Pamiętnik z czasów wojny/Miesiąc w Alpach Karynckich

<<< Dane tekstu >>>
Autor Benito Mussolini
Tytuł Pamiętnik z czasów wojny
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MIESIĄC W ALPACH KARYNCKICH

25 marca.

Od pięciu dni szukam mego bataljonu.
Zostawiłem go na wypoczynku w Serpenizzy i wiem jedynie, że przebywał przez dziesięć dni w Pinzano nad Tagliamento. Następnie odmaszerowal do Karyntji, ale miejsce przeznaczenia jest mi nieznane. Od pięciu dni przemierzam Karyntję we wszystkich kierunkach, to piechotą, to koleją. Od Tolmezzo aż do Peluzzy. Kolumna bersaljerów, wracających z urlopu zimowego, jest eskortowana przez dwóch żandarmów. Przekraczamy most na rzece But, płynącej z głośnym szumem. Zwartym oddziałem mijamy Terzo, Cedarchis, Enemenzo, Artę. Ledwie miałem czas odczytać napis, wspominający o pobycie Giosuego Carducciego w tych miejscowościach.
Słońce blado przyświeca. Gościniec przechodzi przez gęsty i pachnący las jodłowy. W powietrzu rozlewa się błogość wiosny. Górskie potoki, wezbrane roztopem, huczą w rozpadlinach górskich. W stronie Paluzzy dolina Buta się rozszerza. Tam nareszcie w komendzie etapu dowiaduję się od majora alpinów, gdzie znajduje się mój bataljon; jutro dostanę się do niego. Wieczór spędzam w Paluzzy, zapełnionej żołnierzami wszelkich gatunków broni. Miejscowość nie uległa zniszczeniu; artylerja nieprzyjacielska tu nie dosięgła. Natomiast Timawa, jak informują mnie mieszkańcy Paluzzy, jest doszczętnie zniszczona. Jest to ostatnia zamieszkała miejscowość przed linją okopów na Pal Piccolo, Pal Grande i Freikofel, — okopów, które dziś takiej nabrały sławy.

26 marca.

Z Freikofel słychać nieprzerwany huk armat. Toczy się walka. Jednakże jej echo nadchodzące z tak bliska, zdaje się niebardzo niepokoić mieszkańców Paluzzy. Charakterystyczny mały kościółek jest przepełniony ludźmi, słuchającymi mszy. Sierżant z komendy etapu podaje mi wiadomość, że z Timavy zawezwano wszystkie wolne ambulanse“. Wnosić stąd można, że toczy się poważna bitwa.
O jedenastej zbiórka do odmarszu. Towarzyszy nam poporucznik Menini z Lombardji. Do widzenia, Paluzzo! Przeprawiamy się przez But i mijamy Cercivento. Zaraz potem idzie Ravascletto, zasypane już śniegiem. Znajdujemy się na wysokości 947 m ponad powierzchnią morza. Starcy i kobiety siedzą na ulicach, używając słońca i niedzielnego wypoczynku. Rys charakterystyczny, świadczący o patrjotyźmie tutejszej ludności: w Ravascletto, gdzie mieszka zaledwie kilkuset ludzi, subskrybowano zgórą 25 000 lirów trzeciej pożyczki wojennej. Wypoczynek obiadowy. Obiad sporządzamy w domu wieśniaka, który nam wypożycza swoje naczynia kuchenne.
Odmarsz. Teraz droga idzie pod górę. Przed naszemi oczyma roztacza się zachwycająca panorama. Malowniczy i gościnny kraju karyncki!… Krótki odpoczynek we wsi Paulare. Wstępujemy do jednego z domów, mającego miły wygląd pańskiej willi. Prosimy o łyk wody. Panie zamieszkujące w tym domu, częstują nas uprzejmie tym napojem. Są tu trzy dziewczynki: Mina, Antonietta i Maddalena. Spostrzegam wielki portret Benedetta Cairoli i mniejszy Gabrjela D’Annunzio. Kobiety przejęte głębokim patrjotyzmem włoskim. Śpiewamy razem hymn Oberdana. Pożegnanie i serdeczne życzenia.
Dochodzimy do Comeglians, gdzie rozpoczyna się dolina rzeki Degano. Wieczorem wypoczynek w Rigolato, przepełnionem żołnierzami trzeciego pułku alpinów. Są to młodziki rocznika 1896, pochodzący z Turynu. Gospody zawalone żołnierzami. Na ulicach brak oświetlenia, panuje głęboka ciemność. Jednakże w jednej z kwater w pobliżu głównej ulicy brzmi pieśń chóralna:
W dwudziestym siódmym dniu maja,
gdy słońce zachodem gore,
zatonął pewien statek
w głębinie Lago Maggiore.
— — — — — — — — — — — —
O piękna, co śpisz na grzędzie,
gdzie barwne kwiecie rośnie,
zbudź się! chcę ciebie całować,
uściskać cię miłośnie…
Powolna, na trzy głosy śpiewana, melodja przebrzmiewa uroczyście w gwiaździstą noc.

27 marca.

Rigolato jest oddalone 7½ km od Forni, gdzie znajduje się d-two mojego baonu. Wzdłuż gościńca wielki ruch, jak zwykle na etapach: rowery, biedki, wozy dwukolne, samochody ciężarowe.
Spotykamy mały samochód angielskiego Czerwonego Krzyża; szofer z nieodstępną krótką fajeczką w zębach. W Forni, dokąd przybywamy koło 11-ej, dowiadujemy się, gdzie znajduje się nasza kompanja. Postępujemy za kolumną mułów, dowożących prowjant. W Forni nie widziałem nic godnego uwagi, prócz budynku szkoły powszechnej, który jest wprost okazały. Jest nas dziesięciu bersaljerów wraz z podchorążym Baldesim z Toskanji. Trzygodzinny marsz ścieżką górską przez las tak gęsty, iż słońce nie przenika skroś gałęzi.
Na w. 1576, na prawo od siklawy na rzeczce Bordaglia, wpadającej do jeziora tejże nazwy, odnajduję 1-szy pluton mej kompanji. Jestem na miejscu. Pluton wraz z kilkoma kolarzami 10-go pułku bersaljerów mieści się w trzypiętrowym baraku drewnianym. Tuż obok znajduje się kuchnia i nędzna jama, na której źle domykających się drzwiach widnieje okazały napis:

Salon dla palących.

Dymu tytoniowego i palaczy nie brak, ale co się tyczy salonu, jest to, mówiąc delikatnie… przesada. — Jestem zmęczony piekielnie i niebawem zasypiam twardo.

28 marca.

Świt. Niebo zawleczone chmurami. Od czasu do czasu śnieżyca, złagodzona rozbłyskującemi tu i ówdzie promieniami słonecznemi. Osobliwość górskich okolic! Dowództwo naszej kompanji znajduje się 300 m wyżej od nas. Pnę się pod górę, by zameldować się kapitanowi. W drodze zorjentowałem się co do stanu naszych pozycyj. Jesteśmy silnie umocnieni! Na białej powierzchni śniegu wzdłuż i wszersz widać czarne punkciki naszych zasieków kolczastych. Tutaj oni nie zdołają nas przerwać!

29 marca.

Dziś rano rekognoskowanie „na ochotnika“. Zszedłem w dolinę, do samego spływu Bordaglii i Volaji. Sekcja alpinów ćwiczyła się w jeżdżeniu na nartach. — Popołudniu nie było żadnych zdarzeń. Pierwsza drużyna obejmuje wartę biwakową. Jestem dowódcą warty. Noc spokojna.
Śnieg pada od szesnastu godzin. Wszystko jest białe. Droga zawiana. Popołudniu: śnieg wciąż jeszcze pada. Poczta jeszcze nie nadeszła. Godziny się dłużą. Na wszystkich czterech piętrach baraku (wysokość około 4 m) grają w karty, śpiewają, palą. Słowa niniejsze piszę, leżąc na brzuchu. Typy żołnierskie: Melosi Piacentino z Lukki, remigrant z Ameryki, rocznik 1893. Prawdziwy okaz Toskańczyka: suchy, bystry, ostry w języku.
— Wróciłem tu z poczucia honoru i obowiązku — mówi do mnie, nawiązując rozmowę. — Upłynęło pięć lat, odkąd powędrowałem do Ameryki. Gdy powoływano mój rocznik, a ja się nie zgłaszałem, ogłoszono mnie za dezertera. W Richmond, w stanie Virginia, miałem małą cukierenkę. Interes mi nieźle prosperował, ale gdy wybuchła wojna europejska i Włochy przystąpiły do szeregu państw walczących, czułem, że nie mogę już dłużej pozostawać obojętnym na głos ojczyzny. Powróciłem. Mogłem wstąpić do oddziałów sanitarnych, ale wołałem przystać do jednej z formacyj bojowych… i oto przybyłem tutaj spełniać swój obowiązek.
Jest zresztą faktem, że żołnierze, którzy powrócili z Ameryki, stanowią najlepszy element w naszem wojsku.
O czwartej godzinie rano pobudka. Po atakach na Pal Piccolo należy być w pogotowiu. Taki był rozkaz kapitana. Możliwość „akcji“ cieszy nas, żołnierzy.
Śnieg wciąż pada. Dwie lawiny zwaliły się z hukiem straszliwym, ale zdaje się, nie pociągnęły za sobą żadnych ofiar. Wogóle liczba strat, wywołanych przez lawiny, jest niewielka: wszystkiego pięciu zabitych i kilku ranionych.

31 marca.

Po długotrwałym śniegu nakoniec wspaniały dzień słoneczny. Na przejrzyście czystym widnokręgu rysują się wyraźnie kontury i załomy bielusieńkich gór. Daleko w głębi widać dolomitowe turnie Cadore.
Wąska smuga purpury zwiastuje wschód słońca. Gdybym był poetą!
Ponieważ nim jednak nie jestem, muszę wziąć się do nader prozaicznej roboty. Droga górska jest zasypana śniegiem. Także i rowy, wiodące do oszańcowań pierwszej i drugiej linji, są zatkane. Z opadających niemal prostopadle zboczy gór Vas i Omladet, znajdujących się naprzeciwko nas, często-gęsto obrywają się lawiny. Zdala wyglądają one jak spienione wodospady. Zawieja śnieżna na szczytach gór. Wygląda to jak gdyby góra była otulona chmurami dymu.
Czas popołudniowy cichy i słoneczny; kilka odosobnionych strzałów karabinowych. Około 3-ej spostrzegamy dwa wysoko unoszące się balony, przyniesione ku nam wiatrem z ponad linji nieprzyjacielskiej. Okazało się, że był to jeden z pospolitych figlów austrjackich. Kosz balonu zawierał włoski poemat, ośmieszający Cadornę, oraz dwie mapy z napisami: Co Włochy mogły uzyskać przez wojnę“ i Co Włochy uzyskały po sześciomiesięcznej wojnie“.
Dowództwo stojącej naprzeciw nas armji austrjackiej trzyma się jeszcze tezy Giolittiego o śmiesznej pamięci „skrawku kraju“ (il parecchio). Jakiś dowcipniś wśród bersaljerów zauważył:
— Jeżeli Niemcy nie mają już innych kul do strzelania, to wkrótce znajdą się w pace!

1 kwietnia.

Jestem dowódcą warty koło „stanicy“ nr. 2 — w punkcie pierwszej linji bojowej wysuniętym poza mały źleb, zakryty przez lawinę. Stanica nr. 3 została zasypana i rozwalona lawiną. Na szczęście ludzie opuścili ją zawczasu, wobec czego strat nie było.
Przy sobie mam bersaljerów: Orestesa Reali’ego z Medjolanu, Memora Alcenzo z Fiume Marina, Artura Marano z Codroipo, Piotra Ruggierego z Fabriano, Józefa Mastromonaco z Molise, Ecjusza Scacchettiego, urodzonego w Konstantynopolu z rodziców Mantuańczyków, i Toniniego z Placencji.
Cztery stanice czyli „reduty“ tworzą naszą pierwszą linję. Stosownie do rozkazu winniśmy utrzymać się aż do przybycia posiłków z drugiej linji, gdyby zaś te nie nadeszły, mamy się bronić aż do ostatniego naboju. Stanice (blok hauzy) są to oszańcowania sporządzone z grubych pni drzewnych, mogące się oprzeć granatom lżejszego kalibru. Za legowisko służy nam prycza, zasłana gałęźmi jodłowymi, rozlewającemi miłą, żywiczną woń. Popołudniu od czasu do czasu nieszkodliwy ogień szrapnelowy. Wysoko ponad nami, daleko poza dosięgiem naszych strzałów, przelatuje Taube“, mknący chyżo w kierunku doliny Degano.

2 kwietnia.

Słońce. Ledwo świt, wybieramy się na zrekognoskowanie pozycyj austrjackich. Jest nas pięciu. Grząski śnieg nie pozwala posuwać się nam prędko. Doszliśmy w pobliże przełęczy Giramondo, nad którą góruje Picco di Giramondo. Szczyt ten wygląda jak olbrzymi głaz graniczny, postawiony przez naturę na rubieży Włoch. Około 10-tej przelatywał, jak zwykle „Gołąbek“[1] ponad naszemi pozycjami. Choć leciał bardzo wysoko, jednakże ostrzeliwaliśmy go.
Po drugiem wydawaniu jadła, gdy z gór zstępowały pierwsze wieczorne cienie, lecz szczyty jeszcze płonęły zorzą alpejską, zgromadzili się żołnierze i śpiewali chórem stare pieśni o prostych słowach i melodjach, nadających się do wielogłosowego śpiewu.
Wczoraj w naszej stanicy śpiewano Skargę żołnierza na śmierć narzeczonej“. Oto tekst. Wiersze są nieudolne, ale tętni w nich szczere, bezpośrednie uczucie:
Trzeci roczek już wojuję,
z poczty przyszła kartka mała…
Czy to nie od mojej miłej,
co chora w domu została?
*
Proszę, panie kapitanie,
już mi tęskno za urlopem!
Dam ci urlop, żołnierzyku,
ale wracaj dzielnym chłopem!
*
Rozkaz, panie kapitanie!
Wrócę jako żołnierz dzielny…
Gdym do wioski się przybliżał,
smutno zabrzmiał dzwon kościelny…
*
Ej, czy to nie moja miła?
Ją to niosą ku mogile?!
Hej, grabarze, moiściewy,
zaczekajcie choć przez chwilę!…
*
Nigdym żywej nie całował,
niech choć zmarłą ucałuję…
Buzia jej woniała kwieciem —
dziś już próchnem zalatuje…
Są to pieśni, wypływające z prostego serca ludu. Jedno pokolenie pieśń taką przekazuje drugiemu, a jeden rocznik poborowy uczy się jej od drugiego.
Godzina 3-cia popołudniu. Ponowne zjawienie się nieprzyjacielskiego „Gołąbka“ (Taube), przelatującego bardzo wysoko. Przed zachodem słońca uciążliwa obustronna kanonada. Rozdają nam tytoń i, jak zwykle, po trzy pocztówki wolne od opłaty.
Piszemy listy, palimy papierosy. Samo palenie jest już zabiciem czasu.

3 kwietnia.

Jarzęce słońce. Dziś, podczas zwykłego „rozpoznawania“ posunęliśmy się jeszcze dalej. Towarzyszyli mi dwaj kaprale: Abrucyjczyk Pietroantonio, reemigrant z Ameryki oraz Serlato Antonio, dzielny i żywy Sycylijczyk z okręgu Cefalu. Koło 11-ej artylerja nieprzyjacielska ostrzeliwała granatami i szrapnelami nasze pozycje w Selletta pomiędzy But i Omradet. Pękające granaty rysowały się czarnemi plamami na śniegu. Popołudniu panowała głęboka cisza, przerywana od czasu do czasu jedynie hukiem lawin. Nie są to t. zw. „klasyczne lawiny“, wywołane piargiem, staczającym się w doliny. Są to raczej wielkie spłachcie śniegowe, które zepchnięte własnym ciężarem lub siłą wiatru spadają ze stromych urwisk. Miejscami widać w górach nagie skały. Czyż to już wiosna? Jakiś porucznik baonu kolarskiego daje mi na pamiątkę fotografję pozycyj na Giramondo i Volaja. — Wczoraj, gdy alpinowie luzowali mały posterunek na Bordaglia Alta, dostrzegł ich posterunek austrjacki. Trzech zabitych padło w rów łącznikowy, zasypany śniegiem.

4 kwietnia.

Rankiem rekonesans koło przejścia przez Volaję. Wdarliśmy się ponownie w łożysko potoku tejże nazwy, zasypanego śniegiem. Popołudniu nowy rekonesans na Bordaglia Alta. Wspięliśmy się na bardzo strome zbocze. Porucznik Santi oraz trzej alpinowie z oddziału ochotniczego wyruszyli z nami w płaszczach śniegowych. Do wspomnianych oddziałów ochotniczych należą po większej części Karyntyjczycy i Friulowie, ludzie wszelkiego wieku i wszelkich stanowisk społecznych, rodem z tych okolic i dobrze z niemi obeznani. Pomagając nam odpierać wroga od granic Italji, bronią własnych domów, wsi i rodzin, które pierwsze stałyby się pastwą najezdnika. Sympatyczni ludzie. Doszliśmy do małego, całkowicie zamarzniętego jeziora Bordaglia. Z jeziora bierze początek rzeczka tejże nazwy, która wraz ze swym dopływem Volają wpada w Pierabech do jeziora Fleons, zwanego inaczej Degano.
Porucznik Santi, który jest nietylko przełożonym, ale i miłym przyjacielem, pozwolił nam wypocząć przez chwilę w miejscu, skąd można widzieć pozycje nieprzyjacielskie, nie będąc samemu widzianym. Przez lornetkę polową widać doskonale stanice austrjackie, wznoszące się nad przełęczą Giramondo.
Porucznik pospolitego ruszenia, Barnaba, z ochotniczej kompanji alpinów, bardzo się uradował spotkaniem ze mną i poczęstował nas łykiem konjaku. Z tego miejsca ogarnia się wzrokiem przepyszną panoramę górską. Z lewej strony Cadore strzelają w niebo iglice dolomitów. Na taki widok pierś się rozszerza, człowiek się czuje szczęśliwy i odświeżony. W górach, jak na morzu, odczuwa się nieskończoność.

1 kwietnia.

Mgła. Niepogoda, poranek bez słońca. Nie robimy rekonesansów. Żołnierze są niekiedy wprost przybici i markotni; czasami nagle ogarniają ich, jako reakcja, wybuchy dziecinnej wprost wesołości. Śnieg znika. Śnieżyczki — pierwsze kwiaty gór — zaczynają przystrajać wolną od śniegu przestrzeń. Dzisiaj nie słychać ani jednego strzału armatniego, ani nawet karabinowego: absolutna cisza. Daje to mi czas do wielu refleksyj i spostrzeżeń. Typy żołnierskie: Asenzo Memore z okręgu Savona, z powołania marynarz. Dość pokazać mu widokówkę z okrętem, by wywołać w nim głęboką tęsknotę do morza. Urodził się w Final Marina. Zaciekawiają mnie jego opowiadania o życiu marynarzy. W wojsku służy chętnie i nienawidzi Niemców. Nazywamy go małym marynarzem“. Natomiast przezwisko małego Araba“ otrzymał Ezio Lucchetti, który urodził się w Konstantynopolu i tam mieszkał do niedawna; rodzina jego pozostała tamże pod opieką konsula Stanów Zjednoczonych, natomiast on sam na wieść o wybuchu wojny wrócił dobrowolnie do Włoch.
Potrosze wygląda na Turka; jest spokojny, flegmatyczny, a po włosku mówi akcentem zlekka cudzoziemskim, franko-tureckim. Pali jak Turek, zawsze ma papieros w ustach, a drugi papieros za uchem. Ilekroć Ascenzo chce rozgniewać „małego Araba“, przezywa go aggregato all’ Italia. Wówczas „mały Arab“ traci zwykły spokój i dokłada wszelkich starań, by okazać się prawdziwym Włochem zarówno z rasy, jak i z poczucia narodowego.
Popołudniu. Poczta przychodzi, ale spóźniona. Nowa poczta, jak to określamy w naszym żargonie żołnierskim, jeszcze nie znalazła drogi“.

6 kwietnia.

Dzień pełen emocji. Piszę te słowa późną nocą, w stanicy, oświetlonej ogarkiem świecy. Moi towarzysze śpią. Dziś rankiem odbyłem zwykły rekonesans. Doszliśmy do grzbietu górskiego, który z powodu swego dziwnego kształtu otrzymał nazwę „Rybiej ości“. W tym punkcie śnieg jest głęboki na dziesięć metrów. Wypełnił on tu żleby i utworzył jakby rodzaj naziomu.
Przez cały ranek dwustronna palba artylerji lekkiego i ciężkiego kalibru. O pierwszej w nocy otrzymałem telefonogram, donoszący, iż spodziewany jest atak ze strony nieprzyjaciela, wobec czego należy zdwoić czujność i umocnić zabezpieczenia stanicy. Przystąpiliśmy niezwłocznie do roboty.
Gdy artylerje podjęły znów wzajemną strzelaninę, myśmy już usypali rów z prawej i lewej strony stanicy. Będziemy tu mogli stawić pierwszy opór. Następnie zajmujemy stanowiska do strzału. W stanicy jest tyleż strzelnic, co nas wartowników. Instrukcja jest prosta i kategoryczna. Stanice muszą stawiać opór do ostateczności, do ostatniego naboju. Mamy odpowiednio wielki zapas amunicji. Porucznik mówi do nas:
— W razie natarcia, gdyby nasze posiłki nie nadeszły w porę, musicie się poświęcić…
Umacniamy zasieki kolczaste. Szczególnie gęste i splątane są druty przed posterunkami obserwacyjnemi.
Strzelanina nieprzyjacielska na Volaja trwała aż do nastania nocy. Dwa granaty padły niedaleko od nas, ale nie wybuchły.
— Czuwać! Wytężać wzrok w noc dzisiejszą i nadstawiać uszu!

7 kwietnia.

Zwykły rekonesans. Posunęliśmy się aż do grzbietu górskiego Lambertenghi, nazwanego tak na cześć podporucznika alpinów, który zstępując z Volaji podczas rekognoskowania, został śmiertelnie ugodzony kulą austrjacką. Przed kilkoma miesiącami pojmano w tem miejscu mały patrol austrjacki. Popołudniu pojedyńcze strzały armatnie.

∗             ∗

Duch żołnierski! — Mogę chyba o nich pisać po tylu miesiącach ścisłego współżycia z żołnierzami. Co należy rozumieć pod nazwą „ducha żołnierskiego?“ Dokładne zdefinjowanie tego pojęcia, w ściśle sformułowanych zdaniach na wzór rozkazu pułkowego czy kompanijnego, jest niepodobieństwem. „Duch żołnierski“ należy do rodzaju rzeczy „niedających się określić“: niepodobna go wymierzyć, można tylko go wyczuć, spostrzec, stwierdzić. „Duch żołnierski“ czyli „siła moralna wojska“ jest to wpojone w żołnierza większe lub mniejsze poczucie odpowiedzialności, większy lub mniejszy popęd do spełniania własnego obowiązku, silniejsza lub słabsza zdolność porywu. Jest ona jednak rzeczą względną, zmienną, zależną od warunków czasu i miejsca. Stan duchowy, zwięźle określony zwrotem „siła moralna wojska“, jest zasadniczym współczynnikiem zwycięstwa, mającym stanowczą przewagę nad elementami technicznemi i mechanicznemi. Zwycięża człowiek, który chce zwyciężyć, człowiek, który, rozporządza większym zapasem energji duchowej i większą siłą woli. Dziesięć tysięcy armat nie zdoła zapewnić zwycięstwa, o ile nie uda się pobudzić żołnierzy do natarcia, o ile oni w danym momencie nie okażą się na tyle śmiali, by bez żadnej osłony spoglądać śmierci w oblicze. O moralności żołnierskiej nie można wydawać sądu na podstawie jednego tylko oderwanego epizodu lub przygodnego zetknięcia się z żołnierzami. Czyn jednego żołnierza mógłby w nas wyrobić mniemanie, że cała armja składa się z samych bohaterów, natomiast słowa drugiego nasuwałyby nam wprost przeciwne przypuszczenia. Często takim błędnym uogólnieniom co do ducha żołnierskiego dają się uwieść ludzie, którzy nie zżyli się z żołnierzami i którzy z jakiejś przelotnej bytności pomiędzy nimi lub z przygodnej rozmowy wysnuwają wnioski najróżnorodniejsze. „Siła moralna“ pierwszej linji bojowej różni się od moralności etapów, a duch wojskowy starszyzny od ducha szeregowców. O całe niebo różną jest moralność żołnierzy wyszłych ze stanu włościańskiego od moralności żołnierzy, którzy urodzili się w mieście i tam mieszkali.
„Siła moralna“ stoi wyżej u tych żołnierzy, którzy przetarli się już w świecie, aniżeli u tych, którzy dotąd nie ruszyli się stopą poza wieś rodzinną. Słowem, odmiany jej są nieskończenie liczne, — jak najróżniejsze bywają i typy ludzkie. Uważam, że mam prawo tę kwestję omawiać, gdyż przedmiotem mych „studjów“ są ludzie, którzy mnie otaczają, żywią się tym samym chlebem, dzielą się ze mną schronem, niedostatkiem i niebezpieczeństwem; słyszałem ich rozmowy w najrozmaitszych sytuacjach, obserwowałem ich zachowanie się w najprzeróżniejszych okolicznościach czasu i miejsca, w jakich znajduje się żołnierz podczas wojny. Byłem z nimi w pierwszej i drugiej linji bojowej; w rowach i na wypoczynku; podczas kanonady, przed otwarciem ognia i po bitwie; w pancerce i w polowym szpitalu; przy odejściu na urlop i w magazynach broni; podczas marszu, w dzień i w nocy; na deszczu, wśród śnieżyc, wśród gradu kul karabinów maszynowych… I oto do jakich doszedłem wniosków:
„Siła moralna“ wojaków włoskich jest dobra; jest to żołnierz subordynowany, dzielny i ochoczy. Postawić go na właściwem stanowisku, uważać nie za numer księgi głównej, lecz za istotę zdolną do wydawania zdrowego sądu, — a można zeń wydobyć wszystko, czego tylko człowiek zapragnie: od prozaicznego, uciążliwego chodzenia po prowjant aż do gorącego i morderczego starcia na bagnety…
Kompanja liczy przeciętnie 250 żołnierzy. Z punktu widzenia moralności żołnierskiej można tych ludzi podzielić następująco:
Dwudziestu pięciu z nich to żołnierze zawodowi i ochotnicy, którzy rozumieją przyczynę wojny i walczą z entuzjazmem. Dalszych dwudziestu pięciu to remigranci z różnych krajów Europy i z za Oceanu, którzy zdobyli sobie pewne doświadczenia życiowe i społeczne. Są to pod każdym względem wyborni żołnierze. Następnym pięćdziesięciu, przeważnie młodzikowatym, wojna sprawia widoczną przyjemność. Przeważną część kompanji (około 100 ludzi) stanowią ci, którzy w połowie zdają się na swój los, w połowie zaś chętnie z nim współpracują. Godzą się z faktem dokonanym i nie roztrząsają go wcale. Chętnie byliby pozostali w domu, ale skoro nastała wojna, nie wzbraniają się wypełniać swych obowiązków. Pozatem w każdej kompanji bywa około 40 nieokreślonych indywiduów, które w miarę okoliczności umieją okazać się to dzielnymi ludźmi, to tchórzami. Reszta to ludzie krnąbrni i niesumienni, niekiedy wprost szubrawcy, którzy jedynie z obawy przed sądem wojskowym niezawsze zdejmują maskę z twarzy.
Liczby te mogą się zmieniać, ale proporcje są podane dokładnie. Dodać należy, że duch żołnierski zależy także od usposobienia i charakteru dowódców.
Ale teraz nie czas rozwodzić się nad tem, co czyniono, by podtrzymać wzorowego ducha żołnierskiego w armji włoskiej, i czego w tej mierze zaniedbano. Jeszcze nadejdzie sposobność do tego rodzaju rozważań.

8 kwietnia.

Wróciłem z placówki na wysuniętym cyplu górskim. Popołudniu zwykła strzelanina armatnia. Któżby się tem przejmował?

10 kwietnia.

Nic nowego. Wszystkie nasze starania i zabiegi zdążają jedynie do tego, by odkopać drogi zasypane śniegiem. Drużyny robotników cywilnych żywo krzątają się koło budowy nowych schronów i szańców i ociosują pnie wielkich drzew leśnych.

∗             ∗

Artur Marano, żołnierz mojej drużyny, otrzymał następujący list od swego brata, ochotnika armji angielskiej:
„Kochany Bracie! Od siedmiu miesięcy służę w wojsku angielskiem, ale dotąd jeszcze nie brałem udziału w żadnej bitwie. Gdy na mnie przyjdzie kolej, będę walczył przeciw Niemcom i chętnie zginę, choć przedtem chciałbym dostać kilku Niemiaszków w swe ręce. Zapytujesz mnie, kochany Bracie, czemu nie zgłosiłem się do armji włoskiej. Gdyby to było możliwe, radbym dostać się do was. Pisałem do konsulatu włoskiego w Vancouver w Kanadzie, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Zgłosiłem się więc do armji angielskiej i powodzi mi się tu nieźle. Angielszczyzną jeszcze nie władam, ale daję sobie jakoś radę. Niechże nas trzech braci nie opuszcza odwaga i otucha, a po osiągniętem zwycięstwie wrócimy do ojczyzny, by nigdy jej nie opuścić!“
Interesujący dokument.

11 kwietnia.

Wykopaliśmy dwa rowy strzeleckie oraz rów łącznikowy, przechodzący wzdłuż całej linji naszych schronów. Popołudniu dwanaście strzałów szrapnelowych.

12 kwietnia.

Jest to prawdziwa wojna mroków i nocy. Dnie upływają w zupełnej ciszy, natomiast noce bywają zawsze bardzo niespokojne. O zmierzchu rozpoczyna się walka i toczy się dalej w głębokiej ciemności. Dziś nocą huczał gwałtowny ogień na Bordaglia Alta. Suchy trzask strzałów karabinowych przygłuszała niekiedy wrzawa granatów ręcznych.
Rankiem spadł cieniuchny śnieżek, potem znów zajaśniało słońce. Uporaliśmy się już z kopaniem rowów. Gdy chodzi o tę robotę, żołnierze nie łazikują. Dwa rowy strzeleckie dominują nad doliną Volaji. Szerokie i skuteczne pole obstrzału. Tak się wyraził kapitan bersaljerów-kolarzy, Ricchieri, znający wybornie te pozycje. Ponieważ ostatni rów na wzniesieniu został wybudowany według mego planu i pod mojem okiem, spotyka mnie słówko pochwały z ust kapitana. — Na dwóch drewnianych tablicach, przybitych do pniaków zrąbanych drzew, wypisałem nazwy rowów. Dłuższy z nich, położony niżej, otrzymał nazwę „rowu bersaljerów“, górny zaś nazwaliśmy na cześć naszego Naczelnego Wodza — „rowem Cadorny“.
Wyrażenia z gwary wojennej:
stępak (trottapiano) — wesz
szczotka (spazzolino) — ordynans (pocztowy)
papierosy — naboje karabinowe wzoru 1891
pocztówka niefrankowana — oferma, niedołęga
koperta z czterema żandarmami — list opieczętowany.

13 kwietnia.

Rano i popołudniu spokój. W nocy, gdyśmy się już wyciągnęli na stłamszonych doszczętnie barłogach ze słomy, zbudził nas silny ogień karabinowy. „Ka-emy“ nasze i austrjackie śpiewały na całe gardło — chciałem powiedzieć „na całą taśmę“ — a nad Bordaglia Alta i Navagnist trzeszczały zawzięcie karabiny. Chwila milczącego oczekiwania. Naraz głos jakiś zawołał:
— Do broni!
Zerwanie się z miejsca i napełnienie chlebaka nabojami było dla nas dziełem jednej minuty. Przez kilka chwil następnych, w ciągu których nie padł żaden rozkaz, przyglądałem się moim towarzyszom broni. Wśród młodszych widać było pewne podniecenie: — byli niecierpliwi i jakby się bali, że przyjdą zapóźno z pomocą swym „braciom“ w pierwszej linji bojowej. Natomiast starsi zachowywali się spokojnie, niemal flegmatycznie i może trochę zbyt sceptycznie. Przezorniejsi od młodszych, nie zapomnieli ani o chlebie ani o cygarnicy. Fałszywy alarm? — Istotnie fałszywy. Rzucamy się w rynsztunku na ziemię, żeby być gotowymi na pierwsze wezwanie.

14 kwietnia.

Popołudniu silny ogień armatni. Pociski wszelkiego kalibru gwiżdżą w powietrzu. Austrjacy się obudzili. Usposobienie starych żołnierzy wobec ognia artyleryjskiego uwydatnia się w rozmaitych wyrażeniach.
Gdy w grę wchodzi jeden tylko pocisk, żołnierz ogranicza się do skonstatowania:
— To na dzieńdobry… to na dobranoc… a teraz nam życzą smacznego!
Gdy strzały powtarzają się częściej, zaczyna potrosze na nie zważać. Skąd nadlatują?… Po każdej eksplozji słychać głosy:
— To 75-tka! 15-ka! 28-ka! 30-tka!
Rzadko zdarzają się omyłki. Ucho już się przyzwyczaiło do rozpoznawania kalibru pocisków.
Nakoniec, gdy kanonada trwa przez wiele godzin bez przerwy, w serce żołnierza wkrada się niepewność i troska, a z ust jego wybiega pytanie:
— Co się właściwie tam święci?
Dziś działa nie odpoczywają. Pod wieczór dochodzą niedokładne wieści o rezultatach strzelaniny. Najwięcej dała się ona we znaki szóstej kompanji, która zajmuje pozycje wbok od nas, nad Paralbą. Granat 15,5-centymetrowy ugodził celnie w wysuniętą stanicę, stanowiącą główny punkt obstrzału. Z dziewięciu znajdujących się tam bersaljerów sześciu padło trupem, trzej odnieśli ciężkie rany. Dwaj wartownicy ocaleli, bo stali na szczęście o 15 m opodal.

15 kwietnia.

Słońce świeci; jednocześnie dmie mroźny wiatr północny. Rekognoskowanie na górskich występach Volaji. Jesteśmy przysypani zadymką śnieżną. W godzinach popołudniowych gwałtowny ogień armatni. W mojej kompanji kilku ludzi odniosło lekkie rany. Otaczające nas góry wszystkie bezmała są wysokie ponad 2000 m.
Monte Coglians 2781,
Przełęcz Giramondo 1930,
Monte Creta Verde 2519,
Paralba 2693,
Monte Carnico 1363,
Pizzo Timau 2251,
Monte Croslis 2251.
Dziś pełniłem wraz z sześcioma ludźmi wartę koło stanicy nr. 2. Noc jasna, księżycowa, ale mróz siarczysty! Wiatr, ciągnący ze szczelin Volaji, ciął nas nielitościwie.

17 kwietnia.

Dziś rano gwałtowna kanonada obustronna. Popołudniu wybuchło dwadzieścia granatów koło naszej drugiej linji, ale nie wyrządziły żadnej szkody.

18 kwietnia.

Wskutek wczorajszego ognia huraganowego zluzowano dziś o świcie straż na najdalej wysuniętej linji. O trzeciej pobudka. Szary poranek. Reduta „nr. 8“, którą zamieszkuję, jest najbardziej strzepana przez artylerję austrjacką. Zebraliśmy nieco pamiątek: odłamki, kilka kul szrapnelowych, łuskę 12,5-cm i dwa zapalniki szrapnelowe, nastawione na 6400 m. Śnieg przez 12 godzin. Ubielone jodły nadają całej okolicy charakter niby północnego krajobrazu, jaki widuje się na starych obrazkach przedstawiających Boże Narodzenie. Zimno, cisza, nastrój posępny.
Wojna obecna jest jak gdyby wielkim tyglem, w którym stapiają się i mieszają z sobą różne typy Włochów. Regjonalizm wziął w łeb. Do mojej drużyny należą: Medjolańczyk Reali, Mantuańczyk Balisti, Tonnini z Piacenzy, Melosi z Lukki, Ruggeri z Marchi, Mastromonaco z Molise.

∗             ∗

Pod wieczór trochę słońca. Ale potem znów zaczyna śnieg sypać…

20 kwietnia.

Noc w zasypanych śniegiem górach, rozjaśniona pełnią księżycową, tworzy czarujące, niezapomniane widowisko. — W Popolo, które otrzymuję dość regularnie, wyczytałem wiadomość o śmierci Gaetana Serrani. Biedny mój przyjacielu!… Zacny był to człek i pełen zapału. Nie mógł skończyć inaczej, jak w sposób bohaterski. Wspomnienia, żałoba. Dziś rano zwykłe nieszkodliwe strzały armatnie. Popołudniu pogoda iście zimowa. Od Volaja do Navagnist huczy wiatr. W „reducie“ zamarza rozmowa. Moi towarzysze gromadzą się dokoła piecyka.

22 kwietnia.

Przeddzień Wielkanocy, Wielka Sobota. Nieoczekiwany powiew scirocco przemienił śnieg w pluchę, woda sączy się kroplami do naszego schronu. Między Vas i Omladet grzmią lawiny. Bordaglia nie jest już zakryta śniegiem, a jej szum, wydobywający się zpośród skał, słychać daleko. Jednostajny ten szum działa oszołamiająco. — Nadeszła poczta, przysłano wiele widokówek. Jutro Wielkanoc: gdyby nie te widokówki, niktby nie pomyślał o tem wielkiem święcie.

Wielkanoc 1916.

Gdy wstałem rano, by przeprowadzić inspekcję posterunków, padał deszcz. Niebawem deszcz ten przeszedł w śnieg, a teraz nasz schron zacieka „na całego“. Na jego dnie utworzyło się istne bajoro.
— Maluczko, maluczko, a zapadniemy się w przepaść — odzywa się któryś.
Godziny płyną powoli, bez końca. Ktoś próbuje wywodzić trele:
Ed anche la Terribile
Dice ch‘e stata in guerra:
’E stata a Serpenizza
A ramazzar la terra.[2]
Jednakże śpiewka przechodzi bez wrażenia. Południe: śnieg pada. Popołudniu: śnieg w dalszym ciągu. Jakaś gazeta przynosi wiadomość o przybyciu żołnierzy rosyjskich do Francji, o opanowaniu Col di Lana, o zdobyciu Trapezuntu. To pokrzepia nam serca. — Zmierzch: śnieg jeszcze nie ustał. Biała Wielkanoc…

26 kwietnia.

Niespokojna noc. Około 2-giej po północy poczęły „śpiewać“ austrjackie K.-M-y. Dziewięć granatów i kilka szrapneli upadło w pobliżu naszej reduty.
Rozchodzi się pogłoska, że opuścimy tutejsze okopy i przeniesiemy się na inny front, znowu do Karyntji. Powróciłem z warty.

∗             ∗

Gdy człek jest zmuszony do spółżycia z gromadą, winien zdziczeć w tym stopniu, jaki jest niezbędny do znoszenia wszelkich nieuniknionych przykrości zarówno materjalnych jak i duchowych, wypływających z owej wspólnoty.
Popołudniu oberwała się ze zboczy Omladetu potężna lawina i zasypała dwa żleby; poczem w pewnej chwili biała masa wykonała skok stumetrowy i napełniła wielkim zgiełkiem całą dolinę. Volaja nareszcie odsłania swój nagi grzbiet, nieowinięty mgłą i chmurami. Pod wieczór silne bombardowanie naszych pozycyj na przełęczy między Vas i Omladet.
Mamy już rozkaz do odmarszu. Odchodzimy!

28 kwietnia.

Wcześnie rano pobudka. Volaja miała ochotę obdarzyć nas na pożegnanie jeszcze jedną, ostatnią śnieżycą.
Nadchodzą pierwsi piechociarze, którzy mają nas zluzować. Rynsztunek włóż! — odmarsz! Pierwszy wypoczynek na rozstaju Pierabech-Navagnist; czekamy przybycia reszty naszych plutonów. W dolinie, poniżej, niema już śniegu i jest wcale ciepło. Drugi wypoczynek w Forni, gdzie odbywa się zbiórka wszystkich kompanij baonu. Dwie godziny swobodnego czasu. Śniadanie w gospodzie „Pod Koroną“. Reali jest ze mną. Na pięterku czysta i jasna pokoiczyna, na ścianie ładny piórkowy portret Camilla Cavoura z francuskim napisem: Premier Ministre du Roi de Sardaigne.
Jakaś staruszka, w mocno podeszłych leciech, ale jeszcze całkiem żwawa, siedzi przy oknie i robi pończochę. Zwracam się do niej z zapytaniem:
— Czy daleko stąd granica?
— Niebardzo. Dwie godziny drogi albo trochę więcej.
— Jak się nazywa pierwsza wieś za granicą austrjacką?
— Lackau.
— Czy pani tam była kiedy?
— Raz jedyny w życiu. W Lackau jest wielki kościół, do którego przed wojną ciągnęły na odpust kompanje pielgrzymów. Idzie się tam pięć godzin piechotą, koło Pierabechu, idąc w górę rzeki Fleons.
Potem staruszka opowiada mi szczegóły ewakuacji Forni, jaka odbywała się przed kilkoma miesiącami, gdy miejscowości zagrażał najazd nieprzyjacielski.
— Pewnego dnia wójt nagle wydał rozkaz, że mamy emigrować. We wsi nie pozostało żywej duszy. Wszystkie domy zaryglowano i opuszczono. Co za popłoch! Co za rozpacz! Nieszczęsne rodziny nie wiedziały, co czynić, dokąd się zwrócić. My zamieszkaliśmy w Ivaro, inni w Rigolato. Kobiety i dzieci płakały. Działy się sceny rozdzierające duszę. Czterdzieści dni spędziliśmy wśród obcych, a mnie się zdawało, że to czterdzieści lat upłynęło. Gdyby jednak Niemcom udało się tu dotrzeć, jabym już dalej nie uciekała… nawet gdybym była pewna, że mnie te psy rozstrzelają. Jestem już tak stara!
Jednakże coś podobnego już się nie powtórzy. Nasze linje obronne w strefie Alto Degano są wprost bajecznie silne. Zstępować wdół — znaczyłoby to tyle, co narażać się bez potrzeby na zdziesiątkowanie.
Odmarsz do Comeglians. Na łące zostało kilku maruderów. Dwaj z nich są uchlani do nieprzytomności. Zabieramy ich na nosze. Po drodze zbieramy jeszcze innych żołnierzy, powalonych nadmiarem wina na ziemię. Widowisko wcale nie pocieszające!…
Na etapie wojna przedstawia się zgoła inaczej. Żołnierz w pierwszej linji jest trzeźwy i szczery. Gdy znajdzie się na etapie, nabiera znowu nałogów karczemnych.
Dochodzimy do sympatycznego Comeglians. Jego okolice należą niewątpliwie do najpiękniejszych w Karyntji. Ta kraina raduje serce.

29 kwietnia.

Promienny, słoneczny poranek. Lasy darzą oko wszelkiemi odcieniami delikatnej wiosennej zieleni. Wszędzie pełno radości: w przejrzystej jaśni widnokręgu, w rozhukanych wodach Degano, rozbijających się o skały, w białości samotnego kościoła, co ze skalnej wyniosłości panuje nad wsią, w dymie naszych kuchni polowych, ustawionych w głuchym zakącie pod prostopadłem urwiskiem. Dziś już we wsi większa cisza i porządek, straże stoją dokoła biwaku. Jak w innych wsiach karynckich, tak i w Comeglians uderza całkowity brak mężczyzn. Widzi się tylko kilku starców, wiele kobiet i dzieci. Nadarzyła mi się sposobność zawarcia znajomości z tutejszym wójtem, właścicielem gospody.
— Cieszę się, — rzekł do mnie ten człowiek — że mogłem pana gościć u siebie i mam nadzieję, że gdy wojna się skończy, zobaczę się jeszcze z panem.
Mój rozmówca jest namiętnym wielbicielem gór.
— Gdy wedrę się na najwyższy szczyt — powiada do mnie — czuję się jakbym był królem nad królami…

30 kwietnia.

Bardzo wczesna pobudka: jeszcze noc. Rynsztunek na plecy! Z Comeglians do Villa Santina jest 13,8 km. Zatrzymujemy się na łące w pobliżu stacji, by spożyć jedyną na cały dzień porcję żywności. Podporucznik Antonino Isola, z zawodu adwokat w Katanji, składa mi wizytę. Widzimy się po raz pierwszy, ale listowną znajomość zawarliśmy już dawno. On jest w 3. p. p., składającym się wyłącznie z Sycylijczyków.
— Wyborny materjał bojowy! Nie mówię tego z jakichś pobudek lokalnego patrjotyzmu. Moje Sycylijczyki już popisały się wybornie i będą nadal to czyniły! Do niczego tak nie tęsknią jak do ataku na bagnety!…
Specjalnym pociągiem o g. 8-mej min. 12 odjeżdżamy z Villa Santina. W wagonach śpiewy i popijawa. Mijamy Tolmino i Amaro, nie zatrzymując się wcale. Krótki wypoczynek w Stazione per la Carnia. Pociągiem dojeżdżamy do Chiusaforte, stąd pieszo do Dogna. Wypoczynek przez noc całą.

1 maja.

Z brzaskiem dnia pobudka. Idziemy gościńcem koło Canal Dogna. Gościniec przepiękny, świeżo zbudowany, zdatny do ruchu kołowego. Dawniej była tu tylko prymitywna dróżka dla mułów. Robotę, rozpoczętą przez 4 komp. 5-go p. inżynieryjnego, doprowadziły do końca oddziały milicji i robotników cywilnych. Dziełu temu przyjrzeć się winni ci, którzy nas Latynów pomawiają o niezdolność do organizacji i wytrwania. Gościniec czyni zadość wszystkim wymaganiom nowoczesnym, a w niedługim czasie stanie się traktem handlowym pomiędzy Dogna i Touvin. Na każdym zakręcie znajdują się budki strażnicze, a wyłamane w skałach tunele dają osłonę wojsku w razie obstrzału ze strony doliny; nie brak studni z wodą do picia, a kolej linowa skraca rozciągłość wzniesienia. Po sześciokilometrowym marszu, dotarłszy do w. 900—1000, zatrzymujemy się: jesteśmy już na miejscu. Część kompanji kwateruje w kilku opustoszałych zagrodach chłopskich. Pluton drugi i nasz rozbijają namioty. Kapitan zarządza odprawę podoficerów i oznajmia nam, że d-ca odcinka górnego Degano przysłał dla naszej kompanji dwukrotną pochwałę za wypełnioną przez nią pracę.

∗             ∗

Góry są tu bardziej skaliste niż w okolicy, którąśmy opuścili. Przed nami sterczy krzesanica Montasio, której szczyt dosięga 2754 m i ubielony jest śniegiem.

2 maja.

Po wielu miesiącach znowu spałem pod namiotem. Pierwszy raz po mem powołaniu zdarzyło mi się to we wrześniu, w Caporetto. Sen błogi, głęboki, pokrzepiający. Dzisiaj rankiem promienne słońce. Dolina, w której szemrze Dogna, jest bardzo wąska, ledwie ją znać. Góry po prawej i lewej zwłaszcza stronie opadają niemal pionowo. Kilka godzin gorliwej pracy — i wygląd obozu zmienia się do niepoznaki. Namioty wysłaliśmy warstwą gałązek jodłowych i wonnego mchu. Dokoła pozatykaliśmy drzewa, które nas mają osłaniać przed samolotami. Wypoczywamy. Życie pierwotne… Myślę o Rousseau i jego „Powrocie do natury“…

3 maja.

„Gołąbek“ już złożył nam pierwszą wizytę, ale przelatywał bardzo wysoko. Zaznajomienie się z kilkoma żołnierzami z oddziałów minerskich. Są to zwolennicy interwencji. Jeden z nich, Nicola Prette z Valdangno (Vicenza), podarował mi tom Józefa Mazziniego. Popołudniu zupełna cisza. Przeczytałem Nuit de Rimini“. Szkoda, że tekst jeży się od błędów zecerskich. Mazzini czaruje czytelnika. Połknąłem List do Karola Alberta“, który czytałem był jeszcze w czasach studenckich. W tych zdaniach, które pisał Mazzini, jest coś proroczego. W notatniku swoim zapisałem:
„Dla Francji nie istnieje wojna, któraby nie była narodową, — wojną, któraby nie opierała się na namiętnościach tłumu i nie była podsycana entuzjazmem, ożywiającym trzydzieści dwa miljony jej mieszkańców.“
A dalej:
„Wielkich rzeczy dokonywa się nie przez protokóły, lecz przez zrozumienie własnego stulecia. Tajemnica potęgi kryje się w woli“…
A jeszcze dalej, w piśmie p. t.: O kilku przyczynach, które dotąd stały na przeszkodzie rozwojowi wolności we Włoszech“ (1832) czytam:
„Brak głów kierujących; brak tych kilku, którzyby powinni kierować wieloma; brak ludzi silnych wiarą i ofiarnością, którzyby opanowali fermentujące namiętności mas i ocenili natychmiast ich następstwa. Brak przywódców, którzyby gorejąc zapałem dla sprawy, stopili wszystkie owe namiętności w jednę, gorącą namiętność zwycięstwa. Brak mężów, którzyby skupili wszystkie rozproszone elementy, znaleźli dla wszystkich słowa pełne życia i ładu, którzyby patrzyli wprzód, a nie poza siebie, i rzucali się pomiędzy lud i otaczające go przeszkody, z rezygnacją ludzi, którzy są skazani na to, by stać się ofiarami jednych i drugich. Jednem słowem, brak ludzi, którzyby na swym sztandarze wypisali: Osiągnięcie celu lub śmierć! — i dotrzymali tego przyrzeczenia.“
Czyż w tych kilku słowach niema przeczucia zdarzeń dzisiejszych? Jakże cudownym wiatykiem są dla walczącego żołnierza pisma Mazziniego!
Ale któremu z tych oto dwustu pięćdziesięciu współpracowników są one znane?

6 maja.

Pułk, który spędził dziesięć miesięcy w rejonie górnego biegu Isonzo, przybył tu na wypoczynek. Potrzeba mu nagwałt odetchnienia i spokoju — atoli spokój nie jest jednoznaczny z bezczynnością. Jeżeli wypoczynek nie oznacza i walki, tedy mieści się w nim praca: budowa dróg, baraków, okopów.
Burzliwa noc. Wydaje się nam, jakby gwałtowna wichura, wyjąca wokoło, miała rozmieść doszczętu nasz słaby dom płócienny. Deszcz grzmocił po namiotach, jednakże nie przeciekła ani kropelka. Płótna namiotowego tknąć niepodobna. Dziś po pięciodniowem oczekiwaniu nadeszła poczta. Między innemi otrzymałem pocztówkę z następującym adresem:

„Cap. B. Mussolini,
Armée Italienne,
Zona di guerra,
(Italie).“

Tułała się przez miesiąc cały, zanim doszła do rąk moich. Czytam:

Du front belge, le 18-4-1916.

„Un petit soldat belge a qui vous avez rendu un immense service vous envoie toutes ses felicitations et son admiration. Vous envoie aussi ses plus fervents voeux pour les succès des armées de la grande et noble Italie. Un petit frère d’armes qui vous pense bien souvent ainsi sur toute votre grande armée“.

ANTOINE GASTON
3-ème Section Armée Belge- - B. 132.

Na froncie belgijskim, dnia 18 kwietnia 1916.

Prosty żołnierzyna belgijski, któremu Pan wyświadczyłeś niesłychanie wielką przysługę, przesyła Panu wyrazy podziwu wraz z życzeniami powodzenia, dołączając najgorętsze życzenia chlubnych rezultatów dla wielkiej i szlachetnej armji włoskiej. Skromny towarzysz broni, który często myśli o Panu i o całej Waszej wielkiej armji.

Antoine Gaston,
3-me section Armée Belge.“

Popołudniu przyszedł do naszego namiotu padre Michele, którego nie widziałem od czasów rombońskich. Przyszedł nie poto, by nam prawić kazania, ale by obdarzyć nas dwoma paczkami wyśmienitych cygar brazylijskich i kilkoma egzemplarzami dziełka Jerzego Del Vecchio Moralne pobudki naszej wojny“. Książka bardzo piękna, ale zanadto uczona: w krótki tekst wplecione przydługie cytaty łacińskie i francuskie, jest tam mowa o „transcendencji“ i „ciągłości“. To dobre dla słuchaczy uniwersytetu, ale nie dla żołnierzy, których większość jedynie z wielką trudnością potrafi nagrypsać list do własnej rodziny.
Wyrażenie z gwary żołnierskiej:
telefonogram — strzał armatni
pilnik — osobistość symboliczna.

10 maja.

Poznajomiłem się z kapitanem, dowodzącym 4-tą kompanją pionierską, i gawędziłem z nim przez kilka godzin. Nazywa się Simoni, jest zażartym interwencjonistą i przeciwnikiem Giolittiego. Nakreślił mi sytuację wojenną naszego odcinka, który jest może najspokojniejszy na całym froncie, i opowiadał mi o pewnej kompanji, która w całej strefie Felli znana jest pod żartobliwą nazwą „kompanji opryszków“.
Nie składa się ona bynajmniej z byłych galerników ani też z ludzi zgoła dzikich. Są to poprostu tylko wielkie ryzykanty i śmiałki. Oni to zdobyli dominujące pozycje i utrzymali się w nich pomimo uporczywych przeciw-uderzeń austrjackich. W dniach 18, 19 i 20 października przyszło tym „opryszkom“ wytrzymywać ciężkie walki. Po trzech dniach gwałtownego ognia huraganowego przeszli Austrjacy do silnego natarcia. Na odcinku zajmowanym przez „opryszków“ był taki układ sił walczących, że na 123 alpinów wypadło conajmniej 1000 nieprzyjaciół. Idąc do ataku, wrogowie okryli ładowne plecaki zielenią, by trudniej ich było zauważyć. Alpinowie po długim oporze zażądali posiłków; przysłano więc do pierwszej linji kompanję saperów: „Moją“ — dodaje kapitan Simoni z żywą i uzasadnioną dumą. — Porażka nieprzyjaciół była całkowita. Naliczyliśmy 460 trupów nieprzyjacielskich, ale było ich pewno o wiele więcej. Natomiast nasze straty były nieznaczne: zaledwie kilkudziesięciu ludzi stało się niezdolnymi do walki. Od października począwszy, Austrjacy zaniechali wystąpień zaczepnych.

14 maja.

Całe popołudniu spędziłem wesoło, w miłym nastroju koleżeńskim. Kilku saperów z 5-go pułku zaprosiło mnie na przyjacielską biesiadę w swej kwaterze, odległej od nas o dwa kroki. Przyjęcie u naszych kolegów-„inżynierów“ było wspaniałe. Siedem godzin upłynęło mi bardzo przyjemnie. Mówiliśmy o polityce, wojnie i zwycięstwie. Wkońcu, by przypieczętować pamięć tego pięknego dnia i węzły świeżo zawartej przyjaźni, wymieniliśmy pomiędzy sobą adresy, opatrzone licznemi podpisami. Mojego adresu nie cytuję, bo niezbyt dobrze go sobie przypominam, ale cieszę się, iż mogę przytoczyć adres moich towarzyszy broni z 5-go pułku inżynieryjnego, gdyż rzuca on światło na etykę żołnierską włoskich szeregowców po upływie roku wojny:
„Panu Benito Mussoliniemu, który zrozumiał wymowę dymiących zwalisk męczeńskiej Belgji i podbitej Francji i stał się skutecznym obrońcą praw cywilizacji przeciwko brutalnej przemocy — czcią i podziwem przejęci synowie Italji i kombatanci: plutonowy Nicoló Pretto, Ramella Evaristo, Giuseppe Cane, De Bernardi Edoardo; sierz. Salvadori Alceo, Ceccati Napoleone, Vincenzo Maffei.“
To pismo zachowam na zawsze pomiędzy najdroższemi pamiątkami mego życia.




  1. Taube.
  2. Od tłumacza. Pieśń tę zostawiam w oryginalnem brzmieniu, gdyż jej pointę stanowi niedająca się odtworzyć gra słów: La Terribile (właśc. la Territoria e) — i la terra. Dosłowny przekład brzmi: „Także i wojska obrony krajowej („terytorjalne“) powiadają, że były na wojnie; były, owszem, w Serpenizzy… grzebiąc się w ziemi (w terenie)“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Benito Mussolini i tłumacza: Józef Birkenmajer.