Pamiętnik egotysty/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik egotysty |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Souvenirs d'égotisme |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Za powrotem do Paryża, około grudnia, spostrzegłem, że nieco więcej interesuję się światem i ludźmi. Widzę dziś, że to dlatego, że przekonałem się, iż niezależnie od tego co zostawiłem w Medjolanie, mogę gdzieindziej znaleźć trochę szczęścia lub bodaj rozrywki. To gdzieindziej, to był mały domek miss Appleby.
Ale nie miałem dość rozsądku, aby ułożyć systematycznie swoje życie. Przypadek kierował zawsze memi stosunkami. Naprzykład:
Był raz minister wojny w Neapolu, który się nazywał Michevaux. Ten biedny żołnierz pochodził, zdaje mi się, z Liege. Zostawił swoim dwom synom pensje dworskie: w Neapolu liczy się na łaski króla niby na ojcowiznę.
Kawaler Aleksander Michevaux jadał z nami w hotelu przy ulicy Richelieu. Jest to przystojny mężczyzna, flegmatyczny jak Holender. Tonął w zgryzotach. Podczas rewolucji w 1820, żył spokojnie w Neapolu, był rojalistą. Francesco, następca tronu, a później najbardziej pogardzany z królów, był regentem i szczególnym protektorem kawalera de Michevaux. Wezwał go i poprosił, mówiąc mu przez ty, aby przyjął stanowisko posła w Dreźnie, do czego apatyczny Michevaux nie palił się zgoła. Mimo to, ponieważ nie miał odwagi narazić się Królewskiej Wysokości i następcy tronu, udał się do Drezna. Niebawem, Francesco wygnał go, skazał go na śmierć, zdaje mi się, lub conajmniej skasował mu pensje.
Bez żadnej inteligencji i talentu do czegokolwiek, kawaler był katem dla samego siebie: długi czas pracował po ośmnaście godzin dziennie, jak Anglik, aby zostać malarzem, muzykiem, metafizykiem, czy ja wiem czem? Wychowanie to było kierowane tak, jakgdyby chciał rzucić wyzwanie logice.
Wiem o zdumiewających jego pracach od pewnej aktorki, dobrej mojej znajomej, która ze swego okna widziała tego młodego człowieka, jak pracował od piątej rano do piątej wieczór nad malarstwem, a potem czytał cały wieczór. Z tej przerażającej pracy została kawalerowi sztuka dobrego akompanjowania na fortepianie oraz sporo zdrowego sensu czy smaku muzycznego aby nie lecieć ślepo na mdłe fanfaronady jakiegoś Rossiniego. Z chwilą gdy chciał rozumować, ta słaba głowa nabita fałszywą wiedzą wpadała w najkomiczniejsze głupstwa. W polityce zwłaszcza był ciekawy. Zresztą, nie znałem nic bardziej poetycznego i niedorzecznego niż włoski liberał czyli carbonaro, który od 1821 do 1830 zapełniał liberalne salony paryskie.
Pewnego wieczora, po obiedzie, Michevaux udał się do siebie. W dwie godziny później, nie widząc go w kawiarni Foy, gdzie jeden z nas, przegrawszy kawę, miał ją płacić, poszliśmy do niego. Zastaliśmy go zemdlonego z bólu. Miał skolocyzm; po obiedzie, lokalne bóle się wzmogły, ten flegmatyczny i melancholijny charakter zaczął rozważać wszystkie swoje nędze, łącznie z nędzą materjalną. Inny byłby się zabił; on poprzestałby na tem aby umrzeć zemdlony, gdybyśmy go nie byli z wielkim trudem obudzili.
Ten los wzruszył mnie, może trochę przez refleksję: oto człowiek nieszczęśliwszy odemnie! Barot pożyczył mu pięćset franków, które otrzymał z powrotem. Nazajutrz, Lussinge czy ja przedstawiliśmy go pani Pasta.
W tydzień potem, dowiedzieliśmy się, że jest jej kochankiem od serca. Nic chłodniejszego, nic bardziej racjonalnego, niż stosunek tych dwóch istot. Widywałem ich codzień przez cztery czy pięć lat, nie byłbym zdziwiony po całym tym okresie, gdyby jakiś magik, dając mi moc stania się niewidzialnym, pozwolił mi oglądać, że oni nie kochają się z sobą, ale poprostu rozmawiają o muzyce. Jestem pewien, że Pasta, która przez ośm czy dziesięć lat nietylko mieszkała w Paryżu, ale przez trzy czwarte tego czasu była tam w modzie, nie miała nigdy kochanka Francuza.
W epoce kiedy jej przedstawiono kawalera Michevaux, piękny Lagrange przychodził co wieczór nudzić nas przez trzy godziny, siedząc obok niej na kanapie. To ten generał grał rolę Apollina, albo pięknego Hiszpana w baletach dworu cesarskiego. Widziałem królowę Karolinę Murat i boską księżnę Borghese tańczące z nim w stroju dzikich. To jeden z najbardziej czczych osobników w całem dobrem towarzystwie, a to niemało powiedziane.
Ponieważ zgrzeszyć niewłaściwem słowem o wiele zgubniejsze jest dla młodego człowieka, niż korzystne jest dlań powiedzieć zręczne słówko, potomność, prawdopodobnie mniej głupia, nie będzie miała pojęcia o bezbarwności dobrego towarzystwa.
Kawaler Michevaux miał wzięcie dystyngowane, prawie wytworne. Pod tym względem, było to zupełne przeciwieństwo z Lussinge‘m a nawet Barotem, który jest tylko zacnym i dzielnym chłopcem z prowincji, przypadkowo robiącym miljony. Wytworne maniery Michevaux zbliżyły mnie z nim. Spostrzegłem niebawem, że jest to dusza nawskroś zimna.
Wyuczył się muzyki jak uczony z Akademji napisów uczy się, lub udaje że się uczy perskiego. Nauczył się podziwiać taki kawałek; pierwszym przymiotem tonu było zawsze to aby był czysty, a zdanie aby był poprawne.
W moich oczach, pierwszym — i to o wiele pierwszym — przymiotem jest to, aby coś miało wyraz.
Pierwszą zaletą dla mnie, we wszystkiem co jest czarne na białem, to móc powiedzieć wraz z Boileau:
Złe czy dobre, coś zawsze mówią moje wiersze.
Kiedy moje stosunki z kawalerem Michevaux i Pastą zacieśniły się, zamieszkałem na trzeciem piętrze hotelu des Lillois, gdzie ta miła kobieta zajmowała kolejno drugie i pierwsze piętro.
Ona była w moich oczach bez wad, bez przywar, charakter prosty, jednolity, prawy, naturalny, przy największym talencie tragicznym jaki znałem.
Przez nałóg młodego człowieka (przypominacie sobie, że miałem tylko dwadzieścia lat w 1821), byłbym zrazu pragnął, aby ona mnie pokochała, mnie który miałem dla niej tyle podziwu. Widzę dziś, że ona była za zimna, za rozsądna, niedość szalona, niedość pieszczotliwa, aby nasz stosunek — gdyby to była miłość — mógł trwać. To byłaby z mojej strony tylko przelotna miłostka; ona, słusznie oburzona, byłaby zerwała. Lepiej tedy, że rzecz ograniczyła się do najświętszej, najbardziej oddanej przyjaźni z mojej strony, a z jej strony do uczucia pokrewnego mojemu, ale które miało swoje przypływy i odpływy.
Michevaux, bojąc się mnie trochę, ubrał mnie w parę tęgich potwarzy, które zneutralizowałem, nie zwracając na to uwagi. Po upływie sześciu czy ośmiu miesięcy, sądzę, że Pasta powiedziała sobie: Ależ to niema za grosz sensu!
Ale zawsze coś zostaje; ale, po upływie sześciu czy ośmiu lat, potwarze te sprawiły, że nasza przyjaźń stała się bardzo spokojna. Nigdy nie czułem ani chwili gniewu na Michevaux. Po tak królewskim postępku Franciszka, mógł sobie powiedzieć, jak niewiem który bohater Woltera:
Szlachetna nędza, oto co mi pozostało.
I przypuszczam że Giuditta, jak ją nazywaliśmy po włosku, pożyczała mu niewielkie kwoty, aby go chronić od najtwardszych kolców ubóstwa.
Nie błyszczałem wówczas zbytnio dowcipem, mimo to miałem zawistnych. Pan de Perret, szpieg z salonu pana de Tracy, wiedział o mojej przyjaźni z panią Pasta: ci ludzie wszystko wiedzą przez swoich kolegów. Oświetlił ją w najwstrętniejszy sposób w oczach dam z ulicy d‘Anjou. Kobieta najuczciwsza, ta której wszelka idea miłostki jest najbardziej obca, nie przebaczy miłostki z aktorką. Zdarzyło mi się to już w Marsylji w 1805; ale wówczas, pani Serafja T... miała rację, że nie chciała mnie przyjmować co wieczór, kiedy dowiedziała się o moim stosunku z panną Louason (ową kobietą tak inteligentną, później panią de Barkoff).
Przy ulicy d‘Anjou, która w gruncie była mojem najczcigodniejszem towarzystwem, nawet stary filozof, pan de Tracy, nie przebaczył mi moich stosunków z aktorką.
Jestem żywy, namiętny, szalony, szczery do przesady w przyjaźni i w miłości aż do pierwszego oziębienia. Wówczas z szaleństw szesnastoletniego chłopca przechodzę w mgnieniu oka do machiawelizmu pięćdziesięciolatka; po tygodniu jest już tylko roztopiony lód, zimno zupełne. (To właśnie zdarzyło mi się w tych dniach with Lady Angelica, 1832, maj).
Miałem tedy oddać wszystko co jest przyjaźni w mojem sercu salonowi państwa Tracy, kiedy spostrzegłem powłokę białego szronu. Od 1821 do 1830 byłem tam już tylko zimny i machiaweliczny, to znaczy doskonale ostrożny. Widzę jeszcze połamane łodygi wielu przyjaźni, które miały się zacząć przy ulicy d’Anjou. Przezacna hrabina de Tracy — co do której wyrzucam sobie gorzko, że ją nie więcej kochałem — nie dała mi uczuć tego odcienia chłodu. A przecież wróciłem z Anglji dla niej, z wylaniem serca, z potrzebą szczerej przyjaźni. Uspokoiło się to przez czysty consensus, kiedy powziąłem postanowienie aby być zimny i wyrachowany z resztą salonu.
We Włoszech, uwielbiałem operę. Najsłodsze — bez żadnego porównania — momenty mego życia spłynęły mi w sali teatralnej. Przez to, że byłem długo szczęśliwy w Scala (sala w Medjolanie), stałem się rodzajem znawcy.
W dziesiątym roku życia, ojciec mój, który miał wszystkie zabobony religji i arystokracji, zabronił mi stanowczo uczyć się muzyki. W szesnastym, uczyłem się kolejno grać na skrzypcach, śpiewać i grać na klarnecie. Jedynie w tej ostatniej sztuce doszedłem do tego, aby wydawać dźwięki, które mi sprawiały przyjemność. Mój nauczyciel, piękny i okazały Niemiec, nazwiskiem Hermann, kazał mi grywać czułe arje. Kto wie? może on znał Mozarta? Było to w 1797, Mozart właśnie umarł.
Ale wówczas nie znałem tego wielkiego imienia. Porwała mnie namiętność do matematyki; dwa lata myślałem tylko o tem. Wyjechałem do Paryża, gdzie przybyłem nazajutrz po 18 brumaire (10 listopada 99).
Później, kiedy chciałem uczyć się muzyki, uznałem że jest zapóźno po tej oznace: namiętność moja malała w miarę jak zyskiwałem nieco wiedzy. Dźwięki, które wydawałem, budziły we mnie wstręt w przeciwieństwie do tylu czwartorzędnych wykonawców, którzy swoją odrobinę talentu — miłego zresztą wieczorem na wsi — zawdzięczają jedynie wytrwałości, z jaką co rano rozdzierają uszy samym sobie. Ale oni ich sobie nie rozdzierają, bo... Ta filozofja nie skończyłaby się nigdy.
Słowem, uwielbiałem muzykę, z największą dla siebie rozkoszą, od 1806 do 1810, w Niemczech. Od 1814 do 1821, we Włoszech. We Włoszech mogłem rozprawiać o muzyce ze starym Mauyerem, z młodym Paccinim, z kompozytorami. Wykonawcy, margrabia Caraffa, Viscontini z Medjolanu, uważali przeciwnie, że ja nie mam zdrowych klepek. To tak, jakgdybym dziś mówił o polityce z podprefektem.
Jednem ze zdumień hrabiego Daru, prawdziwego literata od stóp do głów, godnego idjotyzmu Akademji Napisów z 1828, było to, że ja mogę napisać stronicę, która sprawi komukolwiek przyjemność. Jednego dnia, kupił od Delaunay’a, który mi to opowiadał, małe dziełko mego pióra, które, z przyczyny wyczerpania edycji, sprzedawano po czterdzieści franków. Zdumienie jego było takie, że można było umrzeć ze śmiechu, powiadał księgarz.
— Jakto, czterdzieści franków!
— Tak, panie hrabio, i to przez protekcję, i zrobi pan wielką przyjemność księgarzowi, nie biorąc książki po tej cenie.
— Czy to możliwe! powiadał Akademik podnosząc oczy do nieba; ten smarkacz! ciemny jak tabaka w rogu!
Był najzupełniej szczery. Ludzie z antypodów, patrząc na księżyc wówczas kiedy jest dla nas tylko małym rogalikiem, powiadają sobie: „Co za cudowne światło, to prawie pełnia!“ Hrabia Daru, członek Akademji francuskiej, członek czynny Akademji nauk, etc., etc., i ja patrzyliśmy na serce człowieka, na przyrodę, etc., z przeciwnych stron.
Jednem ze zdumień Michevaux, którego ładny pokoik sąsiadował z moim na drugiem piętrze hotelu des Lillois, było to że mogli istnieć ludzie, którzy słuchali mnie, kiedy mówiłem o muzyce. Ochłonął ze zdumienia dopiero wtedy, kiedy się dowiedział, że to ja napisałem książkę o Haydnie. Chwalił dosyć tę książkę — zbyt metafizyczną, powiadał; ale to że ja mogłem ją napisać, że ja byłem jej autorem, ja, niezdolny wziąć zmniejszonej septymy na fortepianie, na to otwierał szeroko oczy. A były te oczy bardzo ładne, kiedy w nich było przypadkiem nieco wyrazu.
Owo zdumienie, które opisałem może zbyt obszernie, znajdowałem w większym lub mniejszym stopniu u wszystkich, z którymi rozmawiałem aż do epoki (1827), w której zacząłem być dowcipny.
Jestem jak uczciwa kobieta, która została ulicznicą: muszę pokonywać co chwila ów wstyd uczciwego człowieka, który ma wstręt do mówienia o sobie. Mimo to, ta książka wypełniona jest nie czem innem. Nie przewidywałem tej okoliczności; może sprawi ona, że wszystkiego trzeba mi będzie poniechać. Nie przewidywałem innej trudności, prócz odwagi powiedzenia prawdy o wszystkiem. To najmniejsza rzecz.
Brak mi trochę szczegółów co do tych odległych epok; stanę się mniej suchy i mniej gadatliwy w miarę jak się zbliżę do lat 1826—1830. Wówczas, nieszczęście moje narzuciło mi rolę człowieka dowcipnego: przypominam sobie wszystko, jakby się to działo wczoraj.
Naskutek nieszczęśliwej dyspozycji fizycznej, która sprawiła, że uchodziłem za kłamcę, za dziwaka, a zwłaszcza za złego Francuza, bardzo trudno mi znaleźć przyjemność w muzyce śpiewanej w teatrze francuskim.
Moją wielką pasją, jak wszystkich moich przyjaciół w 1821, była jednak opera buffa.
Pasta grała tam w Tankredzie, Otellu, Romeu i Julji... w sposób, któremu nietylko nikt nigdy nie dorównał, ale którego z pewnością nie przewidywali autorowie tych oper.
Talma, którego potomność wyniesie może tak wysoko, miał duszę tragiczną, ale był taki głupi, że wpadał w najpocieszniejsze afektacje. Podejrzewam, że, poza zupełnym brakiem inteligencji, miał jeszcze ową czułostkowość niezbędną dla zdobycia sukcesu i którą z taką przykrością odnalazłem nawet u wspaniałego i uroczego Berangera.
Talma był tedy prawdopodobnie służalczy, uniżony, pełzający, nadskakujący, etc., a może i coś więcej jeszcze wobec pani de Staël, która, głupio zajęta wciąż swoją brzydotą (jeżeli można użyć słowa głupio mówiąc o tej wspaniałej kobiecie) potrzebowała, aby się upewnić, namacalnych i wciąż ponawianych argumentów.
Pani de Staël, która cudownie posiadała, jak jeden z jej kochanków, książę de Talleyrand, sztukę powodzenia w Paryżu, zrozumiała, że może tylko zyskać dając swoją pieczęć sukcesowi Talmy, który zaczynał stawać się powszechny i tracić przez swą trwałość mniej szacowny charakter mody.
Sukces Talmy zaczął się śmiałością: miał odwagę nowości, jedyną odwagę jaka jest we Francji zdumiewająca. Był nowy w Brutusie Woltera, a wkrótce potem w tej mizernej amplifikacji: Karolu IX pana de Chénier. Stary i bardzo lichy aktor którego znałem, nudny i rojalistyczny Naudet, był tak urażony nowatorskim genjuszem Talmy, że go wyzwał kilkakrotnie na pojedynek. Nie wiem doprawdy, skąd Talma wziął myśl i odwagę nowości, o ile go znałem, nie wyglądał na to.
Mimo jego sztucznie grubego głosu i prawie równie uprzykrzonej afektacji gestów, Francuz który był zdolny wzruszyć się pięknemi tragicznemi uczuciami trzeciego aktu Hamleta Ducisa, albo pięknemi scenami ostatnich aktów Andromaki, nie miał innego sposobu jak tylko zobaczyć Talmę.
Miał duszę tragiczną, i to w zdumiewającym stopniu. Gdyby z nią łączył prostotę oraz odwagę zasięgania rady, byłby mógł zajść bardzo daleko, być równie wspaniałym jak Monfel w Auguście (Cynna). Mówię tu o rzeczach które widziałem, i dobrze widziałem, przynajmniej bardzo szczegółowo, ile że byłem namiętnym miłośnikiem Komedji Francuskiej.
Szczęściem dla Talmy, zanim pisarz, człowiek inteligentny i często mówiący do publiczności (ksiądz Geoffroy) zabrał się do niszczenia jego reputacji, było polityką pani de Staël wynosić go pod niebiosa. Ta wymowna kobieta podjęła się nauczyć głupców, w jaki sposób należy mówić o Talmie. Można sobie wyobrazić, że nie zbrakło jej przytem emfazy. Imię Talmy stało się europejskie.
Jego nieznośna afektacja stała się coraz bardziej niedostrzegalna dla Francuzów, baraniego plemienia. Nie jestem baranem, co sprawia, że jestem niczem.
Melancholja nieuchwytna i mająca coś z tchnienia fatum, jak w Edypie, nie znajdzie nigdy aktora równego Talmie. W Manljuszu był bardzo rzymski: Bierz, czytaj, i: Czy znasz rękę Rutyljusza? były boskie. A dlatego, że nie było sposobu wpaść tutaj w okropny śpiew akeksandrynu. Jakiej śmiałości było mi trzeba aby myśleć to w r. 1805? Drżę prawie, pisząc takie bluźnierstwa dziś (1832), kiedy oba bożyszcza upadły. A przecież w 1805 przepowiadałem rok 1832, i sukces zdumiewa mnie i oszałamia (Cynna).
Czy to samo zdarzy mi się z...
Ciągły zaśpiew, spęczniały głos, drżenie rąk, sztuczny chód, nie dozwalały mi ani pięciu minut z rzędu czystej przyjemności gdy oglądałem Talmę. Co chwila trzeba było wybierać, brzydkie zajęcie dla wyobraźni, a raczej głowa zabija wówczas wyobraźnię.
Doskonałe były w Talmie tylko głowa i jego zamglone spojrzenie. Powrócę do tego z okazji Madonn Rafaela i panny Wirginiji de Lafayette (Adolfowej Périer), która miała tę piękność w najwyższym stopniu i z której jej zacna babka, hrabina de Tracy, była bardzo dumna.
Tragizm, który mnie odpowiadał, znalazłem w Keanie, i uwielbiłem go. Wypełnił moje oczy i moje serce. Widzę go jeszcze przed sobą, Ryszarda III i Otella.
Ale tragizm w kobiecie, gdzie jest najbardziej dla mnie wzruszający, znalazłem tylko u Pasty, i tam był czysty, doskonały, bez domieszki. W domu była milcząca i niewzruszona. Wieczorem, przez dwie godziny była... Wróciwszy, leżała dwie godziny na kanapie płacząc, z atakami nerwów.
Prawda że ten talent tragiczny złączony był z talentem śpiewaczym, ucho tedy dopełniało wzruszenia rozpoczętego przez oczy, i Pasta zostawała długo, dwie albo trzy sekundy w tej samej pozycji. Czy to było ułatwienie, czy jedna więcej trudność do pokonania? Często zastanawiałem się nad tem. Skłonny jestem mniemać, że przymus trwania długo w jednej pozycji ani nie ułatwia ani nie utrudnia. Zostaje trudność baczenia na to aby dobrze śpiewać.
Kawaler Michevaux, Lussinge, di Fiori, Sutton-Sharp, kilku innych i ja, złączeni podziwem dla gran donna, mieliśmy wieczny temat do dyskusji w sposobie w jaki grała w Romeo i Julji ostatniego wieczoru, w głupstwach jakie mówili z tej okazji biedni literaci francuscy, zmuszeni mieć zdanie o rzeczy tak przeciwnej naturze Francuza jak muzyka.
Ksiądz Geoffroy, bezwarunkowo najinteligentniejszy i najwykształceńszy z dziennikarzy (nazywał bez ceremonji Mozarta wrzaskułą; szczery; istnieli dlań tylko Grétry i Monsigny, których się nauczył.
Można z tego osądzić osielstwa, jakie mówiła w 1822 cała zgraja literatów, dziennikarzy, o tyle niższych od księdza Geoffroy. Zebrano feljetony tego dowcipnego bakałarza i okazało się że to jest coś bardzo płaskiego. Były boskie, podawane od ręki dwa razy na tydzień; tysiąc razy więcej warte od ciężkich artykułów jakiegoś Hoffmana albo jakiegoś pana Feletz, które, zebrane, lepiej może wyglądają niż rozkoszne feljetony Geoffroy. W ich epoce jadałem na śniadanie u Hardyego, wówczas będącego w modzie, cudowne nereczki z rożna. I wierzcie mi, w dnie w które nie było feljetonu księdza Geoffroy, nereczki nie smakowały mi.
Pisał je, słuchając lektury zadań łacińskich swoich uczniów na pensji, gdzie był nauczycielem. Jednego dnia, kiedy zaprowadził uczniów do kawiarni koło Bastylji aby się napić piwa, chłopcy, ku niesłychanej swej uciesze, znaleźli dziennik, stanowiący dowód, czem zabawia się ich nauczyciel, którego często widzieli jak pisał przykładając papier do nosa, taki miał krótki wzrok.
Krótkiemu wzrokowi również Talma zawdzięczał owo zamglone spojrzenie zdradzające tyle duszy (znak jakby skupienia wewnętrznego, skoro nic interesującego nie ściąga uwagi zewnątrz).
Widzę pewną okoliczność pomniejszającą talent Pasty. Nie sprawiało jej trudności grać naturalnie wielką duszę: była taka.
Była naprzykład skąpa, lub, jeśli kto woli, oszczędna z rozsądku, mając męża rozrzutnego. I w jeden miesiąc zdarzało się jej rozdać dwieście franków biednym włoskim wygnańcom. A byli między nimi bardzo nieapetyczni, tacy że mogli zbrzydzić dobroczynność, naprzykład pan Gianonne, poeta z Modeny, niech mu niebo odpuści. Co on miał za oko!
Pan di Fiori, ten wykapany Jupiter Mansuetus, skazany na śmierć w dwudziestym trzecim roku życia w Neapolu w 1799, podejmował się rozdzielać sprawiedliwie zapomogi Pasty. On sam wiedział o nich i opowiedział mi to znacznie później, w zaufaniu. Królowa francuska dała zaprotokułować w dzisiejszej gazecie siedemdziesiąt franków, posłane jakiejś staruszce (1832).