Pamiętnik z czasów wojny/Od skalnych występów Jaworcka do szczytów Rombonu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik z czasów wojny |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Caporetto. Po raz czwarty przechodzę przez to małe miasteczko słoweńskie, które nasi zajęli zaraz po przekroczeniu granicy. W komendzie etapu spotykam tego samego kapitana i podoficerów, którzy tu byli we wrześniu. Nic się nie zmieniło. Miasteczko wydaje mi się czystsze i — rzecby mi się chciało — odmłodzone, ale jednocześnie jakby ciche i opuszczone. Mało żołnierzy, mało wozów. Oszołamiający ruch, jaki tu był w pierwszych miesiącach wojny, trwa jeszcze ciągle, ale przeniósł się nieco wbok, gdzie powstało drugie, żołnierskie miasto o szerokich ulicach i rozległych placach. Także i ludność jest taka sama. Wszedłem do kilku sklepów i widzę te same zagadkowe twarze, co za pierwszym razem. Ho, ho! Ci Słoweńcy nie darzą nas miłością. Znoszą nas z uległością i źle zamaskowaną niechęcią. Mniemają, że jesteśmy tu jeno „przejściowo“ i nie chcą się kompromitować na wypadek, gdyby wczorajsi panowie mieli tu kiedyś powrócić.
Popołudniu pochmurno. Zwracam swe kroki na cmentarz wojskowy. W listopadzie było tu około trzystu grobów, teraz jest ich siedemset. Drut kolczasty ustąpił miejsca porządnemu murowi, opasującemu cały cmentarz. Na fasadzie kaplicy widnieje napis:
postawione przez przyrodę na straży naszej ojczyzny,
patrzyli śmiało w oczy śmierci.
Ich zacna krew
uświęca
ten kraj świeżo wyswobodzony“.
Opodal wznoszą nowe jeszcze mogiły… Na krzyżach odnajduję również nazwiska kilku moich kolegów z 11. pułku bersaljerów.
Opuszczam cmentarz i udaję się do sądu polowego. Właśnie jest w toku proces sierżanta piechoty, Nicellego, oskarżonego o dezercję. Audytor wnosi o zamknięcie winnego w domu poprawy, ale sąd skazuje Nicellego, za opuszczenie powierzonego mu stanowiska, na degradację i na dwadzieścia lat więzienia. Nicelli wysłuchuje wyroku i odchodzi pod eskortą żandarmów. Następnie staje przed sądem szeregowiec, rodem Sycylijczyk, oskarżony o podobne przestępstwo, ale zostaje ułaskawiony.
Wczesnym rankiem biorę na plecy tornister. Idę piechotą do Ternovy, stamtąd zaś samochodem ciężarowym dostaję się do Serpenicy. Tu otrzymuję wiadomość, że moja kompanja znajduje się na prawym brzegu Isonzo, w miejscowości zwanej Sorgente.
Znów marsz „na piechty.“ Już widzę rzekę Isonzo, zawsze bystrą, zawsze jeszcze jak niebo błękitną, ale gdy podchodzę do jej brzegu, chcąc dostać się ku kładce, witają mnie kilkakrotne grzmoty 28-mek. Starzy znajomi!… I jakby tego niedość było, dołącza się i głos działa 30,5-kalibrowego. Godzinny wypoczynek, poczem przechodzę przez rzekę. W pobliżu mostu sterczy wyniośle, niby jakiś gwardzista na warcie, niewybuchnięty granat 30,5 cm. Jeszcze kilka minut drogi — i oto znajduję się koło baraków zimowych, zamieszkanych przez naszą kompanję. Dawni moi towarzysze, którzy posłyszeli o mojem przybyciu, pozdrawiają mnie i ściskają z wielką serdecznością. Petrella, mój sąsiad z okopów, całuje mnie z rozrzewnieniem. Poznaję kilku nowych oficerów, wśród nich porucznika Danetiego; jest to jeszcze młodzik, świeżo wyszły ze szkoły wojskowej w Modenie. Prawie wszyscy starzy przyjaciele są obecni.
Kompanja stoi w dwuszeregu, w pełnym rynsztunku i uzbrojeniu. Przybyłem w samą porę. Nadszedł nagły rozkaz, że mamy wedrzeć się w rejon Rombonu — mówiąc dokładniej, dostać się na Kuklę, którą utracili alpinowie, zaskoczeni nagłym atakiem. Zanim kompanja wyruszyła w drogę, zapadła noc. Gwiaździste niebo! Maszerujemy w milczeniu parę kilometrów po starym „cesarskim gościńcu“, wiodącym do Plezzo; doszedłszy do gospody koło wysadzonego mostu, skręcamy w lewo i zaczynamy piąć się w górę.
Cudowna panorama! Wzrok nasz ogarnia całą kotlinę Plezzo, oblaną blaskiem pełni księżycowej. Ośmiogodzinny marsz! Przechodzimy przez Plusnę, zrównaną z ziemią przez Austrjaków, i dochodzimy do etapu. W ciasnym baraku, mogącym pomieścić ledwie dwudziestu ludzi, znajdują schronienie trzy plutony. Skupiamy się. Koło mnie stoi nieobyty jeszcze z wojną bersaljer, przybyły z ostatniemi oddziałami uzupełniającemi. Jest to niejaki Alcione, chłop umbryjski, spoglądający wzrokiem nieco błędnym i zalęknionym. Zapytuje mnie:
— Bracie, czy to prawda, że przybyliśmy tu w związku z ofensywą?
— Nie wiem, a gdyby tak było?…
— Ot nic… Pytam z ciekawości…
— Ja nic nie wiem. Odwagi!
Jestem śmiertelnie zmęczony; ledwie wyciągnąłem się na ziemi, ogarnął mnie sen…
Zadymka… „Fasunek“: bierzemy deski na budowę baraków i żelazne kołki do „kobylic“. — Rynsztunek włóż! Cała kompanja przesuwa się do pierwszej linji okopów. Maszerujem dzielnie po ścieżce niemal niedostępnej… Potem udaję się na posterunek obserwacyjny po prawej stronie rowu. Osłonę moją stanowią worki wypełnione ubitym mocno śniegiem i żelazna tarcza. Jedynym szańcem całego rowu są takie właśnie worki ze śniegiem — nader wątła osłona! Przed naszym rowem znajduje się drut kolczasty, w znacznej części zasypany śniegiem. O sto metrów wyżej widać półkole drutów austrjackich. Pośrodku leżą szare, bezkształtne masy: to niepogrzebane trupy. — Jasna noc księżycowa. Jesteśmy wśród śniegów. Na widnokręgu białem koliskiem wznoszą się znane mi dobrze góry. Po prawej stronie widzę sylwety Monte Nero, Vrsig’u, oraz wielkiego i małego Jaworcku. Bajeczny widok. Otrzymujemy rozkaz, by nałożyć bagnet na broń i oddawać od czasu do czasu po parę strzałów. Kapitan Bondi, dowodzący tymczasowo bataljonem, odbywa o północy inspekcję okopów.
— Nikomu nie wolno spać — mówi do nas. — Nie lękajcie się granatów ręcznych.
Mróz siarczysty. Jesteśmy całkowicie pod gołem niebem. Rów strzelecki nie daje nam najmniejszej osłony. W nocy wystrzeliłem z jakie sześć magazynków naboi. Austrjacy zrzadka tylko odpowiadali. Jeden z naszych raniony, na szczęście lekko.
Dzień jasny, ale bardzo mroźny. Patrząc w stronę Włoch, widzi się całą równinę Udine, a w oddali, poza lagunami, rysuje się ledwo widoczna linja morza Adrjatyckiego.
Trzy szrapnele austrjackie, przypuszczalnie nadbiegłe z Jaworcka, wpadają do rowu alpinów, znajdującego się poza nami. Widzę przebiegających kilku żołnierzy lekkorannych. Nasze 14,9-tki zaczynają grać. Pociski naszej artylerji przelatują z szumem parę metrów ponad naszemi głowami i wwiercają się w okopy austrjackie. Patrząc pod słońce, widzi się nadlatujący pocisk: wygląda jak czarna, lekko obracająca się butla. Wszystkie pociski wybuchają prawidłowo: żwir i kołki dolatują aż do naszego rowu. Gromady kruków zataczają wielkie koła nad kotliną Plezzo. Pod naszym okopem leżą dwaj żołnierzy polegli w pierwszych bojach. Cała kompanja pozostała przez dwadzieścia cztery godzin na czatach.
Codzienny „fasunek.“ Prowjanty trzeba przynosić aż z d-twa brygady. Kilka godzin wyczerpującego marszu. Iść może tylko ten, kto ma buty podkute ostremi żelaznemi ćwiekami. Wszyscy inni obwijają sobie nogi workami — co zapobiega pośliźnięciu się. Podczas tego marszu austrjacka artylerja ostrzeliwała nasze stanowiska, atoli droga ciągnie się wzdłuż grani skalnej, tworzącej wspaniałe „martwe pole“. Pod tą skałą jest się bezpiecznym i można spokojnie (co my też czynimy) przyglądać się hucznym eksplozjom pocisków nieprzyjacielskich. Mija nas jakiś jenerał, za którym postępuje liczna gromadka oficerów. Jeden z sierżantów 8 kompanji, niejaki Perruzone, rodem z Genui, został śmiertelnie ugodzony w pierś kulą karabinową. Padł bez jęku, twarzą wprzód. Kopią mu grób w śniegu. Roześmiane, prawie wiosenne słońce. Ludzie zajęci ustawianiem „kozłów hiszpańskich“ i zasieków kolczastych. Żołnierze w barakach piszą i piszą… Zatrzymuję się przy grupie młodych oficerów; zawiązuje się przyjacielska gawęda.
Wśród nich jest lekarz-porucznik Musacchio; „prawie adwokat“ Peccioli, który mi przypomina manifestacje i barykady majowe w Rzymie; b. adwokat Rapetti, czystej krwi Rzymianin; Santi i Barbieri z mojej kompanji. Nowa znajomość: adwokat boloński Righini, ochotnik pułku alpinów.
Porządek służbowy dla naszej kompanji: pierwszy i drugi pluton stoją na czatach w okopach; trzeci i czwarty pluton ma przesunąć druty kolczaste bardziej ku przodowi. Dają nam płaszcze śniegowe. Ledwie przybyłem na miejsce, Austrjacy posyłają mi dwie kulki karabinowe, które odbijają się od mojej tarczy. Kładę lufę na podparciu i odpowiadam na strzały. Austrjak odpowiada mi ze swej strony. Ten pojedynek trwa kilka minut. Przesunięcie drutów odbyło się bez zajść i ofiar. Noc bardzo zimna, gwiaździsta. Jesteśmy wciąż na nieosłoniętej przestrzeni. — 15° poniżej zera. Jeżeli człowiek stoi nieruchomo, natychmiast buty przymarzają do stwardniałej i jakby metalicznie dzwoniącej ziemi.
Jasność słoneczna. Od czasu do czasu wymiana strzałów pomiędzy posterunkami. Kilka nieszkodliwych strzałów armatnich. Mam butelkę barbera amabile, podarowaną mi przez bersaljera Moroniego Tomaseo z Osimo. Przy pomocy maszynki spirytusowej sporządzamy wyborne wino grzane, które bardzo orzeźwia moich kolegów. Teraz austrjackie działa ciężkiego kalibru ostrzeliwują wąwóz Saga w kotlinie Plezzo, chcąc porazić baterję naszych 14,9-kalibrówek. Dwudziestki, ósemki i 30,5-kalibrówki biją to tu to tam, wzniecając wielkie kłęby dymu i kurzawy. Już od dłuższego czasu Austrjacy szukają naszej baterji i nie mogą jej znaleźć.
Wieczorem podporucznik Barbieri oznajmia mi, że pułkownik chciałby się ze mną widzieć. Nasz pułkownik, któremu po Barbianim powierzono dowództwo pułku, nazywa się Beruto cav. Giuseppe. Człowiek średniego wzrostu, suchy i skąpy w słowach. Siwe włosy i ostra siwa bródka à la Lamarmora. Był raniony w Krasie. Zameldowałem mu się i salutuję. Serdeczny uścisk dłoni.
— Chciałem pana poznać w dniu, kiedy pan przyszedł na odpoczynek po sumiennem wypełnieniu swego obowiązku na całodziennej i całonocnej straży w okopach. Wiem, że pan jest dobrym żołnierzem. Nigdy w to nie wątpiłem.
Poczem zmienił temat rozmowy:
— Gdy byłem w Medjolanie, nieraz musiałem być w pogotowiu… z winy pana i pańskich przyjaciół.
— Inne to były czasy! — odpowiedziałem.
Pułkownik żyje tym samym trybem co i my, znosi te same trudy i niedostatki co zwykły szeregowiec. Mógł przecie pozostać przy którymś z baonów znajdujących się w drugiej linji bojowej — wolał jednakże nie opuszczać tego, który jest najbardziej narażony na niebezpieczeństwa. Bersaljerzy darzą go za to sympatją i wielkim szacunkiem. Pułkownik sypia na pryczy skleconej z kilku desek i wzniesionej na metr ponad ziemię. Pod nim na ziemi śpi adjutant, podporucznik Olinto Fanti z Medjolanu, mój dobry znajomy.
Po drugiej stronie ciasnego baraku, służącego alpinom za plac opatrunkowy, śpią lekarze wojskowi Gargiulo i Congiu. Pierwszy z nich, rodem z południowych Włoch, drugi z Sardynji. Zakwaterował się tu i Don Giovanni, kapelan pułku alpinów, olbrzym o nader łagodnej powierzchowności.
Zwyczaj noszenia medalików świętych począł zanikać. Początkowo było wprost zatrzęsienie wszelkich amuletów. Żołnierze nosili je na szyi, na przegubie ręki, na czapce, wreszcie jako obrączki na palcu. Teraz to wszystko należy do przeszłości. Tragiczne doświadczenie pierwszej linji okopów nauczyło żołnierzy, że wszelkie amulety są równie mało pomocne; — że najrozmaitsze środki, jak medalik lub maskotka z kości słoniowej zabezpieczające przed urokiem są w tym względzie tyleż warte co obrazek św. Antoniego. Najnowszym sposobem „odczynienia“ jest poruszanie gwiazdek na kołnierzu albo też noszenie następującego napisu kabalistycznego:
C ch. Zl P. S. S.
Tysiące żołnierzy otrzymało kartki z takim napisem, gdy przechodziliśmy przez wsie leżące w dolinie Natisone. — Ja nie potrafię tego odcyfrować.
Noc przenikliwie mroźna. Gwałtowna wichura.
Płótno naszego nędznego baraku wydęło się od wiatru wiejącego z Monte Nero, a drewniane przecznice trzeszczały jak gdyby lada chwila miały rozlecieć się w kawałki. Leżymy stłoczeni jak kupa mierzwy. Żeby z końca baraku dostać się do drzwi, trzeba przełazić jak zwierzątko na czworakach poprzez leżących towarzyszy. Nikt nie może oka zmrużyć.
— 12-ty pułk bersaljerów — są jego słowa — znajdował się w okopach na w. 1270 na zboczu Monte Nero. Nasz okop był od kilku godzin ostrzeliwany silnym ogniem artyleryjskim. W pewnym momencie jeden z sierżantów, Brenna, został ogarnięty panicznym strachem. Zamiast czynić mu wyrzuty, stanąłem na okopie, nie zważając na świszczące dokoła granaty i szrapnele. Mój ryzykowny krok większej dodał otuchy bersaljerom niż jakakolwiek kara czy zachęta. Gdy po krótkiej chwili powróciłem do rowu, ujrzałem sierżanta Brennę, jak stał dziarsko i niefrasobliwie pośród pocisków nieprzyjacielskich i meldował:
— Nic nowego, panie poruczniku; jest nas dziewiętnastu jak poprzednio.
Pułkownik wyprosił ode mnie odpis mej „gazetki wojskowej z Jaworcku.“ Porządek służbowy na noc dzisiejszą: pierwszy pluton ma stawiać „kozły hiszpańskie“ przed naszemi okopami. Z pierwszej drużyny zgłaszam się na ochotnika, razem z Medjolańczykiem Orestem Reali. Wdziewamy płaszcze śniegowe i wychodzimy. Zanim wzeszedł księżyc, opuściliśmy pod wodzą porucznika Santi’ego okopy. Podkradamy się parę kroków naprzód… naraz porucznik słyszy chrzęst kroków na twardej grudzi. To patrol austrjacki. Wstrzymujemy oddech. Dokoła nas znów głęboka cisza. Ale nasze straże nie śpią: za chwilę już rozlega się gdakanie karabina maszynowego. Patrol nieprzyjacielski cofa się w porządku.
Jasna, ale lodowato zimna noc. Jest 15—20° poniżej zera. Nie szkodzi to jednak niemal nikomu. Zachorowało wszystkiego tylko czterech, a i tych raczej należałoby nazwać „zasłabłymi“. Zaczynamy „wyzywać“ Austrjaków. Najpierw zatykamy na długim drągu bochenek chleba. na drugi zaś wsadzamy kapelusz bersaljerski. Przez czas dłuższy machamy oboma drągami nad okopem, ale Austrjaki ani myślą strzelać.
Nowina: nasz kapitan Mozzoni wrócił z zimowego urlopu.
Przechodzi przez nasze szeregi i wita się z każdym. Przede mną zwierza się, że według wszelkiego prawdopodobieństwa pułk nasz zostanie przeniesiony na front karyncki. Rozdają kawę, czekoladę, masło i kasztany jadalne, pijemy dużo konjaku i rumu. Trunki rozgrzewają nas na tym mrozie i, co najważniejsza, chronią od zaśnięcia. Z uznaniem wspomnieć należy, że o czwartej godzinie i o północy dają nam kawę z mlekiem. Jak na taką wysokość, jest to rekord prawdziwy! Żywności dostarczają nam regularnie i obficie. Nie otrzymujemy wprawdzie ciepłej strawy, ale możemy to sobie powetować czem innem. Przywożą nam i szynkę, niekiedy w dobrym gatunku. Lekarz-podporucznik Mussaccio wręcza mi fotografję Jaworcka z następującą dodykacją:
ofiaruję,
ażeby pamiętał o widowni swego chrztu ogniowego
oraz o wzniosłej radości, jaką odczuwał,
gdy w sercach swych towarzyszy broni
odnajdował szlachetne przymioty szczepu italskiego.“
Układamy się do snu pod dachem baraku, ale niestety na śniegu. Przydałoby się trochę słomy… cóż, kiedy jej niema!…
Nocna służba wartownicza w okopach. Dwanaście godzin nieubłaganej zawiei śnieżnej. Koło drugiej godziny po północy rozlega się na prawo od nas z okopów bronionych przez alpinów, silny ogień. Wszyscy zrywają się na równe nogi. Zasypani śniegiem, wyglądaliśmy jak upiory powstałe z grobu.
Wyjaśniło się jednak, że przyczyną alarmu było symulowane przez Austrjaków natarcie. Strzelanina trwała ledwie przez kwadrans. Dziś o brzasku nadeszła kompanja ósma, by nas zastąpić. W czasie tej zmiany jedna tylko kula austrjacka powaliła dwu naszych żołnierzy: Manucciego i Massariego. Drugi z nich, Ferraryjczyk z rocznika 1884, był to żołnierz dzielny, ochoczy i subordynowany, który ze mną przebywał w okopach na Jaworcku. Padli bez jęku na krawędź rowu, — obaj ugodzeni w głowę. Krew popłynęła obfitą strugą i zabarwiła śnieg purpurą…
Co za fatum!
Manucci niedawno doszedł aż do Ternowy, zdążając na urlop zimowy. Tu czekał sześć dni, ponieważ na odcinku górnego Isonzo wstrzymano urlopy. Po tych sześciu dniach dostał rozkaz powrotu do kompanji. Wczoraj wieczorem przybył do nas — dziś już nie żyje. Massari zaś został jakby cudem uratowany od szrapnela, który 10 października zabił dwóch żołnierzy z jego namiotu: Mandriolego i Melloniego z Ferrary.
— Sanitarjusze!
Nadchodzą De Rita i Barnini. Składają obu zmarłych na wełnianą derkę i ciągną ją ostrożnie po śniegu…
Transport na noszach jest niemożliwy ze względu na stromy spadek zmarzniętej ścieżki. Nasz rów strzelecki jest wykopany w śniegu. Worki ochronne też jedynie zawierają ubity śnieg. Kula karabinowa przechodzi przez nie na wylot jak przez papier. Nie możemy stać na nogach.
Śnieg pada bez przerwy. Lawina śniegowa rozwaliła barak, w którym mieszka kilku oficerów, ordynansi, Reali i ja. Pod jej naciskiem cały budynek spłaszczył się jak zamknięta nagle książka. Na szczęście nikt z nas nie poniósł rany. Pomogłem porucznikowi Malascherpie, Kremończykowi, wygramolić się z gruzów i śniegu, który omal nie zagrzebał go pod płóciennym dachem baraku.
Dziś znowu zwykłe dwanaście godzin warty w okopach. Doszedłem z moją drużyną akurat na miejsce, gdzie wczoraj zginęli Manucci i Massari. Śnieg jeszcze czerwieni się krwią. Wracając z okopu po ukończonej służbie, zanoszę majorowi alpinów, Tentoriemu, d-cy baonu Bassano, numer „Popolo“, w którym ogłoszona została odezwa do ochotników z Monzy. Od majora dowiaduję się o wypadkach tragicznej nocy 14-go lutego, w ciągu której usiłowano odzyskać utracone pozycje na Kukli. Padł wtedy, ugodzony kulą w czoło, ochotnik Alfredo Volontari, z zawodu adwokat, wołając przed śmiercią:
— Alpinowie baonu Bassano! Naprzód, ciągle naprzód!
Z ust majora Tentoriego posłyszałem i o heroicznym zgonie jednego sierżanta, który ugodzony kulą w brzuch ostatnią siłą tchu zawołał:
— Zdaje mi się, że już umieram… ale umieram za Italję. Niech żyje Italja!
W słowach majora, człowieka potężnego wzrostu i odznaczającego się szlachetną męską postawą, drży jeszcze żywe współczucie dla poległego…
Noc pełna udręki. Dziś naprzemian mgła i śnieg. Pracowaliśmy zaciekle. Jest to prawdziwa wojna wyrobników. Łopata tu znaczy tyle co karabin. Nasz rów łącznikowy już dostatecznie głęboki; można w nim stać prosto, bez obawy, że nas skądciś wymaca śmiertelna kula. Rów umocniliśmy workami z piaskiem. W kilka godzin napełniliśmy ich kilkaset. Przybył do nas nowy d-ca baonu, cav. Galassini z Modeny.
Dr. Mussacchio opowiada mi o dziwnej chorobie jednego z ludzi, badanego przezeń dziś rano. Był to jakiś Sycylijczyk, który zapewniał, że podczas urlopu zimowego został zaczarowany. Symptomatami „zaczarowania“ były: osłabienie, brak apetytu, nieokreślone bóle i nostalgja. Dalibóg, rozumiem, że wśród takiej nawały śniegów i lodów może Sycylijczyk doświadczać nostalgji — nostalgji do słońca!
∗ ∗
∗ |
Subalternowie naszego baonu są wszyscy bardzo młodzi i są z nami po przyjacielsku — per „ty“. Nocy ubiegłej, jak opowiadał mi porucznik Azzali z 6-ej kompanji, Austrjacy, ubrani w płaszcze śniegowe, próbowali codziennego ataku, ale bersaljerowie 33-go pułku, którzy nie mają brzydkiego nałogu spania w okopach, udaremnili to przedsięwzięcie pięciominutowym ogniem ciągłym.
Noc na czatach. Przykra zawieja śnieżna aż do północy.
Kapitan czuwał z nami przez całą noc, deklamował urywek „Nerona“ Cossy i dla zabicia czasu pozwoliliśmy sobie na śpiew półgłosem. Koło północy Reali, chef de cuisine naszej drużyny, przygotował nam rodzaj ponczu, który rozgrzał nasze wnętrzności; potem przysłuchiwaliśmy się jego gawędzie o zwyczajach i obyczajach w Ameryce północnej.
Wiadomości z pod Verdun bardzo nas zainteresowały. — Około czwartej godziny posłyszeliśmy z lewej strony wołanie:
— Do broni! do broni!
Natychmiast opuściliśmy schrony, których jest cztery w naszym okopie, i stajemy w szeregu. Wszystko to stało się błyskawicznie.
— Granaty ręczne! Granaty!
W tejże chwili wiatr sypnął nam gwałtownie śniegiem w twarz: oto są! Nasza drużyna podnosi z ziemi worek.
— Strzelać!
Wystrzeliłem trzy magazynki, poczem zacząłem sobie grzać ręce o ciepłą lufę. Austrjacy nie dali ani jednego strzału. Dziś rano ujrzałem dziwne zjawisko, którego przyczyną mogła być zpewnością tylko elektryczność. Ostrza naszych bagnetów błyszczały jakby z ognia wydobyte. Także i kapitan uczynił to spostrzeżenie. — Słoneczny poranek. Biały śnieg błyszczy oślepiająco. Austrjacy rozpoczynają zwykłą kanonadę przeciwko nieuchwytnym dla nich naszym baterjom, znajdującym się na przełęczy Saga.
Zarazu trochę jasności słonecznej. Teraz od piętnastu godzin prószy śnieg. Służba w okopach. Jeżeli śnieg będzie nadal padał, nasza sytuacja może być ciężka. Dziś pierwszy raz zostaliśmy bez chleba.
∗ ∗
∗ |
Stan naszych okopów nie pozostawia nam żadnego wyboru na wypadek natarcia ze strony Austrjaków. Musimy wytrwać do ostatniego. Rów nasz jest wykopany na samej granicy jednego ze stoków Kukli, opadającego kilkaset metrów niemal prostopadle ku wyżynie, na której znajduje się dowództwo brygady. Cofać się — znaczy tyle, co stoczyć się w przepaść. Musimy więc stawiać opór i oczy mieć otwarte!
Dziś pracowaliśmy łopatą i kilofem. Nic ważniejszego, prócz codziennej wymiany strzałów między czujkami naszemi i nieprzyjacielskiemi.
Jutro przypnę odznaki kaprala. Ot drobne zdarzeńko w mem życiu żołnierskiem! Kapitan w następujący sposób umotywował swoją propozycję:
„… Za jego niezwykle ruchliwą działalność, za wybornego ducha bersaljerskiego, oraz za okazywane przez niego stale pogodne usposobienie. Zawsze pierwszy, gdy idzie o jakąkolwiek pracę lub śmiałe przedsięwzięcie. Nie przejmuje się niewygodami i biedą, gorliwy i sumienny w spełnianiu swych obowiązków.“
∗ ∗
∗ |
Rozmowa, której przysłuchiwałem się wczoraj wieczorem:
— Panie poruczniku Barbieri, jak silna jest kompanja, która dziś wieczorem pełni straż w okopach?
— Stu siedmiu ludzi.
— Ale tam na górze naliczyłem tylko siedemdziesięciu czterech!
— To świadczy, że już niema „rozporządzalnych“ żołnierzy…
Wśród tak zwanych „rozporządzalnych“ zawsze się trafi jakiś łazik, który wykręci się od służby…
Służba w okopach w nocy. Śnieg pada. Z brzaskiem dnia zszedłem na dół. Walka kulami śnieżnemi. Około południa eksploduje kilka granatów austrjackich. Jeden alpińczyk z baonu Bassano pada ich ofiarą. Niosą go na plac opatrunkowy, ale zatrzymują się tam tylko na chwilę. Zły znak! Rana alpińczyka jest śmiertelna. Na dróżce widać smugę krwi i rozbryzgi mózgu. Padre Michele opowiada mi, że w 27 baonie na prawo od nas dwaj żołnierze padli od kul karabinowych, a dwaj odnieśli rany. Porucznik Rapetti również raniony — choć lekko.
Nocna służba. Śnieg i wciąż śnieg. Jestem jakby pijany tą oślepiającą białością, otaczającą nas wokoło. Kapitan poszedł za nami i ulokował się, jak mógł najlepiej, w naszej jamie, której ściany ociekały zewsząd wilgocią. Przeczytał nam wiele stronic z książki nieboraka Lucatellego „Jak uczę twoje dziecko“. Spędziłem czas przyjemnie. Nad ranem zaczął mnie morzyć sen. Żeby go przezwyciężyć, wypiłem flaszę rumu, zawierającą (według etykiety) 21% alkoholu. Smutna wiadomość: dziś wczesnym rankiem lawina przysypała czterech alpinów i muła. Ale nadchodzi i wieść radosna: zaczęto znów dawać urlopy zimowe. Prawnie przypada kolej i na mnie. Czerwona kartka. Transport nr. 1.
Ze mną na urlop idą: Reali, Morano, Tinella, Morani i porucznik Barbieri z Modeny. Trzecia nowina: nasz bataljon również schodzi na dół i odmaszerowuje do Serpenizzy. Ta nowina mnie ucieszyła. Myśl, że opuszczę mych kolegów na Rombonie, zakłóca nieco moją radość. Podczas naszego przemarszu posyłają nam Austrjacy trzy szrapnele. Kilka innych pocisków wybucha poza nami, koło gospody przy cesarskim gościńcu, prowadzącym do Plezzo. Nocą odpoczynek w Serpenizzy.
Kompanje naszego baonu zeszły ubiegłej nocy wdół. Odmarsz. Niedaleko od Serpenizzy mijamy baraki, w których nocowali moi towarzysze broni. Wzajemne pozdrowienia i gratulacje. Deszcz leje jak z cebra. Zatrzymujemy się w Ternovie; kąpiel i oględziny lekarskie. Nocleg w Svinie, w odległości pięciu minut drogi od Caporetto. Svina jest to wioska, licząca zaledwie garstkę domów. Wypoczynek na słomie, na poddaszu. Jest nas niewielu; stanowimy jeden z ostatnich transportów urlopniczych. Urlopnicy zachowują się przyzwoicie i przykładnie. Niema ani krzyków ani hałasów: ożywia nas radość, ale tai się ona w głębi serca. Gromadki żołnierski gawędzą o przeżyciach wojennych; w ich opowiadaniach jawi się Monte Nero, Vrata, Vrsig, Jaworcek, Rombon — góry nad górnym biegiem Isonzo, uświęcone krwią włoską.
∗ ∗
∗ |