Pamiętniki nieznajomego/Tom drugi/16 Września

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom drugi

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
16. Września.

Odwagi, odwagi! Niech serce boli, przeboli. Niech się ludzie naśmiewają, sumienie śmiech ich obraca w pochwałę i plecie z niego wieńce. Nie chcę widzieć Marji! Na cóż mam truć jej spokojność, szarpać ją wspomnieniem, które nie ma związku z przyszłością?
Utrapiony mąż zdaje się mnie ścigać. Wczoraj spotkaliśmy się w ulicy; napróżno chciałem uciec od niego, schwycił mnie pod rękę i nie dał pokoju, aż prawie gwałtem wyrwać mu się musiałem.
— A! przecież pana spotkałem! — zawołał. — Cóż to jest, żeś nas nie odwiedził? Myślisz może, że cię tylko przez grzeczność zapraszam, ale na honor, nie. Szczerze, najszczerzej chcę, żebyś u nas bywał. Moja żona smutna; porzuciła nawet fortepjan i muzyki się wyrzekła; zmiłujże się, bywaj u nas, może ją potrafisz rozweselić. Wiem, że się kochałeś w Marji, ale to nic! Ja nie jestem zazdrośny. Tamto przeszło i skończyło się, a przyjaźń spokojna może zwyczajne młodzieńcze, przechodzące zapały zastąpić.
— Prawdziwie — odpowiedziałem — umiem cenić jego przyjaźń, ale... czas mi nie dozwala.
— O! o! a mogłeś niemal co dzień bywać u rodziców dawniej, wszakżeśmy się spotykali.
— Daleko mniej miałem zatrudnień.
— Facecje, panie, blichtry. Tem się nie wymówisz. Znam ludzi. Musisz być u nas i bywać często; uczynisz to jeśli nie dla mnie, to dla mojej żony.
Przyciśniony, zmięszany, musiałem wreszcie odpowiedzieć jasno i wyraźnie.
— Pozwolicie mówić z sobą szczerze?
— Właśnie proszę o to.
— Myślisz pan, żem kochał Marję, jak kochają pospolicie młodzi mojego wieku ludzie, szalenie a krótko i płocho. Mylisz się; kochałem ją i kocham, przywiązanie moje jest w całej sile i w całej boleści.
— Więc chciałbyś ją widzieć zapewne?
— Pan dręczysz mnie! — zawołałem z rozpaczą prawie.
— Bynajmniej! Chcę mu ulżyć — zawołał śmiejąc się. — Nie jestem zazdrośny; kochałeś, przekochasz się i zostaniesz naszym przyjacielem.
— Pan więc nie widzisz niebezpieczeństwa?
— Żadnego! Moja żona jest to anioł; pan musisz być uczciwym człowiekiem — dodał — samo jego postępowanie dowodzi tego. Wolę żebyście widywali się; tym sposobem owa zawołana miłość, w którą ja nie bardzo wierzę, prędzej ostygnie.
Spojrzałem mu w oczy i uciekłem. Urzędnik stał w miejscu i śmiał się jakimś niepojętym dla mnie śmiechem. Uciekając od niego wpadłem do pani Emmy zupełnie nie w porę. Było to tylko co po objedzie. Ona czytała książkę u okna; Jasieńko w szerokiem krześle, paląc fajkę, drzemał. Byłem niepotrzebny, alem postrzegł się dopiero wszedłszy.
— Sam widzę — rzekłem — jak nie w porę moja wizyta; ale schroniłem się od człowieka, który mnie gonił, którego uniknąć nie mogę.
Jasieńko witając się obojętnie, milcząco, dał mi do zrozumienia, że mogłem wyśmienicie schronić się w sieni, nie wchodząc do salonu.
— Odpoczywaj pan, nie przeszkadzam — dodałem — ja zaraz odchodzę. — Pani Emma rzuciła książkę i zbliżyła się ku mnie. Jasieńko ociężałe wznosząc powieki, nieznacznie się uśmiechnął.
— Trafiłeś pan — rzekł powolnie — na trzeci i ostatni akt poobiednego odpoczynku, to szczęście. Mogę już mówić. Trzeba bowiem żebyś wiedział, iż trawienie jest mozolną pracą, która wedle reguł odbywać się powinna. Pierwszy akt tego gastrycznego dramatu jest niby przygotowaniem, ekspozycją. Drugi zajmuje wszystkie władze, ogłupia człowieka i wprowadza całą duszę do żołądka. W trzecim jesteśmy nieco wolniejsi, bo z gruba obrobiony materjał już się zamienić musiał w tę masę jednorodną, z której pożywny chyl się wyrabia.
Pani Emma parsknęła przymuszonym śmiechem.
— Otóż i uczona teorja! — zawołała spoglądając na Jasieńka.
— Wszystko może i musi mieć teorję swą — odpowiedział poważnie gastronom. — Użycie wszelkich darów przyrody wedle pewnych odbywać się musi prawideł, jeśli chcemy z nich tak korzystać, aby żadnej pruszynki przyjemności nie stracić. A tak powinniśmy. Jedzenie jest jedną z najwyższych życia rozkoszy, ale potrzeba umieć jeść i trawić.
— Mąż mój mógłby być profesorem w tym przedmiocie — przerwała Emma i spojrzała na mnie usiłując udać wesołość.
— Jestem zaledwie uczniem, zwłaszcza co do rozdysponowania stosownej ilości, jakości i następstwa potraw. Francuzi i Anglicy są mistrzami w tym względzie. U nich to wszystko wyrozumowane, nam pozostaje uwielbiać ich i naśladować. Dotąd karmiliśmy się, żarli, obżerali, aleśmy nie jedli. Karmić się a jeść, to wcale co innego. Jeść mało kto umie u nas. Tak samo upić się potrafi każdy wyrobnik, pić rzadko kto. Jest to nauka, albo sztuka, si vous voulez, jak inne. Użycie życia! wielka, wspaniała rzecz!
— A! panie — zawołałem — pierwszy to raz słyszę coś podobnego; gotów jestem choćby przez ciekawość tylko zostać uczniem jego.
— I bądź pewien, że wielebyś się nauczył rzeczy, o których ci się nie śniło. Tysiące rozkoszy leży dokoła nas, które pomijamy przez niewiadomość, psujemy pospiesznem, bydlęcem użyciem, lub których pojęcia nie mamy. Użycie zasadza się na sprzecznościach, podsyca umiarkowaniem. Cała to nauka. A nauka ta ma swoją filozofję.
— Cuda mi pan mówisz! — rzekłem śmiejąc się.
— Nieszczęściem nie jestem w stanie kursu mu całego wyłożyć. Nie mam dość przytomnego umysłu: kończę trawienie, które dziś mozolniejsze jest od innych dni. Nieszczęsne obżarstwo, ta szkaradna wada, nieprzyjaciółka prawdziwej rozkoszy, cięży mi na żołądku. Nie dość miałem rozumu w czasie objadu; a rozum równie jest potrzebny nad talerzem, jak gdzie indziej. Wypiłem też wcale niepotrzebnie dwa kieliszeczki maltańskich kropel (Gouttes de Malte) przeciwko zwyczajowi. Przedziwna krzyżówka sarnia skusiła mnie; jestem ciężki i pełny jak beczka. Muszę dłużej w krześle pozostać i jeszcze kilka fajek wypalić. Fajka zaraz po objedzie przeszkadza trawieniu; nieco później ułatwia je. Wszystkiego potrzeba tylko umieć użyć!
Słuchając Jasieńka, który perorował, wpatrywałem się w żonę; szukałem w jej oczach odpowiedzi na pytanie:
— To-li jest twój ideał? — I dziwiłem się, że kobieta tyle razy zawiedziona, mogła na ostatku tak grubo się omylić i wziąć brzuch za serce!
Niepojęci są ludzie!
Na twarzy Emmy przechodziły tak różnych uczuć wyrazy, żem zbadać nie mógł, jakie zasadnicze uczucie je rodziło. Niekiedy wesoła i odmłodniała, rumiana, swobodna; to znów ze zmarszczonem czołem, zamyślona, mimowolnie wzdychająca, była dla mnie całkowitą zagadką, której wyjaśnienie musiałem na przyszłość odłożyć.
Jasieńko kazał podać sobie fajkę. Emma zaprosiła mnie do fortepjanu, który wyniesiony został do jej gabinetu, tak aby głos jego nie raził uszu nienawidzącego muzyki Sybaryty. Zaprosiwszy mnie abym grał, sama usiadła w oknie i sparłszy się na ręku, zadumała. Wiedziałem jak namiętnie czciła Beethovena i począłem grać marsz pogrzebowy z symfonji heroicznej.
Jej twarz rumieniła się coraz, oczy błyszczały, osłoniły się powiekami i kilka łez ukrywanych spadły na rękawiczkę. Te łzy były mi odpowiedzią zagadki.
Nie była więc szczęśliwą z Jasieńkiem?
Nie śmiałem jej pytać o to; godziłoż się? Ale jak kobieta takiego dowcipu, rozumu i doświadczenia mogła choć na chwilę pomyśleć, że się zgodzi z tą głową leżącą na żołądku?
Zamyślony odegrywałem jej z Beethovena, com tylko mógł sobie przypomnieć: sola jego Koncertów, motywa Sonat, tęskne jego Adagia, anim się porachował z czasem. Przerwał mi skrzyp otwierających się drzwi i wchodzący Jasieńko w watowanym surducie, kapeluszu na głowie, z laską w ręku, cygarem w ustach. Twarz jego choć nieco zmęczona na młodego chłopca, jakim się mógł nazwać, świeciła przecież zdrowiem; niebieskie oczy połyskiwały dowcipem szyderskim.
— Może jużeście się państwo nasycili muzyką — rzekł. — Gdybyś mi pan chciał łaskę uczynić, poszlibyśmy razem na przechadzkę. Jeść i chodzić nie umiem sam jeden. Powrócim do Emmy na herbatę.
Zerwałem się od fortepjanu i wyszliśmy.
Nie mogę wypisać naszej rozmowy; była to dziwna mięszanina gastronomicznych rozpraw, dowcipnych uwag i skeptycznych szyderstw ze wszystkiego. Jasieńko dziwnie był otwarty i dobroduszny.
— Pan jak uważam — mówił — jesteś jeszcze w tym perjodzie młodości, w którym się wierzy we wszystko piękne, szlachetne i z daleka błyszczące; ja w nic nie wierzę, prócz użycia. Staram się pomnożyć liczbę przyjemności życia, to mój cel. Bardzo kocham ludzi, radbym im służyć; ale kosztem siebie i mojego szczęścia, drogoby było. Ofiara potrzebuje zastanowienia wielkiego; bo daremna ofiara jest po prostu głupstwem.
— Ale zawsze heroizmem.
— Heroizm ze trzech stron przytyka do głupstwa, a z czwartej tylko do nieznanej jakiejś dla mnie krainy.
W tym sposobie i ze swego właściwego stanowiska rozwiązywał wszystkie wielkie zagadnienia. Koniec naszej rozmowy był osobliwszy. Spytał mnie z zimną krwią i uśmieszkiem dowcipnym:
— Dawno pan znasz moją żonę?
Odpowiedziałem otwarcie.
— Nieporównana kobieta! — dodał — co za wyrozumiałość, jaka dobroć! Tyle mi wybacza!
— Przywiązanie tłumaczy wszystko... miłość.
— O! tylko nie miłość — przerwał. — Ona mnie lubi, ale nie kocha; robi co może, nie wymagam więcej. Wiem o kimś, kogo kochała, kogo może kocha jeszcze — dodał — ale nie jestem zazdrośny.
I spojrzał mi w oczy szydersko.
Chciałem go pożegnać. Prawie gwałtem wprowadził mnie z sobą do domu.
— Wiesz pan co — rzekł siadając w krześle — będziemy sobie wzajemnie użyteczni. Ja cię nauczę żyć i używać, ty mnie nauczysz może bez mozołu i pracy, którą się brzydzę, zbliżyć się do przybytku nauki. Chciałbym coś umieć; ale nabywanie mnie zastrasza.
Rozśmiałem się.
— Nie śmiej się pan, to rzecz całkiem serjo. Potrzebaby rozdumać, rozważyć, wyrachować, czy nauka warta pracy i czasu, który jej święcim?
— Ona podnosi człowieka.
— Tak! tak! i odrywa go od żywego świata, w którym jedynie jest na miejscu. Nauka jest martwą.
— Ona owszem obdarza nowem życiem.
— Nie lękaj się pan, nie będę jej uwłaczał, umiem ją cenić. Ale dla mnie wielkiej wagi zagadką jest: nabyć jej bez mozołu.
— To niepodobna. Chciałżebyś dobyć złota, nie kopiąc się w głąb ziemi?
— Wszystkiego chcieć można, ale nie wszystkiego dopiąć podobna. Myślę od dawna nad tem, jakby nabyć nauki nie pracując. Pan mi będziesz pomagał.
— Zupełnie nie pojmuję, jak do tego dojść można.
— Doprawdy? Ja zaś myślę, że to rzecz podobna. Nauka rozproszona kawałkami się znajduje w książkach lekkich; można ją łapać w rozmowie, jak łapią ryby w mętnej wodzie, można się wiele domyśleć, wysnuć z czegoś wiadomego i tak powoli nabędzie się nauki nie pracując.
Emma zagryzała usta; ja milczałem.
— Pan mi musisz do tego pomódz, — rzekł Jasieńko, — wycisnę z pana co tylko będę mógł, uprzedzam.
Było tak późno, żem ich musiał pożegnać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.