Pamiętnik z czasów wojny/Mussolini na froncie wewnętrznym
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik z czasów wojny |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tu w dzienniczku zaczyna się luka, obejmująca czas od połowy maja 1916 do listopada tegoż roku. Pod wpływem przebytych tarapatów wojennych Mussolini zapadł w gorączkę tyfusową; przeniesiono go więc do szpitala wojskowego w Cividale, gdzie spotkał go król włoski, który właśnie odwiedzał ranionych. Po chorobie udzielono Mussoliniemu krótkiego urlopu wypoczynkowego: spędził go w Ferrarze. Ledwie przyszedłszy do siebie, podążył z powrotem na front alpejski, ale nie odrazu po przybyciu tamże rozpoczął pisanie dzienniczka — jako że nawet na wojnie nie zawsze miewa się możność, czas i ochotę, by przelewać na papier swoje wspomnienia. Od czasu do czasu wysyłał do kraju listowne wiadomości o sobie, które wykazywały, jak mylą się ludzie, określający Mussoliniego łaskawie jako „bohatera wewnętrznego frontu“, a tem samem pomniejszający znaczenie jego czynów wojennych oraz dobrowolnej, śmiałej stawki jego życia i zdrowia[1].
∗ ∗
∗ |
Przyjaciel Mussoliniego, jego kolega-dziennikarz De Falco pisze o tem co następuje:
Partja socjalistyczna ma w użyciu spowszedniały frazes: „bohaterowie frontu wewnętrznego“. Każdy dziennikarzyna prowincjonalny zwykł z radością posługiwać się tym komunałem — rzadko w trafnem znaczeniu, częściej ni przypiął, ni przyłatał.
Jest to istna manja! Uległ jej także wielki Gaetano Zirardini który określał Benita Mussoliniego, jako „bohatera frontu wewnętrznego“.
Właśnie Mussolini nadesłał mi list prywatny, nie przeznaczony do ogłoszenia, ja jednak — narażając się na burę — list ten ogłaszam… nie dla Zirardiniego, którego nie bierze się w rachubę, ale dla większych i mniejszych Nie-Zirardinich, których pełno w Italji!
Ażeby wiedziano, na jakim froncie walczy Mussolini!
Kochany De Falco!
Wracam właśnie z ataku w strefie Alto Fella, gdzie ja i mój patrol ochotników-zwiadowców przez dwa dni i noc jedną byliśmy w ustawicznym ruchu.
Wszystko poszło jak najlepiej. Nasz ogień rozpoczął się zeszłej niedzieli o 3-ciej popołudniu. Nieprzyjacielską palbę karabinową ledwie że słychać było. Jak zwykle, pracowały działa nasze i nieprzyjacielskie. Gdy Austrjacy spostrzegli naszą obecność w lasku tuż przed ich pozycjami, zaczęli nas bombardować. Nie były to działa ciężkiego kalibru — zdaje mi się, że występowały tu głównie 75-milimetrówki, 105-milimetrówki, 120-milimetrówki i kilka 155-milimetrówek, — ale granaty sypały się dosłownie gradem co cztery, a niekiedy co dwie minuty. Artylerja nieprzyjacielska przeszukiwała w ten sposób i przesiewała cały lasek od góry do dołu, conajmniej przez dwie godziny. Jeden granat 12-centymetrowy wybuchł między mną i jednym z alpinów i zranił tegoż, na szczęście niezbyt ciężko.
Popołudniu mieliśmy względną ciszę, która niestety nie trwała zbyt długo. Z nadejściem nocy strzały karabinowe patroli wywołały ponownie strzelaninę armatnią. Następnie rozpoczął się i huraganowy ogień szrapnelowy. Widok wprost fantastyczny: wspaniała symfonja. Stałem wraz z moim przyjacielem Reali’m na ulewnym deszczu, przytuleni do siebie głowami, a zasłonięci grubym pniem jakiejś jodły. Zziębliśmy porządnie. W krótkich przerwach pomiędzy jednym szrapnelem a drugim pracowaliśmy zawzięcie łopatami, żeby pogłębić naszą jamę. Grzmot wystrzału służył nam za przestrogę. Wyćwiczone już ucho rozeznawało kierunek, w którym pomknął pocisk, a gdyśmy mówili: „Ten może jest dla nas przeznaczony“ — istotnie walił on w nasze okopy.
Błyskawica wybuchu rozświecała na chwilę lasek, poczem następował zwykły szelest kul wśród gałęzi. Jęk niektórych zapalników brzmiał niekiedy zupełnie jak głos ludzki. Siedem szrapneli zasypało nasz rejon, jednakże żaden z nich nikogo nawet nie zranił. Kilka kul spłaszczyło się o nasze tarcze i hełmy. Rankiem, gdy mieliśmy odejść na inne miejsce, rzuciliśmy pełne wdzięczności spojrzenie drzewu, które nas osłaniało i które teraz wznosiło ku niebu nagi pień odarty z gałęzi.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |