Pamiętnik z czasów wojny/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pamiętnik z czasów wojny | |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera | |
Data wyd. | 1931 | |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. Akc. | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Tłumacz | Józef Birkenmajer | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
BENITO MUSSOLINI
PAMIĘTNIK
Z CZASÓW WOJNY Z 19 ILUSTRACJAMI
POZNAŃ
WYDAWNICTWO POLSKIE
R. WEGNERA |
Wam, moim towarzyszom broni z dzielnego 11-go pułku bersaljerów, poświęcam niniejsze wspomnienia wojenne. Są one w równej mierze moje jak i wasze. W tych oto kartach ukrywa się pospołu moje i wasze życie — to życie jednostajne i porywające zarazem, szare a jednocześnie pełne naprężenia, owe niezapomniane chwile spędzone przez nas razem w okopach.
Zachowuję głębokie wspomnienie o was wszystkich, którzyście nie szczędzili mi pokrzepienia i pociechy — tam, gdzie prócz wiary i nadziei nic nam nie pozostało. Na dziko poszarpanych szczytach Alp, w uciążliwej i tak jednocześnie bohaterskiej walce pozycyjnej okazaliście, że stary szczep italski nie zamarł, ale kryje jeszcze w swem łonie skarby wiekuistej młodości.
OD WRZEŚNIA DO LISTOPADA 1915.
Dziś od rana krąży wieść o czekającym nas rychłym, prawie niezwłocznym odmarszu na front. Jaki będzie kierunek marszu? Na to pytanie nikt nie umie dać pewnej odpowiedzi. Zresztą rzecz to najzupełniej obojętna. Najważniejsze to, że nakoniec ruszymy się z miejsca. Myśl o tem, że mógłbym spędzić parę miesięcy w garnizonie, była dla mnie udręką. Wieść o odmarszu rozeszła się po plutonach naszej kompanji, ale nie wywołała szczególniejszego poruszenia umysłów. Jest wojna — a więc idzie się na wojnę. Tak być powinno. Swoją drogą, nastrój rezerwistów rocznika 1884 jest niezły. Ci, ludzie trzydziestoletni, zdają sobie napewno sprawę z ciężącej na nich konieczności. Nietylko w gronie Medjolańczyków, ale i poza nimi spotkać można wielu zwolenników interwencji. Sam miałem sposobność poznać jednego z nich: był nim kapral z Crespino w prowincji Rovigo.
Oczywiście nie brak i zaczynu fermentacji umysłowej.
Spotyka mnie miła niespodzianka. Otrzymuję list tej treści: „Dawny zecer Avanti, Adolf Giretto, obecnie zamieszkały w Rovigo, przesyła panu, w dowód trwałej pamięci, najserdeczniejsze pozdrowienia, przez swego przyjaciela Battagliniego.“
Pewien kapral z Medjolanu, odkomenderowany do kadry, powrócił z karabinem i tornistrem do swej kompanji. by pójść z nami wszystkimi na front. Piękny gest!… Kapral ten nazywa się Mario Morani.
Posępny dzień. Pierwszy deszcz jesienny: drobny, bezgłośny, uporczywy.
Dziś rano posłano mnie oraz dwunastu żołnierzy na służbę wartowniczą przy sądzie wojennym III korpusu armji. Jako wartownik honorowy miałem sposobność przyjrzeć się przebiegowi dwóch małoznaczących procesów karnych. Najpierw stanął przed kratkami szeregowiec milicji, lat trzydziestu dziewięciu, oskarżony o opuszczenie swego posterunku. Z zawodu był młynarzem. Biedak aż dygoce ze strachu. Prokurator wojskowy żąda kary rocznego więzienia, ale sąd wydaje wyrok uniewinniający. W drugim procesie stają czterej ludzie, oskarżeni o kradzież obuwia. Sprawa zawikłana i nudna. Wyobrażałem sobie, że sąd wojskowy działa prędzej i bardziej sumarycznie — tymczasem widzę, że bawi się w szczególiki, w rozpatrywanie drobiazgów. Zauważyłem większą niż w sądach cywilnych skłonność do pobłażliwości, co należy może położyć na karb podświadomej solidarności zawodowej, łączącej towarzyszy broni.
Powołano nas 31 sierpnia, a oto okres naszego życia garnizonowego już się kończy. Ogłoszono nam oficjalnie, że jutro o siódmej rano wyruszamy. Ponadto oznajmiono, że przed południem pułkownik odbędzie przegląd naszego oddziału i będzie nam prawił „morały“. O godzinie jedenastej trębacz przy bramie koszarowej gra sygnał „Baczność!“ Pułkownik wchodzi do koszar. Z bronią na ramieniu, ale bez tornistrów wychodzimy na dziedziniec, ustawiamy się w czworobok. Znów brzmi sygnał „Bacznośc!“ Przemówienie pułkownika jest przyciężkie i banalne. Innym tonem przemawiać należy do ludzi liczących lat trzydzieści i więcej! Powinno się uważać żołnierzy za mężczyzn, a nie za numery księgi metrykalnej. Porucznik Izzo ma dodatkowe „kazanie“ dla podoficerów. Ja, prosty żołnierz, nie byłem na niem obecny.
O godzinie drugiej w nocy pobudka i zbiórka. Otrzymujemy żołd, po parze mocno podkutego obuwia, derki polowe, oraz po puszce konserw jako prowjant na drogę. Rozdawanie tego wszystkiego zabiera kilka godzin czasu. Bersaljerzy cisną się przed prowjanturą i magazynem mundurowym, gdzie niepodzielne rządy sprawuje sierżant Fogli z Ferrary, krzycząc, harując i zalewając się potem, jak tragarz. Świta poranek.
— Rynsztunek włóż!
Maszerujemy do stacji. Pociąg już gotowy, ale odjazd nastąpi z małem opóźnieniem. Jesteśmy w liczbie trzystu pięćdziesięciu jeden chłopa, wliczając w to towarzyszących nam trzech oficerów: porucznika i dwóch podporuczników.
Wsiadamy do wagonów i oczekujemy odjazdu. Jakaś czarno ubrana kobieta przeciska się przez gromadki ludzi, skupione dokoła pociągu, i rzuca się w ramiona odjeżdżającego męża. Mąż delikatnie wyzwala się z jej uścisku i przemawia do niej pocieszająco, bez łzy w oku. Ona oddala się zwolna, zasłoniwszy dłońmi twarz, by ukryć łzy ciekące z jej oczu. Jest to jedyny patetyczny epizod naszego odjazdu. Wagon nasz przystrojony jest zielenią. Szarpnięcie — krótki gwizd — i pociąg rusza.
Do widzenia! Do widzenia! Z okien pociągu powiewają setki rąk; głośne okrzyki: „Do widzenia! do widzenia!“ huczą po całym peronie. Rozbrzmiewa huczny śpiew; słychać go hen daleko. Moi przyjaciele wołają: „Niech żyje Italja!“
Mijamy okolicę Brescii. Rozległa zielona równina, zblakła w oświetli jesiennego słońca. Jezioro Garda: nigdy nie wydawało mi się równie piękne! Szara cytadela Peschiery: na jej widok wspominam rok mej służby wojskowej…
Bywaj mi zdrowy, czarujący półwyspie Sirmione! Jesteśmy już w skalistym i posępnym rozłogu Werony. Robi się gorąco. Zatrzymujemy się w Weronie dość długo; jeszcze dłużej w Vicenzy. W Treviso wielkie poruszenie pomiędzy żołnierzami. Przejeżdża transport rannych. Przyczepiają do nas kilka transportów piechoty. Pociąg staje się tak długi, że dalsza jazda musi odbywać się w wolniejszem tempie. Następnemi stacjami są: Conegliano, Pordenone, Sacile.
Zmierzch. Na sposępniałem niebie widać lecący dwupłatowiec typu Farmana. W Casarsa dłuższy postój: przyczepiają do nas kilka wagonów z artylerją. Na jednej platformie stoi potężnych rozmiarów działo, osłonięte gałęźmi. Ktoś z obsługi kolejowej rozwija sztandar trójkolorowy. Ogólny entuzjazm. Żołnierze różnych rodzajów broni pozdrawiają się wzajemnie. O siódmej wieczorem wjeżdżamy do Udine. Miasto pogrążone w ciemności. Na przestrzeni wielu, wielu kilometrów stoją nieskończonej długości pociągi z żywnością. Iluż to trudów i wysiłków wymaga uzupełnienie, zaopatrzenie i zaprowjantowanie wojska walczącego na froncie!
Cividale. Jest już noc głęboka i nic nie widać w ciemności. Odmarsz na kwatery. Mnie i moim przyjaciołom dostaje się izdebka na poddaszu chłopskiej chaty. Zasypiamy twardo…
O piątej pobudka. Kości mam porządnie obtłuczone. Godzinny marsz — z tornistrem, ważącym trzydzieści sześć kilogramów, na plecach — przywróci mi dawną „formę“. Stoimy na podwórzu naszej kwatery i czekamy rozkazu do odmarszu. Mamy iść do Caporetto. Jakieś dziecko przebiega przez ulicę i krzyczy:
— Aeroplan! aeroplan!
Istotnie wysoko, wysoko ponad naszemi głowami unosi się samolot austrjacki. Artylerja przeciwlotnicza przystępuje niezwłocznie do działania. Wyraźnie słychać łoskot dział. Zielona we obłoczki szrapnelowe upstrzyły linję widnokręgu.
Jednakże lotnik nieprzyjacielski, trzymający się wciąż na znacznej wysokości, zawraca z drogi i uchodzi cało.
Cividale. Miasto wcale sympatyczne. Interesujący jest pomnik aktorki Adelajdy Ristori. Wrażenie bliskości placu wojny jest tu większe niż w Udine. Nieskończone sznury samochodów ciężarowych, jaszczów, dwukolnych „biedek“ najrozmaitszego rodzaju i kalibru ciągną bez przerwy w jedną i w drugą stronę.
Piszę podczas wypoczynku w jakimś folwarku.
Niektórzy z moich kolegów śpią. Inni coś piszą. W jednej alei ogrodowej grają w morę. Zdaleka dochodzi pogrzmot dział. Lubię takie ruchliwe życie, bogate w drobne i wielkie przeżycia!
W San Pietro al Natisone postój. Jest to pierwsza z siedmiu gmin, gdzie mówią niezrozumiałym dla mnie językiem słoweńskim.
Porucznik Izzo zaprosił nas wczoraj wieczorem na bibę pożegnalną. Ma nas odprowadzić do pierwszej linji okopów, potem wraca do Brescii, ażeby wstąpić do korpusu lotniczego jako obserwator. Wieczór spędzony przyjemnie, w koleżeńskim nastroju. Prócz mnie był Buscema, Morani, Tafuri, Bocconi. Dziś o szóstej pobudka. Marsz!… Słońce praży nieznośnie. Tumany kurzu, wznoszące się z nad samochodów ciężarowych i taborów, gryzą nas w oczy, oślepiają.
A oto Stupizza, ostatnia wieś włoska za lat przedwojennych. Można tu dostać wybornego piwa za niezbyt wygórowaną cenę.
Wkrótce potem docieramy do dawnej granicy. Zboku gościńca stoi jeszcze wartownia straży pogranicznej. Austrjackie barwy zniknęły.
Chwila wzruszenia dla mnie, wydalonego w r. 1909 „ze wszystkich państw i krajów monarchji austrjacko-węgierskiej“!…
Porucznik woła:
— Niech żyją Włochy!
Ja, idąc w pierwszym szeregu kolumny, podchwytuję ten okrzyk i czterysta głosów woła chórem:
— Niech żyją Włochy!
Po uciążliwym marszu dostajemy się do Robić, pierwszej wioski za byłą granicą austrjacką. Kilka godzin wypoczynku. Jedyna gospoda miejscowa jest wprost oblężona. Dostrzegam jakiegoś sześcio- czy siedmioletniego chłopaka, który uwiesił się na żórawiu studni, by naczerpać dla nas wody. Pytam go:
— Jak się nazywasz?
— Stanko.
— A na nazwisko?
Chłopak nie rozumie pytania i nie odpowiada. Zwracam się więc do dziewczyny wchodzącej właśnie na podwórze. Otrzymuję odpowiedź:
— On się nazywa Robanczić.
Nazwisko prawdziwie słowiańskie.
Kapral Bascialla, rodem z Medjolanu urządza cercle na pobliskiej łące. Nosi on zawsze przy sobie w portfelu małą mapkę terenu wojennego, wyciętą z jakiegoś atlasu. Teraz wskazuje palcem słynną i tajemniczą Czarną Górę — Monte Nero.
Napis, znaleziony na kapliczce wotywnej na rozdrożu o 2 km od Caporetto:
Nikdar Noben se ni bil zapuscen
Kiv vartvo Marjis bil izzogen.
Caporetto. Widzę jedynie wieżę kościelną, białą, smukłą, o szaro-zielonym wierzchołku. Skupiają się dokoła nas tłumy żołnierzy, pragnąc spotkać swych krajanów. Obozujemy pod gołem niebem, niedaleko od Isonzo.
Współlokatorami mojego namiotu są: plutonowy Bocconi oraz kaprale Buscema i Tafuri. W nocy słychać pomruk dział, dochodzący od strony Gorycy. W obozie głęboka cisza — wszędzie dokoła posterunki. Odczuwa się obecność wojny.
Zimny poranek. Nad Isonzo snuje się tuman mgły. Wieść o mojem przybyciu do Caporetto już się rozeszła. Nowe wrażenia, pogawędki. Do djabła! Dwaj artylerzyści bajdurzą, jakoby nasza armja była już niemal doszczętnie starta:„Anglja śpi, Francja złamana, Rosja goni ostatkami sił…“ Wstrętne i niedorzeczne bajania, których już tyle razy musiałem się nasłuchać! Dwaj pesymiści, którzy nawet nie powąchali frontu, milkną jeszcze w samą porę, by uniknąć tęgiego kuksańca. Ale oto nawijają się trzej Bolończycy; ci okazują o wiele więcej rycerskiego ducha.
Podczas wydawania obiadu odnajduje mnie, stojącego w ogonku, jakiś lekarz pułkowy i odzywa się do mnie:
— Chciałbym uścisnąć dłoń naczelnego redaktora Popolo d’Italia.
Poobiednia gawęda. Epizody wojenne. Zgodny entuzjazm alpinów. Isonzo! Nigdy nie widziałem wód bardziej błękitnych jak wody Isonzo! Przedziwna jest głębia tego błękitu! Schyliłem się ku lodowatej toni i z czcią nabożną napiłem się jej wody. Rzeko święta, uświęcona!…
Odmarsz. Wcielono nas nie do dwunastego, lecz do jedenastego pułku bersaljerów, znajdującego się na łańcuchu górskim Monte Nero. Porucznik-lekarz z Rodi, należący do komendy etapu, chce mnie poznać i pozdrowić. Częstuje mnie czarką wyśmienitej kawy. Jesteśmy w linji. Porucznik Izzo udziela nam kilku wskazówek: między innemi komunikuje nam, że na pewnym odcinku gościńca będziemy wystawieni na ogień artylerji.
— Biada maruderom!
Bataljon zdaje się tem zgoła nie przejmować.
— Żelazny rocznik 1884!
„Siła moralna“ żołnierzy wzmogła się znacznie. Niedorzeczne gadaniny, przedtem dość częste, teraz cichną. Panuje nastrój wesoły. Artylerzysta z Corticelli, nazwiskiem Mengoni, towarzyszy mi przez część drogi.
Mijamy obozowisko taborów i alpinów. Artylerzysta z Bolonji oznajmia kilku gromadkom swoich przyjaciół moją obecność. Wielu z nich pozdrawia mię życzliwie. Szczęść Boże! Przechodzimy wbród Isonzo. W Magozo, małej wiosce słoweńskiej, gdzie pozostały jedynie dwie stare kobiety, żywiące się z kotła żołnierskiego, spotykamy kolumnę jeńców. Otaczamy ich. Jest ich czterdziestu sześciu; cały pluton wraz z kadetem i podoficerem. Rynsztunek mają w niezłym stanie. Siedzą w dwóch rzędach na ziemi; niektórzy palą. Większość, zwłaszcza starsi, są naogół zadowoleni ze swojego losu; jedynie kadet, stojący poza innymi, zdradza wielkie zdenerwowanie: gryzie wargi i ledwo może powstrzymać się od łez. Kapral Tafuri odzywa się do niego:
— Niech się pan nie boi, we Włoszech będą się z panem dobrze obchodzili.
— Glauben Sie? — odpowiada kadet z powątpiewaniem. Jest to człowiek jeszcze młody: może mieć jakie lat dwadzieścia.
Jeden z eskorty opisuje mi szczegóły wzięcia jeńców. Naprzeciw stanowisk trzydziestego trzeciego bataljonu jedenastego pułku bersaljerów znajdował się silnie umocniony okop nieprzyjacielski. Na zeszłą noc zapowiedziano natarcie. Drużyna bersaljerów podkradła się niepostrzeżenie aż pod zasieki kolczaste i spowodowała wybuch miny. Bezpośrednio potem doszło do ataku na bagnety. Austrjacy, nagle zaskoczeni, nie zdobyli się na strzał i podnieśli ręce do góry. Poddali się…
Bono taliano, rispettare prigioniero![1]
Ruszamy w dalszą drogę. Musimy osiągnąć kotę 1270. Posuwamy się percią wiodącą na Monte Nero. Spotykamy ranionych. Kilku lekko rannych uśmiecha się do nas, paląc papierosy. Inni są ciężej porażeni. Jeden zakrył twarz gazetą, z pod której widać okrwawiony i rozszarpany policzek. Są pomiędzy nimi i dwaj Austrjacy, jeden lżej, drugi ciężej raniony; ten drugi, zdaje się, ma strzaskane ramię. Prowadzą ich do szpitala polowego w Magozo.
Długie kolumny taborów. Bez mułów wojna górska byłaby nie do pomyślenia. Niektórzy z nas, bardziej pomęczeni, objuczają swemi tornistrami te zwierzęta.
Pod wieczór dostajemy się w strefę ognia artylerji austrjackiej. W powietrzu warczą granaty, ogłaszając się charakterystycznym chichotem. Granaty te są potwornej wielkości. Niektórzy bersaljerowie trochę trzęsą portkami. Ja maszeruję na końcu kolumny, dodając otuchy najbliższym sąsiadom.
Po przezwyciężeniu pierwszego — zrozumiałego zresztą — przykrego wrażenia, kontynuujemy uciążliwy marsz, z pełnym tornistrem na plecach, pod dosięgającym nas ogniem karabinów nieprzyjacielskich. Jeden z granatów pęka niedaleko od kolumny mułów, nie wyrządzając jednak szkody. Drugi uderza w pobliżu gromadki bersaljerów i eksploduje, sypiąc deszczem odłamków.
Jeden z bersaljerów wydaje okrzyk; odniósł ranę: — ma strzaskany obojczyk. Inny granat eksplodował koło drużyny, w której ja się znajduję, i połamał kilka grubych konarów drzewnych. Zasypały nas strzępki ziemi i listowia. Nikt nie odniósł rany. Austrjacy strzelają na los szczęścia. O zmierzchu docieramy do dowództwa pułku. Oczekuje nas podoficer rachunkowy. Od dwunastu godzin jesteśmy w drodze, jednakże nikt nie pozostał wtyle. A przecież większość nas to żołnierze z okolic Cremony, Rovigo, Ferrary i Mantui, urodzeni i wzrośli w nizinnych równinach kraju… Stary ale zawsze młody szczep italski!
Jeden z bersaljerów, Mantuańczyk, zbliża się do mnie i powiada:
— Panie Mussolini, widzieliśmy, jaki z pana zuch i jak pan nam towarzyszył w tym marszu pod ogniem granatów… Pragnęlibyśmy, żeby pan nami kiedyś dowodził…
Sancta simplicitas!
Policzono nas — i podzielono między trzy bataljony jedenastego pułku bersaljerów.
Chwila rozstania. Porucznik Izzo, który z dzielnym kapralem Biagio Biagi z Cento wraca do Brescii, żegna się z nami. Nas przydzielono do trzydziestego trzeciego bataljonu. Ruszamy rzędem — gęsiego — w dalszą drogę. Jest godzina dziesiąta. Pod zboczem góry dymią się kotły kuchni polowej. Gotują dla nas wieczerzę — nieobfitą ale wyborną: makaron, zupę i kawał mięsa. Niektórym z nas daje się we znaki pragnienie; napróżno jednak poszukują wody. Kładziemy się wśród skał pod gołem niebem. Nie jest zimno; na gwiaździstem niebie jaśnieje pełnia księżyca. Cisza. Wspaniałe widowisko. Znajdujemy się na wysokości! Odbyliśmy chrzest ogniowy ze strony dział nieprzyjacielskich! Tak kończy się pierwszy dzień, spędzony na wojnie.
Dziś rano podzielono nas pomiędzy trzy kompanje bataljonu. Czynność ta potrwała długo. Kilku kaprali i sierżantów skracało nam czas opowiadaniem sławnych czynów jedenastego pułku bersaljerów w pierwszych miesiącach wojny.
Mnie przydzielono do ósmej kompanji — wraz z Buscemą, Moranim i Tafurim. Pod wieczór wyruszamy, by dojść na nasze stanowiska. Zamiast posuwać się percią, przymocowujemy drabinki niemal prostopadle do urwiska. Musimy osiągnąć kotę 1870. Wysokość, jak widać, poważna. Bezpośrednia spinaczka skraca drogę conajmniej o trzy godziny, ale jest męcząca, zwłaszcza że nie mamy kijów turystycznych a na plecach dźwigamy tornistry. Prowadzili nas ludzie z posterunków łącznikowych. Nikt nie marudził, mimo to doszliśmy na miejsce dopiero późną nocą. Zanim dotarliśmy do celu, przyszło nam mijać groby żołnierzy włoskich. Było ich cztery czy pięć. Schyliłem się nad krzyżem z nieociosanego drzewa i odczytałem:
padł 13-go września 1915.“
Biedni zmarli, pochowani na tych niedostępnych, odludnych pasmach górskich! Wspomnienie o was noszę w głębi mego serca!
Przykucnęliśmy wśród głazów pod gwiaździstem niebem. Jakiś przechodzący oficer kazał nam nabić karabiny i zatknąć bagnet na broń. Nikomu pod żadnym warunkiem nie wolno opuszczać swego miejsca!
O dziesiątej rozpoczęła się akcja bojowa. Słychać już było suchy i łoskotliwy trzask karabinów włoskich. Pam, pam, pam! Austrjackie karabiny nie zwlekają i odpowiadają nam swojem: ta—pum! „Motocykle śmierci“, karabiny maszynowe, rozpoczynają swą galopadę. Ich stuk: ta—ta—ta! ma szybkość wprost niewiarygodną. Sześćdziesiąt strzałów na minutę. Granaty ręczne rozdzierają powietrze. Po północy otwiera się ogień artyleryjski wprost piekielnej gwałtowności. Rakiety świetlne przecinają ustawicznie tło niebios; jednocześnie na całej linji wszyscy strzelają jak opętani. Grad pocisków trzeszczy nad naszemi głowami.
— Padnij! padnij! — ktoś krzyczy.
Po kawie zbiórka. D-ca bataljonu, mjr. Cassola, przemawia krótko, witając nas i pokrzepiając na duchu. Słowa wzruszające i pełne miłości. Koło miejsca opatrunkowego, gdzie przemawia major, leży ranny żołnierz, któremu odłamek granatu strzaskał nogę. Twarz pogodna, profil delikatny. Prosi o papierosa i łyk kawy. Odnoszą go dalej, na tyły. Od czasu do czasu słychać w linji czuwania słabą strzelaninę. Znów zbiórka. Zarządził ją d-ca kompanji, kpt. Vestrini, który przyszedł nas przywitać. Głowę ma przewiązaną. Ubiegłej nocy, gdy stojąc kierował bitwą, pomacała go kulka nieprzyjacielska. Na szczęście rana jest niezbyt ciężka.
Jego przemowa do nas brzmi:
Kapitan zakończył swe przemówienie. Jego szczere i żywe słowa bardzo nam przypadły do serca. Ten człowiek umie wzbudzić zaufanie i sympatję. Jeden z poruczników występuje naprzód i woła:
— Bersaljerzy ósmej kompanji, wznieście okrzyk na cześć swego kapitana. Pan kapitan Vestrini niech żyje!
— Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje! — odkrzyknęliśmy z całego gardła.
„Łapiduchy“ zaczynają zbierać zwłoki żołnierzy, poległych dziś nocą. Jest ich dotychczas sześciu. Kładą ich na brzegu ścieżki, rozpoznają, następnie grzebią. Pomiędzy nimi dostrzegam jednego, z którym wczoraj zawarłem znajomość; okazały typ mieszkańca Abruzzów. Głowę ma owiniętą brezentem. Wszystkich zmarłych okryto. Widać jedynie zgrabiałe ręce, czarne jeszcze od brudu okopów. Starsi koledzy, przechodząc obok, nawet nie spojrzą w ich stronę.
Z zadowoleniem i radością stwierdziłem, że pomiędzy oficerami a szeregowcami panuje stosunek najserdeczniejszego koleżeństwa.
Spółżycie wśród ciągłych niebezpieczeństw jednoczy dusze. Oficerowie wydają mi się nie tyle przełożonymi co braćmi. To mi się podoba. Wszystkie formalności dyscypliny koszarowej znikły tu bez śladu. Zaginęły niemal i dystynkcje mundurowe. W okopach zabroniono noszenia czerwonego fezu, pozdejmowano z kapeluszy tradycyjne pióropusze. Zamiast nich nosi się furażerki, które żołnierze z wdziękiem przyozdabiają gwiazdkami. Mówiąc z oficerem, nie potrzeba przybierać postawy zasadniczej. W górach trudną jest rzeczą stać na „baczność“…
Zdaniem naszych oficerów, ludzie, którzy przebąkują o tem, że nieuniknione zwycięstwo Włoch pociągnie za sobą wzrost militaryzmu, widocznie lubują się w ściganiu błędnych widziadeł. Militaryzm „made in Germany“ jeszcze nie wtargnął do Italji. Co więcej, wojna obecna, prowadzona nie przez armje koszarowe, lecz przez narody, położy kres zawodowemu i kastowemu militaryzmowi.
Ogromna większość oficerów włoskich przybyła tu z zacisza życia cywilnego, w chwilach mobilizacji. Subalternami są przeważnie porucznicy i podporucznicy rezerwy, którzy walczą po bohatersku i umierają jak bohaterowie.
Kilku oficerów wyraziło chęć zapoznania się ze mną. Jednym z nich jest podporucznik Lohengrin Giraud, młody i dzielny, przedstawiony do srebrnego medalu za waleczność.
— Mam imię niemieckie, ba, nawet wagnerowskie — powiada — ale Niemców nie lubię.
Podaję tu jego opowiadanie: 11-go września otrzymała trzecia kompanja rozkaz, by natrzeć na szczyt Vrsig, zdobyć go i wyrzucić Austrjaków na drugą stronę — wdół. Dowódcą kompanji był Umberto Villani, człowiek do zapamiętałości zuchwały, nie umiejący śmiać się a nawet uśmiechać. Gdy wybiła oznaczona godzina — dziesięć minut po dwunastej w południe — ruszył jako jeden z pierwszych do ataku na czele „plutonu honorowego“, utworzonego z doborowych żołnierzy. Ledwie zaczęła się walka, trafiła go kula karabinowa — właśnie w chwili, gdy stojąc kierował posuwającemi się drużynami. Nie zważał na ten postrzał. Wkrótce potem został powalony o ziemię wybuchem granatu. Zaledwie starczyło mu czasu, by krzyknąć: „Bersaljerzy siódmej kompanji, naprzód! W prawo! Rozsypać się bardziej na prawo! Niech żyją Włochy!“
W chwilę później zmarł. Dowództwo kompanji objął po nim podporucznik Giraud, rodem z Medjolanu. Ten również, pomimo rany, stojąc kierował zażartą walką, trwającą dwadzieścia godzin. Gdy zabrakło granatów ręcznych, przyszło do morderczego, niedającego się opisać starcia na bagnety, uwieńczonego ostatecznie pomyślnym dla nas wynikiem. Austrjacy zostali odrzuceni na drugie zbocze góry. W rozpadlinach leżało wiele trupów.
— Miłoby mi było mieć ciebie w siódmej kompanji — oświadczył Giraud.
Porucznik żandarmerji Canda bawi na froncie z własnej woli jako ochotnik. Sardyńczyk z pochodzenia, odznacza się zimną krwią i niepospolitą odwagą. Mówi powoli jak Anglik. Porucznik Corbelli, Romaniolczyk z Rissi.
Słyszę głos:
— Czy jest tu bersaljer Mussolini?
— Jestem!
— Chodżno, niech cię uściskam!
Uścisnęliśmy się. Był to kapitan Festa z dziesiątej kompanji 157-go p. p., znajdującego się w obrębie naszych pozycyj.
— Twoja kampanja dziennikarska na rzecz interwencji przynosi chlubę i tobie i dziennikarstwu włoskiemu! — przemawia do mnie wobec mych kolegów-bersaljerów, rozsypanych po okopie.
Odchodzi. Jest to człek mały, przysadzisty, brodaty. Jego podkomendni mówią o nim z szacunkiem.
Moją kompanję wysłano na linję czuwania.
Zachód słońca. Kapral Claudio Tommei, Rzymianin, podaje mi wełniany kaptur i numer Rugantino. Dziękuję mu serdecznie. Gdy we Włoszech mówiło się o okopach, każdy miał w pamięci owe angielskie okopy na nizinie Flandrji, zaopatrzone we wszelkie wygody, podobno nawet w ciepłe natryski. Nasze jednak stanowiska, znajdujące się na wysokości bezmała 2000 m nad poziomem morza, mają zgoła inny wygląd. Są to poprostu dziury wyrąbane w skałach, niewielkie schrony wystawione na wszystkie zmiany i kaprysy niepogody. Wszystko tu jest prowizoryczne i nietrwałe. Prawdziwie tytaniczne boje wypadło staczać dzielnym żołnierzom Italji!
Nie twierdze tu zdobywamy, ale — góry! Każdy odłam skalny jest tu bronią, równie śmiertelną jak działo.
Podmuch wieczornego wiatru oziębia powietrze i dławi nas ohydnym fetorem zwłok ludzkich, gnijących gdzieś w zapomnieniu.
Gwiaździsta, jasna noc…
Ledwie rozedniało, wzywa mnie kapitan. Idę z nim do najbardziej wysuniętej linji okopów. Osłonięty dwoma worami z piaskiem, mogę względnie spokojnie przyjrzeć się spłachciowi ziemi, o który toczą się boje. Jest to wolna przestrzeń, obejmująca jakie sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni… nic więcej… „Szczyt“ utracił swe oznaki orjentacyjne, został zrównany, zapewne przez miny i bomby. Wszędzie wokoło leżą odruzgi skał, grube kłody, druty, szczątki mundurów, tornistry, manierki — ślady burzy jaka tędy przeszła.
Austrjacy są od nas oddaleni zaledwie o trzydzieści metrów. Jednakże nie widać z nich żadnego.
Nasze karabiny maszynowe nie żartują. Kto się nie schowa, już po nim.
Niezwykle odważny Sycylijczyk, nazwiskiem Failla, stoi poza rowem strzeleckim i rzuca granatami. Naraz zabrakło mu ich. Kapral Morani przynosi mu z własnej ochoty parę sztuk. Ledwo znalazł się u celu, eksplodował koło niego granat ręczny austrjacki. Na chwilę tracę go z oczu. Lęk mnie przejmuje. Lecz oto widzę go znowu. Zerwał się i wraca biegiem w naszą stronę. Rzuca mi się na szyję. Zraniony, nic więcej. Dostał odłamkiem granatu w nogę. Prosi, żebym go odprowadził na plac opatrunkowy. Sanitarjusz Greco i ja bierzemy go na nosze. Morani jest spokojny, opanowany. Żadnego jęku, żadnego westchnienia. Zachowuje się wzorowo, prawdziwie po żołniersku. Lekarz-porucznik zakłada mu opatrunek i zapewnia mnie, że obrażenia nie są nazbyt ciężkie. Uścisnęliśmy się na pożegnanie. Moraniego odnoszą na tyły, ja wracam na swoje stanowisko. Nadchodzi rozkaz na piśmie:
— Bersaljer Mussolini w pełnym rynsztunku zgłosi się do dowództwa pułku.
Tornister na plecy! Po całogodzinnym marszu docieram do dowództwa, mieszczącego się w prostym drewnianym szałasie.
— Przedewszystkiem — odzywa się do mnie pułkownik — cieszę się, że pan należy do mego pułku i że mogę uścisnąć dłoń pańską. Powtóre, chciałbym powierzyć panu pewną funkcję. Zostań pan przy mnie! Pan jest wciąż w linji bojowej, wystawiony na ogień dział i karabinów. Możeby pan zechciał pomagać podporucznikowi Palazzeschiemu w pracy administracyjnej, a w chwilach wolnych spisywać dzieje naszego pułku z czasów wojny? Rozumie się, że jest to z mej strony propozycja, nie rozkaz.
Pułkownik Giuseppe Barbieri jest rodem z Ravenny w Romanji — ma też w zupełności „zakrój “ prawdziwego Romańczyka.
Moja odpowiedź brzmiała:
— Wolę pozostać z moimi kolegami w okopie…
— No, więc nie mówmy więcej o tem. Pozwoli pan lampkę wina.
Kiepskie było to wino pułkownikowskie, atoli w braku czego innego…
Poprosiłem, by mnie przeniesiono do siódmej kompanji, pod rozkazy porucznika Girauda. Prośbie mojej stało się zadość.
Kilku bersaljerów, przydzielonych do dowództwa, wyraża zdziwienie z powodu mojej odmowy.
— Poszedłem na wojnę, żeby walczyć, a nie, żeby pisać!
Wdrapuję się znowu na naszą górę, mijając po drodze kuchnię połową. Leży tam potworny pocisk średnicy trzydziestu i pół centymetrów, który nie eksplodował. Niedaleko od niego trup jakiegoś Austrjaka, samotny, opuszczony. Zmarły trzyma w zębach rożek kołnierza bluzy, która dziwnym trafem jeszcze nie zbutwiała, choć pod spodem całe ciało uległo już rozkładowi i wyzierają zeń kości. Buty gdzieś przepadły. Nie dziwota! Austrjacy mają obuwie lepsze od naszego. Tuż przed wejściem do okopu spotykam Giraud’a wraz z nowym moim kapitanem, Adolfem Mozzoni. Opowiadam mu o mojej rozmowie z pułkownikiem. On winszuje mi mojej odmowy, którą nazywa „wielce szlachetną“.
— I ja jestem potrosze dziennikarzem — powiada, — będziemy razem wydawali gazetę frontową…
Odwiedziłem swoich druhów w ósmej kompanji. Spotkałem kapitana Vestrini, idącego na plac opatrunkowy. Odniósł już drugą ranę od kuli karabinowej, która przebiła mu policzek.
Gdy wracałem z dowództwa baonu, wręczono mi gazetę włoską z przed czterech dni. Poczta z kraju. Do mnie jeszcze nic nie nadeszło. Cierpliwości!
Atoli jeden z „druciarzy“ wręcza mi jakieś pismo. Jest to pisany ołówkiem list żołnierza, którego spotkałem po raz pierwszy podczas naszego marszu na linję bojową, na Planina Za-Plecan. Dał mi wtedy kartkę pocztową do podpisu. Teraz przypomniał sobie o mnie. Jest to niejaki Francesco Rusconi, zamieszkały w Lecco, via Malpensata 2, odbywający obecnie służbę w piechocie.
Ten tak w swej wzruszającej prostocie ciekawy dokument świadczy wyraziście, jakim duchem są przejęci prości żołnierze włoscy. Oto jego brzmienie:
„Drogi panie Mussolini! Jestem biednym robotnikiem, obecnie zaś żołnierzem. Ciężkie warunki materjalne mej rodziny już we wczesnem dzieciństwie pozbawiły mnie możności uczenia się i wtrąciły w wielki nurt proletarjatu, który porwał mnie z sobą. Przymusowe porzucenie szkółki ludowej ciężkiem przejęło mnie strapieniem, jednakowoż myśl, że mogę być niemałą pomocą rodzinie w jej ciężkiem położeniu, podniecała moją ambicję. Postanowiłem sobie, że wolny czas będę poświęcał nauce. Tak też czyniłem.“
Omówiwszy następnie przebieg walki między neutralistami a interwencjonistami, wspomniany żołnierz pisał dalej:
„Wkrótce potem nadarzyła mi się sposobność stwierdzenia czynnego mych zapatrywań. Było to akurat osiem miesięcy temu…“
Następnie wspomina o naszem spotkaniu i tak pisze dalej:
„Pan dał mi wtedy przy naszem spotkaniu swój podpis, ale co ważniejsza, czuję teraz w sercu i duszy jasne światło i uspokojenie, których nigdy nie zatrę w pamięci i które będą mi towarzyszyć aż do wypełnienia się losu mej Ojczyzny…“
Czyż ta mowa nieznanego robotnika i żołnierza nie jest równie wzniosła jak i prosta?
Nadszedł rozkaz, by zluzować kompanję dziewiątą, która obsadziła jeden z najdalej wysuniętych odcinków zbocza Vrsig. Odmarsz. Ja idę w straży przedniej tuż obok porucznika Giraud’a. Długa i uciążliwa droga. Mijamy dwa niebezpieczne przejścia. Jedno z nich zasypują kulami karabiny maszynowe; w drugim zaś grożą nam śmiercią odłamy skalne, staczane ustawicznie przez Austrjaków.
Moim drużynowym jest Kalabryjczyk, Lorenzo Pinna z Nicastro, student i ochotnik. Jego ojciec jest inżynierem cywilnym.
— Któżby pomyślał — mówi do mnie — że spotkam się z Mussolinim jako prostym żołnierzem! Zaraz napiszę o tem mojemu ojcu, który często mi wspominał o panu.
W pierwszem nieosłoniętem przejściu — które przebywamy biegiem, w znacznych odstępach jeden od drugiego, — leżą zwłoki żołnierza austrjackiego, z twarzą zwróconą do ziemi. Ciało jego stoczyło się z wysokości, przyczem mundur podarł się na strzępy. Plecy trupa są odsłonięte i czarne jak atrament. Fetor okropny. Porucznik Giraud idzie stale na samym przedzie. Z jego słów wyczytuję jakieś smutne przeczucia.
— Patrzajno, Mussolini, tu można umrzeć i umiera się bez walki…
Ledwo obsadziliśmy strome zbocze góry, rozszerza się smutna wiadomość. Porucznik Giraud, obchodząc pozycję w towarzystwie kapitana i sierżanta, został ciężko zraniony w ramię strzałem karabinowym, oddanym przez czujkę austrjacką. Sanitarjusz Alberto De Rita podchodzi do mnie i oznajmia:
— Porucznik Giraud przesyła panu pozdrowienie.
Cisza. Od czasu do czasu strzał armatni albo też krótka strzelanina na linji czujek. Dzień przedziwnie słoneczny.
Kapitan Mozzoni wzywa mnie do swego namiotu. Zastaję u niego podporucznika Favę z 27 baonu. Długa przyjacielska rozmowa.
Znajdujemy się na wysokości 1897 metrów. Spadzistość góry wynosi 75—80°. Prawie prostopadła ściana. Biada nam, gdy stoczy się z niej choćby jeden głaz!
Do wdrapywania się i złażenia używamy liny, przymocowanej do drzew, która zbiega od dowództwa kompanji aż do najbardziej odległych posterunków łącznikowych w głębi doliny.
Wczoraj wieczorem zasypał nas niezwykle silny deszcz bomb. Bomby te wyprzedza jakiś osobliwy świst, przypominający niemal pogwizdywanie człowieka. Miota się je zapomocą karabinu. Gdy trafią na miękki grunt, nie wybuchają. Wczoraj wieczorem jednakże eksplodowały niemal co do jednej. Nikt z nas nie mógł oka zmrużyć. Jeden zabity i jeden raniony. Zabity został niejaki Bertelli, z rocznika 1884, wyrobnik z Migliarino (Ferrara). Pocisk padł koło niego, eksplodował i rozpłatał mu pierś. Druga ofiara odniosła tylko lekką ranę. Rozdają pocztę.
Mój sąsiad w okopie, Abrucyjczyk Jakób Petrella z Pescasseroli (Aquila), pracuje zajadle łopatą i kilofem, aby schron nasz uczynić nieco pewniejszym. Kilku bersaljerów koło mnie najspokojniej w świecie gra w sette e mezzo. Bank trzyma ten djabeł wcielony, Marcanio.
Dzień olśniewająco słoneczny.
W lesie cicho opadają liście. Wśród drużyn przeróżne pogłoski — bynajmniej niewesołe…
Wczoraj o zmierzchu, podczas otrzymywania dziennej porcji chleba, zginął od kulki karabinowej jeden z żołnierzy, mijając nieosłonięty pas naszych stanowisk. Nazywał się Biagio Benati: feraryjczyk, z r. 1884.
Widzę przechodzących saperów. Nie widać pocztowego, Józefa Rossiego, który nosił obiad oficerom. Czy raniony? Zabity? Przepadł bez wieści? Granaty, granaty, granaty przez całą noc aż do świtu.
Nikt nie zginął, wielu ranionych. Słoneczny poranek, strzelanina. Biała Taube przelatuje hen wysoko ponad nami. Jakie trzy tysiące metrów. — Poczta połowa. Dla nas nic niema. To smutne!
Dziś w nocy, od wpół do trzeciej do kwadrans na piątą, stałem na czujce, bo nasza drużyna objęła służbę placówki. Na drugim posterunku Washington Barnini z Certaldy. Prawdziwy Toskańczyk, ziomek Boccaccia; po każdem słowie dwa przekleństwa. Wytężam wzrok i słuch, ale nic podejrzanego nie widać. Cztery bomby eksplodowały w niewielkiej odległości od naszej placówki. Księżyc przysłonięty białemi obłokami. Z rozpadliny skalnej ciągnął odór niepogrzebanych trupów. Dni pięknej pogody już się skończyły. Wczoraj jeszcze świeciło mdło wrześniowe słońce. Dziś zimowe mgły, ziąb i plucha. Zawieja wirujących liści sypie się z trzeszczącym szelestem na nasze płótna namiotowe. Moi towarzysze z pierwszej drużyny: Pinna, Perella, Barnini, Simoni, Parisi, Di Pasquale, Pecera, Bottero, przycupnęli, jak i ja, na gołej ziemi w zagłębieniu skalnem, po którem sączy się woda. Milczymy. Niektórzy spią. Deszcz pada.
Deszcz pada bez ustanku. Od dwudziestu czterech godzin. Czuję, jak zimna woda obmywa mi skórę i ścieka do butów. Tej nocy schwytano austrjacki posterunek łącznikowy: kaprala i czterech żołnierzy, przebranych za bersaljerów. O Rossim niema wiadomości. Sierżant Simonelli podaje go jako zaginionego. Dzisiaj w nocy nikogo nie zraniono. Dzięki wilgoci niewiele tylko granatów eksplodowało. Kapitan Mozzoni, któremu przysłano dwie butelki koniaku, każę rozdzielić ten trunek pomiędzy żołnierzy. Widać, że chłop z wiary!
Gdy to piszę, plucha przeszła w grad, który dudni zawzięcie po naszym namiocie. Nie przeszkadza to jednak Pinnie i Barniniemu zaintonować pieśń o „królowej, co miała ochotę się koronować“. Od czasu do czasu grzmoty dział. Śpiewamy chórem:
A ta bande—era
trójkoloro—owa
była zawsze najpiękniejsza, najpiękniejsza.
Jej zawsze tylko służyć pragniem,
wolność pragnieniem naszem!
Od wczoraj rana nie mieliśmy w ustach nic oprócz łyku czarnej kawy. Od dwóch dni deszcz leje bez przerwy. Tej nocy nie zmrużyłem oka. W namiocie był ze mną niejaki Janazzone, chłop z Benewentu, który przemókłszy jak i ja do suchej nitki, i nabawiwszy się lekkiej gorączki, wzdychał żałośnie:
— Madonna, mia bella! Madonna mia bella!
— Dość tego, dość już, dość, Janazzone! — odezwałem się do niego.
— Czyż pan w Boga nie wierzy?
Ja ze swej strony starałem się skrócić sobie długie dwanaście godzin nocy, odtwarzając w pamięci różne utwory poetyckie, których uczyłem się niegdyś w szczęśliwych i odległych dniach mej młodości. W związku widocznie z panującą pogodą przyszedł mi na myśl poemat Pariniego La Caduta. Przechodząc zwrotkę po zwrotce, doszedłem do wiersza:
zgubione na drodze…“
Ciągu dalszego ani rusz nie mogłem sobie przypomnieć.
Zmieniamy stanowisko. Najpierw schodzimy w dolinę do źródeł Slatenika, górskiego strumienia wpadającego do Isonzo w kotlinie Plezzo (Flitsch).
W schronach opuszczonych przez Austrjaków, znajdujemy nieco więcej komfortu. W tej strefie widać jeszcze ślady druzgocącej ofensywy włoskiej.
Na porytej i poszarpanej ziemi leżą rozsypane w nieładzie łuski pocisków najrozmaitszego kalibru, ładownice, buty, tornistry, paczki z nabojami, karabiny, skrzynie bez dna, spiłowane pnie drzew, poprzerywane zasieki kolczaste, puste puszki od konserw, opatrzone niemieckiemi i węgierskiemi napisami, chustki do nosa, płótna namiotowe. Tu i owdzie leżą niezagrzebane trupy Austrjaków. Wśród nich jeden oficer.
W tem miejscu zostały doszczętnie rozbite dwa pułki bośniacko-hercegowińskie.
Nadeszła poczta: listy i paczki… ale dla mnie i dla innych rezerwistów z rocznika 1884 nic jeszcze niema. Wieje wiatr zimny i gwałtowny. Rozwieszamy na krzakach nasze płaszcze i koce nasiąkłe wodą — i suszymy je na słońcu.
Przez dwa dni i dwie noce ciągnie ulewa i zawierucha od Monte Nero. Jesteśmy przemoczeni do szpiku kości. Bersaljerowie wolą ogień niż wodę… ma się rozumieć, ogień artyleryjski.
Ale dzisiejszy ciepły poranek każę nam zapomnieć o dniach słoty. Slatenik wezbrał gwałtownie i z szalonym szumem wali w głąb doliny. Rozdają pocztę. Nakoniec po czternastu tygodniach jest list i do mnie! W wielkim rowie, który obsadziliśmy obecnie, wolno palić ogniska. Każdy namiot ma swoje ognisko. Poza ogniem artyleryjskim i zbłąkanemi kulami karabinowemi jedyne niebezpieczeństwo dla nas stanowią głazy staczające się z wierzchołka Vrsigu. Od czasu do czasu słychać wołanie:
— Kamień! Kamień!
Biada temu, kto wporę nie ujdzie!
Jedenasty pułk bersaljerów był wystawiony na ciężkie próby, ale duch żołnierzy jest wyborny. Także i poilus z rocznika 1884 zmieniają się w swej psychice. Stają się żołnierzami. Pierwsze dni pobytu na froncie, gdy dość było huku armat, świstu kul, widoku trupa, by wywołać silne wzruszenie, wydają się nam już bardzo, bardzo odległe… Rozdano kilka sztuk odzieży zimowej. Są w najlepszym gatunku.
Na życzenie kapitana Mozzoniego przyniosłem mu parę starych numerów Popolo. Kapitan był dawniej adjutantem pułku, jednakże wolał objąć zpowrotem dowództwo swej kompanji. Jest to człowiek znający się na ludziach, — żołnierz znający żołnierzy. Bersaljerzy są do niego bardzo przywiązani. Nie potrzebuje uciekać się do kar dyscyplinarnych, by każdego nakłonić do sumiennego wypełniania swych obowiązków. Obdarzył mnie sucharami i trzema paczkami papierosów. Bawi u niego porucznik Morrigoni, Rzymianin rodem, bardzo sympatyczny i cieszący się łaskami losu.
Z dwunastej kompanji przyszedł do nas podchorąży, który będzie dowodził pierwszym plutonem. Nazywa się Fanelli, pochodzi z Bari. Dzień upłynął spokojnie.
Deszcz leje. Kapitan wystosował do pułkownika raport, w którym chwali mego ducha wojskowego i moją odporność na pierwsze i najcięższe tarapaty wojenne.
Dostaliśmy nowych oficerów: są to podchorążowie Barbieri i Raggi. Stan liczebny naszej kompanji jest już pełny.
Austrjacy bombardują wieś Cezzoga bombami zapalającemi.
Furażer Lamberti przynosi mi od kapitana kartkę następującej treści:
„Bardzobym pragnął wyrazić bersaljerom mojej kompanji, w sposób najbardziej przemawiający do ich prostych i zacnych dusz, moje gorące zadowolenie zpowodu zupełnego zbratania się dawnych bersaljerów z nowymi. Zbratanie to świadczy o duchu koleżeńskim, jaki ich ożywia. Cenię ich niezmąconą wesołość, dyscyplinę, niefrasobliwą wytrzymałość na wszystkie spotykające ich trudy i niewygody — i jestem z nich dumny. Wszystko to dowodzi u nich wielkiego poczucia obowiązku i daje rękojmię silnej łączności w czasach, gdy będziemy może powołani do innych jeszcze ciężkich prób.
„Bersaljerowi Mussoliniemu daję polecenie, by w rozkazie kompanijnym wyraził dzielnie, po bersaljersku, tę moją dumę i zadowolenie, a jednocześnie przez napomknienie o wzniosłych ideałach ojczyzny i rodziny, które kiedyś będą najcenniejszą zapłatą za wykonanie naszych najświętszych obowiązków, zagrzał swych kolegów do cierpliwości i wytrwania.
Pytam sam siebie: — Czyż to właśnie nie jest najpiękniejszym „rozkazem?“ Cóż mógłbym tu dodać albo poprawić?
Gwiazdy świecą na niebie aż do północy. Dziś rano śnieżyca. Ćwiczymy się w rzucaniu granatami.
Dziś w nocy stałem cztery godziny na posterunku. Padał deszcz.
— Rynsztunek włóż!
Przyszedł rozkaz, iż mamy przyłączyć się do innych bataljonów na Jaworcku. Ruszamy w drogę. Kapitan kroczy na przodzie; nosi jednocześnie monokl i tornister. Zatrzymujemy się przy dowództwie pułku. Przemowa pułkownika, po której następuje długi wykaz bersaljerów, przedstawionych do odznaczenia medalem walecznych.
— Bersaljerowie siódmej kompanji, niech żyje pan pułkownik, hurra, hurra!
— Hurra! Hurra!
Czyszczenie broni i rozdawanie obuwia. Zawieram znajomość z sierżantem alpinów z Monzy. Zapalony interwencjonista, gorący zwolennik wojny.
Dogania nas ósma kompanja. Ktoś komunikuje mi, że kapral Buscema został dnia 26. września ciężko zraniony pociskiem armatnim. Pułkownik powtarza swe przemówienie wobec ósmej kompanji. Zmierzcha się. Wymarsz.
Plutony niejednokrotnie straciły łączność pomiędzy sobą. Kilku bersaljerów upadło, nie mogąc iść dalej. Także i ja wywaliłem się, jak inni, ale uszkodzeniu uległ tylko mój zegarek, który noszę na przegubie ręki. Przestał chodzić!
Marsz dziesięciogodzinny. O drugiej po północy przybyliśmy na miejsce. Na szczęście deszcz nie padał i widać było gwiazdy. Wpełzliśmy pomiędzy bryły skalne, by w ich zaciszu oczekiwać poranku.
O piątej pobudka. Obsadzamy pozycję położoną o 100 m wyżej. W tej chwili stoimy przed jedną ze stromych „ścian“ Jaworcka. Ze szczytu austrjackie czujki bez przestanku prażą ogniem. Zaczynam z wielkim zapałem pracować łopatą i kilofem, by zbudować sobie silny schron. Pomaga mi Petrella. Spotykam znów porucznika Favę; ten przedstawia mnie kapitanowi Jannone, dowodzącemu jego kompanją. Nasi przyjaciele z innych baonów, ledwie dowiedzieli się o naszem przybyciu, przyszli do nas w odwiedziny. Plutonowy Boccone, którego widzę znowu, bardzo wychudł i zapuścił brodę. Podobnież plutonowy Strada, były policjant z Medjolanu, wciąż po dawnemu przejęty entuzjazmem, oraz kapral Corradini, który opowiada mi swoje przeżycia.
Miał iść ze swą drużyną na placówkę do czwartego od nas lasku. Dotarł do nieosłoniętego, niedającego się ominąć przejścia, na które Austrjacy staczali ustawicznie kamienie i odłamy skalne. Gdy chciał ominąć jeden z tych odłamów, potknął się i utraciwszy równowagę stoczył się aż na samo dno rozpadliny; spędziwszy tam całą noc w błocie i na deszczu, uważał się już za straconego:
— Jedynie myśl o mojej małej dodawała mi odwagi — są jego słowa. — O świcie zacząłem wdrapywać się zpowrotem na zbocze. W czasie upadku zgubiłem wszystko: tornister, karabin i płaszcz. Doszedłem do małego posterunku piechoty. Czujka krzyknęła na mnie, bym stanął. Gdy kapral dowodzący tą małą placówką rozpoznał we mnie żołnierza armji włoskiej, pozwolił mi przejść. Zdołałem wrócić żyw do swojej kompanji.
Przyszedł do nas Rampoldi, dawny kucharz restauracji Casanova. Nazywaliśmy go Rampoldo Rampoldino…
Odnajduję tu i Medjolańczyków: Spadę, Frigerio i Sandriego, żywych i zdrowych. Przyszedł i kapral Giustino Sciarra z Isernii, chcąc mnie poznać. Ma osobliwą szpiczastą, rudawą bródkę. Wiele serdeczności i sympatji, przyjazne życzenia. Przebąkują o odmarszu czekającym nas lada chwila.
Trzynaście godzin głębokiego snu. Zmęczenie przeszło bez śladu. Sanitarjusze niosą ranionego żołnierza z ósmej kompanji. Ugodziła go kula karabinowa, gdy grzał się przy ogniu. Pośpiewuje sobie i ćmi papierosa. Wyborowi strzelcy austrjaccy strzelają bez przerwy. Liczna gromadka Ferraryjczyków przychodzi do mego namiotu, prosząc mnie, żebym im zredagował wspólny list z pozdrowieniami dla ziomków, który zamierzają przesłać do jednej z gazet bolońskich. Czynię zadość ich prośbie.
Uciążliwe naprawianie dróżki górskiej. Kapral Bascialla, Medjolańczyk, który tej nocy był na czatach, opowiada mi charakterystyczny epizod:
Oto w jednym schronie z nim znajdował się bersaljer, który zdawał się być pogrążony we śnie. Bascialla kilkakrotnie wołał na niego, obejmował i potrząsał za rękę. Żadnej odpowiedzi, żadnego poruszenia. Okazało się, że człowiek ten już nie żył. Bascialla, sam o tem nie wiedząc, spędził noc całą w towarzystwie trupa…
Godzina trzecia popołudniu. Działa austrjackie huczą. Gdakanie pocisków. Trzeszczenie gałęzi. Wir odłamków. Gruba gałąź, oderwana wybuchem granatu, runęła na nasz okop. W naszej kompanji jest dwóch rannych. Przenoszą koło nas jakiegoś nieboszczyka z 39 baonu. Jeszcze jeden alpino zabity. Ogień huraganowy cichnie. Trwał całą godzinę. Bersaljerowie opuszczają schrony. Słychać śpiewy. Długa pogawędka z kapitanem Bono z 4-tej kompanji. Tematem rozmowy sytuacja na Bałkanach. Kapitan jest człowiekiem wszechstronnie wykształconym.
Nie zapomnę nigdy, jak drżał mu głos, gdy w mojej obecności odczytywał ów zwięzły kwestjonarjusz, zapomocą którego zdobywa się wiadomości o ludziach znajdujących się w polu i na którym musiał wypisywać słowo: „Poległ“…
Spokojny wieczór. Od czasu do czasu wśród zarośli zaśwista zbłąkana kulka wartownika.
Poranek przedziwnie słoneczny. Jasny, czysty widnokrąg. Przychodzi rozkaz, by zameldować ilość nabojów. Każdy żołnierz winien mieć dwadzieścia osiem łódek z nabojami. Godzina dziesiąta. Szrapnel przebiegł ze świstem wysoko ponad naszemi głowami. W pięć minut później eksploduje z piekielnym hałasem drugi — o trzy metry od mojego schronu, a zaledwie metr od namiotu kapitana. Stałem właśnie na nogach, gdy poczułem silny prąd powietrza, po którym nadleciał grad odłamków. Wychodzę na zewnątrz. Ktoś jęczy. Słychać wołanie:
— Sanitarjusz! Sanitarjusz!
W moim rowie dwaj ludzie są najwidoczniej ciężko zranieni. Wielka bryła skalna jest dosłownie krwią zalana. Oficerowie stojąc wydają rozkazy.
— Nosze! nosze!
Rannych jest wielu, więc trzeba przynieść nosze z innych kompanij naszego bataljonu. Dwaj zabici: jednym z nich jest Janarelli, pocztowy porucznika Morrigoniego. Kula szrapnelowa przebiła mu pierś i wyszła przez plecy. Znaleziono ją pomiędzy skórą i kaftanikiem.
— Panie poruczniku, — woła konając Janarelli — niech mnie pan uściśnie! Ze mną już klapa!
Widzę mokre od łez oczy Morrigoniego i słyszę jego głos:
— Dzielne to było i zacne chłopisko!
Janarelli jest jakby pogrążony we śnie. Jedynie koło ust zebrała się krew. Drugim nieboszczykiem jest rezerwista z rocznika 1884. Odłamek pocisku odłupał mu czaszkę. Czerwona kresa przedziela twarz na dwie połowy. Pozatem mamy dziewięciu rannych — z tego trzy wypadki bardzo ciężkie, a dwa beznadziejne.
— Saperzy, zbiórka z łopatami!
Nadchodzą saperzy, niosąc narzędzia. Kładą umarłych na nosze, sporządzone z gałęzi i worków, i odchodzą. Tutaj nie można zakładać cmentarza. Trzeba trupy grzebać w miejscach bardziej ustronnych i osłoniętych. Nerwowy nastrój naszej kompanji nie trwał długo. Rozpoczęła się na nowo gawęda. Słychać pogwizdywanie, śpiewy. Gdy śmierć stanie się widowiskiem powszedniem, przestaje czynić na człowieku wrażenie. Dziś po raz pierwszy znalazłem się w bezpośredniem niebezpieczeństwie życia. Nie myślę już o niem zgoła.
∗ ∗
∗ |
Po upływie miesiąca pierwszy raz mogę się umyć i uczesać. Jako shampoo służy mi Marsala…
∗ ∗
∗ |
Porucznik Francisco z 15 kompanji, przechodząc koło naszych okopów, zatrzymał się i opowiedział mi co następuje: — Wczoraj wieczorem Austrjacy urządzili przeciwwłoską demonstrację. Śpiewali swój hymn państwowy, a potem wołali chórem:
— Kukuryku! kukuryku! — dodając następnie:
— Bersaljerzy jedenastego pułku, czekamy na was!
Na zakończenie ozwał się przez tubę głos jakiegoś oficera:
— Dranie, Włoszęta, wynocha z naszego kraju!
Wspaniały, słoneczny poranek. Pierwszy, drugi i trzeci pluton naszej kompanji zwijają namioty i przenoszą się na nowe stanowiska, by znaleźć się poza polem obstrzału szrapneli. My pozostajemy w miejscu. Przenoszą zabitego żołnierza z 13. kompanji. Ogień szrapnelowy trwa całą godzinę. Gwarzę długo z kapitanem Bono.
∗ ∗
∗ |
Życie w okopach jest naturalne i prymitywne, tylko trochę jednostajne. Oto mój porządek dnia: Rankiem niema pobudki. Każdy śpi, ile mu się tylko podoba. Narażając się na poczęstunek nieubłaganem cecchino[2] można chodzić z wizytą do kolegów w innych kompanjach. Grywa się w sette e mezzo, a w braku kart także w orła i reszkę. Gdy grzmią armaty, liczy się strzały. Rozdawnictwo prowjantu jest jedynem urozmaiceniem dnia. Do picia dają nam po kubku kawy, po kubku wina i po odrobinie gorzałki. Do jedzenia dostajemy zazwyczaj po kawałku sera, wartości może 20 centesimów, i pół konserwy mięsnej. Chleb dobry, mamy go niemal wbród. O gorącą strawę nikt ani nie pyta. Austrjacy niedawno zbombardowali z 30,5-kalibrowych dział nasze kuchnie polowe i wraz z niemi porozbijali na miazgę muły, kotły i kucharzy.
Jednej atoli godziny w dniu oczekują bersaljerzy zawsze z niecierpliwością i naprężeniem: godziny nadejścia poczty.
Poczta bowiem zaczyna nadchodzić regularnie. Do pułku przynosi ją Jacobone. Naszym „listonoszem“ jest Kalabryjczyk Suraci. Gdy zabrzmi okrzyk: „poczta!“ wszyscy wyskakują ze schronów i rzucają się na rozdającego. Nikt wówczas nie myśli o strzałach karabinowych i o szrapnelach.
Pisałem do Marcanica i Jannazzonego. Nie można odmawiać drobnej przysługi ludziom, którzy lada chwila mogą zginąć. Narzeczona Marcanica nazywa się Genowefa Paris. To imię i nazwisko, sam nie wiem czemu, przywodzi mi na myśl czasy panowania królów we Francji.
Czyszczenie karabinów. Słońce matowe. Potem już niema nic do roboty. Jak zwykle, przechodzi koło nas transport rannych. Bersaljer Donadonibus siedzi w słońcu i bije wszy.
— Kawalerja z prawa! Kawalerja z lewa! — krzyczy, śmiejąc się głośno. Jest to śmiech człowieka napozór zupełnie szczęśliwego.
Deszcz i wszy są najgorszymi nieprzyjaciółmi Włochów. Dopiero po nich idą armaty. A jednak dopiero co zmarł na drodze do stacji sanitarnej jeden z żołnierzy ciężko zraniony od szrapnela.
Nowa smutna wiadomość. Mantuańczyk Mambrini, pracując nad umocnieniem swego schronu, otrzymał śmiertelny postrzał. Kula padła ze strony placówki nieprzyjacielskiej.
Walka pozycyjna wymaga wielkiej odporności fizycznej i moralnej: umiera się nawet bez walki!
Nocy ubiegłej, koło godziny jedenastej, silny ogień karabinowy i samoczynny na placówkach. Wypadliśmy ze schronów. Przez kwadrans wrzawa, a potem spokój aż do brzasku dnia. Posępny poranek. Idę wraz z moim plutonem po odbiór porcyj żywnościowych i zaopatruję się w chlebak. Przynoszą martwego żołnierza 39. baonu. Życia pozbawiły go strzały karabinowe i zerwisko piargów. Po plutonach krąży wieść o czekającym nas ataku. Wiadomość nie działa przygnębiająco, owszem przyczynia się do podniesienia serc.
Tylko długotrwała bezczynność oddziaływa denerwująco na żołnierza włoskiego. O wiele, wiele lepszą rzeczą jest być w ogniu, niż pod ogniem. Bersaljerzy żywią pragnienie, by pomścić swych kolegów, poległych wskutek zdrady. — Koło mnie ktoś śpiewa; jest to pieśń bersaljerów:
O, pióra! chciejcie pieścić
Spiekły policzek mój…
— — — — — — — — —
O pióra! chciejcie wieścić
Radosnych pociech rój,
I ciągle mi szeleścić:
Dziś rano, jak zwykle, przemarsz lekko rannych. Nieubłagane straże austrjackie ani na chwilę nie przerywają strzelania.
Godzina trzecia popołudniu. Austrjacka artylerja zaczyna ostrzeliwać — prawdopodobnie z Lipnika — nasze pozycje. Dwadzieścia armatnich pocisków dwudziestoośmio-kalibrowych eksploduje w dolinie. Cztery nie wybuchły. Okrzyki radości i szyderstwa rozlegają się w naszych okopach.
Dwudziestki-ósemki milkną a odzywa się „działko“. Nadaliśmy mu to pieszczotliwe miano, ponieważ jesteśmy z niem już całkowicie spoufaleni przez codzienną kanonadę; mowa tu o armacie górskiej kalibru 7,5. Przypuszczam, że jest ich więcej niż jedna. Prawie wszystkie szrapnele trafiają w strefę obsadzoną przez nasz bataljon. Ustawiamy się po czterech, głowa przy głowie, za grubym pniem drzewa, który osłania nas wybornie. Pomiędzy nami jest jeden z alpinów, którego zaskoczyła strzelanina, gdy szedł po wodę. Kulki szrapnelowe chrzęszczą, trzeszczą gałęzie, sypią się liście. Już wszystko przeszło. Znajdujemy kilka ciepłych jeszcze kulek i odłamków. Teraz zaczynają grać nasze armaty.
Austrjacy milczą. Nowa radość dla nas. — Niosą trzech rannych, z nich tylko jeden ciężej ugodzony: ma złamaną nogę. Poniżej w dolinie jest kilka ofiar od pocisków dział dwudziestoośmio-centymetrowych. Wśród posterunków łącznikowych nie brak zabitych: piechurów i bersaljerów. Cichy wieczór. Gdzieniegdzie jakieś głosy nawiązują piosenkę. Nie są to jednak pieśni z repertuaru patrjotycznego, lecz śpiewki ludowe i żołnierskie. Trzeba odróżniać jedne od drugich. Poza jedną pieśnią, której refren brzmi:
Trento i Trieste
Oddam tobie znów —
wszystkie inne są nader dalekie od zdarzeń dzisiejszych. Nieśmiertelna „Violetta“ zawsze wśród nich prym wiedzie:
E la Violetta,
La va, la va…
Kilku żołnierzy, którzy widocznie wrócili z Libji, śpiewają:
Z Trypolis do Gargareszu
Jedzie się koleją…
Nie brak też silnie dekoltowanej, prawie plugawej pieśni:
W hotelu, numer jeden
— — — — — — — —
Oddaj mi się, blondyneczko
Oddaj mi się, blondyneczko…
Żołnierz włoski jest wesoły zwłaszcza gdy deszcz nie pada… a nawet gdy pada, on potrafi z filozoficznym spokojem znosić tę przymusową kąpiel.
Burzliwa noc. Wicher pędzi z hukiem od Monte Nero aż do kotliny Plezzo i rozbija się o wysoką i białą już ścianę Rombonu.
Posępny, niepewny poranek. Niosą dwóch zabitych bersaljerów. Widocznie polegli dziś nocą na placówce. Widzimy jak nas mijają, niesieni przez sanitarjuszów, a odprowadzeni przez saperów, którzy mają im grób wykopać. Nikt nie pyta, kto są ci polegli. Wolimy tego nie wiedzieć. Parę godzin zabiera nam odbudowa naszego schronu, zniszczonego w nocy przez burzę. Czujki słabo ostrzeliwują się wzajemnie. Jeden z naszych strzela z karabinu austrjackiego.
Co rana przy wydawaniu kawy wybuchają utarczki słowne pomiędzy bersaljerami, szczególnie pomiędzy szeregowcami a kapralami. Rzecz uderzająca! Ci ludzie mogą umrzeć każdej chwili, a przecie kłócą się o każdy łyk kawy. Łatwo jednak wyjaśnić przyczynę. Kawa jest jedyną cieczą, jakiej żołnierz pragnie i jaką pije z przyjemnością i pożytkiem dla siebie; pozatem nikt o tem nie myśli, że go może śmierć czeka. Wreszcie wchodzi tu w grę głębokie poczucie sprawiedliwości. Gdy porcja nie jest jednakowa dla wszystkich, tedy odpowiedź na to bywa:
— Camorra! Nie uprawiać oszustwa!
Niestety camorra — w żołnierskiem znaczeniu tego wyrazu — istnieje naprawdę. Do żołnierza znajdującego się w pierwszej linji, który dla wszystkich miał być „świętością“, dochodzi jedynie drobna cząstka porcji przypadającej na niego według przepisów aprowizacyjnych. Kawa, czekolada, wino, wódka, przechodzą przez wiele rąk „panów plutonowych“, kaprali i ordynansów.
Camorra wydaje się objawem zgoła normalnym, jednakże drażni ona żołnierzy niezmiernie, zwłaszcza gdy ci znajdują się na wojnie. Słyszy się czasami wprost słowa: „Rządy szachrajów!“ Camorra wpływa ujemnie i na żołnierskiego ducha oddziału. Myślę sobie, że jeżeli do zadowolenia tych żołnierzyków wystarczy wyplenienie chwastu drobnej camorry i rozdzielanie sprawiedliwych porcyj kawy, tedy ów problemat nietrudno rozwiązać; niech tylko zaczną sprowadzać, gdy tego potrzeba, wszystką kawę jaka jest w Brazylji…
Nadeszły hełmy przeciwko kulkom szrapnelowym. Narazie sześć na każdą kompanję. Mają na sobie inicjały: R. F. — République Française…
Jedenasty pułk bersaljerów jest prawdziwie włoskim pułkiem. Wszystkie lub przynajmniej niemal wszystkie okolice Włoch są w nim reprezentowane. Jest kilku Sardyńczyków, Sycylijczyków z Cefalu, Kalabryjczyków, także i garść Apulczyków z Bari i Lecce, Abrucyjczyków ze wszystkich czterech prowincji, Neapolitańczyków z Neapolu i Caserty, Rzymian, Toskańczyków z Florencji, Sieny i Massa-Carrara; są ludzie z Marchii, Ancony, Ascoli-Piceno, Pesaro, Emilijczycy z Ferrary, Lombardowie z Medjolanu, Brescii, Cremony, Bergamo, Lecco, Sondrio, Mantui, wreszcie i Wenecjanie ze wszystkich prowincyj oprócz Udine i Belluno.
Na wojnie człowiek gardzi pieniędzmi. Kto ma pieniądze, odsyła je do domu. Nawet żołdu niema gdzie roztrwonić. Jest tu „kantyniarz“, ale bardzo daleko — i prócz pudełek z sardynkami nie posiada nic na składzie. Pojawia się nocą i znika nade dniem: zuch ten bowiem lęka się granatów i szrapneli. Gdybym był pułkownikiem, zmusiłbym go do pozostania z nami w pierwszej linji.
Noc niezwykle spokojna. Nawet straże austrjackie siedziały cicho. Nie słychać żadnego ta-pum. Dziś ranek słoneczny. Nad naszemi głowami hen daleko przelatują pociski artyleryjskie, ale nikt nie potrafi odgadnąć, skąd one pochodzą i dokąd mkną. Porucznik rezerwy Morrigoni donosi mi o swym awansie na kapitana rezerwy. Wkrótce opuści naszą kompanję. Porucznik Fanelli odchodzi do szpitala: wskutek mrozu i wilgoci utracił władzę w nogach. Dwaj ludzie ranni od kul karabinowych. Rozdawanie czekolady przesłanej przez nieznajomego życzliwca.
— Ktoś przecie o nas pamięta.
Otrzymuję Libera Stampa z Locarno. Jest w niej artykuł poświęcony pamięci poległego Giulia Barniego. Biedny bohaterski druhu! Ci zpośród nas, którzy pozostaną przy życiu, nie zapomną nigdy o tobie!
∗ ∗
∗ |
Kolegów moich przeraża możliwość dostania się w ręce Austrjaków.
— Lepiej zginąć! — oświadczają wszyscy.
Tem się objaśnia niesłychanie mała ilość jeńców włoskich, wziętych do niewoli przez Austrjaków. Z naszego pułku dostało się do niewoli zaledwie dziesięciu — i to tylko wskutek nagłego zaskoczenia ich przez oddział nieprzyjacielski.
∗ ∗
∗ |
Tu nikt nie mówi: „Wrócę do mojej miejscowości rodzinnej“. Mówi się: „Wrócimy do Italji“.
W ten sposób Italja staje się może po raz pierwszy w świadomości tylu naraz swych synów żyjącą jawą, poprostu wspólną ojczyzną.
Niedziela. Poranek zaczął się spokojnie. Nad nami jaśnieje wspaniałe słońce. Koło dziewiątej całkiem niespodziewanie przelatuje z przeraźliwem wyciem ponad naszemi głowami austrjacki pocisk 28-kalibrowy. Eksploduje daleko w dole, gdzieś koło Slatenika. Niedługo potem drugi strzał, na znacznie krótszy dystans. Trzeci pocisk pada o 220 m od obsadzonego przez nas stanowiska. Czwarty uderza poza nami. Austrjacy strzelają na chybił trafił. Ostrzeliwują całą strefę. Strzały takie noszą u nas nazwę „strzałów wyzywających“. Wycie szóstego zkolei pocisku. Słyszę je ponad sobą. Przelatuje bliziutko, o jakie 60 m nad naszemi głowami. Petrella i ja leżymy nieporuszenie na ziemi. Moment oczekiwania wydał się nam niezmiernie długi.
Pocisk eksplodował niespełna o trzy metry od nas. Sam prąd powietrza zerwał osłony naszego okopu. Potężna detonacja. Grad ogromnych odłamków i kamieni. Jedno z drzew zostało wyrwane z korzeniami, kilka skał rozbitych w gruzy. Od stóp do głów jesteśmy formalnie zasypani ziemią, kamieniami i gałęziami.
— Żyjesz?
— Żyję.
Pas mojego karabina został równiuśko przecięty odłamkiem pocisku. Menażki i chlebaki podziurawione. Karabin Petrelli ma strzaskane drzewce. Wszystkie drzewa dokoła nas mają odrapaną korę, jakby poznaczoną w ropiące się blizny.
Cudem pozostaliśmy przy życiu.
Pocztowy majora Cassoli, Medjolańczyk Terzi, biegnie od schronu do schronu, wołając głośno:
— Bersaljerzy 33-tej kompanji! Rozkaz majora! Z bronią w ręku cofnąć się poza zbocze!
Posłuchaliśmy. Cały bataljon zgromadził się teraz pod skałą zabezpieczoną od 28-kalibrówek. Przechodzę koło d-twa ba-onu. Jest tu major, oraz kapitanowie: Mozzoni Vestrini. Twarz mam czarną od ziemi.
— Co ci się stało, Mussolini? — pytają mnie.
— Ostatnia 28-mka wyrżnęła tuż koło mnie.
— Ładnieś się wymignął od śmierci…
W ciągu ośmiu dni było to już drugie poważniejsze niebezpieczeństwo, zagrażające bezpośrednio memu życiu. Dość byłoby kroku wtył — a pocisk rozszarpałby mnie na strzępy.
Janazzone odzywa się do mnie:
— Na pańskiem miejscu ofiarowałbym świecę do Montevergine.
Ostrzeliwanie nie trwało długo. Wspomniany pocisk był już finałem epizodu. Powracamy do schronów.
Popołudniu, korzystając z ciszy, nadeszło wielu żołnierzy, chcąc obejrzeć ogromny lej, powstały wskutek wybuchu. Znajduję ciepły jeszcze odłamek, ważący ze dwa kilogramy. Składam go do zbioru mych pamiątek wojennych.
Artylerja wielkokalibrowa powoduje może mniej strat niż działa średniego i małego kalibru, jednakże wywiera bardziej przygnębiające wrażenie na umysłach żołnierzy. Piechociarz czuje się bezbronny i bezsilny wobec tak wielkiej armaty. Gdy artylerja praży nasze pozycje, każdy z nas czuje się jak człowiek skazany na śmierć. Ilekroć wielki szum w powietrzu zapowiada zbliżanie się pocisku, każdy z nas pyta: „Gdzie wybuchnie?“ Przeciwko armatom niczem nie można się bronić — tylko temi mizernemi schronami, które są zgoła niegłębokie, a niebardzo wytrzymałe. Są to poprostu usypiska kamieni, spiętrzone pospołu z bryłami ziemi. Nie można się poruszać, można tylko liczyć wystrzały i czekać, kiedy się skończy ta kanonada. Także i rany, spowodowane przez te działa, wywołują wśród żołnierzy silne podniecenie. Kule karabinowe i broni samoczynnej nie są zazwyczaj tak niebezpieczne jak pociski armatnie. W każdym razie możemy opłakiwać jedną tylko ofiarę: plutonowego 27-go baonu saperskiego; jak mi mówiono, był rodem z Medjolanu. Odłamek 28-mki oberwał mu głowę. Pod wieczór idę po wodę i przechodzę koło miejsca, gdzie go pochowano. Jest to zakątek podskalny, koło skrętu ścieżki górskiej. Na krzyżu, oprócz imienia i nazwiska, widnieje krótki, serdeczny napis, głoszący, że zmarły był dzielnym człowiekiem. U stóp krzyża leży parę widokówek. Na świeżo skopanej ziemi rozsypał ktoś listki i kwiecie. Przy jednym z dwóch drewnianych szałasów odnajduję plutonowego Garbagnatiego, zatrudnionego w prowjanturze. Częstuje mnie trunkiem. Zdaleka słyszę chrzęst podków na żwirze perci. Zbliża się kolumna mułów. Spokojny wieczór.
Noc przeszła spokojnie. Po niej nastąpił słoneczny poranek. Popołudniu rozpoczyna się symfonja naszych armat. Walą ze wszystkich szczytów. Nie wiedzieliśmy o istnieniu tak licznych rodzajów bateryj. Teraz strzelają 7,5-ki. Odznaczają się suchym i gniewnym szumem i syczeniem przy wybuchu. Imponujące są 14,9-ki. Hukowi ich wystrzału towarzyszy tak niski ton, że słyszymy jakby cały chorał. — Dwudziestki-jedynki warczą krótko i głucho. Trafiają się też i pociski naszych sympatycznych dział 30,5-kalibrowych. Przychodzą do nas zdala, z za gór, niby pielgrzymi. Przelatują powoli i majestatycznie ponad naszemi głowami. Można je ścigać słuchem podczas ich przelotu. Samego wystrzału nie słychać — tak jest daleko — zato wybuch słyszymy wybornie! Włoski pocisk 30,5-kalibrowy wprawia góry w drżenie. O ile artylerja nieprzyjacielska działa na nas przygnębiająco, o tyle wstrzeliwanie się naszych dział dodaje nam wielkiej otuchy. Ilekroć gwarzą nasze armaty, bersaljerzy szaleją z radości. Chodzą od okopu do okopu, śpiewają, pogwizdują, a każdy pocisk odprowadzają nawoływaniem i życzeniami.
Piechur jedno tylko żywi pragnienie: słyszeć zawsze głos własnych armat — zawsze, i dniem i nocą. Gdy grzmią działa austrjackie, a nasze milczą, niecierpliwi bersaljerzy psioczą na własną artylerję, że tak… oszczędza amunicji. Nasza artylerja waliła bez przerwy przez dobre dwie godziny.
Przechodzą koło nas transporty amunicji. Wśród nich są i skrzynie z napisami: haut, bas, éviter les chocs. Zanosi się na bliskość ofensywy. Jest to istotnie symptomatyczne: bersaljerzy nie mówią „utarczka“, „natarcie“, „bitwa“ — wyrażają się poprostu: „posuwanie się“ (avanzata), Tym ludziom wydaje się to rzeczą pewną i konieczną, że nasze walki za rezultat mieć muszą posunięcie się naprzód. W rzeczywistości bywa czasami inaczej… Jednakże powszechne używanie tego wyrażenia jest ze swej strony objawem ożywiającej żołnierzy żądzy atakowania oraz ich przeświadczenia o rychłem zwycięstwie.
Co w tym pierwszym miesiącu mego pobytu na froncie przejmowało mnie największem zdumieniem i wzruszeniem, to niewiarygodny stoicyzm zranionych żołnierzy włoskich. Mój schron znajduje się tuż koło ścieżki. Jego „okno“ wychodzi wprost na gościniec. Wszystko przechodzi przed memi oczyma. Widziałem dziesiątki i dziesiątki rannych. Lekko ranni, np. postrzeleni w ramię, idą o własnych siłach do lazaretu. Widziałem i takich, co spokojnie ćmili papierosa, choć ciało mieli poszarpane odłamkami granatu. Ledwie było słychać jęk jaki! Wszystko to dziwne, godne podziwu! Pewien Mantuańczyk, któremu odłamek pocisku niemal oberwał ręce, idzie sam na plac opatrunkowy i odzywa się do krzątającego się przy nim lekarza:
— Panie poruczniku! Niech pan odkraje i resztę! Ale proszę mi dać kromeczkę chleba!
Niespokojna noc. Odległe i ciężkie pogrzmoty armat. Powiadają, że to od strony Tolminu i Gorycy. Nasza „akcja“, zdaje się, wyznaczona na jutro. Słońce. Rozpoczyna się wspaniały i potężny koncert naszej działobitni. Kto choćby przez jeden dzień przeżywał kanonadę setki walących jednocześnie armat, ten doznał niezapomnianego i oszołamiającego wrażenia. Wieczorem jest się zupełnie ogłuszonym. Nerwy przestają reagować.
∗
∗ ∗ |
Kilka zwrotów z gwary wojennej, mających obieg w naszym pułku:
tłomok (baule) = głupiec
rozklejony (scalcinato) = marny żołnierz
„fifa“ = bojaźń
przecinek (virgola) = strzał armatni
omnibus = pocisk 30,5 cm
dziabnąć (pizzicare) = ranić
pospieszyć się (spicciarsela) = znaleźć się w kłopocie
kulka rozumna (pallottola intelligente) = która tylko rani
faja (pipa) = nagana
kręcić matrykułę (girare la matricola) = łajać, besztać
kazać pisać do domu = ukraść coś żołnierzowi
rozłupać (far fesso) = idem
robić camorrę = zagarniać lwią część dla siebie
być nie do użycia (essere fuori uso) = być niewytrzymałym na trudy wojenne
zapowiedzieć wizytę = wybierać się do lekarza
widzieć magika (vedere il mago) = pozostać z tyłu
marsz zbliżania w stronę kuchni (avanzare verso le cucine) = odwrót
przeciąć sznur (tagliar la corda) = umykać
nieść wiadro brezentowe do domu = powrócić zdrowo i cało do domu.
∗ ∗
∗ |
Pułkownik przybył do nas. Wraz z nim zjawił się kapelan pułkowy, padre Michele, ale widać, że ziemia pali mu się pod stopami.
Wczoraj Austrjacy ostrzeliwali sanitarjuszów, schodzących po perci w dolinę. Jeden z sanitarjuszów został śmiertelnie ugodzony. W strefie Tolmin — Monte Nero działa od samego rana huczą ze szczególną gwałtownością. Za godzinę pułk nasz przejdzie do natarcia. Mój baon jest w odwodzie 27-go i 39-go baonu. Kapitan podał mnie do nominacji na kaprala, załączając bardzo pochlebne umotywowanie. — Jest już południe. Jakiś głos woła z wysokości:
— Wszyscy do schronów!
Ociągam się trochę, ale dwa granaty, które z szumem przelatują tuż koło naszego okopu, zmuszają mnie do ponownego schowania się wgłąb mej jamy. Bój artylerji zaczyna się na nowo. Długie godziny oczekiwania w bezruchu. Nasze działa grzmią bez przerwy, by ubezpieczyć posuwanie się kilku drużyn 27-go baonu. Godzina piąta. Opuszczamy jamę, niewiele sobie robiąc z małych armatek austrjackich, które zasypują nas szrapnelami. Mieliśmy czas do nich przywyknąć.
Na szczycie Jaworcku Austrjacy spowodowali wybuch trzech olbrzymich min, które rozsypały wielki kłąb kamieni i żwiru. Ofiar w ludziach nie było.
Dziś drugi dzień natarcia. Armaty wciąż huczą. Na lewo od nas, na Małym Jaworcku, gwałtowny ogień karabinowy.
Wczoraj, późno wieczorem, cztery strzały z dział 28-kalibrowych. Następnie od czasu do czasu gwałtowny ogień karabinowy i armatni po stronie austrjackiej. Przez resztę nocy cisza. Dowództwo dywizji przesłało 11-mu pułkowi bersaljerów telefonogram gratulacyjny z powodu tragicznej, a jednocześnie chwalebnej rocznicy Szara-Szatu. Mój sekcyjny, Mario Simone z Camerino, który jako pocztowy pułkownika Fary przebywał w Libji, opowiada mi, jak tam było pod Szara-Szatem.
O rezultatach naszej „akcji“ nie mamy jeszcze dokładnych wiadomości. Podpułkownik Albarelli poniósł ranę. Plutonowy Corradini ma głowę przewiązaną, ale rana nie jest ciężka. Ale oto za nimi niosą dwóch nieboszczyków, ofiary pocisku 28-kalibrowego. Jeden z nich jest raczej niekształtną skrwawioną bryłą, owiniętą brezentem.
W tym momencie, o godzinie dziesiątej rozpoczyna się codzienna symfonja naszych armat. Nadlatują kruki. Popołudniu Austrjacy przez trzy godziny ostrzeliwali pozycje obsadzone przez naszą kompanję. Mają widocznie posiłki. W samą porę pochowaliśmy się w schronach. Kilku ranionych.
∗ ∗
∗ |
Nie rozumiem, czemu żołnierzom wydają codziennie wódkę. Wprawdzie po małej tylko porcyjce, ale i to wyrabia w żołnierzu zły nałóg. Dziś „łyk“ jeden, a jutro może być i szklaneczka; zresztą czasem komuś się udaje dostać za wiele naraz wódki, to zaś pociąga za sobą przykre widowisko. Jedyna kara, o której mi wiadomo, spotkała pewnego kaprala, który za nadmierne upijanie się został odesłany na tyły frontu.
∗ ∗
∗ |
Jak wszędzie gdzieindziej, tak i tutaj wojna nasza jest walką pozycyjną, wzajemnem zużywaniem sił przeciwnika. Jestto wojna bezbarwna, wojna samozaparcia, cierpliwości i wytrzymałości. W dzień jest się zakopanym pod ziemią, tylko w nocy można żyć nieco swobodniej i niefrasobliwiej. Cała błyskotliwość i strójność dawniejszych wojen znikła bez śladu, — nawet karabin zwolna staje się już zbytecznym. Do szturmu na okopy uzbraja się żołnierz bombami i morderczemi granatami. Ten rodzaj wojny pozostaje w zupełnej sprzeczności z temperamentem Włochów, a jednak przy naszej — podziwienia godnej — zdolności asymilacyjnej jużeśmy się przyzwyczaili do tej wojny, wiedzionej w błocie i zasadzce, wojny wystawiającej nasz system nerwowy na tak ciężką próbę. Zdumiewająca jest ta wytrzymałość, z jaką żołnierze, pochodzący z kraju gdzie nigdy śnieg nie pada, przezwyciężają chłód i niedostatek kampanji górskiej. W rozmowie z moimi towarzyszami broni często słyszałem zapewnienie:
— Gdybyśmy tylko się znaleźli na równinie i w otwartem polu, dawnobyśmy wypędzili Austrjaków!
W nocy niezakłócona cisza. Wspaniały, rozkoszny wschód słońca. Pierwszy strzał armatni padł ze strony włoskiej. Czy „akcja“ się zakończyła? Nie wiem nic o tem. Rampoldi, przechodząc koło mojego schronu, opowiada, że kilka naszych oddziałów wdarło się aż na cmentarz austrjackich oficerów, niewiadomo jednak, czy zdołają się tam usadowić na stałe.
Wkrótce przekonam się o tem, gdyż nasz bataljon ma przejść na miejsce 39-go. Także i czas poobiedni przeszedł spokojnie. Wezwano mnie do namiotu podpułkownika Giuseppe Pianu, tymczasowego dowódcy 82-giej kompanji alpinów, która ma się wycofać na kotę 1270.
Pianu jest Sardyńczykiem, i nie brak mu moralnych i fizycznych właściwości sardyńskich. W namiocie jest jeszcze kilku innych oficerów, między innemi podporucznik-lekarz Scalpelli. Pogawędka. Fotografujemy się w grupie: a w prawej ręce trzymam granat ręczny. Pianu, dzielny oficer, opowiada mi nieznane albo mało znane epizody z czasów pierwszego posuwania się Włochów na obszar Monte Nero. Przyjmuję zaproszenie i pozostaję z nimi na kolacji. Menu — jak w wielkiej restauracji: risotto, pieczeń, sztukamięs, ciasta, owoce, legumina. Ponadto Chianti jako wino stołowe i Grignolino w butelkach. Jest to uczta pożegnalna.
Alpinowie, którzy w największej ciszy przygotowali się do odmarszu, zbierają się już wzdłuż ścieżki. Pianu każę zwinąć swój namiot. Żegnamy się serdecznie, po bratersku.
Niebo zachmurzone, grozi burzą. Słońce daremnie stara się przebić oponę chmur, która okrywa Monte Nero.
Przesunęliśmy nasze pozycje wgórę o kilkadziesiąt metrów w prawo. W obecnej chwili znajdujemy się na k. 1300. Mój schron jest o wiele słabiej umocniony, niż ten, który opuściłem. Jednak zbyteczną rzeczą byłoby go umacniać. Zostaniemy tu tylko dwa lub trzy dni.
Pada śnieg, który wdziera się do naszego schronu, zamieszkanego przez nas w pięciu chłopa. Korzystając z pozwolenia, zapalamy ognisko, jednakże dym gryzie nas w oczy. Wiadome „działko“ rozpoczyna codzienne swe „wyzwiska“. Naliczyliśmy 50 szrapneli. Marudna i bezcelowa pukanina. Kilku ranionych.
Czwarty pluton naszej kompanji poszedł jako placówka na linję przesłaniania.
Nasza artylerja ostrzeliwuje pozycje austrjackie. Dochodzi do nas smutna wieść: nasz pluton, posłany na linję przesłaniania został szpetnie strzepany przez artylerję nieprzyjacielską.
Wielka śnieżyca… Podchorąży Raggi zaszedł do mojego schronu i opowiedział mi o wczorajszych zdarzeniach. On sam niemal cudem ocalał. Austrjacy hojnie szafują amunicją, nawet wtedy, gdy przeciwko nim stoi jeden tylko żołnierz nieprzyjacielski i gdy takie marnotrawstwo okazuje się wprost jawną niedorzecznością. Jest faktem, że skierowali 47 pocisków 75-kalibrowych na jeden tylko okop, w którym znajdował się podchorąży Raggi i pięciu bersaljerów. Przedostatni strzał był w skutkach okropny. Jeden z bersaljerów ma pocharatane ręce i nogi, drugi jest nieco lżej ranny, a plutonowemu Camelliniemu, z rocznika 1884, odłamek granatu oderwał nogę. Dopiero wczoraj wieczorem, dzięki dokonanemu na placu opatrunkowym zastrzykowi kofeiny udało się przywrócić mu przytomność. Chciał uściskać i wycałować kapitana. Austrjacy strzelają granatami. Celownik zero. Odległość 300 metrów.
Moi towarzysze broni nic nie wiedzą o przebiegu i rezultacie ofensywy włoskiej na innych odcinkach frontu. Tylko dwaj z pośród nas czytają gazety: ja i kapral Vismara, któremu przysyłają Italję.
Zadaję sobie pytanie: Czemu wśród wojsk walczących, których tylko niewielki odsetek nie umie czytać, nie rozpowszechnia się biuletynów dowództwa poszczególnych armij? Taki „biuletyn“, wychodzący w odstępach dwu- lub trzytygodniowych, powinienby zawierać oficjalne komunikaty wojsk naszych i sprzymierzonych oraz artykuł lub opowiadanie o walecznych czynach, które byłyby zdolne podtrzymywać tężyznę ducha w żołnierzach.
Dzień słoneczny, spokojny. Rozchodzi się pogłoska, że nasz bataljon niebawem uda się na wypoczynek w stronę Ternovo nad Isonzo. Nowina ta niezmiernie raduje moich kolegów, ja jednak mam powody, by wątpić w jej prawdziwość. Nie chcę jednak psuć ich radości. Źródłem pogłoski jest jeden baon 120-go p. p., który świeżo nadszedł. W okopach śpiewają, palą, piszą listy. Nikt nie zważa na powszednie, ustawiczne strzały austrjackich posterunków, sprzątające od czasu do czasu któregoś z naszych żołnierzy.
Sanitarjusz De Rita, rodem z Frosinone, opowiada o swoich przygodach amerykańskich. Spędził on w swoim czasie 6 lat w Ameryce i jest zwolennikiem republiki.
— I czemuż to jesteś republikaninem? — pytam go.
— Ano, bo byłem w Nowym Jorku…
W rzeczywistości nie rozumie nawet dobrze znaczenia wyrazu „republika“. Zresztą jest on napoły analfabetą. W każdym razie człowiek to dzielny i zżyty z uciążliwościami wojny. Jego utarczki słowne z innemi sanitarjuszami rozweselają całe nasze grono.
Nowa pogłoska: „Tolmino padło…“
Popołudniu otrzymuję zaproszenie od kaprala 13-tej kompanji, Giusta Sciarry, z Isernii. Był w lazarecie, by poddać się oględzinom lekarskim; tam udało mu się dostać dwie butelki Asti spumante, które przyniósł do okopów. Pijemy za zdrowie pułku i za pomyślność oręża włoskiego. Dzień jednak źle się kończy. O piątej rozległ się nad nami świst szrapnela. Jedyny jaki padł dzisiaj. Z jednego okopu podnosi się okrzyk boleści: trzej ludzie zranieni, na szczęście niezbyt ciężko.
Zaczął się dla mnie trzeci miesiąc wojny. Co on mi przyniesie?
Noc cicha i pełna snów. Od kilku dni milczy artylerja nieprzyjacielska, wyjąwszy kilka strzałów wczorajszych. Milczy nawet „działko“. Co to oznacza? Czy przesunięto baterje, które dotąd ostrzeliwały naszą pozycję? A może wrogowie gromadzą większe zapasy amunicji, by urządzić nam porządny kilkudniowy ogień huraganowy? Kto może wiedzieć!
W schronach wre praca zawzięta. W każdym namiocie ognisko. Oznajmiają nam, że padre Michele odprawi mszę koło dowództwa pułku. Jednakże w mojej kompanji nikt się nie rusza. Popołudniu niebo się zachmurza. Deszcz, błyskawice.
— To burza zaduszkowa — odzywa się ktoś do mnie. W pobliżu mnie Ferraryjczycy Rizzati, Massari i Sandri niefrasobliwie rozmawiają o konopiach, komisjach, jarmarkach, burakach cukrowych, jak gdyby nie mieli innych kłopotów.
W sąsiednim namiocie Kremończycy Balista i Schizzi śpiewają parodję Tantum ergo. Deszcz zwolna przeszedł w śnieżycę. Terzi, pocztowy podpułkownika Cassoli, przechodząc koło mnie, rzuca mi smutną wiadomość:
— Corridoni zginął!
Z utęsknieniem oczekuję gazety. W okopach ujawnia się pomysłowość żołnierzy włoskich. Posiadanie świecy jest na froncie przywilejem, który przysługuje tylko oficerom i to jeszcze niezawsze. Co jednak poradzić na to, że noce tak nam się dłużą! Problemat nocnego oświetlenia rozwiązali bersaljerowie wybornie — z wielką oszczędnością materjału i bez skomplikowanego aparatu. Bierze się puszkę od konserwy i wlewa się do niej nieco oliwy od sardynek i nieco rozpuszczonego tłuszczu mięsnego. Z wystrzępionej onucy sporządza się knot, który wpuszcza się do środka, wyciągając jeden koniec przez dziurkę zboku puszki. Gdy knot ten dobrze się nasyci tłuszczem, tedy po jego zapaleniu można otrzymać światło, wprawdzie nieco bledsze od światła lampy łukowej, ale wystarczające do napisania lub odczytania listu. Kto nie wierzy, niech spróbuje.
Corridoni padł na polu walki. Chwała, cześć mu! Napisałem dla Popolo kilkuwierszową wzmiankę poświęconą jego pamięci. Wiadomość o niej komunikuję mojemu towarzyszowi, gazownikowi Pecchio z Medjolanu. Początkowo nie chciał mi wierzyć, dopiero gdy mu pokazałem pierwszą stronicę Popolo, uwierzył i rozpłakał się.
Zaciekła śnieżyca. Wszystkie góry są śniegiem ubielone.
Przychodzi rozkaz, by spakować tornistry i przygotować się do odmarszu. Nasza kompanja ma zluzować 9-tą, która już od pięciu dni znajduje się na najdalej wysuniętej linji okopów.
∗ ∗
∗ |
Po dwóch miesiącach zaczynam lepiej poznawać moich towarzyszy i wyrabiam sobie sąd o nich. „Poznawać“ — to może za silne powiedzenie. Moje znajomości ograniczają się do mojego plutonu i poniekąd do mojej kompanji. Okopy w górach zmuszają każdego żołnierza do życia bądź samotnego, bądź tylko z kilkoma kolegami w jednym schronie. Staram się zgłębić psychikę tych ludzi, z którymi wskutek wypadków wojennych zmuszony zostałem żyć razem, a może i umierać.
A więc najpierw parę słów o „moralnej sile“ żołnierskiej.
Czy ci ludzie kochają wojnę? Nie. Czy jej nienawidzą? Tem mniej nie można tego o nich powiedzieć. Poddają się jej jako jakiejś powinności, co do której niema żadnej dysputy. Gromadka Abrucyjczyków, której przewodzi mój przyjaciel Petrella, często śpiewa piosenkę:
A prowadzić wojnę trzeba,
Bo prowadzić kazał król…
Nie brak między nimi elementów ruchliwszych i bardziej wykształconych. Są to ci, którzy bywali zagranicą, w Europie i Ameryce, a przed wojną czytywali czasami gazety. Wojna obudziła w nich nienawiść do Niemców, a sympatje dla Belgów. Gdy żołnierz szemrze, powodem szemrania nie jest sama wojna, ale pewne przykrości i braki przypisywane przezeń zawsze „kierownictwu“. Nigdy nie słyszałem rozmów o „neutralności“ i „interwencji“. Przypuszczam, że wielu bersaljerów, pochodzących z zapadłych wiosek, nawet nie wie o istnieniu tych dwu słów. Wpływ rozruchów majowych tu nie dotarł. Pewnego dnia pojawił się jakiś rozkaz, na murach rozlepiono jakieś ogłoszenie. Wojna!… I chłop z równiny weneckiej, jak i chłop z Abruzzów, posłuchał rozkazu, nie prawując się o niego.
W pierwszych miesiącach wojny, bersaljerowie ze śpiewem na ustach przekraczali granicę; na czele każdego baonu szli trębacze grający fanfary. Po dwóch miesiącach operacje wojenne utknęły koło Serpenizzy. Gdy nakoniec przyszedł rozkaz ponownego podjęcia ofensywy, bersaljerowie pomimo gradu pocisków armatnich biegiem zdobyli kotlinę Plezzo i okopali się 400 m poza miastem, które Austrjacy wnet potem prawie doszczętnie zniszczyli granatami zapalającemi. Gdy bersaljerowie opowiadają o szczegółach tej ofensywy, w ich słowach jeszcze dzisiaj dźwięczy duma i entuzjazm z powodu owych zdobyczy.
Jednostajne i mozolne życie w okopach, gdzie codziennem widowiskiem są ruiny i śmierć, hartuje serca żołnierzy.
Przemawiać do tych ludzi niepodobna. Zwołać żołnierzy pierwszej linji, aby wygłosić do nich przemowę, jest to tyle, co wystawić ich na natychmiastową i niechybną śmierć od pocisków nieprzyjacielskiej artylerji. Ducha żołnierskiego podtrzymują nie gazety, których nikt nie czyta, ani mowy, których nikt wygłosić nie potrafi, ale „nieprzyjaciel“, ustawiczna obecność nieprzyjaciela, który w odległości pięćdziesięciu do stu metrów od nas czai się i strzela…
Czy ludzie ci są pobożni? Niebardzo mi się chce wierzyć.
Klną często i z upodobaniem. Niemal wszyscy noszą na przegubie ręki medalik z Matką Boską lub którymś ze świętych, ale u nich znaczy to tyle, co jakieś porte-bonheur, jakby jakaś maskota. Kto bowiem nie spłaca daniny przesądom okopów? Wszyscy to czynią: zarówno oficerowie jak i żołnierze. Przyznam się, że i ja noszę na małym palcu obrączkę zrobioną z gwoździa podkowy…
Większość tych żołnierzy odznacza się zarówno ze stanowiska fizycznego jak i moralnego wielką wytrzymałością. Gdyby stary Enotrio Romano powrócił znów na ziemię, napewno wobec tych ludzi, tak wspaniałych w swojej tężyźnie, wytrwałości i ofiarności, nie powiedziałby jak niegdyś:
— Nasza ojczyzna znikczemniała!
Jakaż armja wytrzymałaby w takiej wojnie jak nasza!
Wczoraj wieczorem przesunęliśmy nasze pozycje wprawo, o 200 m wyżej. Teraz zrozumiałem cel naszej ofensywy.
Przypuszczam, że trzeba było obsadzić przełęcz między Vrsig i Jaworckiem, ażeby przeciąć austrjackie linje oporu. Ponieważ posuwaliśmy się plutonami i drużynami w szyku luźnym, przeto osiągnięcie nowych stanowisk zajęło nam niemal dwie godziny. Na szczęście deszcz nie padał. Mam schron jaki-taki. Dziś zaczął padać śnieg i deszcz. Austrjackie karabiny maszynowe trajkocą, ale my jak cukier „rozpuściliśmy się“ i dotąd nikt nie poniósł rany. Grzęźniemy w błocie. Maszerować drogą górską to tyle co brnąć po kolana w gęstej mazi. Przez okopy przepływa istny strumień błota.
Nie jesteśmy tu tak rozsypani jak poprzednio. — Działa austrjackie milczą. Także i nasze wypoczywają. Nawet gdy pada deszcz i śnieg, gdy dmie wichura, — o ile tylko nieprzyjacielskie działa milczą, — panuje wśród nas wesołość.
Wczoraj wieczorem wysłano nasz pierwszy pluton na linję czat. Wyruszyliśmy o szóstej popołudniu.
Ulewny deszcz; głębokie ciemności. Zaczęliśmy wspinać się gęsiego po zapadniętej, błotnistej dróżce.
Ilekroć austrjackie rakiety świetlne przecinały niebo, rzucaliśmy się na ziemię. Gdy dotarliśmy na stanowiska, niełatwo było nam znaleźć miejsce osłonięte. Nie było ani iskierki światła, z wyjątkiem rakiet, po których zagaśnięciu zalegała ziemię ciemność o wiele bardziej nieprzenikniona. Wkońcu wczołgałem się za jakąś skałę wraz z moim drużynowym Mariem Simoni. Po chwili pytam drużynowego:
— Jaki front musimy przybrać w razie napaści ze strony Austrjaków?
— Na prawo…
Nie przekonała mnie ta odpowiedź. Odpowiedzialność posterunków, wysuniętych na linję czuwania, jest niezmiernie wielka: muszą one być rękojmią bezpieczeństwa i pierwszą obroną dla tych, którzy znajdują się poza niemi. Na szczęście Austrjacy nigdy pierwsi nie rozpoczynają ofensywy. Umieją wprawdzie wykonywać przeciwuderzenia, ale da zaczepki są niezdolni.
Koło północy, po sześciogodzinnym deszczu i grzmotach, nastaje głęboka cisza. Wszystko jest białe. Ponowa śnieżna.
Ugrzęźliśmy w błocie, zmoknięci do szpiku kości. Simoni odzywa się do mnie:
— Nie mogę ruszyć palcami od nóg.
Śnieg pada cicho, cicho… I my staliśmy się biali. Zimno do krwi nam przenika. Skazani jesteśmy na zupełną nieruchomość. Każde poruszenie może zbudzić austrjackie karabiny maszynowe. Koło mnie ktoś jęczy zcicha. Porucznik Fanelli łaje go cichym głosem, ale bersaljer odpowiada mu głosem niemal rozpaczliwym i płaczącym:
— Panie poruczniku, ja przemarzłem, nie mogę ruszyć ani jednym członkiem…
To któryś z południowców. Ale i porucznik, który wszak pochodzi z Bari, musi się znajdować w ciężkim stanie. Wkrótce potem wzywa mnie i Simoniego i wysyła nas razem do kapitana, by prosić o zluzowanie. Jest godzina czwarta. Nasza warta miała trwać jeszcze czternaście godzin.
Znajduję kapitana w jego okopie. Nie może usnąć, czuwa i ćmi papierosa. Przy nim znajdują się podporucznicy Raggi i Daidone.
— No i cóż?
— Panie kapitanie, pan porucznik Fanelli kazał mi, żebym zameldował, że bersaljerzy, mający dziś pełnić wartę, nie mogą już dłużej wytrzymać. Po sześciu godzinach deszczu, czterech godzinach śniegu…
Kapitan zadaje mi jeszcze kilka pytań, poczem zwraca się do podporucznika Raggiego i mówi:
— Pan zluzuje wartę jedną drużyną trzeciego plutonu.
— Rozkaz, panie kapitanie, ale proszę o jedną przysługę: czy pan nie mógłby poczęstować mnie papierosem?…
Powróciłem do mego schronu; trzymał się on jeszcze jako tako, gdy natomiast wiele innych było wprost zasypanych śniegiem. Nareszcie świt. Była to najgorsza noc ze wszystkich, jakie w ciągu tych dwóch miesięcy spędziłem w okopach. O świcie:
— Pierwszy pluton, zbierać się do drogi!
Ażeby nieco się osuszyć, schodzimy ku stanowiskom zajmowanym przez nas poprzednio. Straże austrjackie natychmiast spostrzegły nasz przemarsz. Ta-pum! Ta-pum! Ta-pum! Siedmiu rannych padło, jeden po drugim; tylko dwóch ciężko rannych. Przybywszy na oznaczone miejsce, zapalamy wielkie ognisko.
Wita nas słońce. Pogodne niebo przywraca nam wesołość. Ogień nietylko wysusza naszą przemoczoną odzież, ale i raduje nam serca. Abrucyjczyk Pietroantonio, który przybył dobrowolnie z Ameryki, wraz z dwoma tysiącami innych, by służyć Ojczyźnie, opowiada nam ciekawe szczegóły z życia naszych kolonij za Oceanem. Entuzjazm, z jakim przyjęto wojnę wydaną przez nas Austrji, był tam wprost ogromny. Gromady ludzi tłoczyły się do konsulatów, by móc zaciągnąć się do wojska.
— Widziałem — mówi Pietroantonio — kilku niezdolnych do służby wojskowej, którzy z gniewu pokąsali sobie wargi do krwi.
Rzecz zrozumiała: miljony, miljony Włochów, zwłaszcza z południowych prowincyj, którzy w ciągu ostatnich lat dwudziestu krążyli po świecie, wiedzą z bolesnego doświadczenia, co to jest należeć do narodu, który pod względem politycznym i militarnym nie zdobył sobie w świecie pełnego uznania.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Wysuszyłem nad ogniem stronice mojego dzienniczka. Niektóre z nich stały się wskutek deszczu nieczytelne.
Gdy wczoraj wieczorem wracaliśmy z 2 linji, na której grzaliśmy się i posilali, zastałem mój schron obsadzony przez innych żołnierzy. Przydzieleni do nas artylerzyści użyczyli mi gościny pod swoim namiotem. Byli bardzo uprzejmi i chcieli podzielić się ze mną swą porcją żywnościową. Jest pomiędzy nimi i ochotnik, niejaki Cecconi z Vicenzy. Dziś nad ranem chmurne niebo, grożące burzą. Do roboty! Trzeba sobie zbudować okop. Trzy godziny wytężonej pracy. Pali się wielkie ognisko, celem osuszenia ziemi, na której następnie sami musimy się suszyć.
∗ ∗
∗ |
Z dywizji przychodzi rozkaz telefoniczny odwołujący uczestników skróconego kursu dla aspirantów oficerskich.
Z mojego pułku wybrano tylko pięciu.
Opuszczam kompanję, żegnam się z kapitanem. Wszyscy bersaljerzy przesyłają mi serdeczne pozdrowienia i życzenia.
Addio, addio! Nie cieszę się wcale. Przyzwyczaiłem się już do okopów. Schodzimy ku Slatenikowi. Utrudzający marsz trzygodzinny. W niektórych miejscach ścieżka zmieniła się całkowicie w bajoro. Na w. 1270, w wielkim rowie strzeleckim drugiej linji, odpoczywamy. Podoficer rachunkowy Zanotti wystawia nam marszrutę. Tuż za okopami drugiej linji kwateruje 27. bataljon. We wszystkich oddziałach płoną wielkie ogniska. Tu i owdzie słychać głośno śpiewy. Pada deszcz. Szukamy schronienia w szopie kantyniarza. Za legowisko mamy słomiane opakowanie płócienne. Spanie jest rzeczą niemożliwą. W pobliżu mnie znajduje się Neapolitańczyk Jacobone, dyrygujący chórem Medjolańczyków. Śpiewają na całe gardło pieśń o „Biednej Rozecie“:
„W dniu dwudziestym siódmym sierpnia,
Gdy krył ziemię mrok ponury,
Dopuścili się przestępstwa
Urzędnicy kwestury…“
Zanim zeszliśmy do Caporetto, podążyliśmy ku kuchniom naszego bataljonu, gdzie nasi przyjaciele poczęstowali nas dobrą kawunią „poza kolejką“, jak się mówi w gwarze wojskowej. Pogoda niebrzydka. Marsz! Idziemy tą samą drogą, co niemal przed dwoma miesiącami. Widać małe jezioro Za Kraju. Jest tu cmentarz 6-go pułku bersaljerów, otoczony niskim murem. Pośrodku wznosi się wielki krzyż z obcęgami, młotkiem, gwoźdźmi i Piłatowym kogutem, raczej wyskrobanym niż wyrzeźbionym. Dokoła groby… Ile ich? Setki i więcej. Jeden z nich nakryty wielkim głazem. Podchodzę ku niemu i czytam:
Na drugim głazie piękny napis, zniekształcony jednak błędem ortograficznym: zamiast nuova wyryto nuoia. Jeszcze jeden głaz oznacza wspólną mogiłę. Napis na nim:
Widok tego samotnego cmentarza u stóp stromego zbocza Monte Nero przejmuje nas ciszą i smutkiem. Spotykamy długą kolumnę mułów, ciągnącą z Ternovy. Dochodzimy do Tresengi, rojącej się od żołnierzy. Dzwony wielkiego i pięknego kościoła, oznajmiające właśnie południe, czynią na mnie szczególne wrażenie. W Tresendze wre praca. Z wszystkich stron budują baraki. Do Caporetto jest stąd parę kilometrów. Piękne gościńce, wyborne dojazdy. Ukazują się pierwsze znaki „innego życia“. Spotykamy oficerów w nieskazitelnych uniformach — i wypasionych, hożych ordynansów na koniach. Żołnierze nie mają tego dzikiego wyglądu co my. Wojna oglądana od strony tyłów nie jest sympatyczna. Dochodzimy do bystrej, jak niebo błękitnej, rzeki Isonzo. Caporetto. W ciągu tych dwóch miesięcy miasteczko urosło i stało się piękniejsze. Wciąż ten sam gwałtowny ruch samochodów ciężarowych i wozów wszelkiego rodzaju. Chłopi gapią się na naszą podartą i zbłoconą odzież, na brudne zczerniałe ręce i twarze. Robimy skromne miny, ale jesteśmy potrosze dumni, że staliśmy się punktem centralnym powszechnej ciekawości.
Po sześciu dniach spędzonych w nieciekawej miejscowości Vernazzo nadchodzi dzisiaj, w niedzielę rano, rozkaz przywieziony przez motocyklistę dywizyjnego. Rozkaz brzmi: „Bersaljer Mussolini ma powrócić do pułku“.
Nie pytam o przyczynę. Wiadomość ani mnie nie dziwi ani smuci. Rzucam wzrokiem na Monte Nero i mówię do siebie: „Jutro będę na w. 1270!“ Z San Piętro Natisone wyraźnie widać na widnokręgu słynny „Nos Napoleona“. Moi koledzy są niemniej zaskoczeni niż ja, ale o wiele smutniejsi. Okopy nie mają w sobie siły przyciągającej, mimo że wszystkie niemal znajdowały się na mniej zagrożonych punktach i przeto były nieco odsunięte od bezpośredniego niebezpieczeństwa. Żegnam się pospiesznie, biorę na plecy tornister i udaję się do prowjantury. Podoficer rachunkowy wypłaca mi żołd, podaje marszrutę i wręcza konserwę.
Wyruszam w drogę. W San Piętro zatrzymuję się przy komendzie etapu, czekając na samochód ciężarowy, który ma mnie przewieźć do Caporetto.
Niespodziewanie spotykam Alberta Meschi, byłego sekretarza Izby robotniczej w Ferrarze, który wstąpił do wojska jako żołnierz obrony krajowej. Zaleca mi kwaterę w Caporetto u niejakiego Oresta Ghidoniego, który otworzył tu kram z suknem i lekkiemi materjałami wełnianemi. Atoli gdyśmy gawędzili, spacerując po ulicy, nagle na wózku dwukolnym nadjechał sam Ghidoni. Zostałem mu przedstawiony.
Ghidoni jest Mantuańczykiem, który przesiedlił się do Carrary. Wieczór zapada. Zatrzymujemy się we wsi Pulfero, o dziesięć kilometrów od San Pietro. W gospodzie, ma się rozumieć, sami żołnierze. Są to alpinowie, wracający z frontu i udający się do szkoły podoficerskiej w Targhetto. Są i chłopi z okręgu Kremony, należący do rocznika 1883, dążący do Caporetto. Ludzie dorodni, z usposobienia pewni, pełni dobrej myśli. Zapewniają mnie, że w Cremonie niema głodu i że ludność z otuchą oczekuje końca wojny.
Dziś pierwsza rocznica założenia Popolo d’Italia. Wspomnienia, tęsknica. Posępny poranek. O dziewiątej rano opuszczamy Pulfero. Trzech godzin potrzeba, żeby się dostać do Caporetto. Jak zwykle, ogromny ruch samochodów ciężarowych i wozów. Powiadają, że tyły żywią front, jednakże sądzę, że one raczej go objadają. Na tyłach znajduje się naprawdę ogromna armja, podczas gdy linja bojowa tworzy jakby cienkie pasemko, które z oddali zdaje się niknąć. Podczas marszu Ghidoni wyjaśnia mi zawiłe, ale ciekawe szczegóły polityczne. Wolne godziny popołudniowe spędzam w Caporetto. Miasteczko jest pełne żołnierzy. Tu i owdzie wyrosły, jak z pod ziemi, wielkie baraki, a nawet postawiono parę nowych domów z kamienia. Pod wieczór udaję się na cmentarz wojskowy. Krzyżów przybyło. Grobów jest ze czterysta, wśród nich czterdzieści oficerskich. Leży tu i pułkownik Negretto. Na jego grobie wielki wieniec bronzowy, ofiarowany przez tych, którzy jeszcze nie doczekali się zbawienia. Odczytuję kilka napisów na krzyżach. Są pomiędzy nimi i Austrjacy.
Jedyny grób, ozdobiony kwiatami, jest grobem Austrjaka, a na krzyżu widnieje napis: „Józef Waltha z armji nieprzyjacielskiej… Trudno o rzecz bardziej charakterystyczną dla naszych rodaków.
W jednym rogu cmentarza cywilnego są dwa groby bez krzyża i napisu. Jeden z żołnierzy objaśnia mi, że leżą tu dwaj żandarmi austrjaccy, którzy w pierwszych dniach wojny rozstrzeliwali naszych.
Na końcu cmentarza wojskowego, otoczonego drutem kolczystym, ukazuje się wózek, ciągniony przez dwóch saperów. Na wózku leżą dwie trumny. Pomagam zdjąć pierwszą: jest ciężka, bo zawiera zwłoki dwóch żołnierzy zmarłych w szpitalu polowym. Zmierzch. Posępny nastrój. Powrót do miasteczka. Kupuję Resto del Carlino i znajduję pierwszą wiadomość o bombardowaniu Werony. Gromadki żołnierskie czytają gazetę. Inni dążą do kościoła. Wchodzę i ja za innymi. Kościół ma w nawach bocznych galerje, z których wierni wychylają się jak z loży w teatrze. Ławki, galerje, schody pełne żołnierzy. Nie brak i oficerów. Obok starych ludzi stoją młokosy. Jeden z alpinów ma łzy w oczach. Przy ołtarzu stoi ksiądz, przepowiadając słowa litanji. Żołnierze powtarzają chórem: „Ora pro nobis“.
Po błogosławieństwie żołnierze przy wtórze poważnych i niskich dźwięków organu śpiewają hymn jakiś. Ja milczę. Nie znam ani słów ani melodji. Refren brzmi:
Pobłogosław, o Matko,
Włoskich wojsk męstwo
I w Imię Syna swego
Daj im zwycięstwo!
Pieśń kończy się, przeciągłym, brzmiącym głośno, jękiem organów. Żołnierze się rozchodzą.
Jestem jedynym bersaljerem 11 kompanji, który powraca do pułku. — Marsz. W pobliżu Tresengi przechodzę koło prochowni. Wartownik przygląda mi się i poznaje mnie. Jest to żołnierz 120 p. p. z Romagni. Od strony Monte Nero wieje zimny wiatr. Spieszę się, więc nie zatrzymuję się w Ravnie. Jest tu kilku bersaljerów z mojego baonu, przybyłych w celach aprowizacyjnych. Mówią mi, że 33 baon znajduje się nie na Jaworcku, ale na w. 1270. Pocieszająca wiadomość. O sześć godzin marszu mniej! Długa kolumna mułów, które na grzbietach dźwigają żołnierzy z odmrożonemi nogami. W Za Kraju spotykam kryte nosze. To niosą umrzyka. Za marami postępuje jakiś kapral — zapłakany. Poznaję go; jest z 8 kompanji. Szlochając, odzywa się do mnie:
— Podporucznik Mario Bottigelli zginął. Wczoraj wieczorem padł trafiony kulą karabinową, gdy wskazywał stanowiska swemu plutonowi. Niesiemy go na cmentarz w Caporetto.
Koło cmentarza 6. pułku bersaljerów zawieja śnieżna smaga mnie po twarzy. Monte Nero nie widać. Śnieg sypie. W okopach, gdzie dostałem się po trzygodzinnem brnięciu w śniegu, odnalazłem swych przyjaciół. Oficerowie i żołnierze witają mnie z radością prawdziwą.
LUTY—MAJ 1916 R.
Caporetto. Po raz czwarty przechodzę przez to małe miasteczko słoweńskie, które nasi zajęli zaraz po przekroczeniu granicy. W komendzie etapu spotykam tego samego kapitana i podoficerów, którzy tu byli we wrześniu. Nic się nie zmieniło. Miasteczko wydaje mi się czystsze i — rzecby mi się chciało — odmłodzone, ale jednocześnie jakby ciche i opuszczone. Mało żołnierzy, mało wozów. Oszołamiający ruch, jaki tu był w pierwszych miesiącach wojny, trwa jeszcze ciągle, ale przeniósł się nieco wbok, gdzie powstało drugie, żołnierskie miasto o szerokich ulicach i rozległych placach. Także i ludność jest taka sama. Wszedłem do kilku sklepów i widzę te same zagadkowe twarze, co za pierwszym razem. Ho, ho! Ci Słoweńcy nie darzą nas miłością. Znoszą nas z uległością i źle zamaskowaną niechęcią. Mniemają, że jesteśmy tu jeno „przejściowo“ i nie chcą się kompromitować na wypadek, gdyby wczorajsi panowie mieli tu kiedyś powrócić.
Popołudniu pochmurno. Zwracam swe kroki na cmentarz wojskowy. W listopadzie było tu około trzystu grobów, teraz jest ich siedemset. Drut kolczasty ustąpił miejsca porządnemu murowi, opasującemu cały cmentarz. Na fasadzie kaplicy widnieje napis:
postawione przez przyrodę na straży naszej ojczyzny,
patrzyli śmiało w oczy śmierci.
Ich zacna krew
uświęca
ten kraj świeżo wyswobodzony“.
Opodal wznoszą nowe jeszcze mogiły… Na krzyżach odnajduję również nazwiska kilku moich kolegów z 11. pułku bersaljerów.
Opuszczam cmentarz i udaję się do sądu polowego. Właśnie jest w toku proces sierżanta piechoty, Nicellego, oskarżonego o dezercję. Audytor wnosi o zamknięcie winnego w domu poprawy, ale sąd skazuje Nicellego, za opuszczenie powierzonego mu stanowiska, na degradację i na dwadzieścia lat więzienia. Nicelli wysłuchuje wyroku i odchodzi pod eskortą żandarmów. Następnie staje przed sądem szeregowiec, rodem Sycylijczyk, oskarżony o podobne przestępstwo, ale zostaje ułaskawiony.
Wczesnym rankiem biorę na plecy tornister. Idę piechotą do Ternovy, stamtąd zaś samochodem ciężarowym dostaję się do Serpenicy. Tu otrzymuję wiadomość, że moja kompanja znajduje się na prawym brzegu Isonzo, w miejscowości zwanej Sorgente.
Znów marsz „na piechty.“ Już widzę rzekę Isonzo, zawsze bystrą, zawsze jeszcze jak niebo błękitną, ale gdy podchodzę do jej brzegu, chcąc dostać się ku kładce, witają mnie kilkakrotne grzmoty 28-mek. Starzy znajomi!… I jakby tego niedość było, dołącza się i głos działa 30,5-kalibrowego. Godzinny wypoczynek, poczem przechodzę przez rzekę. W pobliżu mostu sterczy wyniośle, niby jakiś gwardzista na warcie, niewybuchnięty granat 30,5 cm. Jeszcze kilka minut drogi — i oto znajduję się koło baraków zimowych, zamieszkanych przez naszą kompanję. Dawni moi towarzysze, którzy posłyszeli o mojem przybyciu, pozdrawiają mnie i ściskają z wielką serdecznością. Petrella, mój sąsiad z okopów, całuje mnie z rozrzewnieniem. Poznaję kilku nowych oficerów, wśród nich porucznika Danetiego; jest to jeszcze młodzik, świeżo wyszły ze szkoły wojskowej w Modenie. Prawie wszyscy starzy przyjaciele są obecni.
Kompanja stoi w dwuszeregu, w pełnym rynsztunku i uzbrojeniu. Przybyłem w samą porę. Nadszedł nagły rozkaz, że mamy wedrzeć się w rejon Rombonu — mówiąc dokładniej, dostać się na Kuklę, którą utracili alpinowie, zaskoczeni nagłym atakiem. Zanim kompanja wyruszyła w drogę, zapadła noc. Gwiaździste niebo! Maszerujemy w milczeniu parę kilometrów po starym „cesarskim gościńcu“, wiodącym do Plezzo; doszedłszy do gospody koło wysadzonego mostu, skręcamy w lewo i zaczynamy piąć się w górę.
Cudowna panorama! Wzrok nasz ogarnia całą kotlinę Plezzo, oblaną blaskiem pełni księżycowej. Ośmiogodzinny marsz! Przechodzimy przez Plusnę, zrównaną z ziemią przez Austrjaków, i dochodzimy do etapu. W ciasnym baraku, mogącym pomieścić ledwie dwudziestu ludzi, znajdują schronienie trzy plutony. Skupiamy się. Koło mnie stoi nieobyty jeszcze z wojną bersaljer, przybyły z ostatniemi oddziałami uzupełniającemi. Jest to niejaki Alcione, chłop umbryjski, spoglądający wzrokiem nieco błędnym i zalęknionym. Zapytuje mnie:
— Bracie, czy to prawda, że przybyliśmy tu w związku z ofensywą?
— Nie wiem, a gdyby tak było?…
— Ot nic… Pytam z ciekawości…
— Ja nic nie wiem. Odwagi!
Jestem śmiertelnie zmęczony; ledwie wyciągnąłem się na ziemi, ogarnął mnie sen…
Zadymka… „Fasunek“: bierzemy deski na budowę baraków i żelazne kołki do „kobylic“. — Rynsztunek włóż! Cała kompanja przesuwa się do pierwszej linji okopów. Maszerujem dzielnie po ścieżce niemal niedostępnej… Potem udaję się na posterunek obserwacyjny po prawej stronie rowu. Osłonę moją stanowią worki wypełnione ubitym mocno śniegiem i żelazna tarcza. Jedynym szańcem całego rowu są takie właśnie worki ze śniegiem — nader wątła osłona! Przed naszym rowem znajduje się drut kolczasty, w znacznej części zasypany śniegiem. O sto metrów wyżej widać półkole drutów austrjackich. Pośrodku leżą szare, bezkształtne masy: to niepogrzebane trupy. — Jasna noc księżycowa. Jesteśmy wśród śniegów. Na widnokręgu białem koliskiem wznoszą się znane mi dobrze góry. Po prawej stronie widzę sylwety Monte Nero, Vrsig’u, oraz wielkiego i małego Jaworcku. Bajeczny widok. Otrzymujemy rozkaz, by nałożyć bagnet na broń i oddawać od czasu do czasu po parę strzałów. Kapitan Bondi, dowodzący tymczasowo bataljonem, odbywa o północy inspekcję okopów.
— Nikomu nie wolno spać — mówi do nas. — Nie lękajcie się granatów ręcznych.
Mróz siarczysty. Jesteśmy całkowicie pod gołem niebem. Rów strzelecki nie daje nam najmniejszej osłony. W nocy wystrzeliłem z jakie sześć magazynków naboi. Austrjacy zrzadka tylko odpowiadali. Jeden z naszych raniony, na szczęście lekko.
Dzień jasny, ale bardzo mroźny. Patrząc w stronę Włoch, widzi się całą równinę Udine, a w oddali, poza lagunami, rysuje się ledwo widoczna linja morza Adrjatyckiego.
Trzy szrapnele austrjackie, przypuszczalnie nadbiegłe z Jaworcka, wpadają do rowu alpinów, znajdującego się poza nami. Widzę przebiegających kilku żołnierzy lekkorannych. Nasze 14,9-tki zaczynają grać. Pociski naszej artylerji przelatują z szumem parę metrów ponad naszemi głowami i wwiercają się w okopy austrjackie. Patrząc pod słońce, widzi się nadlatujący pocisk: wygląda jak czarna, lekko obracająca się butla. Wszystkie pociski wybuchają prawidłowo: żwir i kołki dolatują aż do naszego rowu. Gromady kruków zataczają wielkie koła nad kotliną Plezzo. Pod naszym okopem leżą dwaj żołnierzy polegli w pierwszych bojach. Cała kompanja pozostała przez dwadzieścia cztery godzin na czatach.
Codzienny „fasunek.“ Prowjanty trzeba przynosić aż z d-twa brygady. Kilka godzin wyczerpującego marszu. Iść może tylko ten, kto ma buty podkute ostremi żelaznemi ćwiekami. Wszyscy inni obwijają sobie nogi workami — co zapobiega pośliźnięciu się. Podczas tego marszu austrjacka artylerja ostrzeliwała nasze stanowiska, atoli droga ciągnie się wzdłuż grani skalnej, tworzącej wspaniałe „martwe pole“. Pod tą skałą jest się bezpiecznym i można spokojnie (co my też czynimy) przyglądać się hucznym eksplozjom pocisków nieprzyjacielskich. Mija nas jakiś jenerał, za którym postępuje liczna gromadka oficerów. Jeden z sierżantów 8 kompanji, niejaki Perruzone, rodem z Genui, został śmiertelnie ugodzony w pierś kulą karabinową. Padł bez jęku, twarzą wprzód. Kopią mu grób w śniegu. Roześmiane, prawie wiosenne słońce. Ludzie zajęci ustawianiem „kozłów hiszpańskich“ i zasieków kolczastych. Żołnierze w barakach piszą i piszą… Zatrzymuję się przy grupie młodych oficerów; zawiązuje się przyjacielska gawęda.
Wśród nich jest lekarz-porucznik Musacchio; „prawie adwokat“ Peccioli, który mi przypomina manifestacje i barykady majowe w Rzymie; b. adwokat Rapetti, czystej krwi Rzymianin; Santi i Barbieri z mojej kompanji. Nowa znajomość: adwokat boloński Righini, ochotnik pułku alpinów.
Porządek służbowy dla naszej kompanji: pierwszy i drugi pluton stoją na czatach w okopach; trzeci i czwarty pluton ma przesunąć druty kolczaste bardziej ku przodowi. Dają nam płaszcze śniegowe. Ledwie przybyłem na miejsce, Austrjacy posyłają mi dwie kulki karabinowe, które odbijają się od mojej tarczy. Kładę lufę na podparciu i odpowiadam na strzały. Austrjak odpowiada mi ze swej strony. Ten pojedynek trwa kilka minut. Przesunięcie drutów odbyło się bez zajść i ofiar. Noc bardzo zimna, gwiaździsta. Jesteśmy wciąż na nieosłoniętej przestrzeni. — 15° poniżej zera. Jeżeli człowiek stoi nieruchomo, natychmiast buty przymarzają do stwardniałej i jakby metalicznie dzwoniącej ziemi.
Jasność słoneczna. Od czasu do czasu wymiana strzałów pomiędzy posterunkami. Kilka nieszkodliwych strzałów armatnich. Mam butelkę barbera amabile, podarowaną mi przez bersaljera Moroniego Tomaseo z Osimo. Przy pomocy maszynki spirytusowej sporządzamy wyborne wino grzane, które bardzo orzeźwia moich kolegów. Teraz austrjackie działa ciężkiego kalibru ostrzeliwują wąwóz Saga w kotlinie Plezzo, chcąc porazić baterję naszych 14,9-kalibrówek. Dwudziestki, ósemki i 30,5-kalibrówki biją to tu to tam, wzniecając wielkie kłęby dymu i kurzawy. Już od dłuższego czasu Austrjacy szukają naszej baterji i nie mogą jej znaleźć.
Wieczorem podporucznik Barbieri oznajmia mi, że pułkownik chciałby się ze mną widzieć. Nasz pułkownik, któremu po Barbianim powierzono dowództwo pułku, nazywa się Beruto cav. Giuseppe. Człowiek średniego wzrostu, suchy i skąpy w słowach. Siwe włosy i ostra siwa bródka à la Lamarmora. Był raniony w Krasie. Zameldowałem mu się i salutuję. Serdeczny uścisk dłoni.
— Chciałem pana poznać w dniu, kiedy pan przyszedł na odpoczynek po sumiennem wypełnieniu swego obowiązku na całodziennej i całonocnej straży w okopach. Wiem, że pan jest dobrym żołnierzem. Nigdy w to nie wątpiłem.
Poczem zmienił temat rozmowy:
— Gdy byłem w Medjolanie, nieraz musiałem być w pogotowiu… z winy pana i pańskich przyjaciół.
— Inne to były czasy! — odpowiedziałem.
Pułkownik żyje tym samym trybem co i my, znosi te same trudy i niedostatki co zwykły szeregowiec. Mógł przecie pozostać przy którymś z baonów znajdujących się w drugiej linji bojowej — wolał jednakże nie opuszczać tego, który jest najbardziej narażony na niebezpieczeństwa. Bersaljerzy darzą go za to sympatją i wielkim szacunkiem. Pułkownik sypia na pryczy skleconej z kilku desek i wzniesionej na metr ponad ziemię. Pod nim na ziemi śpi adjutant, podporucznik Olinto Fanti z Medjolanu, mój dobry znajomy.
Po drugiej stronie ciasnego baraku, służącego alpinom za plac opatrunkowy, śpią lekarze wojskowi Gargiulo i Congiu. Pierwszy z nich, rodem z południowych Włoch, drugi z Sardynji. Zakwaterował się tu i Don Giovanni, kapelan pułku alpinów, olbrzym o nader łagodnej powierzchowności.
Zwyczaj noszenia medalików świętych począł zanikać. Początkowo było wprost zatrzęsienie wszelkich amuletów. Żołnierze nosili je na szyi, na przegubie ręki, na czapce, wreszcie jako obrączki na palcu. Teraz to wszystko należy do przeszłości. Tragiczne doświadczenie pierwszej linji okopów nauczyło żołnierzy, że wszelkie amulety są równie mało pomocne; — że najrozmaitsze środki, jak medalik lub maskotka z kości słoniowej zabezpieczające przed urokiem są w tym względzie tyleż warte co obrazek św. Antoniego. Najnowszym sposobem „odczynienia“ jest poruszanie gwiazdek na kołnierzu albo też noszenie następującego napisu kabalistycznego:
C ch. Zl P. S. S.
Tysiące żołnierzy otrzymało kartki z takim napisem, gdy przechodziliśmy przez wsie leżące w dolinie Natisone. — Ja nie potrafię tego odcyfrować.
Noc przenikliwie mroźna. Gwałtowna wichura.
Płótno naszego nędznego baraku wydęło się od wiatru wiejącego z Monte Nero, a drewniane przecznice trzeszczały jak gdyby lada chwila miały rozlecieć się w kawałki. Leżymy stłoczeni jak kupa mierzwy. Żeby z końca baraku dostać się do drzwi, trzeba przełazić jak zwierzątko na czworakach poprzez leżących towarzyszy. Nikt nie może oka zmrużyć.
— 12-ty pułk bersaljerów — są jego słowa — znajdował się w okopach na w. 1270 na zboczu Monte Nero. Nasz okop był od kilku godzin ostrzeliwany silnym ogniem artyleryjskim. W pewnym momencie jeden z sierżantów, Brenna, został ogarnięty panicznym strachem. Zamiast czynić mu wyrzuty, stanąłem na okopie, nie zważając na świszczące dokoła granaty i szrapnele. Mój ryzykowny krok większej dodał otuchy bersaljerom niż jakakolwiek kara czy zachęta. Gdy po krótkiej chwili powróciłem do rowu, ujrzałem sierżanta Brennę, jak stał dziarsko i niefrasobliwie pośród pocisków nieprzyjacielskich i meldował:
— Nic nowego, panie poruczniku; jest nas dziewiętnastu jak poprzednio.
Pułkownik wyprosił ode mnie odpis mej „gazetki wojskowej z Jaworcku.“ Porządek służbowy na noc dzisiejszą: pierwszy pluton ma stawiać „kozły hiszpańskie“ przed naszemi okopami. Z pierwszej drużyny zgłaszam się na ochotnika, razem z Medjolańczykiem Orestem Reali. Wdziewamy płaszcze śniegowe i wychodzimy. Zanim wzeszedł księżyc, opuściliśmy pod wodzą porucznika Santi’ego okopy. Podkradamy się parę kroków naprzód… naraz porucznik słyszy chrzęst kroków na twardej grudzi. To patrol austrjacki. Wstrzymujemy oddech. Dokoła nas znów głęboka cisza. Ale nasze straże nie śpią: za chwilę już rozlega się gdakanie karabina maszynowego. Patrol nieprzyjacielski cofa się w porządku.
Jasna, ale lodowato zimna noc. Jest 15—20° poniżej zera. Nie szkodzi to jednak niemal nikomu. Zachorowało wszystkiego tylko czterech, a i tych raczej należałoby nazwać „zasłabłymi“. Zaczynamy „wyzywać“ Austrjaków. Najpierw zatykamy na długim drągu bochenek chleba. na drugi zaś wsadzamy kapelusz bersaljerski. Przez czas dłuższy machamy oboma drągami nad okopem, ale Austrjaki ani myślą strzelać.
Nowina: nasz kapitan Mozzoni wrócił z zimowego urlopu.
Przechodzi przez nasze szeregi i wita się z każdym. Przede mną zwierza się, że według wszelkiego prawdopodobieństwa pułk nasz zostanie przeniesiony na front karyncki. Rozdają kawę, czekoladę, masło i kasztany jadalne, pijemy dużo konjaku i rumu. Trunki rozgrzewają nas na tym mrozie i, co najważniejsza, chronią od zaśnięcia. Z uznaniem wspomnieć należy, że o czwartej godzinie i o północy dają nam kawę z mlekiem. Jak na taką wysokość, jest to rekord prawdziwy! Żywności dostarczają nam regularnie i obficie. Nie otrzymujemy wprawdzie ciepłej strawy, ale możemy to sobie powetować czem innem. Przywożą nam i szynkę, niekiedy w dobrym gatunku. Lekarz-podporucznik Mussaccio wręcza mi fotografję Jaworcka z następującą dodykacją:
ofiaruję,
ażeby pamiętał o widowni swego chrztu ogniowego
oraz o wzniosłej radości, jaką odczuwał,
gdy w sercach swych towarzyszy broni
odnajdował szlachetne przymioty szczepu italskiego.“
Układamy się do snu pod dachem baraku, ale niestety na śniegu. Przydałoby się trochę słomy… cóż, kiedy jej niema!…
Nocna służba wartownicza w okopach. Dwanaście godzin nieubłaganej zawiei śnieżnej. Koło drugiej godziny po północy rozlega się na prawo od nas z okopów bronionych przez alpinów, silny ogień. Wszyscy zrywają się na równe nogi. Zasypani śniegiem, wyglądaliśmy jak upiory powstałe z grobu.
Wyjaśniło się jednak, że przyczyną alarmu było symulowane przez Austrjaków natarcie. Strzelanina trwała ledwie przez kwadrans. Dziś o brzasku nadeszła kompanja ósma, by nas zastąpić. W czasie tej zmiany jedna tylko kula austrjacka powaliła dwu naszych żołnierzy: Manucciego i Massariego. Drugi z nich, Ferraryjczyk z rocznika 1884, był to żołnierz dzielny, ochoczy i subordynowany, który ze mną przebywał w okopach na Jaworcku. Padli bez jęku na krawędź rowu, — obaj ugodzeni w głowę. Krew popłynęła obfitą strugą i zabarwiła śnieg purpurą…
Co za fatum!
Manucci niedawno doszedł aż do Ternowy, zdążając na urlop zimowy. Tu czekał sześć dni, ponieważ na odcinku górnego Isonzo wstrzymano urlopy. Po tych sześciu dniach dostał rozkaz powrotu do kompanji. Wczoraj wieczorem przybył do nas — dziś już nie żyje. Massari zaś został jakby cudem uratowany od szrapnela, który 10 października zabił dwóch żołnierzy z jego namiotu: Mandriolego i Melloniego z Ferrary.
— Sanitarjusze!
Nadchodzą De Rita i Barnini. Składają obu zmarłych na wełnianą derkę i ciągną ją ostrożnie po śniegu…
Transport na noszach jest niemożliwy ze względu na stromy spadek zmarzniętej ścieżki. Nasz rów strzelecki jest wykopany w śniegu. Worki ochronne też jedynie zawierają ubity śnieg. Kula karabinowa przechodzi przez nie na wylot jak przez papier. Nie możemy stać na nogach.
Śnieg pada bez przerwy. Lawina śniegowa rozwaliła barak, w którym mieszka kilku oficerów, ordynansi, Reali i ja. Pod jej naciskiem cały budynek spłaszczył się jak zamknięta nagle książka. Na szczęście nikt z nas nie poniósł rany. Pomogłem porucznikowi Malascherpie, Kremończykowi, wygramolić się z gruzów i śniegu, który omal nie zagrzebał go pod płóciennym dachem baraku.
Dziś znowu zwykłe dwanaście godzin warty w okopach. Doszedłem z moją drużyną akurat na miejsce, gdzie wczoraj zginęli Manucci i Massari. Śnieg jeszcze czerwieni się krwią. Wracając z okopu po ukończonej służbie, zanoszę majorowi alpinów, Tentoriemu, d-cy baonu Bassano, numer „Popolo“, w którym ogłoszona została odezwa do ochotników z Monzy. Od majora dowiaduję się o wypadkach tragicznej nocy 14-go lutego, w ciągu której usiłowano odzyskać utracone pozycje na Kukli. Padł wtedy, ugodzony kulą w czoło, ochotnik Alfredo Volontari, z zawodu adwokat, wołając przed śmiercią:
— Alpinowie baonu Bassano! Naprzód, ciągle naprzód!
Z ust majora Tentoriego posłyszałem i o heroicznym zgonie jednego sierżanta, który ugodzony kulą w brzuch ostatnią siłą tchu zawołał:
— Zdaje mi się, że już umieram… ale umieram za Italję. Niech żyje Italja!
W słowach majora, człowieka potężnego wzrostu i odznaczającego się szlachetną męską postawą, drży jeszcze żywe współczucie dla poległego…
Noc pełna udręki. Dziś naprzemian mgła i śnieg. Pracowaliśmy zaciekle. Jest to prawdziwa wojna wyrobników. Łopata tu znaczy tyle co karabin. Nasz rów łącznikowy już dostatecznie głęboki; można w nim stać prosto, bez obawy, że nas skądciś wymaca śmiertelna kula. Rów umocniliśmy workami z piaskiem. W kilka godzin napełniliśmy ich kilkaset. Przybył do nas nowy d-ca baonu, cav. Galassini z Modeny.
Dr. Mussacchio opowiada mi o dziwnej chorobie jednego z ludzi, badanego przezeń dziś rano. Był to jakiś Sycylijczyk, który zapewniał, że podczas urlopu zimowego został zaczarowany. Symptomatami „zaczarowania“ były: osłabienie, brak apetytu, nieokreślone bóle i nostalgja. Dalibóg, rozumiem, że wśród takiej nawały śniegów i lodów może Sycylijczyk doświadczać nostalgji — nostalgji do słońca!
∗ ∗
∗ |
Subalternowie naszego baonu są wszyscy bardzo młodzi i są z nami po przyjacielsku — per „ty“. Nocy ubiegłej, jak opowiadał mi porucznik Azzali z 6-ej kompanji, Austrjacy, ubrani w płaszcze śniegowe, próbowali codziennego ataku, ale bersaljerowie 33-go pułku, którzy nie mają brzydkiego nałogu spania w okopach, udaremnili to przedsięwzięcie pięciominutowym ogniem ciągłym.
Noc na czatach. Przykra zawieja śnieżna aż do północy.
Kapitan czuwał z nami przez całą noc, deklamował urywek „Nerona“ Cossy i dla zabicia czasu pozwoliliśmy sobie na śpiew półgłosem. Koło północy Reali, chef de cuisine naszej drużyny, przygotował nam rodzaj ponczu, który rozgrzał nasze wnętrzności; potem przysłuchiwaliśmy się jego gawędzie o zwyczajach i obyczajach w Ameryce północnej.
Wiadomości z pod Verdun bardzo nas zainteresowały. — Około czwartej godziny posłyszeliśmy z lewej strony wołanie:
— Do broni! do broni!
Natychmiast opuściliśmy schrony, których jest cztery w naszym okopie, i stajemy w szeregu. Wszystko to stało się błyskawicznie.
— Granaty ręczne! Granaty!
W tejże chwili wiatr sypnął nam gwałtownie śniegiem w twarz: oto są! Nasza drużyna podnosi z ziemi worek.
— Strzelać!
Wystrzeliłem trzy magazynki, poczem zacząłem sobie grzać ręce o ciepłą lufę. Austrjacy nie dali ani jednego strzału. Dziś rano ujrzałem dziwne zjawisko, którego przyczyną mogła być zpewnością tylko elektryczność. Ostrza naszych bagnetów błyszczały jakby z ognia wydobyte. Także i kapitan uczynił to spostrzeżenie. — Słoneczny poranek. Biały śnieg błyszczy oślepiająco. Austrjacy rozpoczynają zwykłą kanonadę przeciwko nieuchwytnym dla nich naszym baterjom, znajdującym się na przełęczy Saga.
Zarazu trochę jasności słonecznej. Teraz od piętnastu godzin prószy śnieg. Służba w okopach. Jeżeli śnieg będzie nadal padał, nasza sytuacja może być ciężka. Dziś pierwszy raz zostaliśmy bez chleba.
∗ ∗
∗ |
Stan naszych okopów nie pozostawia nam żadnego wyboru na wypadek natarcia ze strony Austrjaków. Musimy wytrwać do ostatniego. Rów nasz jest wykopany na samej granicy jednego ze stoków Kukli, opadającego kilkaset metrów niemal prostopadle ku wyżynie, na której znajduje się dowództwo brygady. Cofać się — znaczy tyle, co stoczyć się w przepaść. Musimy więc stawiać opór i oczy mieć otwarte!
Dziś pracowaliśmy łopatą i kilofem. Nic ważniejszego, prócz codziennej wymiany strzałów między czujkami naszemi i nieprzyjacielskiemi.
Jutro przypnę odznaki kaprala. Ot drobne zdarzeńko w mem życiu żołnierskiem! Kapitan w następujący sposób umotywował swoją propozycję:
„… Za jego niezwykle ruchliwą działalność, za wybornego ducha bersaljerskiego, oraz za okazywane przez niego stale pogodne usposobienie. Zawsze pierwszy, gdy idzie o jakąkolwiek pracę lub śmiałe przedsięwzięcie. Nie przejmuje się niewygodami i biedą, gorliwy i sumienny w spełnianiu swych obowiązków.“
∗ ∗
∗ |
Rozmowa, której przysłuchiwałem się wczoraj wieczorem:
— Panie poruczniku Barbieri, jak silna jest kompanja, która dziś wieczorem pełni straż w okopach?
— Stu siedmiu ludzi.
— Ale tam na górze naliczyłem tylko siedemdziesięciu czterech!
— To świadczy, że już niema „rozporządzalnych“ żołnierzy…
Wśród tak zwanych „rozporządzalnych“ zawsze się trafi jakiś łazik, który wykręci się od służby…
Służba w okopach w nocy. Śnieg pada. Z brzaskiem dnia zszedłem na dół. Walka kulami śnieżnemi. Około południa eksploduje kilka granatów austrjackich. Jeden alpińczyk z baonu Bassano pada ich ofiarą. Niosą go na plac opatrunkowy, ale zatrzymują się tam tylko na chwilę. Zły znak! Rana alpińczyka jest śmiertelna. Na dróżce widać smugę krwi i rozbryzgi mózgu. Padre Michele opowiada mi, że w 27 baonie na prawo od nas dwaj żołnierze padli od kul karabinowych, a dwaj odnieśli rany. Porucznik Rapetti również raniony — choć lekko.
Nocna służba. Śnieg i wciąż śnieg. Jestem jakby pijany tą oślepiającą białością, otaczającą nas wokoło. Kapitan poszedł za nami i ulokował się, jak mógł najlepiej, w naszej jamie, której ściany ociekały zewsząd wilgocią. Przeczytał nam wiele stronic z książki nieboraka Lucatellego „Jak uczę twoje dziecko“. Spędziłem czas przyjemnie. Nad ranem zaczął mnie morzyć sen. Żeby go przezwyciężyć, wypiłem flaszę rumu, zawierającą (według etykiety) 21% alkoholu. Smutna wiadomość: dziś wczesnym rankiem lawina przysypała czterech alpinów i muła. Ale nadchodzi i wieść radosna: zaczęto znów dawać urlopy zimowe. Prawnie przypada kolej i na mnie. Czerwona kartka. Transport nr. 1.
Ze mną na urlop idą: Reali, Morano, Tinella, Morani i porucznik Barbieri z Modeny. Trzecia nowina: nasz bataljon również schodzi na dół i odmaszerowuje do Serpenizzy. Ta nowina mnie ucieszyła. Myśl, że opuszczę mych kolegów na Rombonie, zakłóca nieco moją radość. Podczas naszego przemarszu posyłają nam Austrjacy trzy szrapnele. Kilka innych pocisków wybucha poza nami, koło gospody przy cesarskim gościńcu, prowadzącym do Plezzo. Nocą odpoczynek w Serpenizzy.
Kompanje naszego baonu zeszły ubiegłej nocy wdół. Odmarsz. Niedaleko od Serpenizzy mijamy baraki, w których nocowali moi towarzysze broni. Wzajemne pozdrowienia i gratulacje. Deszcz leje jak z cebra. Zatrzymujemy się w Ternovie; kąpiel i oględziny lekarskie. Nocleg w Svinie, w odległości pięciu minut drogi od Caporetto. Svina jest to wioska, licząca zaledwie garstkę domów. Wypoczynek na słomie, na poddaszu. Jest nas niewielu; stanowimy jeden z ostatnich transportów urlopniczych. Urlopnicy zachowują się przyzwoicie i przykładnie. Niema ani krzyków ani hałasów: ożywia nas radość, ale tai się ona w głębi serca. Gromadki żołnierski gawędzą o przeżyciach wojennych; w ich opowiadaniach jawi się Monte Nero, Vrata, Vrsig, Jaworcek, Rombon — góry nad górnym biegiem Isonzo, uświęcone krwią włoską.
∗ ∗
∗ |
Od pięciu dni szukam mego bataljonu.
Zostawiłem go na wypoczynku w Serpenizzy i wiem jedynie, że przebywał przez dziesięć dni w Pinzano nad Tagliamento. Następnie odmaszerowal do Karyntji, ale miejsce przeznaczenia jest mi nieznane. Od pięciu dni przemierzam Karyntję we wszystkich kierunkach, to piechotą, to koleją. Od Tolmezzo aż do Peluzzy. Kolumna bersaljerów, wracających z urlopu zimowego, jest eskortowana przez dwóch żandarmów. Przekraczamy most na rzece But, płynącej z głośnym szumem. Zwartym oddziałem mijamy Terzo, Cedarchis, Enemenzo, Artę. Ledwie miałem czas odczytać napis, wspominający o pobycie Giosuego Carducciego w tych miejscowościach.
Słońce blado przyświeca. Gościniec przechodzi przez gęsty i pachnący las jodłowy. W powietrzu rozlewa się błogość wiosny. Górskie potoki, wezbrane roztopem, huczą w rozpadlinach górskich. W stronie Paluzzy dolina Buta się rozszerza. Tam nareszcie w komendzie etapu dowiaduję się od majora alpinów, gdzie znajduje się mój bataljon; jutro dostanę się do niego. Wieczór spędzam w Paluzzy, zapełnionej żołnierzami wszelkich gatunków broni. Miejscowość nie uległa zniszczeniu; artylerja nieprzyjacielska tu nie dosięgła. Natomiast Timawa, jak informują mnie mieszkańcy Paluzzy, jest doszczętnie zniszczona. Jest to ostatnia zamieszkała miejscowość przed linją okopów na Pal Piccolo, Pal Grande i Freikofel, — okopów, które dziś takiej nabrały sławy.
Z Freikofel słychać nieprzerwany huk armat. Toczy się walka. Jednakże jej echo nadchodzące z tak bliska, zdaje się niebardzo niepokoić mieszkańców Paluzzy. Charakterystyczny mały kościółek jest przepełniony ludźmi, słuchającymi mszy. Sierżant z komendy etapu podaje mi wiadomość, że z Timavy zawezwano „wszystkie wolne ambulanse“. Wnosić stąd można, że toczy się poważna bitwa.
O jedenastej zbiórka do odmarszu. Towarzyszy nam poporucznik Menini z Lombardji. Do widzenia, Paluzzo! Przeprawiamy się przez But i mijamy Cercivento. Zaraz potem idzie Ravascletto, zasypane już śniegiem. Znajdujemy się na wysokości 947 m ponad powierzchnią morza. Starcy i kobiety siedzą na ulicach, używając słońca i niedzielnego wypoczynku. Rys charakterystyczny, świadczący o patrjotyźmie tutejszej ludności: w Ravascletto, gdzie mieszka zaledwie kilkuset ludzi, subskrybowano zgórą 25 000 lirów trzeciej pożyczki wojennej. Wypoczynek obiadowy. Obiad sporządzamy w domu wieśniaka, który nam wypożycza swoje naczynia kuchenne.
Odmarsz. Teraz droga idzie pod górę. Przed naszemi oczyma roztacza się zachwycająca panorama. Malowniczy i gościnny kraju karyncki!… Krótki odpoczynek we wsi Paulare. Wstępujemy do jednego z domów, mającego miły wygląd pańskiej willi. Prosimy o łyk wody. Panie zamieszkujące w tym domu, częstują nas uprzejmie tym napojem.
Są tu trzy dziewczynki: Mina, Antonietta i Maddalena. Spostrzegam wielki portret Benedetta Cairoli i mniejszy Gabrjela D’Annunzio. Kobiety przejęte głębokim patrjotyzmem włoskim. Śpiewamy razem hymn Oberdana. Pożegnanie i serdeczne życzenia.
Dochodzimy do Comeglians, gdzie rozpoczyna się dolina rzeki Degano. Wieczorem wypoczynek w Rigolato, przepełnionem żołnierzami trzeciego pułku alpinów. Są to młodziki rocznika 1896, pochodzący z Turynu. Gospody zawalone żołnierzami. Na ulicach brak oświetlenia, panuje głęboka ciemność. Jednakże w jednej z kwater w pobliżu głównej ulicy brzmi pieśń chóralna:
W dwudziestym siódmym dniu maja,
gdy słońce zachodem gore,
zatonął pewien statek
w głębinie Lago Maggiore.
— — — — — — — — — — — —
O piękna, co śpisz na grzędzie,
gdzie barwne kwiecie rośnie,
zbudź się! chcę ciebie całować,
uściskać cię miłośnie…
Powolna, na trzy głosy śpiewana, melodja przebrzmiewa uroczyście w gwiaździstą noc.
Rigolato jest oddalone 7½ km od Forni, gdzie znajduje się d-two mojego baonu. Wzdłuż gościńca wielki ruch, jak zwykle na etapach: rowery, biedki, wozy dwukolne, samochody ciężarowe.
Spotykamy mały samochód angielskiego Czerwonego Krzyża; szofer z nieodstępną krótką fajeczką w zębach. W Forni, dokąd przybywamy koło 11-ej, dowiadujemy się, gdzie znajduje się nasza kompanja. Postępujemy za kolumną mułów, dowożących prowjant. W Forni nie widziałem nic godnego uwagi, prócz budynku szkoły powszechnej, który jest wprost okazały. Jest nas dziesięciu bersaljerów wraz z podchorążym Baldesim z Toskanji. Trzygodzinny marsz ścieżką górską przez las tak gęsty, iż słońce nie przenika skroś gałęzi.
Na w. 1576, na prawo od siklawy na rzeczce Bordaglia, wpadającej do jeziora tejże nazwy, odnajduję 1-szy pluton mej kompanji. Jestem na miejscu. Pluton wraz z kilkoma kolarzami 10-go pułku bersaljerów mieści się w trzypiętrowym baraku drewnianym. Tuż obok znajduje się kuchnia i nędzna jama, na której źle domykających się drzwiach widnieje okazały napis:
Dymu tytoniowego i palaczy nie brak, ale co się tyczy salonu, jest to, mówiąc delikatnie… przesada. — Jestem zmęczony piekielnie i niebawem zasypiam twardo.
Świt. Niebo zawleczone chmurami. Od czasu do czasu śnieżyca, złagodzona rozbłyskującemi tu i ówdzie promieniami słonecznemi. Osobliwość górskich okolic! Dowództwo naszej kompanji znajduje się 300 m wyżej od nas. Pnę się pod górę, by zameldować się kapitanowi. W drodze zorjentowałem się co do stanu naszych pozycyj. Jesteśmy silnie umocnieni! Na białej powierzchni śniegu wzdłuż i wszersz widać czarne punkciki naszych zasieków kolczastych. Tutaj oni nie zdołają nas przerwać!
Dziś rano rekognoskowanie „na ochotnika“. Zszedłem w dolinę, do samego spływu Bordaglii i Volaji. Sekcja alpinów ćwiczyła się w jeżdżeniu na nartach. — Popołudniu nie było żadnych zdarzeń. Pierwsza drużyna obejmuje wartę biwakową. Jestem dowódcą warty. Noc spokojna.
Śnieg pada od szesnastu godzin. Wszystko jest białe.
Droga zawiana. Popołudniu: śnieg wciąż jeszcze pada. Poczta jeszcze nie nadeszła. Godziny się dłużą. Na wszystkich czterech piętrach baraku (wysokość około 4 m) grają w karty, śpiewają, palą. Słowa niniejsze piszę, leżąc na brzuchu. Typy żołnierskie: Melosi Piacentino z Lukki, remigrant z Ameryki, rocznik 1893. Prawdziwy okaz Toskańczyka: suchy, bystry, ostry w języku.
— Wróciłem tu z poczucia honoru i obowiązku — mówi do mnie, nawiązując rozmowę. — Upłynęło pięć lat, odkąd powędrowałem do Ameryki. Gdy powoływano mój rocznik, a ja się nie zgłaszałem, ogłoszono mnie za dezertera. W Richmond, w stanie Virginia, miałem małą cukierenkę. Interes mi nieźle prosperował, ale gdy wybuchła wojna europejska i Włochy przystąpiły do szeregu państw walczących, czułem, że nie mogę już dłużej pozostawać obojętnym na głos ojczyzny. Powróciłem. Mogłem wstąpić do oddziałów sanitarnych, ale wołałem przystać do jednej z formacyj bojowych… i oto przybyłem tutaj spełniać swój obowiązek.
Jest zresztą faktem, że żołnierze, którzy powrócili z Ameryki, stanowią najlepszy element w naszem wojsku.
O czwartej godzinie rano pobudka. Po atakach na Pal Piccolo należy być w pogotowiu. Taki był rozkaz kapitana. Możliwość „akcji“ cieszy nas, żołnierzy.
Śnieg wciąż pada. Dwie lawiny zwaliły się z hukiem straszliwym, ale zdaje się, nie pociągnęły za sobą żadnych ofiar.
Wogóle liczba strat, wywołanych przez lawiny, jest niewielka: wszystkiego pięciu zabitych i kilku ranionych.
Po długotrwałym śniegu nakoniec wspaniały dzień słoneczny. Na przejrzyście czystym widnokręgu rysują się wyraźnie kontury i załomy bielusieńkich gór. Daleko w głębi widać dolomitowe turnie Cadore.
Wąska smuga purpury zwiastuje wschód słońca. Gdybym był poetą!
Ponieważ nim jednak nie jestem, muszę wziąć się do nader prozaicznej roboty. Droga górska jest zasypana śniegiem. Także i rowy, wiodące do oszańcowań pierwszej i drugiej linji, są zatkane. Z opadających niemal prostopadle zboczy gór Vas i Omladet, znajdujących się naprzeciwko nas, często-gęsto obrywają się lawiny. Zdala wyglądają one jak spienione wodospady. Zawieja śnieżna na szczytach gór. Wygląda to jak gdyby góra była otulona chmurami dymu.
Czas popołudniowy cichy i słoneczny; kilka odosobnionych strzałów karabinowych. Około 3-ej spostrzegamy dwa wysoko unoszące się balony, przyniesione ku nam wiatrem z ponad linji nieprzyjacielskiej. Okazało się, że był to jeden z pospolitych figlów austrjackich. Kosz balonu zawierał włoski poemat, ośmieszający Cadornę, oraz dwie mapy z napisami: „Co Włochy mogły uzyskać przez wojnę“ i „Co Włochy uzyskały po sześciomiesięcznej wojnie“.
Dowództwo stojącej naprzeciw nas armji austrjackiej trzyma się jeszcze tezy Giolittiego o śmiesznej pamięci „skrawku kraju“ (il parecchio). Jakiś dowcipniś wśród bersaljerów zauważył:
— Jeżeli Niemcy nie mają już innych kul do strzelania, to wkrótce znajdą się w pace!
Jestem dowódcą warty koło „stanicy“ nr. 2 — w punkcie pierwszej linji bojowej wysuniętym poza mały źleb, zakryty przez lawinę. Stanica nr. 3 została zasypana i rozwalona lawiną. Na szczęście ludzie opuścili ją zawczasu, wobec czego strat nie było.
Przy sobie mam bersaljerów: Orestesa Reali’ego z Medjolanu, Memora Alcenzo z Fiume Marina, Artura Marano z Codroipo, Piotra Ruggierego z Fabriano, Józefa Mastromonaco z Molise, Ecjusza Scacchettiego, urodzonego w Konstantynopolu z rodziców Mantuańczyków, i Toniniego z Placencji.
Cztery stanice czyli „reduty“ tworzą naszą pierwszą linję. Stosownie do rozkazu winniśmy utrzymać się aż do przybycia posiłków z drugiej linji, gdyby zaś te nie nadeszły, mamy się bronić aż do ostatniego naboju. Stanice (blok hauzy) są to oszańcowania sporządzone z grubych pni drzewnych, mogące się oprzeć granatom lżejszego kalibru. Za legowisko służy nam prycza, zasłana gałęźmi jodłowymi, rozlewającemi miłą, żywiczną woń. Popołudniu od czasu do czasu nieszkodliwy ogień szrapnelowy. Wysoko ponad nami, daleko poza dosięgiem naszych strzałów, przelatuje „Taube“, mknący chyżo w kierunku doliny Degano.
Słońce. Ledwo świt, wybieramy się na zrekognoskowanie pozycyj austrjackich. Jest nas pięciu. Grząski śnieg nie pozwala posuwać się nam prędko. Doszliśmy w pobliże przełęczy Giramondo, nad którą góruje Picco di Giramondo. Szczyt ten wygląda jak olbrzymi głaz graniczny, postawiony przez naturę na rubieży Włoch. Około 10-tej przelatywał, jak zwykle „Gołąbek“[3] ponad naszemi pozycjami. Choć leciał bardzo wysoko, jednakże ostrzeliwaliśmy go.
Po drugiem wydawaniu jadła, gdy z gór zstępowały pierwsze wieczorne cienie, lecz szczyty jeszcze płonęły zorzą alpejską, zgromadzili się żołnierze i śpiewali chórem stare pieśni o prostych słowach i melodjach, nadających się do wielogłosowego śpiewu.
Wczoraj w naszej stanicy śpiewano „Skargę żołnierza na śmierć narzeczonej“. Oto tekst. Wiersze są nieudolne, ale tętni w nich szczere, bezpośrednie uczucie:
Trzeci roczek już wojuję,
z poczty przyszła kartka mała…
Czy to nie od mojej miłej,
co chora w domu została?
*
Proszę, panie kapitanie,
już mi tęskno za urlopem!
Dam ci urlop, żołnierzyku,
ale wracaj dzielnym chłopem!
*
Rozkaz, panie kapitanie!
Wrócę jako żołnierz dzielny…
Gdym do wioski się przybliżał,
smutno zabrzmiał dzwon kościelny…
*
Ej, czy to nie moja miła?
Ją to niosą ku mogile?!
Hej, grabarze, moiściewy,
zaczekajcie choć przez chwilę!…
*
Nigdym żywej nie całował,
niech choć zmarłą ucałuję…
Buzia jej woniała kwieciem —
dziś już próchnem zalatuje…
Są to pieśni, wypływające z prostego serca ludu. Jedno pokolenie pieśń taką przekazuje drugiemu, a jeden rocznik poborowy uczy się jej od drugiego.
Godzina 3-cia popołudniu. Ponowne zjawienie się nieprzyjacielskiego „Gołąbka“ (Taube), przelatującego bardzo wysoko. Przed zachodem słońca uciążliwa obustronna kanonada. Rozdają nam tytoń i, jak zwykle, po trzy pocztówki wolne od opłaty.
Piszemy listy, palimy papierosy. Samo palenie jest już zabiciem czasu.
Jarzęce słońce. Dziś, podczas zwykłego „rozpoznawania“ posunęliśmy się jeszcze dalej. Towarzyszyli mi dwaj kaprale: Abrucyjczyk Pietroantonio, reemigrant z Ameryki oraz Serlato Antonio, dzielny i żywy Sycylijczyk z okręgu Cefalu. Koło 11-ej artylerja nieprzyjacielska ostrzeliwała granatami i szrapnelami nasze pozycje w Selletta pomiędzy But i Omradet. Pękające granaty rysowały się czarnemi plamami na śniegu. Popołudniu panowała głęboka cisza, przerywana od czasu do czasu jedynie hukiem lawin. Nie są to t. zw.
„klasyczne lawiny“, wywołane piargiem, staczającym się w doliny. Są to raczej wielkie spłachcie śniegowe, które zepchnięte własnym ciężarem lub siłą wiatru spadają ze stromych urwisk. Miejscami widać w górach nagie skały. Czyż to już wiosna? Jakiś porucznik baonu kolarskiego daje mi na pamiątkę fotografję pozycyj na Giramondo i Volaja. — Wczoraj, gdy alpinowie luzowali mały posterunek na Bordaglia Alta, dostrzegł ich posterunek austrjacki. Trzech zabitych padło w rów łącznikowy, zasypany śniegiem.
Rankiem rekonesans koło przejścia przez Volaję. Wdarliśmy się ponownie w łożysko potoku tejże nazwy, zasypanego śniegiem. Popołudniu nowy rekonesans na Bordaglia Alta. Wspięliśmy się na bardzo strome zbocze. Porucznik Santi oraz trzej alpinowie z oddziału ochotniczego wyruszyli z nami w płaszczach śniegowych. Do wspomnianych oddziałów ochotniczych należą po większej części Karyntyjczycy i Friulowie, ludzie wszelkiego wieku i wszelkich stanowisk społecznych, rodem z tych okolic i dobrze z niemi obeznani. Pomagając nam odpierać wroga od granic Italji, bronią własnych domów, wsi i rodzin, które pierwsze stałyby się pastwą najezdnika. Sympatyczni ludzie. Doszliśmy do małego, całkowicie zamarzniętego jeziora Bordaglia. Z jeziora bierze początek rzeczka tejże nazwy, która wraz ze swym dopływem Volają wpada w Pierabech do jeziora Fleons, zwanego inaczej Degano.
Porucznik Santi, który jest nietylko przełożonym, ale i miłym przyjacielem, pozwolił nam wypocząć przez chwilę w miejscu, skąd można widzieć pozycje nieprzyjacielskie, nie będąc samemu widzianym. Przez lornetkę polową widać doskonale stanice austrjackie, wznoszące się nad przełęczą Giramondo.
Porucznik pospolitego ruszenia, Barnaba, z ochotniczej kompanji alpinów, bardzo się uradował spotkaniem ze mną i poczęstował nas łykiem konjaku. Z tego miejsca ogarnia się wzrokiem przepyszną panoramę górską. Z lewej strony Cadore strzelają w niebo iglice dolomitów. Na taki widok pierś się rozszerza, człowiek się czuje szczęśliwy i odświeżony. W górach, jak na morzu, odczuwa się nieskończoność.
Mgła. Niepogoda, poranek bez słońca. Nie robimy rekonesansów. Żołnierze są niekiedy wprost przybici i markotni; czasami nagle ogarniają ich, jako reakcja, wybuchy dziecinnej wprost wesołości. Śnieg znika. Śnieżyczki — pierwsze kwiaty gór — zaczynają przystrajać wolną od śniegu przestrzeń. Dzisiaj nie słychać ani jednego strzału armatniego, ani nawet karabinowego: absolutna cisza. Daje to mi czas do wielu refleksyj i spostrzeżeń. Typy żołnierskie: Asenzo Memore z okręgu Savona, z powołania marynarz. Dość pokazać mu widokówkę z okrętem, by wywołać w nim głęboką tęsknotę do morza. Urodził się w Final Marina. Zaciekawiają mnie jego opowiadania o życiu marynarzy. W wojsku służy chętnie i nienawidzi Niemców. Nazywamy go „małym marynarzem“. Natomiast przezwisko „małego Araba“ otrzymał Ezio Lucchetti, który urodził się w Konstantynopolu i tam mieszkał do niedawna; rodzina jego pozostała tamże pod opieką konsula Stanów Zjednoczonych, natomiast on sam na wieść o wybuchu wojny wrócił dobrowolnie do Włoch.
Potrosze wygląda na Turka; jest spokojny, flegmatyczny, a po włosku mówi akcentem zlekka cudzoziemskim, franko-tureckim. Pali jak Turek, zawsze ma papieros w ustach, a drugi papieros za uchem. Ilekroć Ascenzo chce rozgniewać „małego Araba“, przezywa go aggregato all’ Italia. Wówczas „mały Arab“ traci zwykły spokój i dokłada wszelkich starań, by okazać się prawdziwym Włochem zarówno z rasy, jak i z poczucia narodowego.
Popołudniu. Poczta przychodzi, ale spóźniona. Nowa poczta, jak to określamy w naszym żargonie żołnierskim, „jeszcze nie znalazła drogi“.
Dzień pełen emocji. Piszę te słowa późną nocą, w stanicy, oświetlonej ogarkiem świecy. Moi towarzysze śpią. Dziś rankiem odbyłem zwykły rekonesans. Doszliśmy do grzbietu górskiego, który z powodu swego dziwnego kształtu otrzymał nazwę „Rybiej ości“. W tym punkcie śnieg jest głęboki na dziesięć metrów. Wypełnił on tu żleby i utworzył jakby rodzaj naziomu.
Przez cały ranek dwustronna palba artylerji lekkiego i ciężkiego kalibru. O pierwszej w nocy otrzymałem telefonogram, donoszący, iż spodziewany jest atak ze strony nieprzyjaciela, wobec czego należy zdwoić czujność i umocnić zabezpieczenia stanicy. Przystąpiliśmy niezwłocznie do roboty.
Gdy artylerje podjęły znów wzajemną strzelaninę, myśmy już usypali rów z prawej i lewej strony stanicy. Będziemy tu mogli stawić pierwszy opór. Następnie zajmujemy stanowiska do strzału. W stanicy jest tyleż strzelnic, co nas wartowników. Instrukcja jest prosta i kategoryczna. Stanice muszą stawiać opór do ostateczności, do ostatniego naboju. Mamy odpowiednio wielki zapas amunicji. Porucznik mówi do nas:
— W razie natarcia, gdyby nasze posiłki nie nadeszły w porę, musicie się poświęcić…
Umacniamy zasieki kolczaste. Szczególnie gęste i splątane są druty przed posterunkami obserwacyjnemi.
Strzelanina nieprzyjacielska na Volaja trwała aż do nastania nocy. Dwa granaty padły niedaleko od nas, ale nie wybuchły.
— Czuwać! Wytężać wzrok w noc dzisiejszą i nadstawiać uszu!
Zwykły rekonesans. Posunęliśmy się aż do grzbietu górskiego Lambertenghi, nazwanego tak na cześć podporucznika alpinów, który zstępując z Volaji podczas rekognoskowania, został śmiertelnie ugodzony kulą austrjacką. Przed kilkoma miesiącami pojmano w tem miejscu mały patrol austrjacki. Popołudniu pojedyńcze strzały armatnie.
∗ ∗
∗ |
Duch żołnierski! — Mogę chyba o nich pisać po tylu miesiącach ścisłego współżycia z żołnierzami. Co należy rozumieć pod nazwą „ducha żołnierskiego?“ Dokładne zdefinjowanie tego pojęcia, w ściśle sformułowanych zdaniach na wzór rozkazu pułkowego czy kompanijnego, jest niepodobieństwem. „Duch żołnierski“ należy do rodzaju rzeczy „niedających się określić“: niepodobna go wymierzyć, można tylko go wyczuć, spostrzec, stwierdzić. „Duch żołnierski“ czyli „siła moralna wojska“ jest to wpojone w żołnierza większe lub mniejsze poczucie odpowiedzialności, większy lub mniejszy popęd do spełniania własnego obowiązku, silniejsza lub słabsza zdolność porywu. Jest ona jednak rzeczą względną, zmienną, zależną od warunków czasu i miejsca. Stan duchowy, zwięźle określony zwrotem „siła moralna wojska“, jest zasadniczym współczynnikiem zwycięstwa, mającym stanowczą przewagę nad elementami technicznemi i mechanicznemi. Zwycięża człowiek, który chce zwyciężyć, człowiek, który, rozporządza większym zapasem energji duchowej i większą siłą woli. Dziesięć tysięcy armat nie zdoła zapewnić zwycięstwa, o ile nie uda się pobudzić żołnierzy do natarcia, o ile oni w danym momencie nie okażą się na tyle śmiali, by bez żadnej osłony spoglądać śmierci w oblicze. O moralności żołnierskiej nie można wydawać sądu na podstawie jednego tylko oderwanego epizodu lub przygodnego zetknięcia się z żołnierzami. Czyn jednego żołnierza mógłby w nas wyrobić mniemanie, że cała armja składa się z samych bohaterów, natomiast słowa drugiego nasuwałyby nam wprost przeciwne przypuszczenia. Często takim błędnym uogólnieniom co do ducha żołnierskiego dają się uwieść ludzie, którzy nie zżyli się z żołnierzami i którzy z jakiejś przelotnej bytności pomiędzy nimi lub z przygodnej rozmowy wysnuwają wnioski najróżnorodniejsze. „Siła moralna“ pierwszej linji bojowej różni się od moralności etapów, a duch wojskowy starszyzny od ducha szeregowców. O całe niebo różną jest moralność żołnierzy wyszłych ze stanu włościańskiego od moralności żołnierzy, którzy urodzili się w mieście i tam mieszkali.
„Siła moralna“ stoi wyżej u tych żołnierzy, którzy przetarli się już w świecie, aniżeli u tych, którzy dotąd nie ruszyli się stopą poza wieś rodzinną. Słowem, odmiany jej są nieskończenie liczne, — jak najróżniejsze bywają i typy ludzkie. Uważam, że mam prawo tę kwestję omawiać, gdyż przedmiotem mych „studjów“ są ludzie, którzy mnie otaczają, żywią się tym samym chlebem, dzielą się ze mną schronem, niedostatkiem i niebezpieczeństwem; słyszałem ich rozmowy w najrozmaitszych sytuacjach, obserwowałem ich zachowanie się w najprzeróżniejszych okolicznościach czasu i miejsca, w jakich znajduje się żołnierz podczas wojny. Byłem z nimi w pierwszej i drugiej linji bojowej; w rowach i na wypoczynku; podczas kanonady, przed otwarciem ognia i po bitwie; w pancerce i w polowym szpitalu; przy odejściu na urlop i w magazynach broni; podczas marszu, w dzień i w nocy; na deszczu, wśród śnieżyc, wśród gradu kul karabinów maszynowych… I oto do jakich doszedłem wniosków:
„Siła moralna“ wojaków włoskich jest dobra; jest to żołnierz subordynowany, dzielny i ochoczy. Postawić go na właściwem stanowisku, uważać nie za numer księgi głównej, lecz za istotę zdolną do wydawania zdrowego sądu, — a można zeń wydobyć wszystko, czego tylko człowiek zapragnie: od prozaicznego, uciążliwego chodzenia po prowjant aż do gorącego i morderczego starcia na bagnety…
Kompanja liczy przeciętnie 250 żołnierzy. Z punktu widzenia moralności żołnierskiej można tych ludzi podzielić następująco:
Dwudziestu pięciu z nich to żołnierze zawodowi i ochotnicy, którzy rozumieją przyczynę wojny i walczą z entuzjazmem. Dalszych dwudziestu pięciu to remigranci z różnych krajów Europy i z za Oceanu, którzy zdobyli sobie pewne doświadczenia życiowe i społeczne. Są to pod każdym względem wyborni żołnierze. Następnym pięćdziesięciu, przeważnie młodzikowatym, wojna sprawia widoczną przyjemność. Przeważną część kompanji (około 100 ludzi) stanowią ci, którzy w połowie zdają się na swój los, w połowie zaś chętnie z nim współpracują. Godzą się z faktem dokonanym i nie roztrząsają go wcale. Chętnie byliby pozostali w domu, ale skoro nastała wojna, nie wzbraniają się wypełniać swych obowiązków. Pozatem w każdej kompanji bywa około 40 nieokreślonych indywiduów, które w miarę okoliczności umieją okazać się to dzielnymi ludźmi, to tchórzami. Reszta to ludzie krnąbrni i niesumienni, niekiedy wprost szubrawcy, którzy jedynie z obawy przed sądem wojskowym niezawsze zdejmują maskę z twarzy.
Liczby te mogą się zmieniać, ale proporcje są podane dokładnie. Dodać należy, że duch żołnierski zależy także od usposobienia i charakteru dowódców.
Ale teraz nie czas rozwodzić się nad tem, co czyniono, by podtrzymać wzorowego ducha żołnierskiego w armji włoskiej, i czego w tej mierze zaniedbano. Jeszcze nadejdzie sposobność do tego rodzaju rozważań.
Wróciłem z placówki na wysuniętym cyplu górskim. Popołudniu zwykła strzelanina armatnia. Któżby się tem przejmował?
Nic nowego. Wszystkie nasze starania i zabiegi zdążają jedynie do tego, by odkopać drogi zasypane śniegiem. Drużyny robotników cywilnych żywo krzątają się koło budowy nowych schronów i szańców i ociosują pnie wielkich drzew leśnych.
∗ ∗
∗ |
Artur Marano, żołnierz mojej drużyny, otrzymał następujący list od swego brata, ochotnika armji angielskiej:
„Kochany Bracie! Od siedmiu miesięcy służę w wojsku angielskiem, ale dotąd jeszcze nie brałem udziału w żadnej bitwie. Gdy na mnie przyjdzie kolej, będę walczył przeciw Niemcom i chętnie zginę, choć przedtem chciałbym dostać kilku Niemiaszków w swe ręce. Zapytujesz mnie, kochany Bracie, czemu nie zgłosiłem się do armji włoskiej. Gdyby to było możliwe, radbym dostać się do was. Pisałem do konsulatu włoskiego w Vancouver w Kanadzie, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Zgłosiłem się więc do armji angielskiej i powodzi mi się tu nieźle. Angielszczyzną jeszcze nie władam, ale daję sobie jakoś radę. Niechże nas trzech braci nie opuszcza odwaga i otucha, a po osiągniętem zwycięstwie wrócimy do ojczyzny, by nigdy jej nie opuścić!“
Interesujący dokument.
Wykopaliśmy dwa rowy strzeleckie oraz rów łącznikowy, przechodzący wzdłuż całej linji naszych schronów. Popołudniu dwanaście strzałów szrapnelowych.
Jest to prawdziwa wojna mroków i nocy. Dnie upływają w zupełnej ciszy, natomiast noce bywają zawsze bardzo niespokojne. O zmierzchu rozpoczyna się walka i toczy się dalej w głębokiej ciemności. Dziś nocą huczał gwałtowny ogień na Bordaglia Alta. Suchy trzask strzałów karabinowych przygłuszała niekiedy wrzawa granatów ręcznych.
Rankiem spadł cieniuchny śnieżek, potem znów zajaśniało słońce. Uporaliśmy się już z kopaniem rowów. Gdy chodzi o tę robotę, żołnierze nie łazikują. Dwa rowy strzeleckie dominują nad doliną Volaji. Szerokie i skuteczne pole obstrzału. Tak się wyraził kapitan bersaljerów-kolarzy, Ricchieri, znający wybornie te pozycje. Ponieważ ostatni rów na wzniesieniu został wybudowany według mego planu i pod mojem okiem, spotyka mnie słówko pochwały z ust kapitana. — Na dwóch drewnianych tablicach, przybitych do pniaków zrąbanych drzew, wypisałem nazwy rowów. Dłuższy z nich, położony niżej, otrzymał nazwę „rowu bersaljerów“, górny zaś nazwaliśmy na cześć naszego Naczelnego Wodza — „rowem Cadorny“.
Wyrażenia z gwary wojennej:
stępak (trottapiano) — wesz
szczotka (spazzolino) — ordynans (pocztowy)
papierosy — naboje karabinowe wzoru 1891
pocztówka niefrankowana — oferma, niedołęga
koperta z czterema żandarmami — list opieczętowany.
Rano i popołudniu spokój. W nocy, gdyśmy się już wyciągnęli na stłamszonych doszczętnie barłogach ze słomy, zbudził nas silny ogień karabinowy. „Ka-emy“ nasze i austrjackie śpiewały na całe gardło — chciałem powiedzieć „na całą taśmę“ — a nad Bordaglia Alta i Navagnist trzeszczały zawzięcie karabiny. Chwila milczącego oczekiwania.
Naraz głos jakiś zawołał:
— Do broni!
Zerwanie się z miejsca i napełnienie chlebaka nabojami było dla nas dziełem jednej minuty. Przez kilka chwil następnych, w ciągu których nie padł żaden rozkaz, przyglądałem się moim towarzyszom broni. Wśród młodszych widać było pewne podniecenie: — byli niecierpliwi i jakby się bali, że przyjdą zapóźno z pomocą swym „braciom“ w pierwszej linji bojowej. Natomiast starsi zachowywali się spokojnie, niemal flegmatycznie i może trochę zbyt sceptycznie. Przezorniejsi od młodszych, nie zapomnieli ani o chlebie ani o cygarnicy. Fałszywy alarm? — Istotnie fałszywy. Rzucamy się w rynsztunku na ziemię, żeby być gotowymi na pierwsze wezwanie.
Popołudniu silny ogień armatni. Pociski wszelkiego kalibru gwiżdżą w powietrzu. Austrjacy się obudzili. Usposobienie starych żołnierzy wobec ognia artyleryjskiego uwydatnia się w rozmaitych wyrażeniach.
Gdy w grę wchodzi jeden tylko pocisk, żołnierz ogranicza się do skonstatowania:
— To na dzieńdobry… to na dobranoc… a teraz nam życzą smacznego!
Gdy strzały powtarzają się częściej, zaczyna potrosze na nie zważać. Skąd nadlatują?… Po każdej eksplozji słychać głosy:
— To 75-tka! 15-ka! 28-ka! 30-tka!
Rzadko zdarzają się omyłki. Ucho już się przyzwyczaiło do rozpoznawania kalibru pocisków.
Nakoniec, gdy kanonada trwa przez wiele godzin bez przerwy, w serce żołnierza wkrada się niepewność i troska, a z ust jego wybiega pytanie:
— Co się właściwie tam święci?
Dziś działa nie odpoczywają. Pod wieczór dochodzą niedokładne wieści o rezultatach strzelaniny. Najwięcej dała się ona we znaki szóstej kompanji, która zajmuje pozycje wbok od nas, nad Paralbą. Granat 15,5-centymetrowy ugodził celnie w wysuniętą stanicę, stanowiącą główny punkt obstrzału. Z dziewięciu znajdujących się tam bersaljerów sześciu padło trupem, trzej odnieśli ciężkie rany. Dwaj wartownicy ocaleli, bo stali na szczęście o 15 m opodal.
Słońce świeci; jednocześnie dmie mroźny wiatr północny. Rekognoskowanie na górskich występach Volaji. Jesteśmy przysypani zadymką śnieżną. W godzinach popołudniowych gwałtowny ogień armatni. W mojej kompanji kilku ludzi odniosło lekkie rany. Otaczające nas góry wszystkie bezmała są wysokie ponad 2000 m.
Monte Coglians 2781,
Przełęcz Giramondo 1930,
Monte Creta Verde 2519,
Paralba 2693,
Monte Carnico 1363,
Pizzo Timau 2251,
Monte Croslis 2251.
Dziś pełniłem wraz z sześcioma ludźmi wartę koło stanicy nr. 2. Noc jasna, księżycowa, ale mróz siarczysty! Wiatr, ciągnący ze szczelin Volaji, ciął nas nielitościwie.
Dziś rano gwałtowna kanonada obustronna. Popołudniu wybuchło dwadzieścia granatów koło naszej drugiej linji, ale nie wyrządziły żadnej szkody.
Wskutek wczorajszego ognia huraganowego zluzowano dziś o świcie straż na najdalej wysuniętej linji. O trzeciej pobudka. Szary poranek. Reduta „nr. 8“, którą zamieszkuję, jest najbardziej strzepana przez artylerję austrjacką.
Zebraliśmy nieco pamiątek: odłamki, kilka kul szrapnelowych, łuskę 12,5-cm i dwa zapalniki szrapnelowe, nastawione na 6400 m. Śnieg przez 12 godzin. Ubielone jodły nadają całej okolicy charakter niby północnego krajobrazu, jaki widuje się na starych obrazkach przedstawiających Boże Narodzenie. Zimno, cisza, nastrój posępny.
Wojna obecna jest jak gdyby wielkim tyglem, w którym stapiają się i mieszają z sobą różne typy Włochów. Regjonalizm wziął w łeb. Do mojej drużyny należą: Medjolańczyk Reali, Mantuańczyk Balisti, Tonnini z Piacenzy, Melosi z Lukki, Ruggeri z Marchi, Mastromonaco z Molise.
∗ ∗
∗ |
Pod wieczór trochę słońca. Ale potem znów zaczyna śnieg sypać…
Noc w zasypanych śniegiem górach, rozjaśniona pełnią księżycową, tworzy czarujące, niezapomniane widowisko. — W Popolo, które otrzymuję dość regularnie, wyczytałem wiadomość o śmierci Gaetana Serrani. Biedny mój przyjacielu!… Zacny był to człek i pełen zapału. Nie mógł skończyć inaczej, jak w sposób bohaterski. Wspomnienia, żałoba. Dziś rano zwykłe nieszkodliwe strzały armatnie. Popołudniu pogoda iście zimowa. Od Volaja do Navagnist huczy wiatr. W „reducie“ zamarza rozmowa. Moi towarzysze gromadzą się dokoła piecyka.
Przeddzień Wielkanocy, Wielka Sobota. Nieoczekiwany powiew scirocco przemienił śnieg w pluchę, woda sączy się kroplami do naszego schronu. Między Vas i Omladet grzmią lawiny. Bordaglia nie jest już zakryta śniegiem, a jej szum, wydobywający się zpośród skał, słychać daleko. Jednostajny ten szum działa oszołamiająco. — Nadeszła poczta, przysłano wiele widokówek. Jutro Wielkanoc: gdyby nie te widokówki, niktby nie pomyślał o tem wielkiem święcie.
Gdy wstałem rano, by przeprowadzić inspekcję posterunków, padał deszcz. Niebawem deszcz ten przeszedł w śnieg, a teraz nasz schron zacieka „na całego“. Na jego dnie utworzyło się istne bajoro.
— Maluczko, maluczko, a zapadniemy się w przepaść — odzywa się któryś.
Godziny płyną powoli, bez końca. Ktoś próbuje wywodzić trele:
Ed anche la Terribile
Dice ch‘e stata in guerra:
’E stata a Serpenizza
A ramazzar la terra.[4]
Jednakże śpiewka przechodzi bez wrażenia. Południe: śnieg pada. Popołudniu: śnieg w dalszym ciągu. Jakaś gazeta przynosi wiadomość o przybyciu żołnierzy rosyjskich do Francji, o opanowaniu Col di Lana, o zdobyciu Trapezuntu. To pokrzepia nam serca. — Zmierzch: śnieg jeszcze nie ustał.
Biała Wielkanoc…
Niespokojna noc. Około 2-giej po północy poczęły „śpiewać“ austrjackie K.-M-y. Dziewięć granatów i kilka szrapneli upadło w pobliżu naszej reduty.
Rozchodzi się pogłoska, że opuścimy tutejsze okopy i przeniesiemy się na inny front, znowu do Karyntji. Powróciłem z warty.
∗ ∗
∗ |
Gdy człek jest zmuszony do spółżycia z gromadą, winien zdziczeć w tym stopniu, jaki jest niezbędny do znoszenia wszelkich nieuniknionych przykrości zarówno materjalnych jak i duchowych, wypływających z owej wspólnoty.
Popołudniu oberwała się ze zboczy Omladetu potężna lawina i zasypała dwa żleby; poczem w pewnej chwili biała masa wykonała skok stumetrowy i napełniła wielkim zgiełkiem całą dolinę. Volaja nareszcie odsłania swój nagi grzbiet, nieowinięty mgłą i chmurami. Pod wieczór silne bombardowanie naszych pozycyj na przełęczy między Vas i Omladet.
Mamy już rozkaz do odmarszu. Odchodzimy!
Wcześnie rano pobudka. Volaja miała ochotę obdarzyć nas na pożegnanie jeszcze jedną, ostatnią śnieżycą.
Nadchodzą pierwsi piechociarze, którzy mają nas zluzować. Rynsztunek włóż! — odmarsz! Pierwszy wypoczynek na rozstaju Pierabech-Navagnist; czekamy przybycia reszty naszych plutonów. W dolinie, poniżej, niema już śniegu i jest wcale ciepło. Drugi wypoczynek w Forni, gdzie odbywa się zbiórka wszystkich kompanij baonu. Dwie godziny swobodnego czasu. Śniadanie w gospodzie „Pod Koroną“. Reali jest ze mną. Na pięterku czysta i jasna pokoiczyna, na ścianie ładny piórkowy portret Camilla Cavoura z francuskim napisem: Premier Ministre du Roi de Sardaigne.
Jakaś staruszka, w mocno podeszłych leciech, ale jeszcze całkiem żwawa, siedzi przy oknie i robi pończochę. Zwracam się do niej z zapytaniem:
— Czy daleko stąd granica?
— Niebardzo. Dwie godziny drogi albo trochę więcej.
— Jak się nazywa pierwsza wieś za granicą austrjacką?
— Lackau.
— Czy pani tam była kiedy?
— Raz jedyny w życiu. W Lackau jest wielki kościół, do którego przed wojną ciągnęły na odpust kompanje pielgrzymów. Idzie się tam pięć godzin piechotą, koło Pierabechu, idąc w górę rzeki Fleons.
Potem staruszka opowiada mi szczegóły ewakuacji Forni, jaka odbywała się przed kilkoma miesiącami, gdy miejscowości zagrażał najazd nieprzyjacielski.
— Pewnego dnia wójt nagle wydał rozkaz, że mamy emigrować. We wsi nie pozostało żywej duszy. Wszystkie domy zaryglowano i opuszczono. Co za popłoch! Co za rozpacz! Nieszczęsne rodziny nie wiedziały, co czynić, dokąd się zwrócić. My zamieszkaliśmy w Ivaro, inni w Rigolato. Kobiety i dzieci płakały. Działy się sceny rozdzierające duszę. Czterdzieści dni spędziliśmy wśród obcych, a mnie się zdawało, że to czterdzieści lat upłynęło. Gdyby jednak Niemcom udało się tu dotrzeć, jabym już dalej nie uciekała… nawet gdybym była pewna, że mnie te psy rozstrzelają. Jestem już tak stara!
Jednakże coś podobnego już się nie powtórzy. Nasze linje obronne w strefie Alto Degano są wprost bajecznie silne. Zstępować wdół — znaczyłoby to tyle, co narażać się bez potrzeby na zdziesiątkowanie.
Odmarsz do Comeglians. Na łące zostało kilku maruderów. Dwaj z nich są uchlani do nieprzytomności. Zabieramy ich na nosze. Po drodze zbieramy jeszcze innych żołnierzy, powalonych nadmiarem wina na ziemię. Widowisko wcale nie pocieszające!…
Na etapie wojna przedstawia się zgoła inaczej. Żołnierz w pierwszej linji jest trzeźwy i szczery. Gdy znajdzie się na etapie, nabiera znowu nałogów karczemnych.
Dochodzimy do sympatycznego Comeglians. Jego okolice należą niewątpliwie do najpiękniejszych w Karyntji. Ta kraina raduje serce.
Promienny, słoneczny poranek. Lasy darzą oko wszelkiemi odcieniami delikatnej wiosennej zieleni. Wszędzie pełno radości: w przejrzystej jaśni widnokręgu, w rozhukanych wodach Degano, rozbijających się o skały, w białości samotnego kościoła, co ze skalnej wyniosłości panuje nad wsią, w dymie naszych kuchni polowych, ustawionych w głuchym zakącie pod prostopadłem urwiskiem. Dziś już we wsi większa cisza i porządek, straże stoją dokoła biwaku. Jak w innych wsiach karynckich, tak i w Comeglians uderza całkowity brak mężczyzn. Widzi się tylko kilku starców, wiele kobiet i dzieci. Nadarzyła mi się sposobność zawarcia znajomości z tutejszym wójtem, właścicielem gospody.
— Cieszę się, — rzekł do mnie ten człowiek — że mogłem pana gościć u siebie i mam nadzieję, że gdy wojna się skończy, zobaczę się jeszcze z panem.
Mój rozmówca jest namiętnym wielbicielem gór.
— Gdy wedrę się na najwyższy szczyt — powiada do mnie — czuję się jakbym był królem nad królami…
Bardzo wczesna pobudka: jeszcze noc. Rynsztunek na plecy! Z Comeglians do Villa Santina jest 13,8 km. Zatrzymujemy się na łące w pobliżu stacji, by spożyć jedyną na cały dzień porcję żywności. Podporucznik Antonino Isola, z zawodu adwokat w Katanji, składa mi wizytę. Widzimy się po raz pierwszy, ale listowną znajomość zawarliśmy już dawno. On jest w 3. p. p., składającym się wyłącznie z Sycylijczyków.
— Wyborny materjał bojowy! Nie mówię tego z jakichś pobudek lokalnego patrjotyzmu. Moje Sycylijczyki już popisały się wybornie i będą nadal to czyniły! Do niczego tak nie tęsknią jak do ataku na bagnety!…
Specjalnym pociągiem o g. 8-mej min. 12 odjeżdżamy z Villa Santina. W wagonach śpiewy i popijawa. Mijamy Tolmino i Amaro, nie zatrzymując się wcale. Krótki wypoczynek w Stazione per la Carnia. Pociągiem dojeżdżamy do Chiusaforte, stąd pieszo do Dogna. Wypoczynek przez noc całą.
Z brzaskiem dnia pobudka. Idziemy gościńcem koło Canal Dogna. Gościniec przepiękny, świeżo zbudowany, zdatny do ruchu kołowego. Dawniej była tu tylko prymitywna dróżka dla mułów. Robotę, rozpoczętą przez 4 komp. 5-go p. inżynieryjnego, doprowadziły do końca oddziały milicji i robotników cywilnych. Dziełu temu przyjrzeć się winni ci, którzy nas Latynów pomawiają o niezdolność do organizacji i wytrwania. Gościniec czyni zadość wszystkim wymaganiom nowoczesnym, a w niedługim czasie stanie się traktem handlowym pomiędzy Dogna i Touvin. Na każdym zakręcie znajdują się budki strażnicze, a wyłamane w skałach tunele dają osłonę wojsku w razie obstrzału ze strony doliny; nie brak studni z wodą do picia, a kolej linowa skraca rozciągłość wzniesienia. Po sześciokilometrowym marszu, dotarłszy do w. 900—1000, zatrzymujemy się: jesteśmy już na miejscu. Część kompanji kwateruje w kilku opustoszałych zagrodach chłopskich. Pluton drugi i nasz rozbijają namioty. Kapitan zarządza odprawę podoficerów i oznajmia nam, że d-ca odcinka górnego Degano przysłał dla naszej kompanji dwukrotną pochwałę za wypełnioną przez nią pracę.
∗ ∗
∗ |
Góry są tu bardziej skaliste niż w okolicy, którąśmy opuścili. Przed nami sterczy krzesanica Montasio, której szczyt dosięga 2754 m i ubielony jest śniegiem.
Po wielu miesiącach znowu spałem pod namiotem. Pierwszy raz po mem powołaniu zdarzyło mi się to we wrześniu, w Caporetto. Sen błogi, głęboki, pokrzepiający. Dzisiaj rankiem promienne słońce. Dolina, w której szemrze Dogna, jest bardzo wąska, ledwie ją znać. Góry po prawej i lewej zwłaszcza stronie opadają niemal pionowo. Kilka godzin gorliwej pracy — i wygląd obozu zmienia się do niepoznaki. Namioty wysłaliśmy warstwą gałązek jodłowych i wonnego mchu. Dokoła pozatykaliśmy drzewa, które nas mają osłaniać przed samolotami. Wypoczywamy. Życie pierwotne… Myślę o Rousseau i jego „Powrocie do natury“…
„Gołąbek“ już złożył nam pierwszą wizytę, ale przelatywał bardzo wysoko. Zaznajomienie się z kilkoma żołnierzami z oddziałów minerskich. Są to zwolennicy interwencji. Jeden z nich, Nicola Prette z Valdangno (Vicenza), podarował mi tom Józefa Mazziniego. Popołudniu zupełna cisza. Przeczytałem „Nuit de Rimini“. Szkoda, że tekst jeży się od błędów zecerskich. Mazzini czaruje czytelnika. Połknąłem „List do Karola Alberta“, który czytałem był jeszcze w czasach studenckich. W tych zdaniach, które pisał Mazzini, jest coś proroczego. W notatniku swoim zapisałem:
„Dla Francji nie istnieje wojna, któraby nie była narodową, — wojną, któraby nie opierała się na namiętnościach tłumu i nie była podsycana entuzjazmem, ożywiającym trzydzieści dwa miljony jej mieszkańców.“
A dalej:
„Wielkich rzeczy dokonywa się nie przez protokóły, lecz przez zrozumienie własnego stulecia. Tajemnica potęgi kryje się w woli“…
A jeszcze dalej, w piśmie p. t.: „O kilku przyczynach, które dotąd stały na przeszkodzie rozwojowi wolności we Włoszech“ (1832) czytam:
„Brak głów kierujących; brak tych kilku, którzyby powinni kierować wieloma; brak ludzi silnych wiarą i ofiarnością, którzyby opanowali fermentujące namiętności mas i ocenili natychmiast ich następstwa. Brak przywódców, którzyby gorejąc zapałem dla sprawy, stopili wszystkie owe namiętności w jednę, gorącą namiętność zwycięstwa. Brak mężów, którzyby skupili wszystkie rozproszone elementy, znaleźli dla wszystkich słowa pełne życia i ładu, którzyby patrzyli wprzód, a nie poza siebie, i rzucali się pomiędzy lud i otaczające go przeszkody, z rezygnacją ludzi, którzy są skazani na to, by stać się ofiarami jednych i drugich. Jednem słowem, brak ludzi, którzyby na swym sztandarze wypisali: Osiągnięcie celu lub śmierć! — i dotrzymali tego przyrzeczenia.“
Czyż w tych kilku słowach niema przeczucia zdarzeń dzisiejszych? Jakże cudownym wiatykiem są dla walczącego żołnierza pisma Mazziniego!
Ale któremu z tych oto dwustu pięćdziesięciu współpracowników są one znane?
Pułk, który spędził dziesięć miesięcy w rejonie górnego biegu Isonzo, przybył tu na wypoczynek. Potrzeba mu nagwałt odetchnienia i spokoju — atoli spokój nie jest jednoznaczny z bezczynnością. Jeżeli wypoczynek nie oznacza i walki, tedy mieści się w nim praca: budowa dróg, baraków, okopów.
Burzliwa noc. Wydaje się nam, jakby gwałtowna wichura, wyjąca wokoło, miała rozmieść doszczętu nasz słaby dom płócienny. Deszcz grzmocił po namiotach, jednakże nie przeciekła ani kropelka. Płótna namiotowego tknąć niepodobna. Dziś po pięciodniowem oczekiwaniu nadeszła poczta. Między innemi otrzymałem pocztówkę z następującym adresem:
Armée Italienne,
Zona di guerra,
(Italie).“
Tułała się przez miesiąc cały, zanim doszła do rąk moich. Czytam:
„Un petit soldat belge a qui vous avez rendu un immense service vous envoie toutes ses felicitations et son admiration. Vous envoie aussi ses plus fervents voeux pour les succès des armées de la grande et noble Italie. Un petit frère d’armes qui vous pense bien souvent ainsi sur toute votre grande armée“.
Prosty żołnierzyna belgijski, któremu Pan wyświadczyłeś niesłychanie wielką przysługę, przesyła Panu wyrazy podziwu wraz z życzeniami powodzenia, dołączając najgorętsze życzenia chlubnych rezultatów dla wielkiej i szlachetnej armji włoskiej. Skromny towarzysz broni, który często myśli o Panu i o całej Waszej wielkiej armji.
Popołudniu przyszedł do naszego namiotu padre Michele, którego nie widziałem od czasów rombońskich. Przyszedł nie poto, by nam prawić kazania, ale by obdarzyć nas dwoma paczkami wyśmienitych cygar brazylijskich i kilkoma egzemplarzami dziełka Jerzego Del Vecchio „Moralne pobudki naszej wojny“. Książka bardzo piękna, ale zanadto uczona: w krótki tekst wplecione przydługie cytaty łacińskie i francuskie, jest tam mowa o „transcendencji“ i „ciągłości“. To dobre dla słuchaczy uniwersytetu, ale nie dla żołnierzy, których większość jedynie z wielką trudnością potrafi nagrypsać list do własnej rodziny.
Wyrażenie z gwary żołnierskiej:
telefonogram — strzał armatni
pilnik — osobistość symboliczna.
Poznajomiłem się z kapitanem, dowodzącym 4-tą kompanją pionierską, i gawędziłem z nim przez kilka godzin. Nazywa się Simoni, jest zażartym interwencjonistą i przeciwnikiem Giolittiego. Nakreślił mi sytuację wojenną naszego odcinka, który jest może najspokojniejszy na całym froncie, i opowiadał mi o pewnej kompanji, która w całej strefie Felli znana jest pod żartobliwą nazwą „kompanji opryszków“.
Nie składa się ona bynajmniej z byłych galerników ani też z ludzi zgoła dzikich. Są to poprostu tylko wielkie ryzykanty i śmiałki. Oni to zdobyli dominujące pozycje i utrzymali się w nich pomimo uporczywych przeciw-uderzeń austrjackich. W dniach 18, 19 i 20 października przyszło tym „opryszkom“ wytrzymywać ciężkie walki. Po trzech dniach gwałtownego ognia huraganowego przeszli Austrjacy do silnego natarcia. Na odcinku zajmowanym przez „opryszków“ był taki układ sił walczących, że na 123 alpinów wypadło conajmniej 1000 nieprzyjaciół. Idąc do ataku, wrogowie okryli ładowne plecaki zielenią, by trudniej ich było zauważyć. Alpinowie po długim oporze zażądali posiłków; przysłano więc do pierwszej linji kompanję saperów: „Moją“ — dodaje kapitan Simoni z żywą i uzasadnioną dumą. — Porażka nieprzyjaciół była całkowita. Naliczyliśmy 460 trupów nieprzyjacielskich, ale było ich pewno o wiele więcej. Natomiast nasze straty były nieznaczne: zaledwie kilkudziesięciu ludzi stało się niezdolnymi do walki. Od października począwszy, Austrjacy zaniechali wystąpień zaczepnych.
Całe popołudniu spędziłem wesoło, w miłym nastroju koleżeńskim. Kilku saperów z 5-go pułku zaprosiło mnie na przyjacielską biesiadę w swej kwaterze, odległej od nas o dwa kroki. Przyjęcie u naszych kolegów-„inżynierów“ było wspaniałe. Siedem godzin upłynęło mi bardzo przyjemnie. Mówiliśmy o polityce, wojnie i zwycięstwie. Wkońcu, by przypieczętować pamięć tego pięknego dnia i węzły świeżo zawartej przyjaźni, wymieniliśmy pomiędzy sobą adresy, opatrzone licznemi podpisami. Mojego adresu nie cytuję, bo niezbyt dobrze go sobie przypominam, ale cieszę się, iż mogę przytoczyć adres moich towarzyszy broni z 5-go pułku inżynieryjnego, gdyż rzuca on światło na etykę żołnierską włoskich szeregowców po upływie roku wojny:
„Panu Benito Mussoliniemu, który zrozumiał wymowę dymiących zwalisk męczeńskiej Belgji i podbitej Francji i stał się skutecznym obrońcą praw cywilizacji przeciwko brutalnej przemocy — czcią i podziwem przejęci synowie Italji i kombatanci: plutonowy Nicoló Pretto, Ramella Evaristo, Giuseppe Cane, De Bernardi Edoardo; sierz. Salvadori Alceo, Ceccati Napoleone, Vincenzo Maffei.“
Tu w dzienniczku zaczyna się luka, obejmująca czas od połowy maja 1916 do listopada tegoż roku. Pod wpływem przebytych tarapatów wojennych Mussolini zapadł w gorączkę tyfusową; przeniesiono go więc do szpitala wojskowego w Cividale, gdzie spotkał go król włoski, który właśnie odwiedzał ranionych. Po chorobie udzielono Mussoliniemu krótkiego urlopu wypoczynkowego: spędził go w Ferrarze. Ledwie przyszedłszy do siebie, podążył z powrotem na front alpejski, ale nie odrazu po przybyciu tamże rozpoczął pisanie dzienniczka — jako że nawet na wojnie nie zawsze miewa się możność, czas i ochotę, by przelewać na papier swoje wspomnienia. Od czasu do czasu wysyłał do kraju listowne wiadomości o sobie, które wykazywały, jak mylą się ludzie, określający Mussoliniego łaskawie jako „bohatera wewnętrznego frontu“, a tem samem pomniejszający znaczenie jego czynów wojennych oraz dobrowolnej, śmiałej stawki jego życia i zdrowia[5].
∗ ∗
∗ |
Przyjaciel Mussoliniego, jego kolega-dziennikarz De Falco pisze o tem co następuje:
Partja socjalistyczna ma w użyciu spowszedniały frazes: „bohaterowie frontu wewnętrznego“. Każdy dziennikarzyna prowincjonalny zwykł z radością posługiwać się tym komunałem — rzadko w trafnem znaczeniu, częściej ni przypiął, ni przyłatał.
Jest to istna manja! Uległ jej także wielki Gaetano Zirardini który określał Benita Mussoliniego, jako „bohatera frontu wewnętrznego“.
Właśnie Mussolini nadesłał mi list prywatny, nie przeznaczony do ogłoszenia, ja jednak — narażając się na burę — list ten ogłaszam… nie dla Zirardiniego, którego nie bierze się w rachubę, ale dla większych i mniejszych Nie-Zirardinich, których pełno w Italji!
Ażeby wiedziano, na jakim froncie walczy Mussolini!
Kochany De Falco!
Wracam właśnie z ataku w strefie Alto Fella, gdzie ja i mój patrol ochotników-zwiadowców przez dwa dni i noc jedną byliśmy w ustawicznym ruchu.
Wszystko poszło jak najlepiej. Nasz ogień rozpoczął się zeszłej niedzieli o 3-ciej popołudniu. Nieprzyjacielską palbę karabinową ledwie że słychać było. Jak zwykle, pracowały działa nasze i nieprzyjacielskie. Gdy Austrjacy spostrzegli naszą obecność w lasku tuż przed ich pozycjami, zaczęli nas bombardować. Nie były to działa ciężkiego kalibru — zdaje mi się, że występowały tu głównie 75-milimetrówki, 105-milimetrówki, 120-milimetrówki i kilka 155-milimetrówek, — ale granaty sypały się dosłownie gradem co cztery, a niekiedy co dwie minuty. Artylerja nieprzyjacielska przeszukiwała w ten sposób i przesiewała cały lasek od góry do dołu, conajmniej przez dwie godziny. Jeden granat 12-centymetrowy wybuchł między mną i jednym z alpinów i zranił tegoż, na szczęście niezbyt ciężko.
Popołudniu mieliśmy względną ciszę, która niestety nie trwała zbyt długo. Z nadejściem nocy strzały karabinowe patroli wywołały ponownie strzelaninę armatnią. Następnie rozpoczął się i huraganowy ogień szrapnelowy. Widok wprost fantastyczny: wspaniała symfonja. Stałem wraz z moim przyjacielem Reali’m na ulewnym deszczu, przytuleni do siebie głowami, a zasłonięci grubym pniem jakiejś jodły. Zziębliśmy porządnie. W krótkich przerwach pomiędzy jednym szrapnelem a drugim pracowaliśmy zawzięcie łopatami, żeby pogłębić naszą jamę. Grzmot wystrzału służył nam za przestrogę. Wyćwiczone już ucho rozeznawało kierunek, w którym pomknął pocisk, a gdyśmy mówili: „Ten może jest dla nas przeznaczony“ — istotnie walił on w nasze okopy.
Błyskawica wybuchu rozświecała na chwilę lasek, poczem następował zwykły szelest kul wśród gałęzi. Jęk niektórych zapalników brzmiał niekiedy zupełnie jak głos ludzki. Siedem szrapneli zasypało nasz rejon, jednakże żaden z nich nikogo nawet nie zranił. Kilka kul spłaszczyło się o nasze tarcze i hełmy. Rankiem, gdy mieliśmy odejść na inne miejsce, rzuciliśmy pełne wdzięczności spojrzenie drzewu, które nas osłaniało i które teraz wznosiło ku niebu nagi pień odarty z gałęzi.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
LISTOPAD 1916 — MARZEC 1917
Na aktywnej stronie mojego życia żołnierskiego winienem zaksięgować pierwsze miesiące mego pobytu w okopach: jesień i zimę 1915 r. spędzone nad górnym biegiem Isonzo. Ci, którzy ze mną albo po mnie, niekiedy przy 20° poniżej zera (jak było w lutym 1916) przeżywali swe krwawe dzieje na zboczach Vrsigu, Jaworcka i Kukli, niełatwo zapomną o owych dniach ciężkich. Drugą fazę wojny przebyłem w Karyntji. Była to strefa dość spokojna, niemniej dawały się nam tu we znaki — szczególnie w zimie — różne ciężkie niedomogi. Pierwszy śnieg spadł 20 września. Następnie przeszliśmy ku słynnym płaskowzgórzom w dolnym biegu Isonzo. Pierwszy okres życia okopowego w Krasie już przeminął.
Ciężka jest wojna w tym górzystym Krasie. Jest to życie i śmierć w okopach, stanowiących nasze etapy na drodze do Trjestu…
Bagniste i krwawe rowy strzeleckie dziś pochłaniają wojowników, ale jutrzejsza Europa ujrzy na tych miejscach tragicznych wyrastające purpurowe kwiaty chlubnej wolności.
Zawiadomiono mnie, że chcąc odnaleźć pułk, muszę maszerować do Strassoldo. O 2-ej popołudniu wyszedłem z Udine. Do Strassoldo przyszedłem już nocą. Podła, mało sympatyczna dziura. Żołnierze przechrzcili ją na Tresoldi (trzy soldy) — boć dalibóg może ona więcej nie warta. Nikt tu nie jest w stanie udzielić mi dokładniejszych informacyj. Znalazłem nocleg w jakiejś szopie, zakopuję się w siano i zapadam w sen głęboko…
Maszerując dalej w tym samym kierunku, dowiem się czegoś pewniejszego o mym pułku. Tak zaręczał mi spotkany w drodze towarzysz marszu. Człowiek ten należy do oddziału miotaczy min i nosi na ramieniu odznakę za „śmiałość żołnierską“. Dostał ją, jak opowiada, za męstwo okazane podczas wybuchu austrjackiej miny na Monte Cimone. Podczas dalszego pochodu rozmowa nasza schodzi na temat wojny.
— Nie było to mądrze ze strony Austrjaków — rozumuje mój kompan, — że wydali nam wojnę. My ich puścimy, jak dziadów, z torbami!…
Z dowództwa etapu odesłano mnie do małej miejscowości, leżącej nieopodal. Długa, błotnista droga. Całe szczęście, że słońce jasno przyświeca. Późnym wieczorem docieram do Akwilei — mieściny, na której wycisnęło się po wieki piętno czasów rzymskich. Nie omieszkałem zwiedzić słynnej bazyliki.
Nie znalazłem jednakże śladów mego pułku. W czasie mego urlopu zimowego przebywał on w tych stronach na wypoczynku, ale od kilku dni znajduje się znów na froncie. Na drugim brzegu Isonzo zasięgnę bliższych wiadomości.
Na szerokich i prostych gościńcach w dolnym biegu Isonzo panuje ruch wprost bajeczny, przechodzący siłę mej wyobraźni. Na rozdrożu koło Pieris spotykam przyjaciela-interwencjonistę, pełniącego funkcję szofera samochodu ciężarowego. Udało mi się dostać miejsce na tym samochodzie.
Przede mną snuje się Isonzo, rzeka błękitna, szeroka i przejrzysta. Na jego brzegu widać Ronchi, prawie nieuszkodzone. Spotykam kilku znajomych podoficerów, którzy zapraszają mnie na swój obiad żołnierski. Gdy się tak posilamy, naraz cztery austrjackie granaty walą w dworzec. Wielka symfonja szrapneli skierowana przeciwko samolotowi nieprzyjacielskiemu. O czwartej odmarsz. Postępuję za mułem, dźwigającym jadło dla oficerów naszej kompanji.
Na rozdrożu Selz-Monfalcone wznosi się wielki słup z nieociosanych głazów, opatrzony jakimś napisem — nie zdążyłem go jednak przepisać, gdyż muły biegły zbyt szybko. Ruch kołowy na tym gościńcu, poza kilkoma punktami, nie jest nazbyt silny. Mijam okopy i schrony Selzu; teraz dopiero rozumiem, ile trzeba było zwalczyć trudności, by zdobyć to pierwsze obwarowanie wyżyny Krasu.
Nasze działa grzmią bez przerwy. Wszędzie widać jawne oznaki stoczonych walk. Ziemia poryta i stratowana, rowy przysypane, porozwalane domy, drzewa powyrywane z korzeniami. Nic nie stoi tak jak stać powinno. Wojna zniwelowała wszystko swym druzgocącym walcem. Po wszystkich drogach i zakątkach sterczą krzyże. Wszędzie mogiły — to pojedyńcze to zbiorowe. Rozbrzask: oglądam się poza siebie i hen daleko, na krańcu doliny Isonzo, dostrzegam wąskie pasemko błękitne — to morze.
Doberdó jest dziś czczą nazwą. Z całej wsi pozostała jedynie kupa rumowisk. Przechodzimy tuz obok dwóch jezior, które są raczej rozległemi bajorami. Słychać zgiełk ludzkich głosów: — dostaliśmy się na naszą górę. Nasz samochód ciężarowy zatrzymuje się; przywiózł wodę do oddziału. Uroczyste przywitanie się z bersaljerami mojej kompanji. Przyjacielskie uściski. Już mnie tu wyczekiwano.
— Właśnie rozmawialiśmy o panu — odzywa się zaprzyjaźniony ze mną bersaljer, rodem z Vernole w prowincji Lecce. Przypominam mu, jak to on chciał nosić mój tornister z Quel Taront do Minogos. Ten akt szczerej sympatji ze strony prostego wieśniaka apulijskiego nigdy nie wyjdzie mi z pamięci.
Droga prowadzi nas ku naszym „barakom“ czyli raczej schronom. Zajmuję stanowisko w maluchnym schronie sierżanta. Na niebie świeci księżyc i gwiazdy. Melduję się pułkownikowi, znajdującemu się w pierwszej linji.
W naszej kompanji czterej ludzie odnieśli rany wskutek wybuchu granatu. Jeden z żandarmów, przydzielonych do d-twa pułku, został zabity, drugi raniony.
Duch żołnierski bersaljerów wydaje mi się najlepszy, jaki można sobie wyobrazić, — w każdym razie jest jeszcze lepszy niż był podczas naszego pobytu w strefie karynckiej.
— Mamy tyle armat! Teraz nie sztuka będzie atakować!
Wszystkich ożywia poczucie pewności siebie. Będziemy posuwali się naprzód. Wśród nas krąży jedno hasło:
— Albo Duino zeżre bersaljerów, albo bersaljerowie zeżrą Duino!
Jest godzina dziesiąta wieczór. Gdy to piszę, nasze działa grzmią bez ustanku. Na górach widać światła rakiet i reflektorów. Nie wiem, jak mam wyrazie tłoczące się we mnie wrażenia tej pierwszej nocy w okopach na Krasie. Są one głębokie i różnorodne. Tu dopiero wojna jawi się w całej okazałości ludzkich katastrof. Tu ma się pewność że Włosi przełamią siłę wroga, zdobędą Triest i nawet posuną się jeszcze dalej.
Burzliwa noc i gwałtowny ogień huraganowy. Nasze działa nie spoczywały ani na chwilę. Dziś pada deszcz.
Ogień huraganowy trwa już od kilku godzin. Co pewien czas przenoszą koło nas któregoś z ranionych naszych żołnierzy. Nie jest ich wielu, zresztą rany ich nie są ciężkie. Ale jest i zabity: granat rozszarpał go na miazgę pod skałą. Inne granaty upadły w jezioro, wzbijając wgórę wysokie słupy wody. Wieczorem nasze działa znów rozpoczęły swą działalność. Austrjacy od kilku godzin milczą, a nasze armaty wciąż walą. — Gdy to piszę, wyrżnęły koło nas dwa wielkie granaty austrjackie i jeden szrapnel. Za niemi poszły cztery następne. W moim schronie ludzie z całym spokojem ducha grają dalej w karty.
Wzdłuż brzegu jeziora leżą szczątki ludzkich członków. Na małej przełęczy dwa gnijące trupy austrjackie; nieco dalej jeszcze jeden niepochowany nieboszczyk. Wiatr wieczorny przynosi przykrą woń zgnilizny. Na małej przełęczy są dwa cmentarze: włoski i austrjacki. Wczoraj jeden z ciężkich granatów wykopał z ziemi kilka trupów. Prawrdziwy taniec śmierci! Teraz rozumiem, czemu sama nazwa Doberdó lękiem przejmuje węgierskich honvedów. Zdobyć te skały!… jakiż to wspaniały liść w wieńcu sławy łacińskiej!
Pracuję jak dziki osioł, by zbudować sobie schron niezdobyty. Mam kolegę, który mi pomaga i będzie współlokatorem mojego „hotelu“. W ciągu całego dnia gwałtowny ogień artyleryjski. Popołudniu siedem Caproni przepłynęło nad nami. Wieczorem najazd samolotów nieprzyjacielskich.
Dziś w nocy padał deszcz, po którym nastał mglisty, spokojny poranek. Gdy to piszę, koło mnie przechodzi kilku chorych.
Pogoda doprawdy sprzymierzyła się z Niemcami. Deszcz zmusza nas do bezczynności, co przeciwnikom daje czas na umocnienie swych okopów. My jesteśmy dziećmi słońca! Ziemia w Krasie jest gliniasta, nie można się z niej wyczyścić. Ma barwę czerwieńszą od krwi ludzkiej. Odwiedziłem cmentarz węgierski czy też włosko-węgierski. Na jednej z desek bramy widnieje napis:
Jest tu wiele krzyży, ale jeszcze ich więcej na cmentarzu włoskim. My straciliśmy dotychczas tylko czterech ludzi zranionych wybuchem granatu, jednakże jeden z nich odniósł ranę ciężką, jeżeli nie śmiertelną.
Popołudnie niemal spokojne. W wieczornym zmierzchu wzgórza Krasu wyglądają tak jak gdyby były pokryte skórą popękaną od świerzbiączki. Niebo zawleczone chmurami. Zwykły obustronny ogień artyleryjski pod wieczór nie odniósł naogół żadnych rezultatów.
Dziś nie przywieziono nam poczty. Opowiadają, że nocą rozpocznie się ogień huraganowy przygotowujący natarcie. Będziemy mieli czemu się przysłuchać i napatrzeć. Gdy to piszę, widzę istotnie na wysokościach poza nami błyskanie wystrzałów i słyszę pogrzmoty. Czyżby to był prolog?
Ciemne niebo i mglisty poranek. Ledwo opuściłem schron, przyszedł rozkaz, że mamy przejść na inne stanowiska. Tak to zawsze bywa. Teraz znajduję się w okopach na skraju jeziora Doberdó. Nad wodą, ledwie zmarszczoną lekkim porannym powiewem, krąży kilka białych i czarnych ptaków. Pracuję zawzięcie, by wykopać sobie nową jamę. Jezioro Doberdó! Kto pożyje czas dłuższy nad twemi brzegami, napewne utraci ochotę i zdolność do śmiechu. Tu już sam grunt dyszy tragedją, jeszcze zanim ona naprawdę spadnie na ludzi. Od trzech godzin ostrzeliwują nas armaty austrjackie, a nasze działa im odpowiadają. Niekiedy niepodobna wyróżnić huków wystrzału i wybuchu. Niebo pełne jest szumu i syku granatów przelatujących to w tę to w tamtą stronę. Podczas ognia huraganowego wszelka obecność człowieka koło mnie jest mi uciążliwa: wolę być sam. Jakiś przesąd mi mówi, że w ten sposób pociskom trudniej będzie mnie znaleźć. Nad Duino ukazuje się skrawek błękitnego nieba. Żelazne słupy, które przeprowadzały prąd elektryczny z Monfalcone do Gorycy, stoją długim szeregiem w jednomiernych odstępach, a nocą, oglądane z oddali, wyglądają jak olbrzymie krzyże na jakimś rozłogim cmentarzu.
Ile krwi wypiła dotychczas czerwona ziemia Krasu i ile jeszcze wypije?
Jeden z poruczników, który zaszedł do mnie w odwiedziny, udziela mi pierwszych informacyj o rezultatach wczorajszego ognia huraganowego.
Działa grzmią bez przerwy. Jest już godzina 4-ta. Porucznik, dowodzący moją kompanją, zaprosił mnie na kolację między grono oficerów. Jest obecnych kilku podporuczników, pomiędzy nimi i mój d-ca plutonu.
Schron jest niziuteńki, tak iż nawet w nim usiąść porządnie nie można. Nocą wichura, deszcz. Od 9-tej do 10-tej gwałtowny ogień huraganowy na lewo od nas. Ciężkokalibrówki walą wciąż jak w bęben. W uszach dudni nam i huczy jakby rozpętana wściekłością burza. Deszcz leje, ale ja i mój towarzysz jesteśmy od niego dostatecznie zabezpieczeni schronem, którego kopanie zabrało nam kilka godzin. Dziś znowu nie mieliśmy poczty. Nie mam nic lepszego do roboty, jak położyć się spać.
Dziś w nocy mój towarzysz nagle mnie zbudził:
— Cristiga! Toż jesteśmy w wodzie!
Zapalam ogarek świecy. Schron jest zalany i woda wali strumieniami. Próbujemy wyczerpać ją menażkami — daremny trud! Wkońcu decydujemy się przybić w odpowiedniej wysokości trzy deski, na których — przemoczeni do ostatniej nitki — moglibyśmy jako tako doczekać poranku. Co pewien czas zaświecamy zapałkę, by przyjrzeć się postępowi wody. Poranek zaczyna nareszcie szarzeć na niebie. W kierunku Akwilei widać szeroką smugę jasnego nieba, ale od strony Austrjaków niebo jeszcze jest ciemne. O gdybyż już zajaśniało słońce! Dziś rano przywitali nas Austrjacy na dzień dobry trzema pociskami lżejszego kalibru. Teraz rozpoczęło codzienne „kucie“ naszych armat. Deszcz w okopach nad jeziorem Doberdó więcej się daje człowiekowi we znaki niż pełna udręki noc wśród kurniawy śnieżnej na Adamello. Tutejsze okopy budowano pod obstrzałem artyleryjskim, to też znać na nich pośpiech roboty. Są to poprostu niskie murki kamienne.
Straciliśmy jednego z naszych bersaljerów, z oddziału kolarskiego. Padł twarzą na ziemię, idąc do ataku. Koło niego leży karabin z nasadzonym bagnetem. Biedak spoczywa samotny. Czemu nikt o tem nie pomyśli, by go pogrzebać? Może dlatego, by wiadomością „nieodszukany“ pozostawić rodzinie resztkę nadziei?…
Czasami prześwieca słońce. Wdali, na równinie wznoszą się zwolna dwa wielkie balony obserwacyjne. Kilka strzałów nieprzyjacielskich, ciężkiego kalibru pudłuje — jakby drwiły sobie z nas. W górze przelatują zwolna, z jękiem i postękiwaniem, ciężkie pociski lecące bardzo daleko. Stoję sam, ryzykując własną głowę, przed moją jamą i zarówno oczyma jak słuchem chłonę w siebie to wspaniałe widowisko. Słyszę warkot naszego samolotu, mknącego w stronę Gorycy. W zatoce Panzano gromadzą się nowe chmury wróżące burzę. Póki wieje scirocco, nie będziemy mieli pięknej pogody.
Szarzeje poranek. Złożyłem wizytę zaprzyjaźnionemu ze mną porucznikowi, który jest obecnie d-cą oddziału ka-emów. Nie widzieliśmy się od czasu pobytu na Rombonie. Opowiadał mi, że zbiegowie austrjaccy zdradzają wprost beznadziejny lęk przed artylerją włoską. Wielu z nich przyszło tu z frontu galicyjskiego:
— W porównaniu z Krasem tamten front to raj prawdziwy — powiadają. — Artylerja rosyjska strzela pum — pum — pum w wielkich odstępach; tam nie miewaliśmy takiego ognia huraganowego jak tutaj.
Ciepłą strawę dają nam wieczorem. Jest to jedyne nasze pożywienie w ciągu całej doby. Porcja jest mocno uszczuplona, ale apetyt jednaki. Popołudniu wiele ruchu i zajęcia.
Pod wieczór rozwija się na lewo od nas, na k. 208, atak nieprzyjacielski. Po gwałtownym ogniu ręcznym rozpoczęły działanie nasze armaty drobnokalibrowe. Wyszedłem ze schronu, żeby zobaczyć, co się święci. Jeden z naszych reflektorów oświecał małą przełęcz między kotą 208 i naszą. Całe zbocze było usiane obłoczkami od wybuchów naszych szrapneli i granatów. Gwałtowny ogień huraganowy przygłuszały niekiedy eksplozje ciężkich pocisków. Cały widnokrąg był spowity chmurą czerwonawego dymu, raz wraz rozdzieraną olśniewającym błyskiem wystrzałów armatnich. Wszyscy bersaljerowie w pełnym rynsztunku opuścili swe schrony. Elektryzował nas ogień naszych armat. Ogień huraganowy trwał około czterdziestu minut, poczem nagle ucichł. Przeszedłem się wzdłuż schronów zbierając wrażenia moich towarzyszy broni:
— Tutaj widzi się potęgę Italji!
— Teraz to nie tak jak na Jaworcku!
— Teraz to kto inny puszcza farbę!
— Pewno im się tęgo dostało!
— Źle zrobili Austrjaszki, że się ruszali… źle, oj źle!
Mija nas, kulejąc, jakiś żołnierz, raniony odłamkiem granatu w nogę. W 6-tej kompanji jeden zabity. Teraz panuje cisza: tylko posterunki zrzadka odzywają się strzałami. Koło mnie żołnierze oddziału karabinów maszynowych pracują nad zbudowaniem schronu dla siebie, nucąc półgłosem, a z przejęciem:
Piękne dziecię,
Garibaldiego córko przekorna,
ty świecisz nam żołnierzom,
jak jasna gwiazda wieczorna.
Głos naszych armat jest najlepszym środkiem na podniesienie naszej etyki żołnierskiej.
Ciemność osłania niebo, księżyc ubiera się w lisiurkę.
— Gdy księżyc ubierze się w grubą lisiurkę, to deszcz lunie napewno, — wyjaśnia jakiś porucznik, dodając po chwili: — Szkoda, bo to opóźni nasze natarcie.
Wszyscy, nawet najwięksi flegmatycy, są nieco zniecierpliwieni. Iść naprzód! Walka, pomimo wszelkich niebezpieczeństw, fascynuje żołnierza swym żywiołowym, pełnym wrażeń ruchem. Spokój osłabia — czyn wyzwala. Dziś w nocy będzie można drzemać jednem tylko okiem.
Dla odmiany znów leje strumieniami. Nasz schron stał się kałużą pełną wody i błota. Dziś rankiem, podczas chwilowej przerwy w walce, nasza artylerja otwarła gwałtowny ogień przeciw pozycjom nieprzyjacielskim. Teraz zamilkła. Austrjacka artylerja pomrukuje z lewej strony. Deszcz jest piątym z naszych nieprzyjaciół i może najbardziej morderczym ze wszystkich.
Samochodziarze nie są wcale „obijaczami“ — to ludzie bardzo pożyteczni. Ci, którzy przywożą nam co wieczora wodę i żywność aż na dwieście metrów do okopów pierwszej linji, tak samo narażają skórę jak i my. Nie tak dawno jeden z ciężarowych samochodów, naładowany granatami, został celnie ugodzony pociskiem nieprzyjacielskim. Kierowca został rozszarpany w kawałki.
Południe: deszcz uporczywy i nawet jeszcze silniejszy niż poprzednio. Wczoraj wieczorem, po długich sześciu dniach wyczekiwania, otrzymałem znów Popolo. Jest to pierwszy numer, jaki się ukazał po strajku zecerów w Medjolanie.
Wczoraj wieczorem, z nastaniem mroku, przenieśliśmy się od wysuniętej linji okopów; deszcz lał jak z cebra. Ulokowaliśmy się w jakiejś błotnej jamie. Ogień karabinowy dość rzadki, natomiast zatrzęsienie rakiet świetlnych. Austrjacy są od nas oddaleni o jakie 30—50 m. Wczoraj wieczorem pracowali z wytężeniem. Słychać rąbanie i walenie kilofów. Dziś nie pada, ale niebo jest zachmurzone. Artylerja pracuje, nie wytężając się jednakże zbytnio. W opuszczonych schronach austrjackich za Debeli znaleźliśmy sporo kilofów. Nasz rów tak tu się dziwnie ciągnie, że możemy być zaatakowani zarówno z przodu, jak i z tyłu. Jednakże pomiędzy nami i Niemcami stanęła jakby cicha ugoda, że nie strzelamy do siebie wzajemnie. My ich widzimy i nie tykamy się nawet broni; oni również nas widzą — widać nas aż zanadto dobrze! — ale też nie strzelają. Jesteśmy uwięzieni w tych błotnistych jamach, nieporuszenie oczekując dalszego losu.
Ustawiczna słota mocno obniżyła poziom żołnierskiego ducha bersaljerów. Jesteśmy przemoczeni i ociekamy wodą. Ze sobą mamy jedynie koc i płaszcz; tornistry zostawiliśmy i dostaniemy je z powrotem, gdy pójdziemy na odpoczynek. Nie widać ani skrawka błękitnego nieba — wszystko jest jednostajnie szare jak włosiennica mnicha i nasiąkłe wodą.
Gwara żołnierska:
zgrzebło — głód,
„fifhaus“ — schron podziemny.
Nasze okopy opasują pobojowisko ostatniej bitwy listopadowej. W lejach powstałych wskutek wybuchu 30,5-kalibrówek pochowaliśmy ciała padłych Austrjaków i zalaliśmy je wapnem.
Czas dżdżysty. Zanosi się jednak na to, iż niebo nieco się przetrze. Rozpoczyna się codzienna symfonja ciężkokalibrówek. Austrjacy słabo odstrzeliwują się lekkiemi działami przeciwko naszemu ogniowi huraganowemu.
Dziś w nocy jeden z żołnierzy austrjackich poddał się dobrowolnie w niewolę naszej placówce. Opowiada, że nasza kanonada wyrządziła wczoraj znaczne straty Austrjakom. Z całego posterunku, zmiecionego celnym strzałem, on tylko jeden pozostał przy życiu. Trzej inni zginęli. Jeden z naszych patroli, idąc za wskazówką jeńca, udał się na miejsce, gdzie znajdował się ów posterunek. Przyniesiono stamtąd trzy plecaki i siedem karabinów.
Popołudnie: pojawił się melancholijny promyk słoneczny. Austrjacki granat uderzył w okop austrjacki. Natychmiast wypuszczono trzy rakiety, żeby zwrocie uwagę na pomyłkę. Ohydny zapach niepogrzebanych i źle zagrzebanych trupów. Blask słoneczny przebił grubą oponę chmur, która nas ocieniała i drażniła przez dni tak wiele. Obie artylerje nie omieszkały z tego skorzystać. Jedna z naszych 28-ek wyrwała w drutach nieprzyjacielskich przejście conajmniej 20-metrowej szerokości. „Oni“ ostrzeliwują nas szrapnelami. W siódmej kompanji jeden lekko ranny. Niebo się rozjaśnia, także i usposobienia nasze stają się pogodniejsze. Ale koncert dział trwa w dalszym ciągu.
Jeden z ciężkich pocisków padł pomiędzy kilka wysuniętych schronów. Wielu ludzi stało się niezdolnymi do walki.
Dziś w nocy, od 2-giej do 3-ciej, pracowałem przy budowie rowu dobiegowego między naszemi linjami przedniemi. W ciemności, rozświeconej zaledwie księżycem przysłoniętym przez chmury, teren ostatniego naszego natarcia przedstawia widok fantastyczny. Na ziemi poszarpanej i porytej pociskami nie widać nic innego jak gruzy i wyłomy wszelkiego rodzaju. Wiatr dmie nam w twarz czadem trupiej stęchlizny. Niemcy pracują niezmordowanie co noc od godz. 6-tej wieczorem do 6-ej rano. Setki kilofów wydrążają podkopy pod miny, każdej nocy następują setki wybuchów. Ta robota nic sprawia nam zbytniego kłopotu: wiemy że naszej artylerji nic się oprzeć nie zdoła. Dziś rano niebo posępne. Godzina dziesiąta: ciężkie działa w wolnem tempie biorą się do ostrzeliwania. Koncert się wzmaga — jednocześnie niebo coraz bardziej się wypogadza.
Wieś Jamiano, którą zdobyliśmy w ofensywie listopadowej, a potem znów utracili, jest od nas oddalona zaledwie o 500 do 700 m w linji powietrznej. Pocisk 30,5-kalibrowy, przelatujący regularnie co kwadrans ponad naszą linją, robi taki zgiełk jak kolej elektryczna. — Popołudniu nielitościwa słota. W rowach panuje cisza: kilku z naszych pośpiewuje sobie, ale półgłosem i nie z serca. Jednostajnie powracający głos strzałów artyleryjskich powiększa naszą melancholję.
Oto jak brzmi urzędowe sprawozdanie Naczelnego Dowództwa o wczorajszem natarciu austrjackiem na kotę 208: „Na odcinku Krasu wczoraj artylerja była czynna bez przerwy. Wieczorem nieprzyjaciel po gwałtownym armatnim ogniu przygotowawczym podjął dwukrotne natarcie na nasze stanowiska na pn.-wsch. od koty 208 pd., został jednak odparty i odrzucony“
Wczoraj wieczorem powróciliśmy z pierwszej linji do obozowiska. Lało rzęsiście. Przemoczeni do szpiku kości, czekaliśmy cierpliwie, kiedy nas zluzują. Gdy oddawałem moją norę świeżoprzybyłemu, nieznanemu gościowi, ten zaczął się dopytywać:
— Gdzie Niemcy?
— Ot tam, o jakie dwadzieścia metrów od nas.
— Czy walą z armat?
— Nie, jesteśmy za blisko od nich.
— Czy rzucają granaty ręczne?
— Jakoś nie.
Północ. Deszcz ustał, a zaraz potem dech wiatru począł rozganiać chmury. Właśnie powstrzymano gwałtowny i niespodziany napad Austrjaków na nasze linje. Silne eksplozje min wybiły mnie ze snu. Po nich nastąpił gwałtowny ogień karabinowy, brzmiący niby stukanie kolosalnej maszyny do pisania. W moim schronie gnieżdżę się wraz z kilkoma jeszcze bersaljerami. Ktoś mnie zapytuje:
— Czy „oni“ stukają do naszego schronu?
— Zdaje się, że tak… i to jak jeszcze!
Nieprzyjacielski ogień armatni wzmaga swą siłę. Szrapnele chrzęszczą i dudnią po schronach, poczem następuje cała ulewa odłamków i kamieni. Cisza pełna oczekiwania. Nagły krzyk rozdziera powietrze:
— Sanitarjusz! Sanitarjusz!
Teraz i nasza artylerja przystąpiła do dzieła. Koncert prawdziwie piekielny.
— Chłopcy, włożyć rynsztunek i być w pogotowiu! — rozkazuję swoim towarzyszom.
Jakiś porucznik przebiega od schronu do schronu, krzycząc:
— Bersaljerowie, bersaljerowie, nałożyć rynsztunek, ale nie opuszczać schronów!
Szturm artylerji postępuje naprzód w djabelnem crescendo. Ognia karabinowego, zgłuszonego wybuchami granatów, nie słychać wcale. Wybuchy ciężkich pocisków rozwalają cały wzgórek. W bezruchu oczekujemy — tego co ma nadejść.
Już przeszło. Jakiś żołnierz, lekko ranny w głowę, idzie boso na plac opatrunkowy, potykając się w błocie. Idzie troje noszy z żołnierzami, poranionymi w nogi. Innego niosą „na barana“, jeden znowu ma naderwane ramię, dwaj następni są ciężko ranni. A jednak nie słychać żadnego jęku, żadnej skargi!
— Panie sierżancie, tam w dole leży jeden, który się już nie rusza, twrarzą ku ziemi.
— Czy zabity?
— Nie wiem.
— Odwróć go do góry twarzą i przynieś jego dowód osobisty.
— Nie żyje… To Rzymianin.
Gromadka bersaljerów otacza zmarłego. Został on ugodzony kulką szrapnelową, gdy wychodził ze schronu.
Apel wszystkich drużyn! Sprawdzamy liczebność. W moim plutonie nikt nie odniósł rany. W innych kompanjach kilku ludzi stało się niezdolnymi do walki.
Wietrzny ranek. Burza. Artylerja z obu stron milczy. W południe słońce. Pomimo kul szrapnelowych wychodzimy wszyscy, by w jego blaskach osuszyć się i ogrzać. Popołudniu nieprzyjacielskie działa walą naoślep w ziemię. Gdy to piszę, ostrzeliwują naszą trzecią linję, ale granaty padają w jezioro, wzbijając wysokie słupy wody. Z miejsca, gdzie stoję, widzę skrawek morza.
Bersaljerzy zwracają się do mnie z zapytaniem:
— Jak daleko do Triestu?
Porucznik dowodzący naszą kompanją otrzymał nominację na kapitana. Posyłam mu serdeczne życzenia.
Nakoniec mamy trochę słońca. Rozdają maski najnowszego typu przeciwko gazom trującym i łzawiącym. Nasze maski wyglądają estetyczniej niż austrjackie. Bersaljerowie opuszczają schrony i przyprowadzają odzież jako tako do porządku. Liczni fryzjerzy, ryzykując życie własne i swych klijentów, uprawiają pod gołem niebem swój zawód. W niektórych miejscach grają w karty. Popołudniu zwykły ogień huraganowy naszej artylerji.
Pewien sierżant z 7-go pułku bersaljerów przychodzi w odwiedziny do mojego schronu. Opowiada mi o Bomini’m z Codifavy i innych mniej lub więcej znanych osobistościach mantuańskiego życia politycznego. Sam uważa się wprawdzie za zwolennika neutralności, nie jest jednakże „zaciekłym“ neutralistą. Siódmy pułk bersaljerów poniósł większe straty niż nasz. Jedna z 28-mek, która przed paroma dniami uderzyła w okopy, spowodowała wiele ofiar.
— Zawsze sobie myślałem, że pan pewnie jest na froncie… Dziś wieczorem piszę o naszem spotkaniu do Codifavy…
Pożegnaliśmy się z wielką serdecznością.
Jenerał, dowodzący naszą brygadą, często nas odwiedza i rozmawia z bersaljerami jak z równymi sobie ludźmi. To zjednywa mu żywą sympatję. Dobrą jest rzeczą rozmawiać często z niższymi od siebie ludźmi i starać się zstępować ku tym prostym i pierwotnym duszom, które mimo wszystko przedstawiają wspaniały materjał ludzki.
— Prosimy darować naszą ciekawość. To pan jest…?
— Tak, ja jestem.
Trzej wojacy ściskają mnie za rękę, sadowią się jak który umie i zaczyna się przyjazna gawęda. Ich pułk był przez piętnaście miesięcy w zachodniem Trentino, koło Bezzekki, i powodziło się im nieźle. Wielkich bitew nic było, a straty niewielkie. Mój rozmówca jest rodem z Brescii, a ostatnio mieszkał w Romagnana Sesie, jako urzędnik Comitate Curioni.
W nocy ulewny deszcz. Pierwsza wizyta: bersaljer z rocznika 1884, rodem z Mantui, który nie widział się ze mną już od wielu miesięcy.
— Tak się cieszę, żem pana odnalazł — mówi do mnie: pan był dla mnie więcej niż rodzonym bratem… Będę mógł opowiadać, że i pan wraz ze starymi kamratami rocznika 1884 był w tem piekle.
Wietrzny poranek. Jezioro Doberdó jest całkiem ciemne. Czuję pierwsze weszki spacerujące po mojej skórze. Prawda, że jest przeciwko nim „garnitur zabezpieczający“, a jakże! — ale powinnoby się dostawać co dwa tygodnie świeży, bo skuteczność jego jest dość ograniczona. Po czternastu dniach weszki najspokojniej w świecie przechadzają się po tym garniturze, który miał je wytępić. Jedna wesz mniej czy więcej — to różnica niewielka!
Rano i popołudniu niezwykła cisza. Już druga godzina — a od samego rana Austrjacy nie posłali nam swej zwykłej 30,5-ki a nawet ani jednego szrapnela. Także i nasi spoczywają. Pogoda jest wciąż posępna i niepewna. Bersaljerowie korzystają z tych spokojnych chwil, by wyczyścić broń.
Od czasu do czasu przenoszą nas z jednych okopów w drugie. Czasami te przenosiny odbywają się zbyt często. Tem tłumaczy się niedbałość, z jaką żołnierze naprawiają swe okopy i schrony. Nie opłaci się umacniać ich na czas tak krótkiego pobytu…
Wczorajszy dzień był dla mnie dniem niewymownego przygnębienia. Czy to nerwy moje tak są wyczulone na zmianę pogody? Zdaje się, że tak, bo wczoraj wieczorem wybuchła gwałtowna burza. Lało przez całą noc. Nikt nie mógł oka zmrużyć.
Jeszcze przed brzaskiem, podczas krótkiej pauzy, staraliśmy się naprawić nasze nędzne nory. Dziś też leje jak z cebra. Te trzy tygodnie ciągłej ulewy oddziałały przygnębiająco na „siłę moralną“ żołnierzy. Zdrowie też na tem cierpi. Nie jest zimno, ale brud, wilgoć i gruba ciemność długich nocy przyczyniają się do tego, by popsuć nam wszystkim humor. Na obecne stanowisko przyszliśmy w nocy; takie marsze nocne męczą, nawet gdy są krótkie. Ciężko mi przychodzi maszerować w ciemności, pod niebem czarnem jak atrament.
Słaba działalność artylerji. Moje ręce noszą obecnie znamiona najwyższego dostojeństwa: są zawalane czerwonawą ziemią Krasu!
Wczoraj wieczorem jeden z naszych mulników, którzy są dla nas żywą gazetą, puścił pogłoskę:
— W dziennikach coś przebąkują o pokoju!
Pomyślałem sobie, że chodzi tu o komunikat Bethmana-Hollwega. Pogłoska nie wzbudziła wśród nas wielkiego wzruszenia: choć każdy wie, że czytuję gazety, jednakże nikt nie zwrócił się do mnie z zapytaniem. Ta obojętność jest charakterystyczna. Zbyt często mówiono już o pokoju, by żołnierz nie miał się sceptycznie odnosić do podobnej wieści.
— Nie uwierzę — mówi jeden z nich — póki nie zobaczę białych chorągwi na okopach.
Noce nieskończenie długie, deszcz ulewny. Ogień granatów ręcznych na forpocztach.
Dziś rankiem kilka strzałów armatnich.
Artylerja austrjacka strzela na los szczęścia. Takie przynajmniej mam wrażenie. Pociski padają to tu to tam. Jeden — granat — godzi w okopy, drugi — szrapnel — w gościniec wiodący do Doberdó; jednak najczęściej, nie czyniąc szkody, wpadają do jeziora. Nie szkodzi to zresztą normalnemu ruchowi kołowemu. Spoglądając na Gorycę, śpiewamy:
O Goryco, tyś jest przepiękna,
a twoje miano wdal hen brzmi.
Dziś się jednoczysz z włoską koroną,
a męstwo włoskie osłoną ci.
Dziś znów pada, jak wczoraj, jak zawsze… Ten deszcz to jakby ciążąca na nas klątwa. Mój schron zewsząd zacieka. Niema co mówić: deszcz jest „ich“ sprzymierzeńcem i to może najlepszym… W naszych okopach pojawiły się olbrzymie szczury: są wielkości kotów i po nocach dobierają się do naszego „komiśnego“ chleba.
Tu i owdzie żołnierze pośpiewują sobie z nudów:
Tu widzi nas jedynie
milczący księżyc blady
i ciche srebrne gwiazdki,
które nie znają zdrady…
Co wieczór, gdy zapada zmierzch, działa nieprzyjacielskie rozpoczynają żywszą działalność, a w powietrzu szeleszczą telegramy, jak nazywamy te pociski w naszym żargonie wojskowym. Dziś jednak widnokrąg po stronie starej Italji stoi formalnie w płomieniach. Słyszę na gościńcu chrzęst samochodu, przywożącego nam wodę, i rozlazłe człapanie mułów, zbliżających się nieskończenie długim szeregiem. W okopach nieprzyjacielskich ustawicznie eksplodują miny. Niemcy ryją sobie „wilcze doły“, w których w pewnej chwili sami się pozasypują. Wśród austrjackich okopów bywają i takie, których niepodobna wyprzątnąć, tyle w nich trupów leży. Stąd pochodzi ich paniczny strach przed naszemi działami. Powiadają, iż pewnego razu mieli na nas wołać:
— Jeżeli nie będziecie do nas strzelać z miotaczy min, to i i my nie będziemy przeciw wam zwracali ataków gazowych!
Co za dziw! Dziś deszcz nie padał! Wzamian za to artylerja, zwłaszcza nasza, waliła aż do samego rana. Stan pogody niepewny. Wydano nam koszule, kalesony i po parze pończoch w wyborowym gatunku. Po zmianie bielizny czujemy się obecnie znacznie lepiej, niż poprzednio. Dziś nocą wałkowano w schronach sprawę pokoju, jednakże naogół ludzie są usposobieni bardziej sceptycznie niż po dotarciu do nas pierwszej wieści. W każdym razie niektórych to zastanowiło, że dziś rano artylerja milczała. Istotnie na naszym froncie przypadkowo było to prawdą, atoli hen poniżej w dali, w stronie morza słyszymy głuchy pomruk armat. U nas, normalnym trybem, zrzadka jedynie padają szrapnele. Mgliste popołudnie, zimno.
Wczoraj wieczorem koło godziny 6-ej rozpoczął się nadzwyczaj gwałtowny ogień ze strony austrjackiej na gościniec wiodący do Doberdó. Poganiacze zaciekle trzaskali biczami; muły pędziły, co im sił starczyło. Szrapnele i granaty padały po cztery naraz, jednakże na szczęście zrządziły niewiele szkody. Pociski padały bądź w wodę bądź nieco wyżej, na Debeli. Wśród tego szału ognia artyleryjskiego przesunęliśmy się wielkim gościńcem, panującym nad linją lewego brzegu jeziora, i dotarliśmy aż na linję przesłaniania. Już zapadła noc. Na niebie nieśmiało migocą gwiazdy. Przyglądam się im w lękliwem uwielbieniu, jak człowiek zakochany. Czy wróżą nam one pogodę? Czy znów zajaśnieje słońce? Na prawo od nas, wzdłuż zbocza koty 144 Austrjacy miotają ciężkie bomby. Te, uderzywszy w ziemię, najpierw sypią iskrami, poczem dopiero następuje eksplozja. Jedna z tych bomb wpadła napewno w rów strzelecki, bo słychać głośne wrzaski:
— O Boże! Boże! Sanitarjusz!
Zaraz potem następuje cisza.
Austrjacy prażyli nas ogniem jeszcze przez kilka godzin.
Gwiazdy się pochowały, niebo znów się zachmurzyło. Ktoś idzie po omacku przez ciemny rów dobiegowy i łapie mnie za rękę. Wskazuję mu drogę.
— Ktoś ty?
Poznaję głos kapitana.
— Dobry wieczór, panie kapitanie!
— Dobry wieczór, Mussolini.
Teraz szaleją nasze drobnokalibrówki. Dziś nad ranem deszcz. Przez całą noc aż do brzasku nasze działa ostrzeliwały pierwszą i drugą linję stanowisk nieprzyjacielskich. Wczoraj wieczorem stojąc w odwodzie, mieliśmy tylko jednego rannego, w 7-ym pułku bersaljerów; rana niestety ciężka — strzaskanie kości goleniowej. W schronach mniej już się mówi o „pokoju niemieckim.“ Natomiast rozmowa nasza najchętniej obraca się dokoła czekającego nas wkrótce wypoczynku. Okopy w Krasie zmuszają wojsko do ciężkich ofiar i niewygód. — Popołudniu drobny deszcz, który, rzekłbyś, sączy się bardziej w nasze dusze niż w naszą skórę.
Przez całą noc, tj. przez 14 następujących po sobie godzin, lało bez przerwy. Dopiero dzisiaj zanosi się na to, że monotonna zasłona chmur pójdzie wreszcie do góry. Wiele obiecujące wyjaśnienie się nieba nadchodzi jednocześnie z lekkim, zimnym wiatrem, ciągnącym od Triestu. Pierwsze wiadomości: Wczoraj wieczorem bomba austrjacka pociągnęła za sobą siedem ofiar, pomiędzy niemi dwóch zabitych. — Pułkownik przechodzi przez nasze okopy i zapytuje:
— Jak się wam powodzi?
— Dobrze — odpowiadamy.
— Zimno wam? — Nie zabardzo. Od czasu do czasu przydałaby się buteleczka wina…
Pułkownik odchodzi.
Od kilku dni Austrjacy ostrzeliwują nasze stanowiska swoją zwykłą, chaotyczną metodą. Dwa granaty padają na kotę 208, parę szrapneli na nas, dwa ciężkokalibrowe na kotę 144, kilka 28-ek na drugą linję. Widnokrąg się rozjaśnia, ale słońce kryje się uporczywie.
Któryś z saperów opowiada nam, że jeden granat wyrżnął między dwa schrony 7-go pułku bersaljerów. Ofiarą pocisku padło czterech zabitych i siedmiu ranionych. Toczy się dyskusja na temat „niemieckiego pokoju“.
Zuchwały warunek, by Italja oddała Austrji wyswobodzone terytorja, wywołuje powszechne oburzenie. Gotów jestem się założyć, że gdyby zarządzono powszechne głosowanie, nawet dziesięciu żołnierzy nie zgodziłoby się przyjąć ten warunek.
— Po takim rozlewie krwi i tak wielkich ofiarach!
Teraz, gdy nastąpiła zbiórka całego pułku, odnajduję znów kolegów, których nie widziałem od września zeszłego roku, jako że po przybyciu na Jaworcek zostali wcieleni do różnych bataljonów. Cieszę się ze spotkania z sierżantem saperów, Modestem Tudori z Tirano (Sondrio). Z zawodu robotnik, rozumie należycie konieczność wojny narodowej.
— Nie chcę ani słyszeć o „pokoju niemieckim!“ Wszyscy pragniemy pokoju, ale trwałego i sprawiedliwego.
Gdy to piszę, Austrjacy znów zaczęli nas ostrzeliwać.
Życie w okopach, które jest prawdziwem błotnem więzieniem, daje tęgiego „bobu“ naszemu zdrowiu. Naszym strażnikiem więziennym jest artylerja nieprzyjacielska, zniewalająca nas do ciszy i bezczynności. Gdy rowy są kryte, wówczas niewola nasza jest już zupełna. Światło słoneczne przedostaje się jedynie przez otwory strzelnicze i układa się w szachownicę. To, że zdołaliśmy się dostosować do tego rodzaju wojny, świadczy o wysokich przymiotach — indywidualnych i powszechnych — szczepu italskiego.
Jeden z poruczników komunikuje mi, że książę Aosty udzielił uroczystej pochwały naszej brygadzie bersaljerskiej za jej zachowanie się w czasie dwukrotnego nocnego przeciwnatarcia nieprzyjacielskiego i za pracę koło umocnienia naszych stanowisk. Niejaki Silvio Filippi z Colle Val d’Elsa, bersaljer naszej kompanji, znajdujący się na urlopie zimowym, przysłał mi kartę pocztową tej treści:
„Nie zaniedbuję miłej powinności i ślę Panu z miejsca mego urlopu najserdeczniejsze życzenia i pozdrowienia, łącząc się z wszystkimi mymi tutejszymi przyjaciółmi, którzy byli wielce zdumieni, słysząc, że i Pan, narówni z innymi szeregowcami, musi walczyć w okopach. Nie omieszkałem wyrazić Meoniemu Pańskich pozdrowień; przyjął je z wielką radością. Pisaninę moją kończę mnóstwem pozdrowień, żywiąc nadzieję, że ujrzymy się znów w najlepszem zdrowiu. Jeszcze raz serdeczne pozdrowienia…“
W czasie ostatnich godzin popołudniowych nasza artylerja wzmogła swój ogień. Od czwartej do szóstej zapanował pozorny rozejm pomiędzy obiema artylerjami, gdyż żadna z nich nie oddała ani jednego strzału.
Na skrajnem zboczu koty 208 widzimy przeciągający półpluton austrjacki. Jego kontur rysuje się wyraziście w gasnącem świetle dziennem. Choć cel jest taki bliski i widoczny, jednakże z naszych linij nie pada ani jeden strzał.
Przy wrodzonej Włochom rycerskości nie naszym jest zwyczajem strzelać do bezbronnych wrogów.
Dziś w nocy koło naszych zasieków skomlił jakiś kocur. Musiał to być „zaginiony“ ze zburzonego Jamiano… Wczoraj, korzystając z pierwszego niedżdżystego wieczora, rozejrzałem się nieco po placu boju. Niema na nim ani kwadratowego metra ziemi, któryby nie był dosłownie poszarpany i zryty czterema lub pięcioma granatami. Tu i owdzie leżą jeszcze niepogrzebane zwłoki żołnierskie. Nasze i nieprzyjacielskie. Dziś o świcie dwaj bersaljerzy z plutonu pionierskiego przynieśli nam wiadomość o jednem ze zwycięstw, odniesionych przez Francuzów. Powszechna radość i ożywienie. Rozmów o pokoju toczy się jeszcze mniej niż wczoraj. Od czasu do czasu kropi dla odmiany deszcz. Prawdziwie psia pogoda. Obszarpani, brodaci, zbłoceni bersaljerowie piszą karty „wolne od opłaty“, śpią, biją wszy, grają w karty.
Gdyby zebrać wszystkie odłamki granatów, niewypały, żelazne koły zasieków drucianych, płyty pancerne i przyrządy, znajdujące się na tem pobojowisku, potrzebaby wielu a wielu pociągów ciężarowych do ich przewiezienia. — Wieczorem ukazuje się na zachodzie purpurowe pasemko. Deszcz ustał.
— W Wenecji świeci słońce — odzywa się czyjś głos, w którym wyczuwa się głęboką nostalgję.
Właśnie wróciliśmy z linji odwodów. Dziś artylerja austrjacka głucho milczała; jedynie dwa zbłąkane szrapnele spadły na nasze stanowiska. W ciemności słyszę urywki rozmowy.
— Oddać Austrjakom zdobyte przez nas terytorja?
— Do tego nigdy nie dojdzie!
— Nasi polegli domagaliby się zemsty!
— Nietylko polegli, ale i żywi!
Jutro przypada rocznica stracenia Oberdana.
Zimna noc. Ale niebo jest jasne i zapowiada piękną pogodę. Nareszcie słońce, słońce, słońce! Nasze i nieprzyjacielskie płatowce przelatują nad nami. Nasza artylerja pracuje jak zawsze. Osiem pocisków, jeden po drugim, ugodziło w rowy austrjackie na k. 208. Zresztą Austrjacy nie czekali dalszych strzałów, lecz dali drapaka do trzeciej linji stanowisk. Wielu bersaljerów, wskutek odmrożenia sobie stóp, zmuszonych było odejść na plac opatrunkowy. Przyczyną odmrożeń jest nietylko zimno, ale i wilgoć panująca w okopach. Jednakowoż odmrożenia te nie są zbyt ciężkie.
Znów na plac wyszły wynurzenia i wywody na temat możliwości zawarcia pokoju, ale — powtarzam — nikt nawet słyszeć nie chce o „pokoju niemieckim“.
Gwałtowny ogień naszych dział. Austrjacy wysłali do dwudziestu szrapneli na trzecią linję naszych okopów. — Niebo gwiaździste!
— Wytrzymałość naszych rannych — mówił mi wczoraj lekarz-porucznik — jest zdumiewająca. Przychodzą, albo ich tu przynoszą, z ciałem poszarpanem w strzępy, mimo to z ich ust nie wyjdzie najmniejsza skarga. Ci, którzy zostali postrzeleni w brzuch, zachowują całkowitą przytomność. Pewnego wieczora, gdyśmy byli na Jaworcku, przyniesiono mi rannego, który miał nogę zgruchotaną granatem. Człowiek ten sam do mnie pierwszy gada: „Panie doktorze, urżnijcie mi ją!“ Zrobiłem mu zastrzyk i amputowałem nogę. Ten ranny (pamiętam jeszcze jego nazwisko: Fumagalli) rozstał się z nami, tak jak był przybył, — bez najmniejszego jęku. Najcięższe rany bywają wywołane przez granaty, zwłaszcza ciężkokalibrowe. Uszkodzenia spowodowane kulami karabinowemi, karabinów maszynowych i szrapneli są przeważnie do wyleczenia.
Dziś mamy pierwszy „astronomiczny“ dzień zimowy; rankiem blado przyświeca słońce. Niebo ponad morzem jest jakby obwieszone zasłoną chmur deszczowych. Od kilku dni artylerja nieprzyjacielska milczy, natomiast nasza jest wciąż niezmordowanie czynna. Setki i setki granatów padają codziennie na stanowiska nieprzyjacielskie.
Teraz zdaje się nie ulegać wątpliwości, że natarcie zostało odłożone na później. Gdybyśmy tylko mogli dać Austrji w kwestji pokojowej taką odpowiedź, jaką dała Francja Niemcom!
Austrjacy ostrzeliwują nas codziennie małemi działkami okopowemi, wyrzucającemi bomby, których skuteczność jest tak wielka jak dział 30,5 kalibrowych.
Jest mglisto, ale deszcz nie pada. Nad ranem milkną obie artylerje, nawet nasza. Wczorajsze bomby nieprzyjacielskie, których było zgórą trzysta, przyniosły nieco ofiar.
O pierwszej w nocy zostaliśmy zbudzeni gwałtownym ogniem karabinowym w rowach linji przesłaniania. Trwał on dziesięć minut. Fałszywy alarm. Mglisty poranek. Mimo to nasza artylerja wszczyna gwałtowny ogień. Popołudniu korzystając z mgły, pochowaliśmy żołnierza 21 p. p. Był to Sardyńczyk z rocznika 1886. W kieszeni miał mały nożyk i list zawierający słowa: „Spodziewam się, że cię wkrótce zobaczę na urlopie zimowym…“
Dżdżysty i melancholijny wieczór. Jego monotonję przerywa bardzo miła wizyta:
Słyszę, że ktoś mnie woła. Wychodzę z mego schronu i widzę Benedetta Fasciolo, redaktora Popolo, obecnie kapitana artylerji, w towarzystwie Amilkara De Ambris, podoficera marynarki. Moi goście sadowią się jak tylko najwygodniej w moim wspaniałym „hotelu“, przy blaskach niedopałka świecy. Oni przybyli z tamtej strony Isonzo, by mnie odwiedzić. Cenię, jak należy, tę oznakę gorącej przyjaźni. Omawiamy tysiące spraw, bliskich i dalekich… Po kilkugodzinnej rozmowie odprowadzam ich na gościniec, wiodący do Doberdó.
Noc głęboka… Po zboczu koty 144 Szwaby staczają beczułki pełne materjałów wybuchowych. Tryska deszcz iskier, po nim następuje gwałtowna eksplozja, kończąca się wysokim i cienkim, jęczącym tonem.
— Tu wy macie wojnę!… — odzywa się Fasciolo, ściskając mi rękę.
Oto mój codzienny program zajęć: Rano w okopach niema „pobudki“. Sen nie jest określony regulaminem, jak w garnizonie, bo jego trwanie dłuższe lub krótsze zależy od… biegu wypadków. O godzinie ósmej pierwsze śniadanie. Potem czytam gazety, piszę parę pocztówek „wolnych od opłaty“. W południe obfity obiad: słonina, ser, owoce. Porcja owoców jest następująca: jedna pomarańcza, dwa jabłka, cztery figi, sześć kasztanów, oczywiście na zmianę. Zapomniałem o cytrynie, ale tę właśnie dostajemy codziennie. Popołudniu niema nic do roboty. Jeżeli jest mgła, idę na przechadzkę po pobojowisku; często znajduję tam różne trouvailles, czasem coś ciekawego… Działa przygrywają nam ciągle aż do wieczora. Otrzymujemy kolację, potem następuje cisza… i noc, która nie chce się skończyć… Nazajutrz… rozpoczyna się da capo wszystko to samo…
Wigilja Bożego Narodzenia. Kto z nas o tem myśli? Ołowiane niebo, cichy kapuśniaczek. Wzdłuż rowów strzeleckich rozbrzmiewa pracowite kucie w odłamki eksplodowanych granatów; żołnierze odrywają od nich pierścienie przewodowe, by kiedyś przynieść je jako pamiątkę do rodzinnej wioski… Taki jest „szyk“ okopów! Spokojne popołudnie. „Debaty pokojowe“ powoli zamierają. Każdy czuje i rozumie, że jeszcze nie nadeszła stosowna godzina…
Kapitan dał mi zlecenie, żebym zaniósł pułkownikowi list z życzeniami. Nie zastałem jednakże pułkownika. Był w linji przedniej okopów. Musiałem więc czekać jego powrotu. Gdy się zjawił, przyłączyłem swoje życzenia do życzeń kapitana. On odezwał się do mnie:
— Byłem w rowie strzeleckim, żeby zanieść bersaljerom pozdrowienia i życzenia. Jednakże najlepszem z życzeń mych jest, by pułk zawsze dobrze się sprawiał!…
W linji odwodów zastałem pewne ożywienie. Nadeszły podarki świąteczne. Widzę parę butelek Barbery ozdobionych przepaską trójkolorową, paczki pełne pieczywa. Przesyłkę zorganizowało jakieś towarzystwo…
Dziś, korzystając z mgły, snującej się przy samej ziemi, bersaljerowie przetrząsnęli pobojowisko między pierwszą a drugą linją. Wygrzebano tam najprzeróżniejsze graty. Longo znalazł austrjacką maskę gazową nowego systemu, małą trąbkę sygnałową, pakiet świeżo nadeszłych — i czekających odprawienia — listów nieprzyjacielskich. Spróbuję odcyfrować niemczyznę nieznanego Austrjaka. Bersaljer Spera znalazł lornetę polową. Kupiłem ją od niego. Już od dawna miałem ochotę na taką lornetę. W ten sposób i ja dostałem podarek świąteczny — od jakiegoś austrjackiego oficera, który „cofał się“ widocznie zbyt prędko w stronę Jamiano. Czy ten człowiek żyje jeszcze czy zginął?
Na tem pobojowisku znaleźć można wiele jawnych dowodów gwałtownej ucieczki Austrjaków. Plecaki, koce, chlebaki i nieprzeliczone stosy amunicji leżą wszędzie wokoło. Nie brak też bagnetów z pochwami, bomb, papierów i szmat.
Mnóstwo lejów wybuchowych. Setki i setki łusek szrapnelowych rozsypane są na wszystkie strony.
Leje, jak lało wczoraj, jak lało przez cały miesiąc, jak lało dzień po dniu w tej okolicy. Dziś jest 25 grudnia, Boże Narodzenie… Trzecie Boże Narodzenie na wojnie! Data nic mi nie mówi. Dostałem oklepane widokówki świąteczne, z nieodzowną choinką i gromadką dzieciaków. Żeby obudzić w sobie echo przebrzmiałej poezji, muszę wywoływać wspomnienia odległych lat dziecięcych. Dziś serce nasze jest twarde, jak te skaliste Doliny. Nowoczesna cywilizacja nas „zmechanizowała“. Wojna posunęła wydatnie naprzód ów proces mechanizacji społeczeństwa europejskiego. Przed dwudziestu pięcioma laty byłem porywczem i wrażliwem dzieckiem. Kilku moich rówieśników jeszcze po dziś dzień ma na głowie ślady rzuconych przeze mnie kamieni. Jako kierujący się instynktem mały dzikus włóczyłem się od rana do wieczora nad rzeką, rabując gniazda ptasie i owoce. Święto Bożego Narodzenia z tych czasów żywo jeszcze rysuje się w mojej pamięci. Szedłem wtedy na mszę. W dniu Bożych Narodzin jedynie kilku ludzi nie odwiedzało kościoła; pomiędzy nimi był mój ojciec. Drzewa oraz tarninowe krzaki wzdłuż gościńca wiodącego do San Cassiano, były skrzepłe i osrebrzone od osiędzieli szronu. Na pierwszych mszach bywały starsze kobiety, wstające najwcześniej. Gdy widzieliśmy, że one powracają, nadchodziła kolej na nas. Przypominam sobie wyraźnie, jak szedłem za matką. W kościele było tysiące świateł, a pośrodku ołtarza, w małej, kwiatami otoczonej kołysce spoczywało Nowonarodzone Boże Dziecię. Wszystko to było bardzo nastrojowe, malownicze, i przypadało do gustu mej fantazji. Jedynie zapach kadzidła sprawiał mi uczucie nieprzyjemne, które chwilami przechodziło prawie w nieznośne mdłości. Wkońcu hucząca muzyka organów zamykała całą ceremonję i tłum wiernych rozpraszał się. W drodze powrotnej gwarzyliśmy wesoło, a w południe dymiły na stole smaczne pierożki mięsne, tradycyjne dla Romanji. Ileż to lat — a raczej wieków — minęło od tego czasu!… Strzał armatni przywołuje mnie do rzeczywistości. Toż Boże Narodzenie, spędzane na wojnie!
Nad rowem strzeleckim zaległa cisza — milczenie stłumionej nostalgji. Chude święta! Z darów, przysłanych przez wspomniane towarzystwo celem rozdania pomiędzy żołnierzy, przypada na naszą kompanję sześć wielkich placków z rodzynkami i tyleż butelek… Jadło żołnierskie było w tym dniu szczególnie marne: sztokfisz i ziemniaki! Pomyśleć sobie!…
Poranek bez żadnych wydarzeń. Popołudniu nasze baterje nagle się obudziły. Część okopów nieprzyjacielskich pierwszej linji wyleciało w powietrze… W odwecie za tu Austrjacy rzucili parę min na kotę 144… Gdy to piszę, działa austrjackie pracują… na naszą korzyść. Padre Michele przyszedł do nas w odwiedziny. Skierowałem rozmowę na spór, wywołany moim urlopem zimowym, i zapytuję go, czy byłby gotów służyć mi za świadka.
— Ależ, naturalnie! — odpowiedział. — Powiem prawdę, tj. że od pierwszego dnia aż do dzisiaj widziałem pana zawsze w pierwszej linji.
Inni oficerowie też byli przytem obecni.
Piszę te zdania przy dymiącem świetle maszynki spirytusowej, w najbardziej nieprawdopodobnej ze wszystkich pozycyj.
O zmierzchu zgęszczają się chmury, gnane przez scirocco. Miny grzmią to w jednem miejscu to w drugiem.
Dziś w nocy wzmacnialiśmy zasieki druciane. Między 22-gą a 23-cią wybuchła nader gwałtowna obustronna strzelanina. Mglisty, ale jasny poranek. Opieram się o napierśnik naszego rowu. Po tamtej stronie o kilkadziesiąt metrów od nas, stoją dwaj żołnierze austrjaccy i rozmawiają z sobą najspokojniej w świecie. Nieco dalej widać innego żołnierza, który z niemniejszym spokojem załatwia ranną toaletę: ściąga z siebie kamizelkę, „lejbik“ i koszulę — i bije wszy. Po skończonej operacji prostuje się i wyciąga na wszystkie strony, rozgląda się wokoło i wraca zwolna do swego schronu. Stwierdzam, że od miesiąca nie myłem sobie twarzy. Woda jeziora budzi we mnie podejrzenia, a ta, którą nam do picia przynoszą w wiadrach i wymierzają skrupulatnie, zbyt jest cenna, by można było sobie nią twarz obmywać.
Nasi tłukli z armat bezlitośnie, póki nie zapadły pierwsze cienie zmierzchu. W uszach brzęczało mi — w sposób jakiś szczególny.
— A, to była jedynie przekąska — zauważył obserwator artylerji, oddalając się czemprędzej z naszego rowu odbiegowego.
Wieczór. Chmury się rozdzielają… Nad morzem wznosi się sierp księżyca w pierwszej kwadrze… Tu i owdzie widać gwiazdy…
Dziś nocą trwał nieprzerwany bój obu artylerji. Prosiłem porucznika Gallassiego, dowódcę oddziału saperskiego 39 pułku bersaljerów, żeby mi udzielił wiadomości o skutkach wczorajszego ostrzeliwania koty 144.
— Szkody nieznaczne — odpowiedział. — Czterech lub pięciu rannych w 7 pułku bersaljerów, a jeden w 11-ym. Korytarze palowe okazały wielką odporność.
Nadto opowiada mi, że wczoraj wieczorem z nastaniem zmroku zbiegł na naszą stronę jakiś Rumun, jednakże w braku tłumacza nie można było się z nim dogadać.
Blade słońce poranne. Dwa „Caproni“, eskortowane przez jeden „Nieuport“, przelatują nad naszemi głowami. Działa huczą pieśnią śmierci. Pomiędzy austrjackiemi granatami, które wyrżnęły koło naszej pierwszej linji, jest wiele niewypałów. Naliczyliśmy ich już osiem… Słoneczne popołudnie. Czy nastanie znów pogoda?
Niespokojna noc. Mgła przyziemna zasłania przed naszemi oczyma jezioro i równinę Doberdó! Na niebie wiszą szare chmurzyska, których nie potrafi rozerwać słońce. Powierzchowność moich towarzyszów broni po dłuższym pobycie w okopach na Krasie staje się pożałowania godna.
W 8-mej kompanji zdarzyło się kilka podejrzanych wypadków kataru kiszek. Kompanja ta dostała rozkaz odmarszu. Myśleliśmy, że ona udaje się przed nami na wypoczynek kwaterunkowy… a tymczasem!… Wołałbym zostać rozszarpanym w tysiąc kawałków przez pocisk 30,5 kalibrowy, niż zemrzeć w szpitalu cholerycznym.
Dziś artylerja austrjacka rozsypała tu i owdzie kilka zwykłych, nieszkodliwych pocisków. Ziewamy — jedni z nudów, inni z głodu. Taka to jest wojna pozycyjna!
Wyrażenia z żargonu wojennego:
benzyna = wino,
lampjonik = butelka wina.
Pogoda posępna, zdradliwa, choleryczna. Doprawdy, zarazek tej choroby musiał już się pojawić, sądząc z zabiegów higjenicznych, jakie się czyni. Cała linja odwodów jest biała od wapna, które rozsypuje się hojnie pomiędzy barakami.
Padre Michele przeszedł się przez okopy, rozdając trójbarwną odznakę i zadrukowaną kartkę papieru. Wziąłem odznakę i kazałem sobie pokazać ową ulotkę. Jej treścią jest:
żołnierzy król. armji włoskiej
Najświętszemu Sercu Jezusowemu.
Przepisuję, nie robiąc żadnych komentarzy. Wewnątrz ulotki jest „pouczenie“, które opiewa:
„Nabożeństwo do Najświętszego Serca Jezusowego jest wielką nadzieją naszych czasów. Wszystko możemy uzyskać dzięki wierze i miłości Serca Pana Jezusa. On sam, ukazując się błog. Małgorzacie Marji Alacocque, powiedział: „Nie zbraknie wam pomocy, na jaką tylko Mnie stać będzie.“ Patrzcie na Francuzów w bitwie nad Marną. Wszystko wydawało się stracone, gdy jenerał Castelnau miał myśl szczęśliwą, by wezwać pomocy Serca Jezusowego i poświęcić Mu całe wojsko. Rezultatem było cudowne zwycięstwo, które ocaliło Francję. My również pragniemy zwycięstwa i to podwójnego: zwycięstwa nad nieprzyjaciółmi politycznymi, mającego zapewnić ojczyźnie naszej wielkość i potęgę, oraz zwycięstwa nad nami samymi, byśmy się podnieśli i oczyścili. Ale z drugiej strony, jeżeli chcemy, by oba zwycięstwa były wspaniałe, potrzeba nam środków wyjątkowych. I oto wskazane wam ofiarowanie się Najświętszemu Sercu Jezusowemu…“
Poczem następuje „Akt ofiarowania“, kończący się modlitwami: „Wierzę w Boga“, „Ojcze nasz“, „Zdrowaś Marjo“ i „Chwała Ojcu“.
Powtarzam, że nie wdaję się w komentarze, nie krytykuję tylko przepisuję, kopjuję ten… dokument.
Koniec roku. Msza w 7 p. bersaljerów i kazanie celebrującego księdza. Nie wiem, kto on; nie znam nawet jego nazwiska. Jeden z mych sąsiadów, który go słuchał, objaśnił mnie, że to Abruczyjczyk. Mówca biegły w języku, obdarzony dźwięcznym głosem, a co najważniejsze, Włoch w każdym calu. W jego kazaniu podobała mi się aluzja do „pokoju niemieckiego“, który byłby „pokojem zwycięzcy, kładącego swą stopę na piersi zwyciężonego“, gdy natomiast nasz pokój „winien utrwalić sprawiedliwość i wolność narodów“. Zakończył słowami:
— Italja przedewszystkiem i ponad wszystko!
O mało nie wykrzyknąłem: „Brawo!“ Miałem ochotę pobiec i uścisnąć mu rękę. Nadmienię, że było to pierwsze naprawdę gorące i patrjotyczne kazanie, jakie słyszałem w ciągu szesnastu miesięcy wojny.
Dzień szary. Jenerał, dowodzący naszą dywizją, jest u nas. Czeka nas ponoć napewno odmarsz na kwatery wypoczynkowe na drugim brzegu Isonzo, w Italji oswobodzonej. Kilka tygodni wytchnienia pokrzepią nas do dalszej akcji, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Przyjaciele-interwencjoniści, znajdujący się w okolicy, pragną zobaczyć się ze mną. Dziś odwiedził mnie Enrico Tagliabue z Monzy, z zawodu perukarz, a obecnie artylerzysta.
Jest on zapalonym interwencjonistą, gorliwym przyjacielem Popolo, Po pięciu miesiącach pobytu na froncie zachował w stanie świeżości, ba pogłębił nawet, wrodzony sobie ideał interwencjonisty. Ci prości synowie ludu, którzy odczuli słuszność naszej sprawy i świętość naszej wojny, zasługują na to, by wkrótce — po zwycięstwie — mieć ich w nieco większej cenie!
Popołudniu blade słońce rozjaśnia widnokrąg. Odmarsz został naznaczony na dziś wieczór. Już nadszedł rozkaz. Dziś kończy się pierwszy miesiąc spędzony w okopach na Krasie. Pozdrawiam umierający rok 1916 i rozpoczynający się rok 1917: „Niech żyje Italja!“
Rok 1916 skonał, gdy maszerowałem gościńcem wiodącym z Doberdó. Rok 1917 powitałem w marszu. To dobra wróżba…
Przez pierwsze dziesięć dni wypoczynek w Palazzotto, błotnistem pustkowiu koło Isola Morosini. Baraki i prycze. Kąpiel. Szczepienie przeciwcholeryczne. Analiza kału. Kwarantanna. Nudy.
Od 10-go do 20-go stycznia wypoczynek w barakach Santo Stefano koło Akwilei. Zwiedzanie muzeum. Znajomość z rzeźbiarzem Furlani, Medjolańczykiem i strażakiem Salą z III armji, który niedawno w Medjolanie był zapalonym interwentystą, a i dziś jeszcze nie ostygł w zapale. W nocy z 11 na 12 najazd aeroplanów. Spadło 52 bomb, jednakże nieszkodliwych. Przyszły mi na myśl gromadki dzieci bawiących się na ulicach Akwilei. Koło dawnych murów rzymskich teraz kopie się rowy strzeleckie. Odkrycie zwalisk. Nauka rzucania bombami. Instruktorem jest wachmistrz jazdy. Opowiada mi, że m. i. uczył Malusardiego i Treve’go, ochotników z Medjolanu.
Powtórne przejście przez Isonzo. Wzruszenie. Wielka, błękitna rzeka! Nad brzegami Tybru urodziła się Italja, a odrodziła nad Isonzo!… Pieris. Jeszcze zamieszkana przez kobiety i dzieci. Na rynku wznosi się posąg wyobrażający stojącą kobietę z książką w ręce. Napis głosi: „Cesarzowej Elżbiecie ludność Pieris.“ Wieś jest prawie nietknięta, jedynie miejscami, w ścianach opuszczonych domów, widnieją wyłomy od granatów. Na podwórzu naszej kwatery kilku żołnierzy służby sanitarnej założyło szkołę, do której uczęszcza około stu chłopców i dziewcząt. Pytam jedną z dziewczynek:
— Czego dziś nauczyłaś się we szkole?
— Niczego.
— Czy chcesz kawałek bułki?
— Zjedzcie ją sami.
Zrzadka spotyka się mieszkańców.
Spotykam się z Gwidem Podrecca. Jadę do Ronchi jako kwatermistrz. Przy drodze, tuż przed Ronchi, jest mogiła, na której krzyżu widnieje napis: „Żołnierz nieznany“. Zimny wiatr. Słońce.
Z Trjestu wieje borà. Zimno. Dzień podobny do wielu innych. Jakże źle wpływa ta pogoda na siłę moralną wojska!… Ludzie zrzędzą. Pułkownik Beruto odszedł, by objąć dowództwo nad brygadą kremońską. Zastąpił go podpułkownik Capanni i przesyła gorące pozdrowienia sławnej „jedenastce“.
Roboty nad umocnieniem okopów nad Doliną Berg, kota 70, na pierwszem wzniesieniu Krasu powyżej Selzu. Pole walki! Jeszcze teraz robi wrażenie. Spustoszenie, — spotęgowane przez nasz samolot, w pobliżu Doberdó. Krzyże z wiszącemi na nich koronkami różańcowemi. Zwoje papieru, koszyki wiklinowe pełne żelaziwa. Odosobnione zwłoki, to znowu stosy trupów, ledwie przysłonięte worami piasku. Wystające stopy. Czaszka. Szczątki kości. „Spokój, o bracia!“ (14 pułk piechoty). Mnóstwo sprzętów żelaznych wszelkiego gatunku. Morze. Hen poniżej czworogranna dzwonnica w Akwilei. Jeszcze dalej biała gromada domów; Cervignano.
Śnieg, zimno, okropne nudy.
Rozkaz, odwołanie, nieporządek[6].
Żołnierze, którzy powracają z urlopu, są od pewnego czasu w kiepskiej „sile moralnej“. Gwarzą półgębkiem o „bałaganie“, jaki panuje we Włoszech wskutek tego, że „czterej staruszkowie“ i kobiety życzą sobie pokoju. Oficerowie, ma się rozumieć, myślą… zgoła co innego. W Rzymie „kiwają“ ludzi, zwodzą… Rząd narodowej bezsilności!
Rzucanie min. Opuściłem mój pluton, który przeznaczono do formowania 64 baonu zapasowego, prawdopodobnie w głębi kraju. Utworzono drugą sekcję „lanciabettica“[7] i mnie powierzono nad nią dowództwo. Ćwiczenia na poligonie koło Ronchi.
Marsz do okopów. Na pozycji. Pełnia księżycowa.
— Panie kapral, jest nas tu dwóch, obaj z r. 1897.
— Jeden niech przyjdzie do mojego schronu.
Mroźny wiatr ustał. Poranek pełen olśniewającego blasku słonecznego. Przedwiośnie. Drobne roboty koło rowu łącznikowego. Powszedni ogień artylerji. Zwykły przelot płatowców. Kilka granatów nieprzyjacielskich trafiło celnie… we własne okopy. Ogień artylerji austrjackiej jest w dalszym ciągu bardzo dorywczy i zgoła nieszkodliwy.
Strzelanina. Austrjacy ostrzelali nas bombami, nie zadając jednakże strat. Mało strzałów — huk potężny. Bomba spadająca wygląda jak kot z zadartym ogonem.
Pracowałem w „rowie zmarłego Austrjaka“. Na wierzchołku wzgórza leży jeszcze dziesiątek niepogrzebanych trupów austrjackich i dwa nasze. Jeden z nich bez głowy. Dżdżyste popołudnie. Wieje scirocco. Jezioro Doberdó taje. Obustronny ogień skupiony artylerji.
Jezioro Doberdó, całe zarosłe szuwarem, przedstawia smutny widok — istne bajoro, niby siejąca zarazę „Pietra Rossa“. Ciekaw jestem, czy dziennikarze, którzy nazwali je „malowniczem“, widzieli je na własne oczy? — Gwałtowny ogień. Kilku rannych, z tych jeden przez własną nieostrożność. Poza tem nic. Wspaniałe, ciepłe słońce.
Słoneczny poranek. Przenoszą nieboszczyka, owiniętego w płótno namiotowe. Za nim postępuje kilku jego towarzyszy broni. Jakiś ksiądz odprawia nad nim modły, błogosławi go. Przechodnie odsłaniają głowy i idą dalej. Wczoraj wieczorem Austrjacy wrzucili parę bomb do naszego okopu. U podnóża tych gór znajdują się cmentarze, których poświęcenie właśnie się odbywa. Nasz się powiększa…
Krótka ceremonja pogrzebowa nie przerwała zajęć i ruchu tych, którzy żyją. Ze smutkiem myślę o tym nieznanym żołnierzu włoskim, który poszedł pod ziemię w sam raz wtedy, gdy na niebie ciepłem swojem ogłasza się wiosna.
Działa pracują. Zmarły należał do 531. oddziału karabinów maszynowych. Był jedyną ofiarą bomby, która padła wczoraj wieczorem. Popołudniu raz po raz kanonada. Jeden z naszych granatów trafił celnie w okop nieprzyjacielski.
Bosze krzyczeli i umykali. Jakiś sanitarjusz austrjacki przybiegł do nas. Koncert naszych najcięższych dział — przeciwko pierwszej i drugiej linji nieprzyjacielskiej. Z prawego flanku naszego okopu widziałem Duino. Stąd, z góry, panuje się nad całą zatoką Panzano. Z powodu oparów nadmorskich nie mogłem dostrzec Triestu.
Posłaliśmy dziesięć torped na zasieki nieprzyjacielskie. Austrjacy, mszcząc się za to, wypuścili siedem 15,2 kalibrowych granatów na krawędź koty 144. Jeden człowiek odniósł ranę w jabłko kolanowe.
Słońce. Tej nocy pracowałem do godz. czwartej. Gdy oddaliłem się z rowu łącznikowego, by wrócić na swoje legowisko, czerwona kwadra księżycowa złowieszczym blaskiem oświecała pole walki. Dziś rano nic nowego. Popołudniu, zwykła symfonja.
Żargon wojenny:
telegram — odłamek granatu
przyszywać guzik — ględzić
panienka (signorina) — papieros (sigaretta)
papieros — nabój karabinowy
kokoszka — karabin maszynowy
iść do reparacji — iść do szpitala.
MODNA PIOSENKA.
W dwudziestym piątym lipca,
Gdy zboża dojrzewały,
Przyszła mi na świat córa
Z różyczką w rączce małej.
Nie przyszła na świat w mieście
Ani na gruntach dworskich;
Urodziła się w lesie
Koło wybrzeży morskich.
Koło wybrzeży morskich,
Gdziem stawał na rozdrożu,
Widać rozliczne statki
Chwiejące się na morzu.
By bujać się na morzu,
Potrzeba na to łódki;
By kochać przez noc całą
Trzeba dziewczyny-młódki.
Piękne dziewczyny-młódki
Kochać nie mają chętki;
Lecz my, bersaljerowie,
Nauczym je w czas prędki.
Nauczym je w czas prędki,
Aż miłość tę poczują,
A za miesięcy dziewięć
Dziatwę nam wypiastują…
∗ ∗
∗ |
Oficerowie wciąż z nadmierną uporczywością zapytują mnie, czy wojna rychło się skończy.
Poznałem dra Vellę, brata Artura.
Wspaniałe słońce. Zwykły ogień. W południe wielki koncert. Część okopów nieprzyjacielskich wyleciała w powietrze. Jeden z szałasów spłonął. Pracowałem niemal do świtu. Zwykły, nieznaczny ogień artylerji. Słońce niepewne.
Wczoraj wieczorem, o dziesiątej, był alarm w przedniej linji okopów. Jakiś patrol austrjacki próbował drobnego napadu. Zbliżył się aż pod druty. Rzucanie bomb dymiących; silna eksplozja. „Cebrzyk galarety“ pod naszemi drutami. „Dwa kozły hiszpańskie“ rozwalone. Rzucanie bomb. Nasz jeden kapral raniony. Czujki mają się na baczności. Ogień karabinowy. Bomby Benaglia. W odwecie posłaliśmy dziewięć torped przeciw okopom nieprzyjacielskim. Słychać było dudnienie nadchodzących posiłków austrjackich. Przez całą noc rzucanie bomb i kanonada. Praca nad umocnieniem stanowisk dwóch miotaczy bomb w okopach.
Uprzytomniłem sobie, że jest niedziela, bo przed dowództwem pułku odprawia się msza. Obecnych na niej niewielu. Zwykłe kazanie. Popołudniu dość żywy ogień naszej artylerji. Czas pochmurny. Baterje austrjackie słabo odpowiadają.
Głód. Kantyniarz otoczył się kozłami hiszpańskiemi, żeby uchronić się od napaści bersaljerów na kosze z chlebem. Dziś rano niebo szare. Ogień huraganowy dział naszych i nieprzyjacielskich. Nie mogłem spać, bo ziemia się trzęsła, a powietrze tak drgało, że nasze schrony w „dolinach“ zaczęły się rozsypywać. Miotacze bomb rozpaliły się do czerwoności. Symptomat.
Wczoraj wieczorem, o zmierzchu, strzelałem z miotacza bomb. Bomby celnie trafiały w okopy niemieckie. Zwykła strzelanina po stronie naszej i nieprzyjacielskiej. Ranek wietrzny. Uroczysta msza przy dowództwie. Porucznik-lekarz Scalpelli odchodzi do szpitala polowego za Isonzo. Był w pierwszej linji od samego początku wojny.
Przez większą część nocy pracowałem nad ustawieniem miotacza bomb. Dziś rano, o świcie, pozdrowiłem Niemców na dzień dobry bombą Excelsior typu B., która celnie ugodziła w okop nieprzyjacielski. Jarzący się w nim koniec papierosa zgasł odrazu — a wraz z nim może i sam palacz. Dziś rano oni nas ostrzeliwali przez kilka godzin z rzędu. Nasze straty nie są ciężkie. Pomiędzy niezdolnymi do walki są dwaj oficerowie; jeden z nich należał do oddziału miotaczy bomb. Na dobranoc podwoiłem dawkę — rzucając dwie bomby. Cel trafiony. Dzień słoneczny. Podstawa miotaczy ukończona. Dzisiejszej nocy spodziewam się spać długo.
Urlopy zarówno dla oficerów jak i dla bersaljerów zawieszone. Drugi symptomat. Przegląd tornistrów i amunicji. Trzecia godzina popołudniu. Zdaleka nadbiegają i przelatują nad naszemi głowami ciężkie pociski, przeznaczone dla pierwszych linij nieprzyjacielskich. Dymy eksplozji od czasu do czasu przysłaniają słońce. Zacząłem palić; następstwo życia w okopach. „Macedońskie“ są wyborne.
Popołudniu 23. lutego 1917, około godz. 13-ej, odbywało się na kocie 144 próbne wstrzeliwanie się okopowego miotacza bomb. Koło mnie stało dwudziestu ludzi, między nimi kilku oficerów. Drużyna składała się z najdzielniejszych żołnierzy naszej kompanji. Aż do przedostatniego pocisku strzelanie odbyło się bez najmniejszego wypadku. Dopiero ów wspomniany pocisk (a wystrzelaliśmy całe dwie skrzynie!) wybuchł w lufie miotacza. Dostałem się w wir odłamków i zostałem odepchnięty na parę metrów. Więcej już nic nie potrafię powiedzieć. Wiem tylko, że prawie natychmiast nadbiegło kilku bersaljerów, położyło mnie na nosze i zaniosło na plac opatrunkowy w Doberdó, następnie przetransportowano mnie do tamtejszego szpitalu polowego, gdzie doznałem serdecznej, aż wprost krępującej mnie pieczołowitości. Kapitan-lekarz dr. Józef Piccagnoni, zawiadowca szpitala Busto Arsizio oraz dwaj lekarze-porucznicy Egidio Calvini z San Remo i Luigi Scipioni z Rosolini (Sirakusa) opiekowali się mną jak bratem.
∗ ∗
∗ |
Gdy Mussolini przebywał w szpitalu, nieprzyjaciel, gwałcąc wszelkie prawa humanitarne i cywilizacyjne, bombardował z płatowców ten przybytek cierpienia. Ranny tak na jednej ze stronic swego dzienniczka opisuje ten smutny fakt.
Godzina ósma. Trochę słońca. Zwykły warkot samolotów. Dziś w nocy przybył nowy pacjent. Ja nie zmrużyłem oka. Dziś nad ranem temperatura 37,8. Dziś wieczorem będzie znów 40.
Żadnych zabiegów lekarskich. Szum granatu. Pocisk wybuchł w pobliżu szpitala. Drugi pocisk. Trzeci. Jeszcze jeden. Wszystkie o parę metrów od szpitala. Infirmarz Parisi jest spokojny.
— Kto wie — powiada, — może nie dostrzegli Czerwonego Krzyża na dachu? W ciągu ostatnich czterech miesięcy nie strzelali ani razu. A jednak…
Znów huk. Mój sąsiad, który ma nogi strzaskane przez bombę, liczy strzały. Naliczyliśmy piętnaście.
— Coś tu w nieporządku — odzywa się jeden, raniony w udo.
Zabiegi lekarskie na parterze trwają w dalszym ciągu. Przez drzwi otwarte nawściąź widzę, jak przeciągają ludzie z noszami. Z dołu rozlegają się okrzyki bólu. Łoskot. Brzęk odłamków szkła w korytarzu, w salach. Nasze łóżka się zatrzęsły.
— Ten padł bliżej niż inne — mówię do Parisiego.
Nie dokończyłem tych słów, gdy z sal nad schodami dobywać się poczęły obłoki gęstego i białego kurzu. Z kurzawy tej wypełzli ranni, którzy jeszcze mogli utrzymać się na nogach, i wbiegli do sali, na której się znajdowałem. Ci, którzy byli przykuci do łóżka, stoczyli się na ziemię, przejęci obłędem trwogi. Ich wrzaski zapełniły cały gmach szpitalny. Jeden, świeżo zraniony w ramię, zwalił się ze schodów.
Wszystkich ranionych przebywających na owej sali, przeniesiono do mego przedziału. Dr. Piccagnoni znajdował się właśnie na parterze, gdzie operował jednego z ciężko rannych. Po wybuchu powierzył pacjenta opiece asystentów i pobiegł na górę. Przyprowadził wszystko do jakiego takiego porządku, pokrzepił wszystkich na duchu, budząc podziw swym spokojem i zimną krwią. Opatrzywszy rannych, powrócił na dół, by dokończyć operacji. Całe szczęście, że świeżo odniesione rany nie są ciężkie. Najciężej ranny był już właśnie rekonwalescentem… a teraz spory odłamek zdruzgotał mu ramię! Muszą go wciąż przewiązywać, tyle krwi traci! Ci, którzy mogą mówić, odzywają się:
— Tchórze! Opryszki! Chcieli nas wytracić doszczętnie.
Inni, którzy mówić nie mogą, wlepiają w ściany oczy szeroko rozwarte. Chichot granatów — bo Austrjacy walą w dalszym ciągu — zmusza nas przez chwil kilka do trupiej ciszy.
Dr. Piccagnoni, razem z dr. Vellą i dwoma innymi lekarzami, wchodzi znów do naszej sali i ogłasza, że popołudniu wszyscy ranni będą przeniesieni za Isonzo. Twarze się rozpogadzają.
— A ja? — zapytuję.
— Pan tu zostanie. W mojem towarzystwie. Pan jest niezdatny do transportu.[8]
Dziś rano Król odwiedził szpital polowy, gdzie znajduje się plutonowy Benito Mussolini. Wróciłem właśnie z okopów na Monfalcone i wybrałem się w drogę, by zasięgnąć wieści o ranionym przyjacielu, którego stan zdrowia w dniach ostatnich znacznie się pogorszył. W sam raz wtedy szary samochód Władcy opuszczał placyk, przylegający do dworku, gdzie mieści się szpital połowy, w którym przebywa Mussolini.
Król przybył pół godziny przedtem, zgoła niespodzianie. Przywołał zawiadowcę szpitala, kapitana-lekarza Giuseppe Piccagnoni i wyraził chęć zobaczenia Benita Mussoliniego oraz innych rannych, pomieszczonych tamże.
W parę minut później Władca wkroczył do sali, gdzie akurat przed chwilą wniesiono Benita Mussoliniego, powracającego od codziennych zabiegów, które dlań były zarówno dotkliwe jak same operacje.
Mussolini był nieco przybity. Zabieg lekarski był bardziej bolesny niż po inne dni.
Król zapytał kapitana Piccagnoni, na którem łóżku spoczywa Benito Mussolini.
— Oto tam, na drugiem łóżku przy oknie.
Tymczasem Mussolini poznał Króla, a jednocześnie Władca spostrzegł ranionego.
Zbliżywszy się do łóżka, król spytał Benita Mussoliniego:
— Jak się pan miewa, panie Mussolini?
— Niebardzo dobrze, Miłościwy Panie!
Kpt. Piccagnoni, zapytany przez Władcę, podał dokładne szczegóły:
— Gorączka ujawniła się przed ośmiu dniami, kiedy w ranach na nogach zaszła komplikacja infekcyjna. Temperatura przewyższała 40°; chory miał noce niespokojne, bredził w malignie. Obecnie gorączka spadła do 38°. Odłamki udało się wyjąć i rany zaczynają się zabliźniać, w każdym razie chory cierpi bardzo. Proszę sobie wyobrazić, że suma obwodów wszystkich ran, jakich na swem ciele doznał Benito Mussolini, wynosi 80 cm. Dwie rany na nogach są tak wielkie, że po ich ponownem otworzeniu możnaby w nich pomieścić pięść ludzką.
Król słuchał, przyglądając się twarzy ranionego.
— Pan z pewnością bardzo cierpi w tem bolesnem obezwładnieniu, a jednak… tyle siły w panu!
— Tak,… to męczarnia, Miłościwy Panie…, ale trzeba być cierpliwym!
Następnie Król wypytywał Mussoliniego o szczegóły bolesnego epizodu wojennego. Ranny opowiedział je z całą dokładnością.
— Jaka była, pańskiem zdaniem, przyczyna wybuchu? — zapytał Król.
— Lufa miotacza była zanadto rozgrzana.
— Tak jest — podchwycił Władca; — pewnie strzelano zbyt gwałtownie.
Poczem, zmieniając rozmowę, zapytał:
— Pamięta pan? Widziałem pana sześć miesięcy temu w szpitalu w Cividale.
— Pamiętam dokładnie. Byłem wtedy pod obserwacją z powodu choroby…
— A teraz — przerwał Król — po tylu dowodach męstwa odniósł pan ranę…
Nastała chwila milczenia. Wszyscy spoglądali na tego dzielnego żołnierza, który pod obstrzałem ze strony Austrjaków uczył swoich podkomendnych, jak mają zwalczać nieprzyjaciela, — aż padł, okazując równie wielkie bohaterstwo jak żołnierz powalony w okopach napaścią przeciwnika.
Następnie Król ciągnął dalej:
— Przedwczoraj, na Debeli, jenerał M… wyrażał się dobrze o panu…
— Starałem się zawsze spełniać karnie swój obowiązek, jak każdy z żołnierzy. Pan jenerał zbyt dla mnie jest łaskaw.
— Brawo, Mussolini! — przerwał Król. — Znoś z rezygnacją swój ból i niemożność ruchu.
— Dziękuję, Miłościwy Panie!
Zkolei Król zwrócił się do innych rannych.
Na lewo od Mussoliniego znajdował się dzielny inwalida wojenny, sierżant Gasperini z Valtellina, który został koło Doberdó raniony bombą, rzuconą z samolotu. Także dla niego Król miał słowa pochwały i otuchy, poczem kazał przybocznemu adjuntantowi, by zapisał jego imię wraz z imieniem drugiego inwalidy: Sycylijczyka Antonio Bartolo.
Wkońcu Król, oddawszy ukłon Benitowi Mussoliniemu, opuścił sypialnię, by zwiedzić inne sale szpitalne, przyczem wyraził kapitanowi Dr. Piccagnoni’emu najwyższą pochwałę za znaleziony wszędzie wzorowy porządek.
W kilka chwil potem, gdy Król opuścił szpital, zbliżyłem się do Mussoliniego.
— Bardzo się cieszę — odezwał się do mnie — z tych dowodów łaskawości, okazanych mi przez Władcę, i z życzliwych słów, jakiemi obdarzył mnie i moich towarzyszy.
∗ ∗
∗ |
Przedwczoraj wieczorem dowiedziałem się z łamów Popolo d’ Italia o tragicznem wydarzeniu wojennem, które o mało co nie zostało opłacone życiem naszego dzielnego towarzysza broni.
Nie potrzebuję was zapewniać, że dzieliłem z wami wasz ból i niepokój.
Wkrótce potem udało mi się dostać kilka dzienników rzymskich. Mówiono, że rany Mussoliniego są liczne, ale niezbyt ciężkie. Trochę się uspokoiłem, jednakże nie pozbyłem się odruchowego pragnienia, by pospieszyć do Niego, uściskać Go i zasięgnąć dokładniejszych i pewniejszych wieści o Jego nieszczęściu.
Natychmiast poprosiłem o konieczną przepustkę, za której uzyskanie wielce jestem wdzięczny dowódcy mej grupy.
Nie mogłem się dowiedzieć, gdzie znajduje się szpital Nr. 46. Nikt nie słyszał, czy wogóle taki istnieje. Przypuszczaliśmy, iż zaszła omyłka, i doszliśmy do wniosku, że chodzi pewno o szpital Nr. 046, funkcjonujący koło Cormons. Nazajutrz rano wyprawiłem się we wskazanym kierunku.
Łatwo sobie wyobrazić rozczarowanie i gorycz, jakiej doznałem po przybyciu na miejsce. Szpital znalazłem, ale rannego w nim nie było! Straciwszy w ten sposób bezpowrotnie cały dzień mego urlopu, zdołałem w każdym razie dowiedzieć się, że szpital Nr. 46 znajduje się bardzo daleko, bo aż pod Akwileją.
Z ciężkiem sercem, zgryziony i upadły na ducha, powróciłem do swej kwatery. Jedna mi tylko została nadzieja: na drugi urlop. Istotnie udało mi się wkrótce uzyskać nową przepustkę.
Wyruszywszy zawczasu rano i zdobywszy upoważnienie do korzystania ze wszystkich środków lokomocji, skierowałem się z niecierpliwością do celu. Podróżowałem w najrozmaitsze sposoby: na samochodach ciężarowych, na jaszczach artyleryjskich, na furgonach, a niejednokrotnie per pedes Apostolorum. Ale szedłem wciąż naprzód.
W Sagrado, o czwartej popołudniu, natknąłem się na Manlia Morgagniego — administracyjnego kierownika naszego pisma — oraz na kolegę Garinei’ego z Secolo. Wracali z odwiedzin u Mussolinego. Dowiedziałem się, że bohaterski wojak miał silną gorączkę i że szpital 46-ty przeniesiono z Akwilei do Ronchi.
Na drodze z Sagrado do Ronchi (sześć do siedmiu kilometrów) nie udało mi się spotkać żadnej powózki. Mimo to dotarłem tam dość szybko.
W bramie szpitala (umieszczonego w pięknym pałacyku odrestaurowanym po uszkodzeniach wojennych) nie chciano udzielić mi wstępu. Podoficer inspekcyjny miał w tym względzie ścisłe polecenie, którego za żadną cenę nie chciał przełamać.
— Lekarze zabronili wszelkich odwiedzin. Za wielu ludzi tu przychodziło! Ranny bardzo cierpi. Dziś wieczorem miał 40° gorączki. Sam życzył sobie, żeby go zostawiono w spokoju. Bardzo mi przykro, ale nie mogę…
Powoływałem się na moje stanowisko redaktora Popolo, mówiłem o mojej trosce co do Jego losu, o braterskim afekcie dla mego Kierownika i Zwierzchnika…
Na nic to się nie zdało!
Poprosiłem o chwilkę rozmowy z kierownikiem szpitala, z którymś z lekarzy… Wkońcu dopuszczono mnie do lekarza-porucznika dr. Scipioniego. Powiedziałem, kim jestem, wyjaśniłem cel mej podróży, pytając, czy byłoby rzeczą do pomyślenia, żebym po odbyciu tak długiej drogi miał… wrócić jak niepyszny, nie zobaczywszy się z Mussolinim!
Oficer zrozumiał mnie.
— Niech pan zaczeka! Ale niech pan pamięta: wizyta ma trwać krótko!
Obiecałem… i nie dotrzymałem obietnicy.
Dwie minuty później byłem przy Nim. Nasze spotkanie było serdeczne i wzruszenia pełne. Pocałowałem go w czoło; on uśmiechnął się radośnie. Błysk jego pałających oczu zastępował słowa. Oczy te jasno mówiły, że moje nieoczekiwane przybycie sprawiło choremu wielką przyjemność. Przez chwilę milczeliśmy: on cierpiał, ja nie wiedziałem, jak zacząć.
— Jak się czujecie?
— Zupełnie dobrze!
— Czy macie silną gorączkę?
— E, przejdzie!
Na tabliczce nad łóżkiem chorego widniał napis: gorączka 39,9°…
Wyraziłem choremu najserdeczniejsze swoje uczucia oraz życzenia jego towarzyszy, przyjaciół, wielbicieli, wszystkich ludzi zacnych i szlachetnych, by przyjście do zdrowia było rychłe i zupełne.
— Wyzdrowieję wkrótce i całkowicie.
Wspólnie z jednym z pielęgniarzy pomogłem mu zmienić pozycję na łóżku. Zapytałem go o przyczyny wybuchu.
— Nie umiem powiedzieć o tem nic dokładnego — odpowiedział, poczem jął opowiadać cały fakt, tak jak został przedstawiony w jego „Notatniku“.
Spytałem Mussoliniego, jak się dokonało jego przeniesienie do oddziału miotaczy torped.
— W najprostszy sposób w świecie — odpowiedział z wielką pogodą. — Pierwszego lutego mogłem odejść w głąb kraju na dłuższy lub krótszy okres czasu. Zamiast tego wołałem pójść, jako ochotnik, na stanowisko dowódcy oddziału miotaczy bomb pod rozkazami jednego z oficerów. Nad garnizon w głębi Włoch przeniosłem „doliny“ Krasu na najniebezpieczniejszej kocie. Oto wszystko.
Mówiąc to, przesuwał zlekka głowę po poduszce. Oczy rozwarły mu się jeszcze szerzej.
Uśmiech zadowolenia — ten charakterystyczny, piękny uśmiech, nerwowy i kryształowy, znany wam tak dobrze — rozjaśnił mu bladą twarz. Pogłaskałem go po czole. Gest ten przypomniał mi, że chory ma wysoką gorączkę. Moja obecność stała się dlań mimowoli udręką; skłoniłem go bowiem do zbyt długiego mówienia. Spostrzegłszy to, namówiłem go, żeby się nie wysilał, poczem dodałem:
— Opowiem o tych odwiedzinach naszym towarzyszom i przyjaciołom.
— Tak, zróbcie to. I mówcie jasno a wyraźnie, że gotów jestem znosić jeszcze cięższe losy, byle zapewnić triumf ideałom sprawiedliwości, przyświecającym armji Czwórporozumienia. Powiedzcie, iż jestem dumny z tego, że spełniając najniebezpieczniejszy z mych obowiązków, krwią swoją zrumieniłem drogę do Trjestu!
Chwilę jeszcze rozmawialiśmy o innych sprawach, poczem zmusiłem mego zucha do milczenia, zagłębiając ręce w ogromne pliki telegramów i listów, leżących na jego szafce nocnej, na krześle, w nogach łóżka.
W pierwszej paczce, jaka wpadła mi w rękę, znajduję telegram bardzo serdeczny i uprzejmy od ministra Comandiniego; następnie przesuwają mi się przed oczyma depesze i listy od osób na wszelkich szczeblach społecznych: od szlachetnie urodzonego Gwidona Notariego dei Duchi della Rovere aż do skromnych i prostych robotników.
Oto telegram ministra Comandiniego:
„Wzruszony tym chwalebnym chrztem ognia, który Cię nawiedził i umocnił, posyłam Ci najgorętsze życzenia rychłego i zupełnego przyjścia do zdrowia.“
Bohaterska matka Filipa Corridoni przysłała z Pansuli kilka słów:
„Moja rodzina jest bardzo przejęta i panu bliska.“
W tych kilku słowach zawarła się cała dusza tej kobiety prostej i godnej podziwu.
Małgorzata i Cesare Sarfatti tak wyrazili swe uczucia:
„Pozdrawiamy drogiego przyjaciela, dzielnego wojownika, przejęci podziwem, niepokojem i serdeczną życzliwością.“
A doktór Risi:
„Pozdrawiam twe chwalebne rany, które w przeszlachetnym idealizmie „koją i leczą.“
A czcig. Bossi z Genui:
„Osobiście i w imieniu Narodowego Komitetu antyniemieckiego, życzę Ci gorąco, bym mógł rychło znów cię zobaczyć — jako silnego kierownika w walkach na froncie wewnętrznym, niemniej ważnym od frontu zewnętrznego, na którym tak się zahartowałeś i odznaczyłeś.“
Ale zebrać wszystkie te głosy byłoby niepodobieństwem…
Między innemi widzę depesze bardzo serdeczne: od porucznika-lekarza dr. Alberta Mostari, ranionego razem z Mussolinim w owym tragicznym wypadku; od kol. Uccellego z Corriere della Sera, od adwokata Hermana Jaracha z Medjolanu, od tow. Galassiego, od Giampola Manfredi z Castel di Sangro; od licznej grupy przyjaciół z Rzymu; od frakcji socjalistycznej z Turynu, od medjolańskiej sekcji republikańskiej, od frakcji socjalistycznej z Florencji, od Ligi antyniemieckiej w Medjolanie, od dziennikarzy rzymskich i medjolańskich, od „Bractwa Fratti“ z Forli, od „Prasy perjodycznej“, od „Faszystów medjolańskich“, od inż. Valsecchiego, od Klemensa Pinti, od Komitetu Federacji grup autonomicznych w Medjolanie, od komitetu propagandy patrjotycznej (również z Medjolanu), od b. radcy samorządowego Ludwika Bonomelli — oraz od wielu, wielu innych osób i instytucyj.
Major R. D., z tegoż pułku bersaljerów, co nasz dzielny wojak, tak pisze:
„Mój drogi Mussolini, nie potrzebuję Cię zachęcać, byś trzymał się dzielnie. Obraziłbym cię, bo znam cię jako mego dzielnego bersaljera. Z całego serca tyczę ci rychłego wyzdrowienia, by mieć cię wkrótce znów przy sobie. Do widzenia, kochany kolego z okopów! Niech żyje Italja!“
Alfons Vaiana pisze:
„Ideje tyją dłużej niż ludzie, ale gdy te ideje mają takich, jak pan, obrońców, stają się ołtarzami, na których ludzie dobrowolnie oddają się na ofiarę. Dlatego tyczę panu — życia, i zdrowia!“
A dr. Ambroży Binda, kapitan-lekarz z Medjolanu:
„Najgorętsze tyczenia i uścisk! Oczekuję cię tutaj!“
Dalej widzę listy i telegramy z życzeniami od Danta Diniego, Giovanniego Capodivacca, Giseldy Brebbia, Idy Bacchi z Medjolanu; od Camilla i Erminji Guaitani z Cassano d’Adda, od Luigiego Boni z Forli, od wydawcy Ferdynanda Zappiego z Werony, prof. G. C. Ferrariego z Imoli; od grupy robotników w Turynie, żołnierzy: G. B. Ronconiego, Pietra Montaniego z Reggio Emilia itd.
Zdaje mi się, że godnie zakończę tę nawałę wybranych na chybił-trafił życzeń i pozdrowień, przytaczając dosłownie taki oto list nadesłany z Ferrary:
„Wielmożny Panie, jak życzyłbym dobrze mojemu synowi, walczącemu w Krasie, tak życzę i Panu, żołnierzowi włoskiemu i socjaliście, szybkiego wyzdrowienia. Oddany Panu Angelini Giocanni, prosty robotnik.“
Ile szlachetności i serca w tych kilku skromnych rządkach pisma!
Czas nagli. Noc nadchodzi. Mussolini zapada w coraz to wyraźniejsze odrętwienie. Gorączka, zamiast się zmniejszyć, stale wzrasta. Szepcę mu w ucho parę słów. Otwiera oczy, wyciąga do mnie rękę, uśmiechając się słabiuśko.
— Jaki skarb uczuć kryje się w tych listach i telegramach! — mówię.
— Istotnie! — odpowiada nasz bohaterski bersaljer. — Istotnie! Podziękujcie przyjaciołom, którzy byli ze mną w tej godzinie. Podziękujcie im, wznosząc okrzyk: „Niech żyją Włochy!“
Twarz Mussoliniego, obramiona bandażami spowijającemi jego głowę, wydaje mi się teraz znacznie bledszą. Także i czoło znów rozpalone…
Nachylam się nad nim. Zamieniamy z sobą pocałunek. Oddalam się, oglądając się raz po razu w stronę jego łóżka. Jego oczy iskrzące się i czarne — tak niezwykłe i sugestywne wśród tej białości jego twarzy, łóżka i przepasek — tworzą z tą bielą dziwny kontrast. Mimo wszystko są tak zdumiewająco pogodne!
Wychodząc wdałem się w rozmowę z doktorami: Scipioni’m i Colvini’m.
— Stan zdrowia Mussoliniego — słyszę z ich ust — nie jest groźny, jednakże rany nie są tak lekkie, jak niektórzy opowiadali. Wprost przeciwnie. Wiele ran przechodzi na wylot, a w dolnych częściach ciała są poważne uszkodzenia. Jedna z ran, na prawem udzie, dosięga szerokości 10 cm. Inne obrażenia dotyczą głowy, prawego ramienia (obojczyk jest złamany), przedewszystkiem zaś prawej ręki strzaskanej w przegubie. Liczba odłamków znalezionych w jego ciele po prześwietlaniu, wynosi około czterdziestu. Wyciągnięto niemal wszystkie w ciągu dwóch operacyj. Wysoka gorączka, jaką ma chory, nie powinna nikogo przerażać. Wynikła z procesu zapalnego rany w nodze, gdzie zachodzi niebezpieczeństwo wysiąku. Biedak zmizernieje! W każdym razie, gdyby nawet nie było żadnych komplikacyj, Mussolini nie przyjdzie zupełnie do siebie wcześniej jak za jakie 50 dni. Gdyby gorączka ustąpiła, mógłby za jaki tydzień przenieść się z tego szpitala gdzieindziej.
Zebrawszy dla przyjaciół te wiadomości, pożegnałem się z doktorami, jednocześnie smutny i podniesiony na duchu.
W głęboką noc (księżyc świeci i huczą armaty) kreślę te dorywcze zapiski. Zimno siarczyście!
∗ ∗
∗ |
Rankiem 2 kwietnia Benito Mussolini w towarzystwie Dr. Piccagnoniego, komendanta szpitala potowego, w którym leczył się po otrzymaniu ran, przybył do Medjolanu, powitany radośnie i serdecznie przez redakcję POPOLO D’ ITALIA i wielu przyjaciół, z niecierpliwością oczekujących jego przybycia.
Z wielkiemi ostrożnościami wyniesiono go z łóżka wagonowego i przewieziono do okręgowego szpitala Czerwonego Krzyża przy Via Arena, gdzie przyjął go kpt.-lekarz Dr. Ambroży Binda, związany z Mussolinim węzłami braterskiej przjaźni.
Dr. Binda tak opowiada o czasie, w którym miał pieczę nad chorym:
Opuszczając strefę połową, Mussolini pisał mi: „Jestem zmęczony, potrzeba mi wypoczynku. Przygotuj mi łóżko w swoim szpitalu.“
I 2 kwietnia dostał się do mojego oddziału…
Był wtedy okropnie zbiedzony, silnie anemiczny i gorączkujący.
Został umieszczony w małym pokoiku na drugiem piętrze. Musiałem — zrazu codziennie, potem co dwa dni — być świadkiem długich i bolesnych zabiegów, które on znosił ze stoicyzmem i siłą ducha, czyniącą wielkie wrażenie nawet na nas, cośmy już byli oswojeni z widokiem najokropniejszych ran, spowodowanych bronią nowoczesną.
Nigdy nie chciał brać narkotyku, nawet gdy szło o konieczność operacyj uzupełniających.
Szczególnie bolesną była rana na prawej goleni, która wskutek odsłonięcia ścięgien i nerwów wielce dawała się we znaki podczas operacji.
Jeden miał tylko niepokój: „Powiedz mi, Binda, czy odzyskam znów sprawność członków? Czy będę mógł wrócić do okopów?“
Czas swój spędzał na studjowaniu języka rosyjskiego i angielskiego oraz na czytaniu dzieł literackich i politycznych.
Godziny popołudniowe spędzał stale w towarzystwie żony, zacnej i poczciwej pani Racheli, oraz swych dzieci: Eddy i Wiktora. Brunona jeszcze nie było na świecie.
W czasie jego pobytu w szpitalu nie było polityka — włoskiego czy z krajów sprzymierzonych, któryby, przejeżdżając przez Medjolan, nie poczuwał się do obowiązku, by przesłać pozdrowienie lub życzenia naszemu męczennikowi.
Miał on przyjazne słowo dla każdego ze swych towarzyszy w szpitalu i nie chciał przed nikim mieć pierwszeństwa, gdy szło o kolejność lekarskich zabiegów.
Powiedział podobno któryś z lekarzy czy myślicieli, że pierwszem lekarstwem pomagającem do wyzdrowienia jest silna wola. Nigdy tak namacalnie nie stwierdziłem prawdziwości tego powiedzenia jak wtedy, gdy szło o Mussoliniego.
Chciał wyzdrowieć; chciał, by noga odzyskała swą sprawność — i nie było takich bólów, któreby pohamowały jego wysiłek.
W jego ciele pozostały — i tkwią po dziś dzień — odłamki pocisku: w prawem przedramieniu, w prawej goleni, w kostce prawej nogi i w lewej ręce. A ile razy dają mu się dotkliwie odczuć!
W sierpniu Mussolini, opierając się na szczudłach, wyszedł ze szpitala.
∗ ∗
∗ |
Cała prasa włoska ówczesna ogłosiła wiadomość o wypadku Mussoliniego, wraz z wyrazami sympatji lub współczucia.
Także i prasa francuska zajęła się nim obszernie, nie szczędząc mu słów najserdeczniejszej solidarności.
Jego imię było na ustach wszystkich. Jego służba w charakterze prostego żołnierza na froncie w obliczu wroga, — rany, jakie odniósł w piekle wojennem na Doberdó stały się punktem wyjścia i pierwszym stopniem bezprzykładnej karjery tego niezwykłego człowieka…
Ale wojna nie skończyła się prędko — naodwrót, właśnie wtedy rozpoczął się jej rok przełomowy. Mussolini jeszcze z trudnością powłóczył nogami o szczudłach, gdy w jesieni r. 1917 nadeszła straszliwa wieść o klęsce pod Caporetto. On właśnie podówczas objął nanowo dawne stanowisko w swej gazecie, głównie w zakresie „frontu wewnętrznego“. Z niepokojem i zgryzotą spostrzegał, że w pewnych sferach wewnątrz ojczyzny szerzyć się począł lęk i desperacja co do końca wojny. Wówczas w płomiennych artykułach zwrócił się przeciwko defetystom i korzystając z poczytności i miru, jakim cieszyła się stale jego gazeta, starał się obudzić w narodzie ufność i siłę ducha. Po klęsce pod Caporetto, która odrazu zniszczyła całą, tak długo i tak uciążliwie umacnianą linję frontu na Krasie i otworzyła wrogowi szerokie rozłogi prowincji weneckiej aż nad Piawę, taka podnieta była szczególnie konieczna. Rozlegały się wówczas poważne głosy, które doradzały królowi złożyć koronę i nadać krajowi zgoła inną formę rządzenia. Rzecz taka byłaby jednoznaczna z zaniechaniem wojskowego oporu — wobec czego wojna dla Włoch byłaby przegrana. Wówczas w kraju zbudziła się reakcja, zmierzająca do tego, by wzbudzić na nowo ochotę do walki, wzmocnić nowy front i wszelkiemi środkami stłumić dążenia socjalistów i innych partyj, mogące uniemożliwić dalszą wojnę. Król ani na chwilę nie poddał się myśli, by w tak krytycznym momencie opuścić swe stanowisko. Pomiędzy tymi, którzy pomimo klęski pod Caporetto i wszelkich niepowodzeń nie opuścili sztandaru i podtrzymywali nadal ideę ostatecznego zwycięstwa, był i Mussolini, który z namiętnością i elektryzującą sztuką przekonywania orędował w swej gazecie za organizowaniem armji ochotniczej, za wprowadzeniem twardych rządów wojskowych w całej Italji północnej i za bezwzględnem ukróceniem socjalistycznych wichrzeń, znajdujących upust szczególniej po dziennikach. W ten sposób stało się rzeczą możliwą umocnienie frontu nad Piawą, a cały kraj dał się przywieść do tego, by wytrzymać i odeprzeć ostatnie ataki państw centralnych. Upadek tych mocarstw i ostateczny wynik wojny były dla Mussoliniego uwieńczeniem jego działalności przed wojną i po wojnie. To co zdarzyło się później, mogło się dokonać tylko na podstawie tych właśnie czynów i usiłowań. Osobista odwaga i dzielność dziś jeszcze są niezbędnym warunkiem dla tego, kto chce torować sobie drogę do stanowiska Wodza Narodu i do stanowienia o jego losach.
- ↑ Przekręcone z włoskiego: Buoni italiani, risparmiate i prigionieri — dobrzy Włosi, oszczędźcie jeńców!
- ↑ Żartobliwe przezwisko bomby austrjackiej.
- ↑ Taube.
- ↑ Od tłumacza. Pieśń tę zostawiam w oryginalnem brzmieniu, gdyż jej pointę stanowi niedająca się odtworzyć gra słów: La Terribile (właśc. la Territoria e) — i la terra. Dosłowny przekład brzmi: „Także i wojska obrony krajowej („terytorjalne“) powiadają, że były na wojnie; były, owszem, w Serpenizzy… grzebiąc się w ziemi (w terenie)“.
- ↑ Początek rozdziału — aż do tego miejsca — wzięty z przekładu niemieckiego.
- ↑ Nie potrafiłem oddać włoskiej gry słów: Ordine, contrordine, disordine.
- ↑ Bettica — system miotacza, torped. Lanciare — rzucać.
- ↑ Mussolini doznał ciężkich obrażeń aż w 44 miejscach swego ciała. Przez pierwszą połowę marca stan jego zdrowia był bardzo groźny.
- ↑ Dołączone z niemieckiego wydania „Notatnika“ (Przyp. tłumacza).