Pamiętniki jasnowidzącej/Część II/Prześladowania ze strony miejscowego księdza

<<< Dane tekstu >>>
Autor Agnieszka Pilchowa
Tytuł Pamiętniki jasnowidzącej
Podtytuł z wędrówki życiowej poprzez wieki
Wydawca Wydawnictwo „Hejnał”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Pawła Mitręgi
Miejsce wyd. Wisła
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Prześladowania ze strony miejscowego księdza.

Po powrocie zastałam dzieci w gorączce, co zresztą często się zdarzało, kiedy bodaj na jeden dzień oddaliłam się z domu, a nie mogłam ich zabrać ze sobą. Zaraz skupili się koło nich „tamci“, którzy tylko czyhali, by mi czemś dokuczyć — i pomimo opieki wyższych duchów potrafili tak podziałać na służącą, że niby bez żadnej złej myśli kupiła kiełbasy i uraczyła nią także i dzieci. Te nieprzyzwyczajone do takiej strawy już nawet tego dnia lub następnego dostawały gorączki. A jeżeli już służąca oparła się temu pokuszeniu, to zastawałam je z porządnemi guzami na głowie lub t. p. Tak to kiedykolwiek wyjechałam z domu bodaj na krótki czas, zawsze podczas mej nieobecności przygotowali mi jakąś niemiłą niespodziankę.
Starali mi się szkodzić na każdym kroku. Nietylko wysyłali do mnie ludzi, przez których usiłowali skusić mnie do złego, ale także pomagali innym, żyjącym na ziemi, walczyć przeciwko mnie, a właściwie przeciwko memu zadaniu.
Często ksiądz zwracał uwagę ludziom, by stronili ode mnie, by unikali mnie, jak zarazy, gdyż mam łączność z djabłem, jestem w jego mocy, więc muszę go słuchać i słucham go chętnie, chcąc także innych wciągnąć na dno piekła. Pewnego razu pouczał dzieci w szkole, że jeśliby ktoś nawet zabił takiego człowieka, mającego spółkę z djabłem, nie ma grzechu. Te nauki nie pozostały bez wpływu na niektórych parafjan, podobnie jak wiele innych jego argumentów i poglądów na tę sprawę.
Śmielsi z nich upierali się wprawdzie, że źle nie robię i że u mnie niema żadnego djabła — niektórzy jednak uwierzyli mu i zaczęli się domagać, by poszedł do mnie wypędzić tego djabła święconą wodą. Pod pewną presją ludzi ksiądz wybrał się do mnie.
Dobry mój duch opiekuńczy stawiał po największej części ścianę, żebym nawet nie widziała zacnego duszpasterza, ani nie słyszała jego wywodów. Toteż dopiero na krótki czas przed jego zjawieniem się u mnie ujrzałam, z jaką misją idzie. Wiedziały już o tem różne kumoszki, że przyjdzie, wiedzieli też i inni, którzy w mej pracy bynajmniej nie dostrzegali sprawek szatańskich; wiedziało o tem również sporo dzieci — tylko mnie wcale o tem nie mówił opiekun, że za niespełna pół godziny ksiądz się zjawi. Zasłonił mi widok jego i tych wszystkich ludzi, skierowanych w tej chwili do mnie myślami i dyskutujących na ten temat, czy w mej pracy jest sprawka djabła, czy nie.
Byłam sama w domu. Nagle rozległ się za oknami zgiełk dzieci świadczący, że dzieje się coś niezwykłego. Wkrótce gwałtownie otworzyły się drzwi i do przedsionka i kuchni, posypały się kamienie, rzucane przez dzieci, wracające właśnie ze szkoły. Z pobliskiego śmietniska przed domem wyciągały skwapliwie papiery, szmaty i śmiecie i wszystko gorączkowo rzucały na kuchnię.
Stałam w pokoju bez słowa, przyglądając się ich gorączkowej pracy. Nic we mnie nie drgnęło, nie pojawiła się najmniejsza myśl niechęci, że zaśmiecają mi mieszkanie, patrzyłam na nie raczej ze zdziwieniem. Były to dzieci szkolne.
Nie wiem, kto podał im nową myśl, dość, że śmielsi zaczęli porywać szklanki i garnuszki i także niemi rzucać o ziemię. Lecz tylko kilka ich padło ofiarą odważnych napastników; widziałam w oczach tychże dziwny strach i przerażenie, kiedy ukradkiem spojrzeli na mnie.
W tym dniu miałam świeżo napieczone pączki i ciasto — jakby umyślnie dla nich. Kiedy już przestali rzucać kamieniami i wyszli z sieni, zebrałam do fartucha wszystkie pączki i poszłam do nich, mówiąc:
— Ateście się napracowali! No, abyście nie powiedzieli, żeście za pracę nic nie otrzymali, chodźcie, dostaniecie pączki.
Dzieci patrzyły na mnie wytrzeszczonemi oczyma. Niektóre z nich widząc, że wychodzę z sieni, schyliły się prędko po kamienie; myślały zapewne, że chcę je skarcić, albo może nawet, że niosę kamienie w fartuchu, aby niemi na nie rzucać. Kiedy ujrzały pączki, powypuszczały kamienie z rąk; wiele zaczęło łapczywie jeść pączki, inne odbiegły dalej, wołając:
— Nie jedzcie tego, tam może zapieczone duchy! To djabeł piekł te pączki, za pączki zapiszecie jemu swoją duszę!...
Nie słuchałam już ich. Ujrzałam, że z przeciwnej strony nadchodzi ksiądz, a za nim grupka kobiet. Wchodząc pozdrowił mię słowami:
— Pochwalony Jezus Chrystus.
— Na wieki wieków! — odpowiedziałam.
Widziałam, że ze zdumieniem spojrzał na kamienie i śmiecie i na te różne gruzy na kuchni, podnosząc z kolei na mnie pytający wzrok.
— To szlachetny czyn wiernych waszych owieczek — wyjaśniłam. — Ale to nic — dodałam — nie przejmujmy się taką drobnostką, to się uprzątnie!
I ksiądz zaczął swoją litanję, pewnie umyślnie już przeznaczoną do tego celu wygnania djabła. Kropił wszędzie, szczególnie za piecem.
Trudno mi opisać, jakich uczuć wówczas doznawałam. Chwilami chciało mi się śmiać z jego głupoty, ale potem zrobiło mi się przykro, kiedy pomyślałam, jaki on jest nieszczęsny w swojej ciemnocie, tem smutniejszej, że mieni się sługą bożym i opiekunem duchowym bliźnich, no i pedagogiem, a w istocie jest takim małym, nędznym duchem, nie wiedzącym nawet, co czyni, pod czyją inspiracją do mnie przyszedł. Przymknęłam na chwilkę powieki, patrząc, co go sprowadziło w moje progi. I w tym momencie ujrzałam brzydkie duchy, pokazujące mi języki, a co gorsza wykonywujące nieprzyzwoite gesty. Inne zaś z nich za oknem sugerowały chłopcom, kończącym jeść pączki:
— Pocożeś to brał, pocóż to żresz? W tem jest trucizna, z której ciężko zachorujesz i umrzesz!
Kilku z nich rzeczywiście w przestrachu chwyciło się za brzuchy i jak szaleni zaczęli uciekać od domu.
Innym sugerowały niskie duchy:
— Mogłeś jej głowę rozbić kamieniem, a przynajmniej wybić okno.
Ksiądz zaś odmawiał swoje modlitwy. Nie kropił już, stał rozkroczony na środku mieszkania. Modlił się z książki, niespokojnie co chwila odrywając oczy od książki i obserwując mnie.
A w górze nad głową księdza ujrzałam długą, poszarpaną chmurę, ciągnącą się daleko ponad dach mego mieszkania. W tej chmurze w szalonem tempie tańczył żyd w trzech chałatach, które rozwiewały mu się, jak skrzydła nietoperza. W jednej ręce trzymał rozbite tablice dziesięciorga przykazań, w drugiej butelkę. Nie wiedziałam, czy w butelce jest wódką, czy święcona woda, bo jakoś i ta i ta myśl unosiła się koło tej butelki, lecz wreszcie pozostała przy butelce myśl, że tam jest wódka.[1]
A żyd tańczył, śpiewając:
— Ludzie, ludzie, mesjasz się rodzi, mesjasz się rodzi...
Kobiety tymczasem koło domu, kryjąc się trwożnie jedna za drugą, cicho coś sobie mówiły, czekając pewnie, skoro djabeł kominem lub drzwiami wyleci.
Powtórzyła się tedy dokładnie scena, którą już niegdyś ujrzałam przy szkicowaniu się mej pracy. Nie pomyślałam o tem w tej chwili, że już to widziałam i słyszałam. Zapytałam księdza, czy mu przypadkiem nie zabrakło wody święconej? Jeśli tak, to mogę mu dostarczyć, gdyż jest w kuble niedawno przyniesiona, a mojem zdaniem, kiedy Bóg stworzył świat, to swojem świętem słowem: „Stań się!“ poświęcił wszystko na niej, więc i wodę.
Ksiądz oburzony oddalił się.






  1. Żyd ten był niezmiernie podobny do owego księdza. Zasymbolizował mi się z butelką wódki w ręce, ponieważ ksiądz ten lubił bardzo popijać. (Uw. autor.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Agnieszka Pilchowa.