Pamiętniki jasnowidzącej/Część II/Msza odprawiona na intencję mej śmierci i jej skutki

<<< Dane tekstu >>>
Autor Agnieszka Pilchowa
Tytuł Pamiętniki jasnowidzącej
Podtytuł z wędrówki życiowej poprzez wieki
Wydawca Wydawnictwo „Hejnał”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Pawła Mitręgi
Miejsce wyd. Wisła
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Msza, odprawiona na intencję mej śmierci i jej skutki.
Widzenie symboliczne Baranka.

Wkrótce po tem wydarzeniu uradzono, by ksiądz odprawił mszę św. na intencję, bym zmarła. Ta myśl została znów zasuniętą przed moim wzrokiem przez mego ducha ochronnego.
I oto pewnego pięknego, pogodnego dnia znów byłam sama w domu. Dzieci spały. Jakże błogo czułam się w tej ciszy! W niej zwykle znajdowałam wypoczynek, pogrążając się w modlitwie.
Wtem jakaś niesamowita ciężkość zaczęła mnie ogarniać. Powietrze wydało mi się ciężkie i blask słońca przygasł jakoś w mieszkaniu. Pomyślałam ze zdumieniem:
— Cóż to, tak nagle chmury nadciągnęły?
Podeszłam do okna, patrzę na niebo, lecz widzę błękit czysty, jasny, bez chmurki. Westchnęłam; zrozumiałam, że to pewnie jakieś chmury astralne, duchowe. Nie przymykając nawet oczu, siadłam na krześle, wczuwając się w tę niesamowitą, ciężką atmosferę. Żadna myśl z niej nie błysnęła.
W rogu mieszkania zaczęło się już rzeczywiście ściemniać; z kłębiącej się chmury, zasuwającej już cały pokój, zaczęły w ciemnym rogu wyskakiwać ogniste języki, kształtu stołowej łyżki. Języki te gęstniały, a łącząc się wzajemnie, utworzyły ognistą łunę. Trudno było patrzeć w ten żar — o, jakież nieprzyjemne uczucie!
Chciałam wybiec z mieszkania na powietrze, lecz nie mogłam ruszyć się z miejsca. Chwyciłam głowę rękami i usilnie wydobywałam z siebie słowo: „Boże!“ Zrobiło mi się lżej. Nie potrafiłam przez dłuższa chwilę nic więcej wymówić, jak tę jedyna myśl: „Boże, Boże...“
Znikły chmury i dziwny ten płomień, siarką ziejący — lecz jeszcze niewesoło było w mej duszy. Koło okna ozwały się kroki męża. Może nigdy nie ucieszyłam się tak jego powrotem do domu, jak tego dnia.
— On wyrwie mię z tego dziwnego stanu odrętwienia — pomyślałam. — Trzeba się będzie koło niego zakrzątnąć, podać mu posiłek i myśli mi się odwrócą na inne tory.
Kiedy postawiłam przed nim jedzenie, nie tknął go wcale, patrząc chmurnie przed siebie. Położyłam mu rękę na ramię, pytając, czy może życzyłby sobie innej potrawy, to mu ją zaraz przygotuję. Lecz on wziął nóż i widelec do ręki i patrzył na mnie przez chwilę, jak nieprzytomny, wreszcie odezwał się:
— Jabym był zadowolony, gdybym tak miał nóż taki długi, żebym nim mógł przebić ciebie i przybić do ściany!
Odeszłam cicho do pokoju, nie zamykając nawet za sobą drzwi, by niczem nie pobudzić go do złości. Żal, ogromny żal ogarnął moją duszę. Zrobiło mi się niewymownie smutno. Uczułam się, jak nigdy dotąd, osamotnioną, poczułam tęsknotę za wiernym towarzyszem życia. Puściłam wodze myślom...
Miłość małżeńska, miłość piękna, dopełnianie się wzajemne, zupełne zrozumienie się — jeden wspólny cel, jedna idea, wiążąca dwoje ludzi... Nic, nic z tego niema dla mnie na świecie! Cierpię przy tym człowieku, cierpię za jakieś dawne grzechy — lecz czyż nie nie mogło go dotychczas przywieść do opamiętania? Ani trochę zrozumienia...
I słowa jego stanęły przede mną w całej swej zgrozie. Pomyślałam:
— Ach, jakie to straszne iść przez życie z człowiekiem, który mnie aż tak nienawidzi, że szczęściem dla siebie nazywa możność przybicia mnie do ściany!
Uczułam się nagle niezmiernie nieszczęśliwą i tak dotkliwie, jak nigdy, odczuwałam brak wiernego towarzysza na ziemi, któremu mogłabym skłonić głowę na piersi i zwierzać się ze swoich wędrówek w zaświecie, ze wszystkiego, z czego dusza ma się raduje, ku czemu duch lgnie.
Wtem przed oczyma memi, choć ich nie przymykałam, przesunęły się białe mgły, a w nich coś zaczęło świergotać jak koniki polne, zamieniając się w tysiączne delikatne dźwięki, niby śpiew ptasząt.
— Tak, tak — powiedziałam, jeszcze jakoś boleśnie rozżalona sama na siebie — przychodzicie mnie pocieszyć! Rozumiem, jesteście dobrzy, lecz przyznajcie sami, jak ciężkie jest to moje życie na ziemi, kiedy ten, z którym żyję pod jednym dachem, ani trochę mnie nie rozumie. Nie pocieszajcie mnie, bo pewnie na to nie zasługuję. Zostawcie mnie, niech się wypłaczę!
Chciałabym uciec, uciec gdzieś daleko i zapomnieć na chwilę, że żyję i to takiem życiem! Wypłakać się, wykrzyczeć, wykrzyczeć strasznie!
Lecz w tejże chwili odczułam obie ręce Opiekuna na ramionach, a głowę jego przytuloną do mej głowy; poznałam, że pragnie odsunąć ode mnie wszelki napływ myśli. Objął moją głowę tak, jakby się obawiał, że na nią spadnie jakiś straszny ciężar.
— Cicho, cicho, kochanie — płynęły od niego myśli — to wszystko minie! Pociesz się tem, że wielkie rzesze dobrych duchów, wiernych Bogu, kochają cię, a czyż ludzie nie? I ludzie także! Przeminie dzień twojej ciężkiej udręki życiowej z nim, przeminie niebawem, wolną będziesz od swojej starej Karmy z nim, w którą zaplątali cię inni. Nie obawiaj się, nic złego ci się nie stanie. Ni krzyk, ni płacz ci nie pomoże. Krzyk i płacz w rozgoryczeniu, w dziwnem rozżaleniu ducha, że jest mu źle, to mogłoby tylko osłabić twego ducha i zniechęcić go do pracy i do życia. Chodź, pójdź na chwilę do naszego grona, cichuteńko opuść swoje ciało.
I jeszcze chciałam coś odpowiedzieć na jego łaskawe słowa, jeszcze nie ucichł dziwny bunt mego ducha, kiedy krzesło pode mną poruszyło się i zostałam podniesioną wraz z niem wgórę nad podłogę; zwróciło to moją uwagę, bo takie rzeczy się ze mną dotąd jeszcze nie działy. Potem znów zostało krzesło ze mną postawione na podłogę, przyczem lekko stuknęło. Odniosłam dziwne wrażenie, że wraz ze stuknięciem spadł jakiś ciężar z mego ciała i uwolnił też i ducha.
Jasne mgły znów zbliżyły się, ale patrzyłam na nie tym razem już wzrokiem ducha, bez pomocy cielesnych oczu. Utworzył się z nich daleki, szeroki, ruchliwy kręg — a w nim zjawił mi się baranek. Nie miałam nawet czasu pomyśleć, jaki to symbol, co on mi ma powiedzieć. Przypływ myśli ustał zupełnie — a jednak czucie ducha spotęgowało się.
Baranek zbliżał się, unoszony na puszystym, białym kobiercu obłoczków. Za nim sunęło olbrzymie słońce, rzucające daleko swoją piękną, złotą łunę, na której tle przebiegały w równych odstępach smugi jasnych promieni niby pęki złocistych strzał. Zdało mi się, jakby inny świat się przede mną odsłonił — inny, niż świat astralny — taki żywy, tak wiele, wiele mówiący!
Baranek zbliżał się...
W niemym zachwycie i w dziwnej, jakby świętej bojaźni patrzyłam na to zjawisko... i czegoś zaczęłam się wstydzić — wstydzić samej siebie, swojej słabości, w której chciałam się buntować, krzyczeć, płakać, że jestem sierotą na ziemi, sierotą ze swojemi zapatrywaniami i że brak mi miłości i zrozumienia ze strony męża. Spuściłam zawstydzone oczy.
Tymczasem baranek zbliżył się. Cóś przemocą podnosiło moją pochyloną głowę i zmuszało ducha do spojrzenia. Trudno opisać to słodkie zmuszanie, tę boską radość i równocześnie taki spokojny rozkaz, by podnieść głowę i patrzeć.
Spojrzałam, i zadrżałam do głębi. Zdało mi się, że się rozpłynę w atomy. Zapragnęłam gdzieś uciec, schować się, bo nagle uczułam się takiem małem, nędznem stworzeniem!
Znikła głowa baranka, na miejscu jej była głowa ludzka. Dwoje oczu, pięknych, niebieskich, pełnych miłości, rozumu, tkliwości — jasnych, czystych oczu, jaśniejszych ponad to słońce, na którego tle ukazał się baranek biały — patrzyło na mnie...
I nie mogłam oderwać od nich wzroku, zostałam niejako zniewolona tą siłą spojrzenia.
W tych oczach, niby w lustrze, ujrzałam samą siebie. W króciuchnej chwili spostrzegłam siebie w różnych żywotach w ciągu całych miljonów lat i wszystkie moje czyny, w jakich oddalałam się od Boga i znów zbliżałam do Niego... Taka maleńka w tych wielkich, pięknych oczach — w jednem odzwierciedlona, jak oddalałam się od Boga, w drugiem, jak zbliżałam się do Niego. W jajowatym, przeźroczystym owalu tysiąc razy szybciej, niż żywe srebro, toczyłam się w źrenicy oka. Z niewypowiedzianą szybkością powstawało życie i znowu umieranie, różne wypadki i różne, różne czyny. I każdy większy czyn, który zaważył na kroku wstecz, czy naprzód, był wyraźnie dostrzegalnym.
I mój ostatni bunt i rozpacz, wyrzucana z żalem z ducha, że tak mało szczęścia na ziemi, — i to było odbite w tem spojrzeniu. Ujrzałam tam i ochronnego ducha i myśli, jakie wysyłał, nim rękami przytulił moją głowę ku sobie:
— O Panie, Panie, Ojcze dobry nas wszystkich, daj nam siły, byśmy ją mogli pocieszyć i by nią nie zawładnęły niskie moce! O dobry Ojcze, wybacz jej nieufność w Twoją dobroć, tę nieufność, która ugrzęzła we wnętrzu jej ducha, rzucona przez nieszczęsne duchy, oddalające się od Ciebie! Pomóż, o Panie, wyrzucić ten chwast z jej ducha! Spal go swojem miłości pełnem spojrzeniem!
Czytając tam te myśli, wzruszona do głębi, ujrzałam, że te oczy, te piękne oczy czegoś znikają. Nie było już postaci baranka, nie było już kształtu głowy człowieka... Oczy, te oczy gdzieś się rozpływały, znikały.
Odczułam cichy, ale za to aż przenikliwy ból w duchu i tęsknotę taką ogromną, że zrozumiałam, iż nawet miljony duchów nie są w stanie największą pieczołowitością i miłością wyrwać mi tej tęsknoty za niem, za tem spojrzeniem. O, utonąć, utonąć w tem oku, które odbijało te najlepsze czyny i tę największą radość z życia, to poznanie Boga! Ach, ukryć się w tem oku!
Poznałam, że nikogo nie potrafię już tak bardzo pokochać, jak te oczy, a raczej to oko — bo już też oba zamieniły się w jedno i jedno oko patrzyło na mnie. Dostrzegałam w niem już tylko miłość, miłość i wołanie:
— Chodź, chodź za mną, chodź do mnie!

∗             ∗

Po tem przeżyciu trzy dni byłam jakoś dziwnie oderwaną od życia na ziemi, a także i jakoś oszołomiona po odłączeniu się od ciała.
Całe trzy dni otaczał mię większy spokój i miałam względną ciszę; nie przychodzili chorzy — a i tak raził mię najmniejszy zgrzyt myśli: Małe nieporozumienia dzieci — o, jakże groźnemi mi się one wydawały! Zdawało mi się, że każdy niedelikatny ruch, słowo, myśl, skrzypnięcie drzwi, płacz dzieci, ich grymaszenie — rażą swoją grubością i złem to Dobro, to Dobro, co na nas otwartemi oczyma patrzy!
Przy tem wszystkiem chodziłam machinalnie i wykonywałam zwykłe codzienne prace. Po odłączeniu się w nocy duch mój tak jakoś zawisał spojrzeniem na wszystkich dobrych duchach po kolei i tak szukał, szukał w przestworzach poza niemi tych oczu, czy ich gdzie nie dostrzeże! Cisza panowała wśród grona dobrych duchów, cicho na mnie patrzyły, a ja na nie. A jednak wszyscy myśleli, a w tych myślach sami ze sobą rozmawiali, zajęci sami sobą, w jakiemś głębokiem skupianiu się w sobie.
Za trzy dni spojrzałam na Opiekuna, nie będąc odłączoną od ciała.
Opiekun wytłumaczył mi wtedy, dlaczego to w ów pamiętny dzień mąż powiedział mi, że byłby zadowolony, gdyby miał wielki nóż i mógł mię nim przybić do ściany. Było to pod wpływem mszy, w której błąkała się myśl księdza, bym odeszła z tego świata. A dołączyła się też do tego i Karma, boć ja go kiedyś przebiłam nożem. Gdyby wówczas niska siła zdołała była ująć rękę męża i przebić nożem moje serce, utrwaliłoby to księdza w jego ciemnej wierze i byłby przekonany, że Pan Bóg tak zrządził na prośby jego, a zapewne i innych, iż mąż mnie zabił.
Również i chmury, które widziałam poprzednio, a w nich ogniste języki, pozostawały w związku z ową mszą; były to myśli, płynące na intencję mej zguby.
W pierwszej chwili, gdy ukazał mi się baranek, dostrzegłam też jeszcze była na króciuchną chwilę koronę cierniową pod jego lewą przednią nóżką. O tej powiedział mi opiekun, że oznacza symbol niewinnego cierpienia; było ono w tym wypadku już niewinne, bo za moją wiarę nienawidzono mnie i snuto przeciwko mnie przewrotne myśli.
Niskie moce myślały, że znajdą punkt zaczepny w przyczynie, która wywołała małżeństwo moje z mężem, to jest w fakcie, iż przebiłam go ongiś sztyletem i że użyć potrafią w danej chwili chmurnych myśli, wysyłanych na intencję mojej zguby, by zadać cios śmiertelny memu ciału. Chciały tem samem przeciąć moją pracę, przekreślając tak cały plan, stworzony przez dobre duchy. Te przeszkodziły temu jednak. Wróciwszy do pokoju, w którym zostawiłam męża przy jedzeniu, zastałam jedzenie nietknięte, a męża mocno chrapiącego z głową opartą na stole. Ten twardy sen wywołały dobre duchy, aby go opuściły złe myśli i żeby, zasnąwszy, nie przeszkadzał mi w tem, co miałam przeżyć w odłączeniu.

Koniec tomu pierwszego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Agnieszka Pilchowa.