Pamiętniki nieznajomego/Tom pierwszy/15 Lipca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom pierwszy

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

15. Lipca.

Cały dzień dzisiejszy spędziłem w lesie, poczciwy Ihnat zaprowadził mnie w głębokie knieje i postawił na najlepszem stanowisku; dziwił się że nic nie zabiłem; a ja nawet nic nie widziałem. Lepiej mi w lesie, mogę myśleć bez przerwy, a są chwile, że człowiek łamać się z sobą potrzebuje. Wróciłem późno, zastałem Cesię z krajczyną. Nie było o czem mówić z moją drogą kuzyneczką, która cała swojem gospodarstwem zajęta i niem się tylko zapala; dla mnie to rzecz cale obca. Podkomorzy prosi mnie przez usta Cesi, abym przyjechał do niego. Znalazł coś ważnego w gazetach, czem się ze mną podzielić pragnie.
Szczęściem o dziewiątej rozeszliśmy się, a ja mogłem resztę wieczora spędzić w ogrodzie. Mój Boże, jakże mi żal było tych ludzi, którzy zasypiali widok jednej z najcudniejszych nocy. Ja tylko i stary strzelec Ihnat nie spaliśmy we dworze, zastałem go na progu chaty za ogrodem siedzącego, zadumanego, spartego na ręku, wpatrującego się w rzekę i dalekie lasy.
— Cóżto, nie spisz jeszcze? — zapytałem.
— O! sen bo nie bierze, paniczyku. Noc tak piękna, ptacy się odzywają, drzewa szumią, miesiąc świeci, człowiekowi chce się popatrzeć i podumać.
Stary ten, częściej będąc sam na sam z widokami przyrodzenia, nauczył się widzieć ich piękność, ich pięknością roskoszować. A gdy nasz cywilizowany świat szuka szczęścia w poduszkach, on słucha głosu ptaków, szumu lasów, mruczenia wody i chodzi myślami dalej niż oni, dostaje się jak po stopniach, po myślach swych, do tronu Bożego.
— A wy paniczyku, — spytał stary, — co tak nocką chodzicie i dumacie?
— I mnie jak tobie, — odpowiedziałem, — piękna noc spać nie daje. Jak bo to zasnąć kiedy świat taki śliczny. Ot, popłynęlibyśmy po rzece, gdybyś powieźć mnie chciał a obijanik znalazł.
— O! już to obijanikiem ciężko, ale czółenkiem bezpiecznem, kiedy chcecie?
— Czem ci się podoba.
Ihnat wziął z za drzwi wiosło i powiódł mnie ścieżynką między kępami, sitowiem i oczeretami, do zatoki wiodącą, gdzie do pala przywiązane kołysało się czółenko. Szelest naszych kroków spłoszył stado krzyżowek, które szelepiąc skrzydły poleciały i padły na rzece.
— Ot! gdyby fuzja! — rzekł Ihnat, — taka noc miesięczna.
Płynęliśmy dalej. Roskoszna to była przejażdżka. Głosy nocy uroczyste jej towarzyszyły; pieśni ptastwa, szumy drzew i trzciny, plusk wody, szamotanie się wiatrów przelatujących po nad głowy; a potem cisza, cisza. I z niej, jak z ciemności, występowały potem znów kolejno głosy, dźwięki jak różnobarwne światełka, zlewając się w harmonijną całość. Zdawało się, że ptacy, jak strażnicy nad uspionemi wartowali i podawali sobie hasło, bo ledwie jeden się odezwał, za nim wszyscy kolejno, aż daleko gdzieś decrescendo cichły wołania nie dosłyszane.
Nie! natura nie jest poczwarną macochą ducha; ona jest czułą matką, ona jest piękną, cudowną.
Zapomniałem o moim smutku, utopiwszy go w kontemplacji nieporównanej tej nocy. Woda rwała oczy do siebie. Tam gładka jak szyba szklanna, odbijała najmniejszy listek, indziej zmarszczona fałdowała się w srebrzystą pianą dzierzgane frendzle, w marszczki drobne, których wierzchołki połyskiwały. Tam niebo, tam lśnił się w niej księżyc, a na powierzchniach rysowały się nurty, czerniały liście sagitarji i nimfców żółtych i białych, z pozamykanemi na noc kielichy; powietrze napełniała woń nie opisaną, która także obudzała myśli. I powonienie czasem uderza aż o duszę. Była chwila takiego jakiegoś natężonego we mnie uczucia, że mi się zdawało, iż ot, ot, mowę powietrza, wiatru, ptastwa, ziemi, zrozumiem, pojmę... że mi się otworzą zamknięte organa jakieś i błyśnie potężny świat tajemnic... Serce wybiegało naprzód szukając tych drzwi do raju, niestety! na wieki dla ludzi zapartych!!
Dumałem, przysłuchiwałem się, modliłem uwielbieniem!!
Nie chciało mi się wysiadać z czółna; ale stary Ihnat bojąc się by mi przydługa nie zaszkodziła przejażdżka, gwałtem prawie na brzeg wysadził.
— Czas bo spać paniczyku i wilgoć na dworze, a pani jak się dowie, gotowa się gniewać na mnie.
Musiałem go posłuchać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.