Pamiętniki jasnowidzącej/Część II/Poszukiwacze skarbów, opętywani przez niskie duchy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Agnieszka Pilchowa
Tytuł Pamiętniki jasnowidzącej
Podtytuł z wędrówki życiowej poprzez wieki
Wydawca Wydawnictwo „Hejnał”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Pawła Mitręgi
Miejsce wyd. Wisła
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Poszukiwacze skarbów, opętywani przez niskie duchy.

I tak dalej codzień przychodzili do mnie różni ludzie. Opiekun zaznaczał mi, że moja praca, moje czyny mają mnie cieszyć i nie jest to ode mnie wymagane, bym pracowała nad siły, jeśli jestem zmęczona.
Niezawsze zwracałam się z zapytaniami do swych dobrych przyjaciół duchowych, co mam czynić w danym wypadku, jakiej udzielić rady; co, jak mi się zdawało, mogę sama załatwić, załatwiałam według swego przekonania, nie chcąc tych dobrych istot wciąż zapytaniami przykuwać do ziemi. Lecz przez to czasem popełniałam błędy, bo mi wyraźnie zapowiedzieli przecież, że zawsze mogę się do nich zwrócić, jeśliby się tylko odezwała chociażby maleńka wątpliwość w mym duchu, czy czynię dobrze. A mnie się nieraz wydawało, że niejeden nie jest godzien, aby aż dobre duchy zapytywać o najzwyklejsze sprawy, co do których pragnął odpowiedzi.
Miałam czynić dobrze i czyniłam to dziwnie odruchowo, jakoś tak ze szczerego serca, nie zastanawiając się nieraz, czy ten ktoś rzeczywiście potrzebuje pomocy takiej, jaką ja mu daję.
Pewnego razu przyszedł do mnie mężczyzna z głową mocno już siwiejącą, w porządnie skrojonem ubraniu, w wysokich, błyszczących butach. Stary krawiec. Ludzie, którzy przychodzili do mnie tego dnia o pomoc i poradę, już się rozeszli; została po nich mała kwota pieniędzy i trochę żywności.
Krawiec odezwał się łagodnie napozór, choć w tej łagodności zgrzytała nieznacznie jakaś dziwna nuta:
— Droga pani! Ludzie bardzo panią chwalą, że pani jest nadzwyczaj dobra i ofiarna. I ja do pani śpieszę z wielką prośbą: Pani zna się na sprawach duchowych, a więc prosiłbym bardzo, by pani pomogła nam doprowadzić do końca naszą sprawę, mianowicie przyśpieszyła urzeczywistnienie obietnicy, danej nam ze sfer duchowych. Przed tygodniami kupiłem tę oto książkę...
Przy tych słowach wyjął drżącą ręką niewielką książeczkę, którą mi podawał; uczułam przy tem natychmiast ostry prąd w ręce i bardzo, bardzo niemiły chłód po całem ciele. Szybko położyłam książeczkę na stół; wiedziałam już, że zawiera ona jakieś tajemnicze modlitwy i zaklinania. Nagle znikło mi wszystko z przed oczu, już i krawca nie mogłam dostrzec, wszędzie tylko widniała liczba: „100 tysięcy dukatów w złocie“, wymawiana przytem różnemi głosami. Mówię:
— Ach, to książka, na którą wam ktoś obiecał sto tysięcy dukatów WT zlocie, tak?
Krawiec przymrużył oczy, patrząc na mnie jakoś dziwnie i odrzekł:
— Tak, sto tysięcy dukatów złotych mamy wkrótce otrzymać.
I zaczął prędko mówić dalej:
Już od ośmiu tygodni chodzi nas dwunastu na skrzyżowanie dróg od godziny 12 do 1-szej. Mieliśmy otrzymać pieniądze do 30 dni, a już mija 8 tygodni i pieniędzy niema! Być może dlatego sprawa się przedłużyła, że jeden z nas zachorował i stracił wiarę, iż Lucyfer nam przyniesie te pieniądze.
Gdy padło z ust jego słowo „Lucyfer“, zrobiło mi się przykro, bardzo przykro. Powiedziałam do krawca:
— Oj, człowiecze, idziecie złą drogą! Nacóż wam potrzeba stu tys. dukatów w zlocie, jeśli macie wiarę w duchy? Bo Lucyfer to chyba też duch — a więc i w Boga wierzycie? Dlaczegóż tedy nie czynicie, jak powiedział Chrystus: „Najprzód królestwo Boskie, a reszta będzie wam przydana.“
— Naturalnie, że w Boga wierzę! — odrzekł krawiec. — Przecie codzień modlimy się na skrzyżowaniu dróg do Boga i zaklinamy Lucyfera, żeby przyniósł nam te pieniądze, których tak potrzebujemy, a przyniósł bez szkody bliźnich, bez ognia, któryby mógł spalić majątek sąsiada. Ma spokojnie oddać pieniądze i znów spokojnie zniknąć.
Mówił to z taką wiarą i zapałem, że odechciało mi się z nim debatować. Rzekłam mu tylko jeszcze:
— Jesteście, Bogu dzięki, dosyć zdrowi i macie kawałek chleba w ręce, znacie krawiectwo, to lepiej byłoby, gdybyście spokojnie pracowali na kawałek chleba, a resztę zdali na wolę Bożą.
Na to odezwał się krawiec trochę podnieconym głosem:
— Tak, dobrze się pani mówi: pracować na kawałek chleba! Już mię po kościach drze, a zresztą nie chce mi się siedzieć przy maszynie, już się dość napracowałem całe życie!
Ujęłam go lekko za puls i zaraz prędko puściłam jego rękę. Wiedziałam już, co mu brakuje.
— Tak, macie reumatyzm, ale jeszcze nie w wysokim stopniu. Przed 8 tygodniami byliście zdrowsi, ale to opuszczanie ciepłego łóżka o 11 godzinie i chodzenie za sąsiadami, by na 12-tą zebrali się na skrzyżowaniu dróg — a następnie wystawywanie tam na wietrze i chłodzie — to jest przyczyna, dla której słaby wasz reumatyzm spotęgował się, zwłaszcza żeście już nie pierwszej młodości.
— To też dlatego tu przyszedłem — ozwał się łagodnie — aby pani przyśpieszyła sprawę; mam nadzieję, że Lucyfer panią prędzej usłucha.
— Człowiecze, nie męczcie mnie! Cóż ja mam z Lucyferem wspólnego?!
— No, no — uśmiechnął się chytrze — pani go pewnie lepiej zna, niż my i lepiej się rozumiecie! Ale ja tem bynajmniej nie chcę pani obrażać — ja tylko proszę o pomoc.
— W tem wam pomóc nie mogę.
— A więc wypada mi, moja pani, zginąć z głodu!
Spuścił głowę, ręce opadły mu bezwładnie, a w oczach zaskrzyły łzy. Zaczęły mu się wolno staczać po twarzy, a on dużemi, siwemi oczami spojrzał na mnie, jak mi się wydawało, niewinnie, mówiąc:
— Wierzyłem, że te pieniądze otrzymamy do miesiąca, zrobiłem na to konto dług i poprawiłem dom, bo mi ciekło do izby. Pożyczyłem też pieniądze, by zapłacić stary dług wierzycielowi, który mi już sądem groził. A właśnie pożyczyłem od dwóch sąsiadów, co też chodzą na skrzyżowanie dróg. Ale co gorsza, niema z czego żyć w domu. Nic nie pracuję, bo i jakże człowiek może pracować, gdy wciąż a wciąż przemyśliwa nad tem, kiedy nareszcie dostanie te pieniądze. A w domu bieda zaczyna już mocno dokuczać.
Wzięłam pozostawioną przez innych kwotę pieniędzy i dałam krawcowi. Wzięłam także pozostawioną przez nich żywność, związałam w pokaźny węzełek i oddałam krawcowi ze słowami:
— Gdy to zjecie, a jeszcze nie będziecie mieć pracy, to przyjdźcie, a będę wam dawała, ile będę mogła, póki nie zaczniecie pracować.
Krawiec odszedł. Popatrzyłam za nim i ujrzałam wiele nieładnych duchów, goniących za nim i naokoło niego i wciąż mu coś szepcących do ucha. Zraził mnie ten obraz i już nie starałam się usłyszeć, co one mu szepcą, wiedząc, że pewnie nic dobrego. Spojrzawszy na stół, zobaczyłam książkę. Wzdrygnęłam się, myśląc: „Szkoda, że jej nie zabrał.“ Gdy ją wzięłam do ręki, ten sam skurcz i niemiłe uczucie, co i poprzednio. Szybko wrzuciłam ją do szuflady z myślą, że oddam ją krawcowi, gdy przyjdzie, lub spalę. Nie pytałam też dobrych duchów, czy dobrze zrobiłam, zapraszając go, by przyszedł ponownie; myślałam, że zapewne się już tak złożyło, iż przyszedł na ostatku i że widocznie trzeba mu było dać pozostawioną kwrotę i żywność.
Za cztery dni krawiec przyszedł znów. I tym razem nie było nikogo i właśnie zasiadłam do stołu, by spożyć skromny posiłek. W tej chwili wstałam, zapraszając krawca do jedzenia. Lecz ten skrzywił się i spojrzał przez ramię na jedzenie. Było mi w jego obecności bardzo źle, jeszcze gorzej, niż poprzedniego razu, gdy się u mnie zjawił. Szybko wzięłam znów pieniądze, pozostawione przez poprzednich gości, a była to kwota tym razem mniejsza, niż wtedy.
Lecz on cofnął się o krok, gdym wyciągnęła doń rękę z pieniądzmi i zasyczał przez zęby:
— I pani myśli, że ja się zadowolę tą jałmużną? Pewnie już pani przyniesiono 100 tysięcy w zlocie! I pani myśli, że ja tyli świat będę chodził co jakiś czas po taką jałmużnę? Czy pani sądzi, że ja i ci inni zgodzą się na to?
Zdjęło mnie oburzenie na tego człowieka. Szybko otworzyłam szufladę, wyjęłam książeczkę i dałam mu ją, mówiąc:
— Tu macie i więcej mi nie przychodźcie!
Lecz krawiec już podniósł głos:
— Ha, teraz, teraz cóż mi po książeczce, kiedy pani już ma pieniądze?!
Lecz ja tymczasem już się całkiem uspokoiłam i żal mi się zrobiło zbałamuconego człowieka. Rzekłam mu:
— Otrząśnijcie się z tego! Możecie jeszcze zwarjować z tych waszych zaklęć i wiary w 100 tys. dukatów, które Lucyfer ma przynosić.
Krawiec szybko zawrócił ku drzwiom. Na progu zawołał jeszcze z jakąś groźbą w głosie: „Do widzenia!“
I znów upłynęły trzy dni. W nocy z trzeciego dnia na czwarty spałam twardo, jak gdybym była przez kogoś zahypnotyzowana. Nagle budzi mię dziwny jęk za oknem. Zbudziłam się. Czułam się tak dziwnie pozbawioną zdolności myślenia, że nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie się znajduję i co się stało. Lecz narzekanie stawało się coraz głośniejsze. Rozespana i oszołomiona zatoczyłam się do drzwi. Byłam tak słaba, że oparłam się o nie, bo nogi uginały się pode mną.
— Kto tam? — pytam, nie myśląc o tem, by spojrzeć duchem i przekonać się sama.
— Litościwa pani — ozwał się jęczący głos za drzwiami — o moja noga, moja noga! Wóz przejechał mi nogę!
A w tejże chwili ozwały się i inne dwa głosy:
— Niech pani prędko otworzy!
Nagle odczułam jakąś dziwną niechęć do otwierania drzwi, a równocześnie zdawałam sobie sprawę, że senność, jakaś hypnotyczna senność mąci mi zmysły. Powiedziałam:
— To szukajcie prędko furmanki i jedźcie do lekarza.
Lecz w duszy odezwało się szarpnięcie:
— O jakaś ty niemiłosierna!
I prędko otworzyłam drzwi. Lecz już w tejże samej chwili stało mi się jasnem, że niema za drzwiami nikogo skaleczonego. Nie szukałam też za nim wzrokiem, choć jeszcze nie wiedziałam, co to wszystko ma znaczyć.
Wszedł barczysty, porządnie ubrany gospodarz, za nim człowiek wychudzony i spoglądający na mnie z jakimś lękiem. Trzeci stał za drzwiami. Barczysty mężczyzna ozwał się grubiańsko:
— Pieniądze albo życie! Oddać nasze pieniądze!
W rękawie jego zabłysnął nóż.
Nie odrzekłam ani słowa. Było mi jasne, że są to ci ludzie, którzy chodzą szukać skarbów na rozstajne drogi. Bez ceremonij zaczął szukać po mieszkaniu, ale dziwnie prędko przestał i znów stanął naprzeciw mnie z błyszczącym nożem w ręce.
Lecz w tejże chwili moja prawa ręka uniosła się leciuchno, jak piórko, w stronę drzwi, dając wskazującym palcem niejako niemy nakaz opuszczenia mieszkania. I jakby pod naciskiem jakiejś niewidzialnej siły skierowali się drewnianym krokiem do drzwi.
Odeszli. Zasunęłam drzwi, a oparłszy głowę na nich przymknęłam powieki. To duch opiekuńczy zawładnął moją ręką i myślą dał rozkaz: „Oddalcie się!“
Przez chwilę trwała pozorna cisza za drzwiami. Ujrzałam wiele ciemnych duchów, jak zmuszały przybyłych po pieniądze, żeby się zemścili. Niedaleko domu leżały w dole dawno tam porzucane kamienie, pozostałe z budowy domku, w którym mieszkałam. Przybyli, popychani i wzmacniani hypnotyczną siłą, podnosili ciężkie kamienie i kierowali się z niemi do drzwi. Przy drzwiach stały niskie duchy, nawołujące, by uderzyli w nie kamieniami, rozbili i przemocą wtargnęli do mieszkania. Lecz znów na rogu domu zjawiła się ręka Opiekuna, a jego myśl: „Połóż kamień i idź spokojnie do domu“ spowodowała, że nie doszli do drzwi — ale też spokojnie kamieni nie położyli, uderzając niemi o róg domu.
Odchodzącym zastąpiły drogę niskie duchy:
— Nie odchodźcie, czyż wam nie żal stu tysięcy w łocie? Ona ukryła je przed wami.
Zawrócili, biorąc po raz drugi kamienie do ręki. Ale dalej, jak za róg domu, nie mogli uczynić kroku.
Następnego dnia jeden z przybyłych do mnie urzędników, a był już przedtem u mnie parę razy, zapytał:
— Co pani chce robić z temi kamieniami, które leżą na rogu domu, a niektóre i na drodze?
Opowiedziałam mu nocne zajście. Nie mógł uspokoić swego wzburzenia i zawołał:
— I pani to myśli darować? To przecie straszny napad nocny! Niech mi pani pozwoli zająć się tą sprawą, aby wszyscy zostali przykładnie ukarani.
Lecz mnie ogarnął niepokój. Pomyślałam błyskawicznie:
— To duchy niskie zagrały taką niecną grę, robiąc nieprzyjaciół z ludzi całkiem mi tu nieznanych. A Chrystus przecież powiedział: „Miłuj i nieprzyjaciół swoich.“ Czyż to będzie słuszne, by oni stanęli przed sądem i by zostali ukarani, sami nie wiedząc o tem w całej rozciągłości, w jaką sieć wpadli?
Więc prosiłam go, by na razie nic nie czynił, póki ja mu nie powiem.
— A wiem już, wiem — rzekł urzędnik — pewnie pani im daruje. Bo i jakże inaczej, musiałbym pani nie znać! Ładnie to z pani strony, ale czyż wolno pani tak szafować życiem, które jest tak bardzo potrzebne dla innych? O, gdyby nie pani, kto wie, czy chodziłbym dziś jeszcze po świecie? Przecież rana na nodze tak długo była bezskutecznie leczona, a gangrena wywołana w niej ostatnio przez ukąszenie psa czyżby mi dała długo żyć na ziemi? Już chwytały mnie dreszcze i kłuło koło serca, bolała głowa i brzuch; wiem dobrze, co to znaczyło! Było to już zatrucie krwi! A pani mnie wyratowała, należy się pani moja wdzięczność póki mego życia. A czy mało jest takich, co pani im w różnych wypadkach już pomogła? Nie, choćby pani ich do sądu nie podała, to ja się nimi sam zajmę! I tak pani dotąd nie wzięła ode mnie żadnej nagrody za wyleczenie mnie, zawsze mi mówiąc: „Później, później, teraz nie potrzebuję.“
— Dobrze — powiedziałam — o ile pan chce wyrównać dług wdzięczności względem mnie tu na ziemi, to owszem, będę miała prośbę do pana. Niech pan już się zajmie tymi ludźmi — lecz nie w ten sposób, by ich podać do ukarania, ale by wyprowadzić ich z tej matni. Nie zaszkodzi, jeśli pan ich trochę postraszy. Może pan im powiedzieć, że za takie rzeczy, jakich oni się dopuścili względem mnie, obałamuceni przez tę książkę, spotkałaby ich wielka kara, ale że ja nie chcę zadośćuczynienia dla siebie; że zadośćuczynieniem mi będzie, jeśli wszyscy powrócą do normalnego trybu życia i już nigdy nawet przez usta nie przejdzie im imię szatana.
— Nie wiem, nie wiem, proszę pani, czy to potrafię, bo na samą myśl, co oni pani chcieli uczynić, już mię złość bierze.
— A więc — odrzekłam — póki pan będzie do nich odczuwał złość, a nie litość jako nad opętanymi, to lepiej niech pan wcale o nich nie myśli. Niech pan się pocieszy tą myślą, że nade mną czuwają inni, może mocniejsi w dobrem od pana. To dobre duchy, co do których mam niezłomną wiarę, że ochronią mię zawsze, kiedy tego zajdzie potrzeba.
Odchodząc już, zapytał ów urzędnik:
— Więc proszę mi powiedzieć, gdzie mieszkają, gdzie mam szukać tych ludzi. O ile oburzenie moje minie, spróbuję spełnić życzenie pani, ale niech mi też pani wówczas przesyła myśli, gdy będę pomiędzy nimi, abym wiedział, jak mam z nimi mówić, żeby się otrząśli z tego opętania.
Wkrótce zjawił się znów u mnie. Kiwając z uśmiechem głową, opowiadał mi, że był już tam trzy razy, ale naprawdę podziwia, do jakiego stopnia posunięte jest ich szaleństwo. Powiedzieli mu, że ze mną niema rady, widocznie mnie broni sam szatan, a z nich sobie zakpił. Bo już jedna kobieta miała widzenie na skrzyżowaniu dróg i to dwa razy, że Najświętsza Panienka przyszła i powiedziała jej: „Już niedługo, niedługo, a mój Syn, który jest teraz w niebie moim Mężem, przyjdzie i rozkaże Lucyferowi, aby wam dał pieniądze.“ „....A myśmy poszli do niej i sprawa przepadła, zamiast nam pomóc, abyśmy otrzymali pieniądze, ona je w ziemię zakopała, a on jej jeszcze broni! Przecież nas jakby za drzwi wyrzucił z jej mieszkania, nawet słowa wymówić nie mogliśmy.“
I urzędnik zapytał:
— Jak pani sądzi, czy tacy ludzie opamiętają się jeszcze, czy już zostaną w tych pętach myślowych na zawsze?
— Nie myślmy już o nich — odrzekłam — ja to zdaję wszystko na wolę Wyższą; wszak Bóg wszystko widzi i wie! — O tem oczywiście mowy być nie może, żeby tam zjawiła się Matka Boska, a jeszcze mówiła takie głupstwa, bo jest to za bardzo piękny i czysty duch, żeby miał zjawiać się takim ludziom o takiej idei, co o niczem innem nie myślą, jak o tych stu tysiącach dukatów. A również napewno i sam król piekieł nie był w łączności z nimi, tylko takie zwykłe złe duchy, kuszące ludzi na ziemi.
— Z ich tajemniczego opowiadania wynika, że kiedyś będę, kopać koło pani domu i szukać tych pieniędzy; bo djabeł znów panię oszuka i pani zapomni, gdzie je schowała. — I urzędnik dodał jeszcze: — Jaka pani jest szczęśliwa ze swoją prostą wiarą: „Niech się dzieje wola Boża!“ — i ze swojem nieprzywiązywaniem się zbytnio do świata i do materji. Chciałbym bardzo dojść do tego stopnia, ale gdzież tam, kiedy to się stanie! Gdy odwiedzę panią, czuję się innym człowiekiem i wszystko wydaje mi się takie proste, takie zrozumiałe! Kiedy jednak znajdę się wśród swoich kolegów, a jeszcze w dodatku — pora teraz chłodna — wypiję kieliszek, dwa — to niech pani daruje, ale gdy pomyślę wówczas o pani, to mi się to wszystko wydaje takie cudaczne i niewiarygodne, że nie mam siły bronić pani, jeśli ktoś zacznie przede mną wyśmiewać jej wiarę w duchy. Gdy potem wytrzeźwieję i przypomina mi się, iż przede mną bezkarnie panią wyśmiewano, wymyślam sobie od niegodziwców i nie mogę odzyskać spokoju, póki znów pani nie odwiedzę. No i przepraszam, przepraszam stokrotnie!... — kończył, całując mię po rękach.
I odszedł. Tego dnia wieczorem po ukończeniu zwyczajnej mej pracy nad ratowaniem ludzi ujrzałam, jak wszyscy trzej napastnicy: krawiec, gospodarz i wychudły czeladnik rozprawiają o zaszłych wypadkach, przygryzając gniewnie wargi, to znów chwilami tłukąc pięściami o stół w ostrej dyskusji. Utrwalali się wzajemnie we wierze, podsuwanej im przez niskie duchy, że zakopałam pieniądze w piwnicy.
— Zabić, zabić ją — sugerowano im — zabić ją i dzieci i zabrać pieniądze!
— Nie, teraz nie można — bronili się tamci własną intuicją — terazby władze zaraz wiedziały, kto to uczynił, a ten urzędnik, co tu przychodzi, chociaż jest niby dla nas życzliwy, jednak stoi po jej stronie i kto wie, czy nie przychodzi tu tylko w celu śledzenia nas. Cóżby nam przyszło z tych pieniędzy, gdyby nam je odebrano, dano na cele wojenne, a nas wsadzono do więzienia?
Lecz już przerwały mi lepsze duchy to widzenie. Mnóstwo drobnych niebieskich niezapominajek posypało się naokoło mnie tak, że zasunęły mi przykry obraz zupełnie.
Odłączyłam się duchem od ciała i zaczęłam się unosić na huśtawce dziwnie splecionej z niezapominajek nakształt łódki, którą przytrzymywały i lekko rytmicznie poruszały cztery dobre duchy. Szybko przesunęły się ze mną przez sferę snu, szybując w górę, w szerokie przestworza, a śpiewały przytem tak mile i dobrotliwie, że zapomniałam o tem dziwnem piekle na ziemi. Wróciłam do dalszej pracy wzmocniona i odświeżona na duchu.

Życzenie sto lat życia na ziemi.

Często zwracali się do mnie ludzie ze słowami:
— Dziękuję pani, niech pani Pan Bóg da sto lat życia na ziemi!
— Z Bogiem, z Bogiem — odpowiadałam, myśląc sobie w duchu: „O ludzie, czegóż wy mi życzycie? Sto lat żyć tu, na tym świecie?“ Pomyślałam, jaki okropny jest stan duchowy ludzi, żyjących obecnie na ziemi, mordujących się wzajemnie na wojnie bez widzialnej przyczyny, zadających sobie nawzajem męki, a wiedziałam, że i po wojnie nie zapanuje pomiędzy ludźmi pogodne życie i niewielu znajdzie się takich, którzy zechcą w miłości wyrównywać swoje świadome i nieświadome grzechy. Toteż zdawało mi się, że ludzie krzywdzą mię życzeniem mi długich lat na ziemi — i gdy się to częściej powtarzało, zaczęłam prosić: „Och, nie życzcie mi tu żyć sto lat na świecie, nie życzcie!“
— Tak, tak, niech pani tu żyje sto lat, jeśli już nie dla siebie, to dla innych!
Czułam, że w tej odpowiedzi może nieświadomie powtórzyli ludzie myśli dobrych duchów, a zarazem moje własne życzenie z czasów jeszcze przed zrodzeniem: „Żyć tam choćby jeszcze sto lat dla innych, a potem odpocząć za to dłuższy czas w prawdziwej ojczyźnie ducha, gdzie króluje dobry Ojciec-Bóg!“




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Agnieszka Pilchowa.