Pamiętniki nieznajomego/Tom pierwszy/11 Czerwca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętniki nieznajomego
Tom pierwszy |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom pierwszy Cała powieść |
Indeks stron |
Jeśli kiedy to teraz chwili w dniu nie ma wolnej. Wstaję rano, a ranki poczynają się zaraz po północy, miasto całe spi jeszcze; oknami otwartemi świeże wchodzi powietrze, po kościołach dzwonią na jutrznię; pierwszy zawsze odzywa się bernardyński dzwonek, najpóźniej farny. My schodzim się i siedzim nad książkami. W przestankach nauki, mowa o przedmiocie. Jak często najpospolitsze z pozoru umysły trafne mają postrzeżenia i z niezwykłej rzecz widzą strony; co za rozmaitość władz w ludziach. Jedni z nas uczą się i zapominają prędko; drudzy mozolnie w pamięci mieszczą wyrazy i myśli cudze, gdy im najłatwiej o swoje. Każdy pojmuje inaczej. Szyderskie umysły nigdy za skorupę rzeczy nie przechodzą, a co gdzie zbiorą, to w słowach wysypią, nie szukaj tajemnic w ich głębi; próżno tam i ciemno. Przeciwnie, nawykli serjo zapatrywać się na rzeczy, mówią nie wiele i najmniejszą drobnostkę podnoszą. Boć dla drobnych tylko umysłów egzystują drobnostki, nie ma ich dla głów potężnych, co w ziarnie piasku widzą więcej niż głupcy w iskrzącem miljonem światów niebie. Szyderca wszystko zmala, zniża, kraje, szczegółuje, trwoni; biada idei i człowiekowi, co się mu dostanie na pastwę! Co dotknie zabije.
Szyderca nic nie stworzy nigdy, niszczy co napadnie; biedni to ludzie, próżno im w sercu, próżno w głowie. Midasy, obracają wszystko czego dotkną w błyskotkę, co ani karmi, ani żywi. Litujmy się nad nimi, litujmy nad ślepymi rodzicami, co najpierwej w dzieciach wyrobić się starają popęd ku szyderstwu.
Cały dzień tak zajęty, przecież wymykam się do niej. Rano lecę tylko ją zobaczyć, tylko się mignąć pod murem, z którego ona spogląda; wieczorem trafiam na ich przechadzkę instynktem, lub znajduję w domu. Widząc mnie tak zajętym, Marja pyta o najdrobniejszy szczegół, wszystko ją zajmuje i czasem zdaje się lękać o moje zdrowie. Mówiła mi wczora: jesteś bledszy, mizerniejszy, nie pracuj tyle; przed tobą życie, ty w nie wierzysz, oszczędzaj się dla swojej przyszłości.
— I dla niczego więcej?
— I dla kogoś jeszcze, kogo pokochasz potem.
— Marjo.
— Proszę cię! nie zaklinaj się. Ja tak widzę tę przyszłość niechybną, jak gdybym jej twarz w twarz, oko w oko patrzała.
Wczoraj także pytała się mnie.
— Czy ty się modlisz?
— Możeszże wątpić o tem!
— Nie wątpię że w duszy masz wiarę, zaszczepiła ją matka twoja, którą znam z twego opowiadania, jak gdybym ją widziała, z nią żyła. Ale wielu z was, mając uczucie religijne wstydzi go się przed ludźmi, zaniedbuje... Może i ty...
Nie mogłem skłamać, musiałem wyznać, że modliłem się pracą i czystem westchnieniem do Boga.
— To nie dosyć, — odrzekła, — mów pacierz choć jeden dla mnie, za mnie jeśli chcesz, módl się do Najświętszej Panny. Modlitwa duszę podnosi, wielkie myśli wzbudza, modlitwa w szczęściu i cierpieniu jest lekarstwem; ona przypomina wątłość naszych nadziei i nieprzebrane miłosierdzie Boże. Proszę cię, módl się. Nie wiesz jak łatwo, przez zaniedbanie modlitwy, stać się obojętnym, a potem bezbożnym, krok tylko od jednego do drugiego.
Słuchałem ją i wielbiłem, święta matka moja inaczejby nie mówiła do mnie, w jej ustach miały te słowa urok i potęgę niepokonaną.
— Będę się modlił, — odpowiedziałem, — i dziękuję ci za radę.
— A później, później, gdy się na wieki rozstaniem, — dodała, — modląc się i mnie czasem przypomnisz mimowolnie, nieprawdaż?
Jestże to przeczucie okropne, czy tylko taki jakiś stan chorobliwy jej serca, zapływającego smutkiem i obawą? Nie wiem, nie rozumiem, ale mnie to przejmuje do głębi i przestrasza.
Wrzosek najczęściej teraz u mnie przesiaduje, nawet faworytę pudlicę przyprowadza i całe godziny milczący przysłuchuje się powtarzaniu lekcji naszych. Widoczna teraz dla mnie, że udaje tylko nieuka, bo na jego twarzy znać, jak rzecz pojmuje głęboko.
Gdyśmy się posprzeczali o tekst grecki Platona, stał wryty nad nami, kąsał się za usta, żeby się z czem nie wymówić, a nareszcie machnął laską i odskoczył na drugi koniec sali... Koledzy mają go za fiksata, drwią nawet z niego, ale on to znosi jakby nie widział; ja zaś z góry im zapowiedziałem, że nadal najmniejszy, najdalszy przycinek na niego wymierzony, wezmę jak do siebie i nie daruję go. Podszepnąłem także im, że to człek mimo dziwactwa niezmiernie uczony, i poczynają nań innem okiem poglądać. Mam podejrzenie na starego przyjaciela, że mnie tak przysiadując pilnuje i radby także przekonać się, czy się dla Marji nie opuściłem.
Dziś zastał mnie samego, biedzącego się nad Phaedonem, i posiłkującego sobie tłumaczeniem Marsyljusza Ficina, do pojęcia tekstu. Miałem wątpliwość i rozwiązać jej nie umiałem. Widząc mnie skłopotanego, stanął za mną i czytał.
— Co to takiego? — spytał udając, że nie rozumie.
— Phaedon Platona.
— Czytałem go dawniej, w doskonałem tłumaczeniu niemieckiem — rzekł zafrasowany i wstydząc się — zdaje mi się, że pamiętam dobrze, powiedz-no mi o co chodzi, może ci pomogę; tłumaczyłem dosłownie, objaśnił z łatwością i z trafnością wielką; ale ledwie skończył, począł się śmiać.
— Co to, waść gotów jesteś myśleć, żem tęgi w greczyźnie, a ja prócz „kirje elejson“, choć zęby powybieraj; tylko pamięć mi Pan Bóg dał niezłą.
Anim się spostrzegł, jak mi moja rozprawa w bruljonie ze stolika znikła; dziś ją znalazłem i odczytywałem. Pełno w niej było poprawek obcą ręką, posądzam go wielce, że mi moją łacinę oczyścił. Śmiejąc się dziękowałem, ale się zapierał z najpocieszniejszą w świecie miną.
— Co waści w głowie! oszalał, ja nie rozumiem nic krom przysłowiów naszych i kuchennej łaciny staropolskiej. Ot to mi także człowiek podejrzliwy. Musiał który kolega zrobić ci tę tajemną przysługę.
— Żaden nie byłby w stanie, a potem...
— Ale daj-że mi pokój!
I począł się prawie gniewać.
Zamilkłem.