby uniknąć frazesów, mam ochotę sam napisać ten artykuł.
Przeczytajcie to aż po śmierci
Henryka Beyle, urodzonego w Grenobli, 23 stycznia 1783 r., zmarłego w... r... Rodzice jego byli zamożni, należeli do wyższego mieszczaństwa. Ojciec jego, adwokat przy Parlamencie Delfinatu, przybierał w aktach tytuł szlachecki. Dziadek jego był lekarzem, światłym człowiekiem, przyjacielem lub conajmniej wielbicielem Woltera. Pan Gagnon — takie nosił nazwisko — człowiek bardzo dworny, bardzo szanowany w Grenobli, był duszą wszystkich ulepszeń. Młody Beyle widział pierwszą krew przelaną w rewolucji francuskiej w słynnym dniu dachówek. Lud burzył się przeciw rządowi, i rzucał z dachów dachówki na żołnierzy. Rodzina młodego B. była pobożna i tkwiła całą duszą w klice arystokratów, gdy on sam był zażartym patrjotą. Matka jego, inteligentna i wykształcona, która czytywała Dantego, umarła bardzo młodo. Pan Gagnon, niepocieszony po stracie ukochanej córki, zajął się wychowaniem jej jedynego syna. Rodzina jego odznaczała się przesadnemi pojęciami honoru i dumy, i udzieliła tego sposobu myślenia młodemu człowiekowi. Mówić o pieniądzach, wymieniać nawet ten metal, uchodziło za coś niskiego w domu pana Gagnon, który mógł mieć ośm do dziewięciu tysięcy franków renty, co było bogactwem w Grenobli w 1789 r.
Młody Beyle nabrał do tego miasta wstrętu, który trwał do śmierci; tam nauczył się znać ludzi i ich nikczenmość. Pragnął namiętnie dostać się do Paryża i żyć tam pisząc książki i komedje. Ojciec oświadczył, że nie chce aby się zepsuł i że nie zobaczy Paryża przed trzydziestym rokiem.
Od r. 1796 do 1799, młody Beyle zajmował się tylko matematyką, miał nadzieję dostać się do szkoły politechnicznej i zobaczyć Paryż. W r. 1799, otrzymał pierwszą nagrodę z matematyki w szkole centralnej (profesor Dupuy); ośmiu uczniów, którzy dostali drugą nagrodę, przyjęto na politechnikę w dwa miesiące później. Stronnictwo arystokratyczne oczekiwało Rosjan w Grenobli, wołali:
O Rus, quando ego te aspiciam!
Egzaminator Ludwik Monge nie przybył tego roku. Wszystko szło w djabły w Paryżu.
Wreszcie młodzi ludzie pojechali do Paryża, aby tam zdawać egzamin do samej szkoły; Beyle przybył do Paryża 10 listopada 1799 r., nazajutrz po 18-ym brumaire. Napoleon właśnie zagarnął władzę. Beyle miał polecenie do pana Daru, byłego generalnego sekretarza intendentury Languedoc, człowieka poważnego i z charakterem. Beyle oświadczył mu, ze stanowczością osobliwą jak na jego wiek, że nie chce wstąpić na politechnikę.
Przyszła wyprawa pod Marengo; Beyle brał w niej udział, a pan Daru (później minister cesarza) mianował go podporucznikiem w 6-tym pułku dragonów, w maju 1800 r. Służył jakiś czas jako prosty dragon. Zakochał się w pani A. (Angela Pietragrua).
Spędzał czas w Medjolanie. Był to najpiękniejszy czas jego życia, uwielbiał muzykę, sławę literacką i wielce cenił sztukę tęgiego rąbania szablą. Zraniono go w nogę sztychem szabli w pojedynku. Był adjutantem generał-porucznika Michand, odznaczył się i dostał piękne świadectwo od tego generała (jest w rękach pana Colomb, serdecznego przyjaciela tegoż Beyle). Był najszczęśliwszym i prawdopodobnie najbardziej szalonym z ludzi, kiedy, z nastaniem pokoju, minister wojny nakazał, że wszyscy podporucznicy-adjutanci mają wrócić do swoich korpusów. Beyle przybył do 6-go pułku w Savigliano w Piemoncie. Był chory z nudów, potem ranny, dostał urlop, przybył do Grenobli, zakochał się i, nic nie mówiąc ministrowi, podążył do Paryża za panną W... swoją ukochaną. Minister pogniewał się, B... podał się do dymisji, co go poróżniło z panem Daru. Ojciec próbował go wziąć głodem.
B..., bardziej szalony niż kiedykolwiek, zabrał się do studjów, aby zostać wielkim człowiekiem. Odwiedzał raz na dwa tygodnie panią A., pozatem żył samotnie. Tak sobie żył od r. 1803 do 1806, nie zwierzając się nikomu ze swoich projektów i nienawidząc tyranji cesarza, który kradł wolność Francji. Pan Monte, dawny uczeń szkoły politechnicznej, przyjaciel Beyle’a, wciągnął go w rodzaj konspiracji na rzecz generała Moreau (1801). Beyle pracował po dwanaście godzin na dobę, czytał Montaigne’a, Szekspira, Monteskiusza, i spisywał sąd swój o nich. Nie wiem czemu czuł nienawiść i wzgardę dla sławnych literatów, których widywał w r. 1804 u pana Daru. Przedstawiono go księdzu Delille. Lekceważył Woltera, który mu się zdawał dziecinny, panią de Staël — napuszoną; Bossueta — blaga na serjo; uwielbiał bajki Lafontaine’a, Corneille’a i Monteskjusza.
W 1804 r., Beyle zakochał się w pannie Melanji Guilbert (pani de Baskoff) i podążył za nią do Marsylji, poróżniwszy się z Mad..., którą tak kochał później. To była prawdziwa namiętność. Kiedy panna M. G.... opuściła teatr w Marsylji, Beyle wrócił do Paryża; ojciec jego zaczynał tracić majątek i przysyłał mu bardzo mało pieniędzy. Marcjal Daru, podinspektor rewji, namówił Beyle’a, aby wstąpił od wojska; Beyle, bardzo niechętnie, usłuchał i rzucił studja.
14 czy 15-go października r. 1806, Beyle ujrzał bitwę pod Jeną: 26-go ujrzał wejście Napoleona do Berlina. Beyle udał się do Brunszwiku w charakterze wicekomisarza wojennego. W 1808 r., w małym pałacyku w Richemont (o 10 minut od Brunszwiku), gdzie mieszkał w charakterze intendenta, zaczął pisać historję wojny sukcesyjnej hiszpańskiej. W 1809 r., odbył kampanję wiedeńską, wciąż jako wice-komisarz wojenny; tam nabył choroby i zakochał się bardzo w kobiecie miłej i dobrej, a nawet wybornej, z którą był w stosunkach niegdyś.
B... został mianowany audytorem Rady Stanu i inspektorem ruchomości korony dzięki poparciu hrabiego Daru. Odbył kampanję rosyjską i odznaczył się zimną krwią; dowiedział się za powrotem, że ten odwrót był rzeczą straszną. Pięćset pięćdziesiąt tysięcy ludzi przeszło Niemen, pięćdziesiąt a może dwadzieścia pięć tysięcy przebyło go z powrotem.
B... odbył kampanję pod Lutzen i był intendentem w Sagan na Śląsku nad Bobrem. Z przemęczenia dostał gorączki, która omal nie zakończyła dramatu, a z której Gall uleczył go szybko w Paryżu. W 1813 r. wysłano B... do siódmej dywizji wojskowej z senatorem idjotą. Napoleon wytłumaczył mu obszernie, co trzeba robić.
W dniu, w którym Burboni wrócili do Paryża, B... zrozumiał, że człowieka, który był pod Moskwą, czekają we Francji same upokorzenia. Pani Beugnot ofiarowała mu posadę dyrektora aprowizacji Paryża. Odmówił, aby osiąść w Medjolanie. Wstręt, jaki czuł do Burbonów, przeważył miłość: zdawało mu się, że widzi w obejściu pani A... lekceważenie. Śmieszne byłoby opowiadać wszystkie perypetje, jak powiadają Włosi, w które wplątała go ta miłość. Wydrukował Życie Haydna, Rzym, Neapol i Florencja (1817), wreszcie Historję malarstwa. W r. 1817 wrócił do Paryża, który przejął go wstrętem; pojechał do Londynu i wrócił do Medjolanu.
W 1821, stracił ojca, który zaniedbał swoje sprawy (w Claix) aby się troszczyć o sprawy Burbonów (jako wicemer Grenobli) i zupełnie się zrujnował. W 1815 r., pan B... kazał powiedzieć synowi (przez pana Feliksa Faure), że mu zostawi 10.000 franków renty, a zostawił mu 3.000 fr. kapitału. Na szczęście, B... miał 1000 fr. renty po matce (z domu Henryce Gagnon, zmarłej w Grenobli około r. 1790, którą zawsze ubóstwiał i opłakiwał). W Medjolanie B... napisał ołówkiem Miłość.
B..., nieszczęśliwy pod każdym względem, wrócił do Paryża w lipcu r. 1821; myślał serjo o tem aby skończyć ze wszystkiem, kiedy mu się wydało, że pani de C... patrzy nań łaskawem okiem. Nie chciał się znów puszczać na to burzliwe morze; rzucił się z całą furją w bitwę o romantyków, wydrukował utwory Racine a Szekspir, Życie Rossiniego, Przechadzki po Rzymie, etc. Odbył dwie podróże po Włoszech, zwiedził Hiszpanję aż do Barcelony. Wojna hiszpańska nie pozwalała się zapuścić dalej.
Podczas gdy był w Anglji (we wrześniu 1826) porzuciła go owa ostatnia kochanka C...; kochała zwykle pół roku, jego kochała dwa lata. Był bardzo nieszczęśliwy i wrócił do Włoch.
W 1829 r., pokochał G... i spędził u niej, aby czuwać nad nią, noc 29-go lipca. Ujrzał rewolucję 1830 r. z pod kolumn Komedji Francuskiej. We wrześniu 1830 r., mianowano go konsulem w Trieście; pan de Metternich miał z nim na pieńku z powodu Rzymu, Neapolu i Florencji i odmówił exequatur. Mianowano go konsulem w Civita-Vecchia. Spędzał połowę roku w Rzymie, tracił tam dosłownie czas, napisał tam Zielonego Strzelca i zebrał nowele takie jak Vittoria Accoramboni, Beatrix Cenci, etc., ośm czy dziesięć tomów in folio.
W maju 1836 r., wrócił od Paryża, dzięki urlopowi pana de Thiers, który naśladuje kaprysy Napoleona. B... przygotował do druku Życie Nap... od 9-go listopada 1836 r. do czerwca 1837...
(Nie odczytywałem poprzedzających stronic, pisanych od 4-go do 6-go; w niedzielę 30 kwietnia, okropny deszcz, w hotelu Favart, place des Italiens w Paryżu).
B... nakreślił swój nagrobek w 1821:
Kochał Cimarosę, Szekspira, Mozarta, Corregja. Kochał namiętnie V..., M..., A..., Ange..., M..., C..., i, mimo że nie był zgoła piękny, kochało go bardzo kilka z tych inicjałów.
Szanował jednego człowieka: Napoleona.
Koniec tej notatki nie odczytanej (aby nie kłamać).
Notatka o Henryku Beyle: odczytać po jego śmierci, nie wcześniej.