Pamiętniki jasnowidzącej/Część II/Zasadzki wśród pracy w celu odbierania mi spokoju ducha

<<< Dane tekstu >>>
Autor Agnieszka Pilchowa
Tytuł Pamiętniki jasnowidzącej
Podtytuł z wędrówki życiowej poprzez wieki
Wydawca Wydawnictwo „Hejnał”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Pawła Mitręgi
Miejsce wyd. Wisła
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zasadzki wśród pracy w celu odbierania mi spokoju ducha.

Wśród pracy podstępnie wkradały się usilne pokuszenia. Już zaraz na wstępie zdarzyło się tak, że dobry lekarz, który uczył mnie znajomości organizmu ludzkiego, oraz magnetyzowania i leczenia, musiał na krótki czas przerwać współpracę ze mną, mając w zaświecie jedno z ważniejszych zadań do spełnienia. Przyszedł inny lekarz w towarzystwie znanych mi dobrych duchów, które zaraz dawały mi do zrozumienia, że on będzie ze mną tylko krótki czas, a potem wróci ten sam, który mnie uczył leczenia i razem ze mną będzie pomagał ludzkości. Ochronny mój duch powiadomił mnie, że gdybym w czemkolwiek zauważyła, że on się szybko nie orjentuje, albo gdybym sama w duchu uczuła jakąś niepewność co do wskazówek, podawanych mi przez niego, to mam się zwrócić do opiekuna, on sprawę wyjaśni i on sam przyjdzie i przez, moje ręce będzie wraz ze mną magnetyzował, gdy zajdzie tego potrzeba.
Pewnego dnia przyszła do mnie młoda pani z prośbą, bym ratowała jej znajomego młodego człowieka, syna pewnego urzędnika. Spojrzałam. Tuberkuloza w wysokim stopniu tak, że nie mógł o własnych siłach przejść już po pokoju. W tej chwili, kiedy ona przyszła, ojciec chorego wraz z dwoma lekarzami badali jego puls i obserwowali stan choroby, co wszystko powiedziałam tej pani. Powiedziałam jej także, iż lekarze orzekli, że dni młodego człowieka są policzone, oraz dodałam, że ja również widzę, że tak będzie, on musi ze świata odejść. Pani oddaliła się ze smutkiem.
Trzeciego dnia zakomunikował mi ojciec chorego, że rzeczywiście tak było, jak mówiłam tej pani. Nie rozumiejąc dobrze spraw duchowych, prosił mię:
— Niech pani tam przyśle dobrego ducha, by mi uratował syna, on taki dobry, spokojny!...
Za kilka dni znów przybiegła młoda pani, zaczynając rozmowę, że obiło się jej o uszy, iż już kilku ciężko chorych zostało przeze mnie wyleczonych. Ale ja jeszcze raz jej powtórzyłam, że jego już wyleczyć się nie da, wędrówka jego życia ma się skończyć. Przy moich nogach drzemał ładny, biały pies, przysłany mi w podarunku. Oczy pani wciąż zwracały się na tego psa; tu i ówdzie podczas rozmowy pogłaskałam go po grzbiecie.
Nagle pani wyraziła życzenie, czybym jej tego psa nie podarowała. Wzdrygnęłam się; wyczułam myśl, że chce skórę z niego przyłożyć na piersi chorego, a tłuszcz z jego wnętrzności przysposobić do picia, jako lekarstwo dla chorego. Wzbraniałam się, mówiąc, że wiem, co ona chce z nim uczynić. Słowa tej pani popłynęły, jak potok. Ujęła mię za rękę, prosząc:
— Niech pani zrobi tę ofiarę ze swego ulubieńca, niech pani pozwoli na tę próbę. Wszak wiem, że pani jest na tyle szlachetną, iż więcej ceni życie człowieka, niż zwierzęcia.
Jej słowa mnie ujęły, choć wcale nie czułam zupełnego spokoju ducha. „Tak, życie człowieka jest cenniejsze, niż zwierzęcia“ — zaczęło silniej odzywać się we mnie. Jednak spojrzałam na lekarza. Ten nie posyłał żadnej myśli, tylko patrzał na mnie i na panią. Pomyślałam: Pewnie nie może dobrze złączyć się myślą ze mną wobec żywo gestykulującej pani, wywierającej dziwny wpływ na mnie.
Uległam prośbie tej pani, ale smutno mi jakoś było w duszy. Tłumaczyłam się jej, że nie mam łańcuszka dla togo psa, a on dobrowolnie z nią nie pójdzie. Żal mi go było, bo wiedziałam, jak on szybko rozprasza różne elementarne siły, walące się do mieszkania wraz z ludźmi. Był takim małym stróżem mojej aury. Lecz ta pani, jakby już miała wszystko zgóry obmyślone, wyjęła z torebki długi, cienki łańcuszek i założyła go psu na szyję.
Czułam, że z każdą chwilą więcej ulegam jej wpływowi i jest mi coraz smutniej. Ktoś jakby zsyłał mi na usprawiedliwienie tego czynu takie myśli: „Życie człowieka cenniejsze jest od życia zwierzęcia“. Spojrzałam na lekarza, pytając, czy mam pobiegnąć za tą panią odebrać jej pieska? Lecz, znów nie mogłam porozumieć się z nim. Skądś uporczywie wchodziła myśl, niby jako odpowiedź od niego: „Życie człowieka cenniejsze jest od życia, zwierzęcia“.
Bałam się spojrzeć w stronę opiekuna; czułam, że coś stało się niewłaściwego. Smutno mi było, że pewnie mojem niezdecydowaniem zasmuciłam opiekuna. Tymczasem pani z moim białym psem zupełnie zniknęła już pomiędzy domami. A mnie zaczęły uświadamiać się ponownie myśli te pierwsze, jakie zjawiły się przy przeglądaniu chorego: „Niedługo zakończy wędrówkę życia, nic nie potrafi zatrzymać go na ziemi, takie jest przeznaczenie wyższe. Ma być wolnym, wyrównał swoje długi, niewiele już jego karmy na ten żywot. Może spocząć w zaświecie, a w następnych życiach będzie odrabiał sobie resztę.“
— Pies, pies, mój biedny pies — zaczęło się coraz boleśniej odzywać w mej duszy.
W takim niepokoju płynęły godziny, zapadł wieczór. Myślałam sobie: „Oj, żeby im ten pies uciekł. Nie dałabym go już, nie dała dla takiego celu, kiedy i tak to już nic nie pomoże!“
Naraz wyraźnie usłyszałam huk strzału, jakby tuż przed domem i żałosny skowyt psa. Nogi pode mną zadrżały; usiadłam na krześle, zakrywając twarz rękami. Wiedziałam to na pewno, że strzelają psa, by zdjąć z niego skórę. Zasłoniłam twarz rękami z usilnem życzeniem, bym nie widziała tego przykrego obrazu. I nie ujrzałam, tylko odniosłam wrażenie, jakby pies, skowycząc, trzymał moje cztery palce prawej dłoni w swoim pyszczku; odczuwałam nawet pewną boleść, jakby za bardzo ściskał zębami, skomląc przytem. Czułam wilgoć śliny na palcach i zapach krwi, upływającej z ciała psa.
Wybiegłam w pola. Nade mną świeciły cicho gwiazdy, ale ja czułam, że modlić się nie mogę; byłam smutna, niezadowolona z samej siebie.
Nagle ujrzałam, jak coś ku mnie sunie: to mój biedny pies. W pierwszej chwili myślałam, że zmaterjalizowany. Lecz nie; źle strzelili, kula wybiła mu oko. On zerwał się, popędził do domu — o może wyczuł mnie przy domu i pędził wprost ku mnie. Chciałam pogłaskać go po głowie, lecz on złapał w zęby moje cztery palce i począł mi je niemal kąsać z bólu. Chwyciłam go na ręce. Biedny, biały pies krwią zbryzgany, z wybitem okiem przedstawiał smutny obraz. Nie mogłam powstrzymać się od łez, padały mu na głowę, gdy mu ją bandażowałam i magnetyzowałam.
Rana zagoiła się wkrótce — za jakieś trzy tygodnie. Lecz tego dnia długo, długo do nocy pies skomlał żałośnie i trząsł się jak w febrze. Obrzydliwe elementale, jak szakale, zbliżały się za odorem krwi, która jeszcze w drobnych kroplach osiadła w oczodole. A duchy niskie trzymały się za ręce i robiąc krąg, śpiewały i wywracały koziołki. Tańczyły niedaleko mnie i psa.
Wreszcie ujrzałam opiekuna i jeszcze dwa duchy w jego towarzystwie, a tuż ponad sferą snu ducha lekarza, z którym trudno było mi się porozumieć, co czynić z psem. Kiedy przechodzili obok mnie, wzięli go niejako z sobą. Wszyscy milcząco przystanęli blisko w mojej aurze. Lekarz lekko skłonił się przede mną, trzymając rękę na piersi, jak to czynią Hindusi na znak pożegnania. Wyczułam, że on żegna się ze mną, bo ci przybyli może dali mu do zrozumienia, że jest za mało silnym do współpracy ze mną, do zadania, jakie mam spełniać na ziemi.
Wkrótce potem zjawił się dawny lekarz, ten, który uczył mnie poprzednio; patrząc ze współczuciem na mnie i na psa, uspokajał mię, że on już będzie odtąd ze mną przez cały czas mego głównego zadania.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Agnieszka Pilchowa.