Pamiętniki jasnowidzącej/Część II/Pomoc najbiedniejszym

<<< Dane tekstu >>>
Autor Agnieszka Pilchowa
Tytuł Pamiętniki jasnowidzącej
Podtytuł z wędrówki życiowej poprzez wieki
Wydawca Wydawnictwo „Hejnał”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Pawła Mitręgi
Miejsce wyd. Wisła
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pomoc najbiedniejszym.
Smutne obrazki nędzy z czasów wojennych, z której korzystały niskie duchy, by popychać ludzi do upadku.

Było mi bardzo przykro, kiedy za porady chciano mi płacić. Wiedziałam, że przez 3 miesiące nic nie mam brać, a po trzech miesiącach mam tem, co otrzymam, dzielić się z innymi, o ile możności nie odkładając z dnia na dzień rozdania tego, co otrzymam w darze. Trudno mi było jednak tego dopilnować, bo ani spostrzegłam, kiedy ktoś jakąś drobną kwotę pieniężną położył niepostrzeżenie na kredens, na piec kuchenny, na okienice, nawet do wazonika na kwiaty. Kilka razy, kiedy spostrzegłam po odejściu przybyłych takie małe gromadki, pozbierałam je i szybko biegłam za nimi, a kiedy nie chcieli tego przyjąć zpowrotem, a niepodobna było rzucić tego na ziemię, wracałam smutna, bardzo smutna z pieniądzmi w ręce i popłakałam sobie po powrocie. Czułam, że ludzie robią mi poniekąd krzywdę, dając mi pieniądze, których Opiekun nie pozwolił mi brać.
Wówczas przyszedł zawsze dobry Opiekun, owładnął moją ręką i uczynił dwie lub trzy małe gromadki z tych pieniędzy. Czasem wieczór już zapadł, a moja ręka owładnięta rozdzielała pieniądze. — Następnie brałam do koszyczka jajka, przynoszone mi w darze, początkowo jeszcze w małej ilości, trochę masła i dzban mleka i szłam.
Powiedziano mi: „idź“. Zawierając za sobą drzwi, wiedziałam już, w którą stronę mam się zwrócić, nie wiedząc jeszcze, do kogo i jak daleko. Jeśli przyszłam na skrzyżowanie dróg, przystanęłam na moment i ktoś jakby ujął mnie za ramiona i obrócił na tę ścieżkę, po której trzeba było iść. Nieraz ciemno było zupełnie, a ja prędko niemal biegłam po drodze, aż stanęłam u drzwi, a wtedy dopiero ujrzałam nagle wyraźnie, komu mam oddać to, co niosę.
Tak n. p. pewnego wieczoru, stanąwszy przed ubogim domkiem, ujrzałam naraz następujący smutny obraz: W jednem łóżku na gołej słomie bez prześcieradła, na nędznych poduszkach leżała staruszka i jej córka, a w środku dziecko tej córki. Córka niezamężna, bo biedny robotnik tuż przed ślubem powołany został do wojska. Matka otrzymywała zapomogę po synu, a biedna młoda matka wcale o jakąkolwiek pomoc dla siebie prosić nie mogła. Staruszka z głodu i zmartwienia ledwo nogami wlokła, a od kilku dni zaniemogła zupełnie. Rozchorowało się również i dziecko, bo brak było dla niego pożywienia — i młoda matka nie mogła iść do pracy, gdyż trudno jej było odejść od dziecka i staruszki ciężko chorych. Już przedtem sprzedała była chuścinę i pierzynę, aby tylko uratować się od głodowej śmierci i tegoż dnia, kiedy ja stanęłam za drzwiami, zdjęła z siebie ostatnią koszulinę za pół kwarty mleka.
Leżały tak obie z dzieckiem w jednem łóżku, a młodej matce przesuwały się straszliwe gorączkowe myśli, by poderżnąć gardło babce, dziecku, a potem sobie i tak zakończyć nędzny żywot. Nóż wyostrzony przedtem na kamiennym schodku przed drzwiami wysunięty był pod głową nieszczęsnej istoty.
Wszystko to przesunęło mi się przed oczyma.
Zapukałam. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Młoda matka szeroko otworzyła oczy, patrząc w ciemnej izbie z jakimś lękiem i trochę dziko przed siebie. Staruszka coś zastękała. Miałam wrażenie, że jedna i druga nie wiedziały, iż stukałam do drzwi. Młoda matka w zmieszaniu zaczęła odmawiać modlitwę za dusze zmarłych; myśl o ostrym nożu wciąż przeszywała tę modlitwę — i tak modliła się niejako za zmarłą swoją matkę, siebie, dziecko, bo zamierzała już uskutecznić to, do czego przygotowała się za dnia.
Zapukałam silniej po raz drugi. Modlitwa się urwała, a ja ujrzałam teraz wyraźnie strasznego ducha, ukrywającego się za beczką kapusty, stojącą w rogu izby — kapusty, stanowiącej jedyny ich posiłek dla ciała. A myśli tego czarnego ducha, jak wielkie myszy goniły się po podłodze i garnęły się jak ku wielkiej ponęcie do wezgłowia na ostrze noża, myśli bardzo urągające miłości Bożej.
— Otwórzcie! — zawołałam.
— Kto tam? — zapytał niepewny głos.
— Swój — powiedziałam, choć mnie nie znali. — Niosę wam mleko.
Drewniana zasuwa odsunęła się. Maleńka, nierówna sionka i już byłam w izbie. Przy niedużem oknie stół. Kobieta daremnie szukała za świeczką, czy lampką. Tymczasem ułożyłam wszystko na stole, kładąc obok pudełko zapałek i świeczkę. Powiedziałam:
— Zapałki i świeczkę przyniosłam także, macie tu na stole. Nie traćcie nadziei w Boga, bo nie będzie tak źle, jak myślicie, z głodu nie poginiecie. Gdy babcia i dziecko będą zdrowsze, pójdziecie do pracy. Ja może jeszcze przyjdę, nie wiem.
I już wychodząc i zamykając drzwi za sobą, słyszałam, jak kobieta obraca w ręce pudełko zapałek; nim zaświeciła, już byłam za drzwiami. Podążyłam szybko do domu. Usłyszałam jeszcze skrzypnięcie drzwi; ktoś wybiegł za mną. Nie wołał — i ja też nie przystanęłam. Szłam szybko, bo przypomniałam sobie, że jeszcze dwie podobne gromadki są w domu przygotowane i nie wiedziałam, czy blisko, czy daleko mi z niemi wypadnie iść.
Idąc z powrotem, choć było już ciemno i chłodno, czułam się tak lekko i dobrze, że chwilami ani się spostrzegłam, jak poskoczyłam sobie na drodze, jak dziecko. Pomyślałam przytem: Gdyby mię tak kto zobaczył za dnia podskakującą i przyklaskującą w dłonie, wziąłby mnie pewnie za warjatkę.“ Przyszłam do domu i znów szybko napakowałam do koszyczka, nie biorąc już mleka, ale trochę pieniędzy, których nawet nie liczyłam.
I znów pukanie do drzwi. Za drzwiami w także nędznej izbie siedmioro dzieci i matka — już wdowa. Jeszcze nie otrzymała t. zw. wojennej zapomogi, sprawa jej gdzieś utknęła. Nie wiedziała o tem, że już jest wdową, każdego dnia wyczekiwała zapomogi i listu od męża. W sklepie bez pieniędzy dać jej już nie chcieli, gdyż nie było nadziei, iż potrafi pokryć dług; boć i przedtem, kiedy mąż jeszcze pracował w kopalni, trudno było biednej kobiecinie za lichy zarobek robotnika nasycić i ubrać wszystkie dzieci. Nie miano miłosierdzia nad biedną kobieciną, pewnie też ciężko karmą obarczoną.
Nim zastukałam do drzwi, ujrzałam jakąś truciznę, zdaje się siarkę w wodzie. Patrząc na ten garczek obity, nie mogłam dobrze skonstatować rodzaju trucizny, gdyż przez patrzenie niejako magnetyzowałam się z nią i czułam jej palący odór. I znów nieszczęsne duchy w robocie — znów sugestja z ich strony: „Otruj dzieci i siebie i skończy się męczarnia — bo któż ci pomoże?“
Otruć już miała poprzedniego dnia, już się była skłoniła ku owym podszeptom; lecz jeszcze, jeszcze poszła prosić pobliską żydówkę o kawałek chleba.
— Niech mi pani sprzeda trochę chleba i soli, zrobię dzieciom na wodzie polewkę chlebową.
Żydówka zapytała: „Macie pieniądze?“
Kobieta wzruszyła ramionami, że nie, ale dodała: „Mam nadzieję w Bogu, że szybko nadejdą pieniądze, to pani zapłacę dawny dług i to, co teraz wezmę“.
Na to żydówka:
— To przyjdźcie po chleb, jak wam Bóg da pieniądze, wtedy i ja wam dam chleb.
Więc nie mając już żadnej nadziei ratunku, znów postanowiła wieczorem, że otruje dzieci, tylko rozmyślała, czy trucizna jest dosyć silna, by się długo nie męczyły, aby ona nie musiała na to patrzeć.
I znów szybko opróżniłam kosz, biegnąc do trzeciego miejsca — lecz to już nie było daleko. Mieli tam stare, nędzne, podarowane żarna, a też nie było chleba. I jako trzecia gromadka zostało mi odstawione może 7 kg żyta przyniesionego za dnia w woreczku oraz koszyczek ziemniaków. I to zaniosłam na wskazane miejsce. Tam przy odejściu powiedziano oprócz „Bóg zapłać“ także i to:
— Skoro tylko będziemy mogli, zaraz pani oddamy.
— Nie wiem, zdaje się, że nie potrzebujecie mi nic oddawać. Jeśli już chcecie, to oddajcie znów innym potrzebującym, gdy będziecie mogli.
Nieco później miałam już ułatwioną pracę, bo biedni sami zgłaszali się do mnie i nieraz zabrakło tego, co lepiej wyposażeni za dnia przynieśli; wówczas dawałam im ze swoich zapasów. Toteż nie upłynęło trzy miesiące, a nie miałam już żadnych zasobów prócz tylko jeszcze trochę ziemniaków w piwnicy, tyle, że ledwo dla jednej osoby starczyłoby do nowych ziemniaków.
A biedni zgłaszali się dalej. Biedne kobiety po dwie, trzy i cztery naraz wchodziły, prosząc zaraz na wstępie o coś ciepłego do zjedzenia, bo mróz już był silny. Okna w dzień i w nocy trzęsły się od huku strzałów armatnich. Wielu ludzi w pobliskiej, a nawet i dalszej okolicy spało całkiem w ubraniu i obuwiu, myśląc, że każdej chwili może powstać alarm, iż trzeba uciekać, że t. zw. nieprzyjaciel już za piętami. Kiedy odgłosy huku armat się zbliżały, żydzi zamykali sklepy i uciekali. Musiałam wówczas wielu pocieszać, by się nie obawiali, bo nieprzyjaciel tam nie dotrze. Króciuchne chwile wytchnienia miałam po odłączeniu się od ciała. Wciąż walka ze złem i wciąż praca! Kiedy huk armat nie ucichł nawet przez święta, ustanowione na pamiątkę narodzenia Chrystusa, zrobiło mi się tak smutno, że naprawdę świat cały wydał mi się w jednej chwili wielkiem cmentarzyskiem pokoju ducha.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Agnieszka Pilchowa.