<<< Dane tekstu >>>
Autor Kleofas Fakund Pasternak
Tytuł Pan Walery
Podtytuł Powieść z XIX wieku
Pochodzenie Kilka obrazów towarzyskich
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1831
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
WAŻNE ODKRYCIE W BREWIARZU.

Często tu prawda czynią, jakby mię kochali,
Nieraz łagodném słówkiem serce obłąkali,
Ale to nie jest miłość....

Brodzinski.

O przyjaźni! miłości! niema was na świecie,
Wy lube sny mej duszy, nazawsze nikniecie.

Felinski. Barbara.

— Bądź zdrów Panie Antoni, pobyt w twoim domu będzie mi pamiętnym na zawsze — Upadam do nóg Pani — Żegnam cię księże Plebanie — Pamiętaj o przyjacielu, kochany Kapitanie — Nie zapominaj o mnie Panie Rubryka — mówił, wybierając się do stolicy, Pan Walery, i pełen smutnych myśli kłaniał się jeszcze z daleka żegnającym go osobom. — Pośpieszaj! wołał na furmana, ażeby się co prędzej wyrwał z miejsc, które go tak silnie do siebie przywiązywały — Wyraz pośpieszaj, podbudził woźnicę, ruszył tedy, i na szerokiej drodze zawadził o ogromną brykę płótnem okrytą, tak, że oba powozy po kilku poruszeniach wywróciły się. Piérwsze słowa, które odurzony upadkiem usłyszał podróżny, były przekleństwami wiozącego żyda i całej trupy aktorów, leżącej w rowie. Kobiéty przerażały cieniuchnym i piskliwym głosem, skowyczaly delikatne pieski, płakały dzieci, mężczyźni popędliwie łajali, a żyd rospaczał.
Wywrót ten niespodziany rozliczne grupy potworzył na gościńcu — Antreprener w hiszpańskim płaszczu i bobrowej czapce przywalony był od bufona całej trupy w ogromnym fraku bardzo starej mody, jęczał pod niemi obydwóma dziesięcioletni chłopczyk, nadzieja wszystkich, wyrzekając na starego śmieszka, który się z miejsca podnosić nie chciał, utrzymując, że mu tak bardzo dobrze. Panna Delicja, którą bardzo komicznie żydek trzymał w swoich objęciach, udawała omdlałą, z wielkim śmiechem przytomnych — Lukrecja zaś, którą stos poduszek przywalił, żaliła się na nieład ubiorze, i niezgrabność woźnicy. Figaro jedną nogą był w błotnistym rowie, drugą na drodze i ze strachu słowa wymówić nie mógł. Ogromna kortyna jedną połową napisu: Ridendo, padła na pęk szpad i mieczów, a Castigat mores (o niefortunny wypadku) leżało — na kolanach najpiękniejszej z Aktorek. Sztylet wpadł do czapki żydowskiej, róż zarumienił kałużę, dekoracje usłały ziemię — słowem widok tego pobojowiska najtwardsze serce poruszyłby do — serdecznego śmiechu.
Powoli wszystko przychodzić do siebie zaczęło, a Pan Walery z kwaśną miną wydobywszy się z pod zwalisk swej bryki, odchodził na bok, gdy mu wpadł w oczy pojazd, w którym siedział — Ksiądz Pleban zniecierpliwiony, iż mu zawalono drogę. Ale cóż to nowego uderzyło oczy podróżnego? — Jego świątobliwość jechała z ładną, ale bardzo ładną panienką. Gdyby też nie to, zapewneby Walery nie pobiegł tak chyżo, powitać tego, od którego przed rokiem uciekał — Gdyby nie to, że ładna, świéża, rumiana twarzyczka ukazała się z za firanek, nie byłby przypomnieniem znajomości trudził przewielebnego ojca. Niski ukłon i śmiały rzut oka z sutanny na białą sukienkę, był zaczęciem, na które tonem nieukontentowania, dosyć rubasznie odpowiedział ksiądz Pleban.
— Chciałbym odnowić dawną znajomość i przypomnieć mu pokrewieństwo....
— Zwarjowałeś ze swojém pokrewieństwem! zawołał przewielebny, który ciągle brał mówiącego za aktora, ja z wami, ludźmi rozwiązłego życia, nie mam ani stosunków, ani znajomości, ani pokrewieństwa. Idźże sobie Wacan precz. — W innym razie tak ostra odpowiedź, obraziłaby młodziana; ale kiedy miał głowę nabitą ładną, sąsiadki księdza Plebana twarzyczką, nie zważał na ofuknienie i mówił dalej.
— Wszakże ja do tych aktorów nie należę, jestem Walery.
— A to co innego, rzekł udobruchany Pleban, błąd swój poznając — najniższy sługa Wacana, cóż tu porabiasz?
— Jadę do Warszawy — a ksiądz dobrodziej?
— Jadę do Lublina, odwieźć moją synowicę do Bernardynek — do klasztoru.
— Jakto? do klasztoru? zawołał nieumiejąc pokryć swego zadziwienia Pan Walery.
— Tak, do klasztoru, rzekł zmarszczywszy się Pleban, który uważał za rzecz w świecie najsprawiedliwszą, zamykać mimowolnie młodą ofiarę między cztéry mury, nie dać jej użyć ani przyjemności towarzyskiego życia, ani słodkich uczuć miłości.
Nastała chwila obustronnego milczenia, ksiądz poprawił się na siedzeniu i niby niechcący zasunął firankę od strony Zosi, i dodał zwolna, spoglądając przed siebie — Tak, do klasztoru.
— Jedną więc drogą jedziemy, odpowiedział Walery, mój pojazd cokolwiek wygodniejszy, nie mógłżebym do siebie prosić?
Biegły rachmistrz dójdzie od razu dla czego o to prosił, chciał bowiem bliżej się przypatrzyć ładnej kuzynce, ale ksiądz Pleban bardzo prędko odpowiedział — Chętnie, chętnie, i wnet zaczął wysiadać — Ot sam nie wiem, rzekł później, czy ją wziąć z sobą do pojazdu, czy nie, żeby Panu nie zawadzała.
— Co? zapytał uradowany Walery, myśląc, że mowa była o panience — o czém ksiądz dobrodziej mówi?
— O książce do nabożeństwa, odpowiedział Pleban — Można, można, rzekł zaambarasowany Walery, nieśmiejąc się przymówić o panienkę — A ty, dodał przewielebny do Zosi, pojedziesz sobie sama, zasłoń tylko firanki — Biédna dziewczyna, pomyślał westchnąwszy nasz podróżny i siedli do pojazdu, a w parę godzin stanęli w Zawieprzycach.
To miejsce od powieści Bronikowskiego, nowego nabrało zajęcia[1], chociaż i samo położenie bez wspomnień nawet potrafiłoby zwrócić uwagę. Piątrowy pałac stojący na tarasie, panuje nad płynącym u stóp jego Wieprzem, dwie wielkie jodły sięgają okien piérwszego piątra. W oddaleniu ukazuje się ogród otoczony murem, krzyż odbijający promienie słońca nad mogiłą Greków, wielki dom zajezdny, młyn i most. Tratwy płynące rzeką, porozrzucane folwarki, nieprzejrzane łąki, i lasy siniejące zdaleka, składają piękne tło tego obrazu. Pleban zapakował znowu Zosię do bryczki, a sam ze swoim Brewiarzem i Walerym siadł do pojazdu. Z początku, czy to ze zwyczaju, czy też z próżności odmawiać zaczął nieszpory z gorliwością tak mocną, że go ta wkrótce o sen przyprawiła. Zamknęły się świątobliwe oczy, ruszały się jeszcze mimowolnie usta, nareszcie Brewiarz upadł z kolan, a głośne chrapanie słyszeć się dało. Towarzysz jego spoglądał długo ciekawém okiem, to na Plebana, to na Brewiarz, i chęć go wkońcu wzięła, przepatrzyć ten foljał; łacina szkolna jeszcze mu była nie ze wszystkiém wywietrzała z głowy, a ciekawość wrodzona wszystkim ludziom pobudziła go do śledzenia obrazków, zakładek i mnogich zawartych tam papierków. Nie można ganić memu podróżnemu, że odczytywał te szpargały, cóż bowiem tajnego mieć może księga do Plebana należąca? — cóż innego zawierać może nad wyjątki z kazań, notatki textów, lub obrazki —? Z tém wszystkiém było tam coś więcej jeszcze — kawałek listu służący za zakładkę — Ciekawie pochwycił go Walery, ale zaledwie wierszy kilka przeczytał, zachmurzyło się jego czoło, i z pogardą rzucił wzrok na spoczywającego księdza. Rzucił potém Brewiarz, porwał powtórnie urywek, przeczytał znowu i schował do kieszeni. Jeżeli czytelnicy moi, równie są jak mój bohatér ciekawi, mogę im tu ten kawałek listu przytoczyć.

„Die 4.Septemb.
„Kochany Bracie.

„Wygnaj wszelką obawę ze swego serca, mój zamiar nadto był dobrze ułożony i skombinowany, aby się kiedy mógł wydać. Oblig tak podrobiono paradnie, że i licho tam fałszu nie dostrzeże; a potém wyznaj, że mój synowiec nadto ma mało przenikliwości, ażeby tego doszedł. Trzymam teraz Powijówkę pod pozorem kupna od Pana Truszki, i nikt mi w tém nic zadać nie może. Waść się tam tylko Mości Księże nie wygadaj, a list ten spal prędko..„
Na drugiej zaś stronie było dopisano:
„Jeślibyś się gdzie spotkał z Walerym, bądź dla niego grzeczny; Zosię co najprędzej pakuj do Bernardynek, bo już tu miłostek jakichś dostrzegam.“
O! jakąż burzę w sercu ufném Walerego, sprawił ten listu urywek, jakże popsuł jego mniemania o ludziach, i okazał mu jawnie, że nie takiemi są, jakiemi się wydają. Prędzej czy później doświadczyć tego musiał; ale czyż można było smutniejszy mieć dowód, nad przekonanie o zdradzie własnego stryja. Długo te myśli mięszały się w jego umyśle, a dobre jego serce przyjąć ich nawet nie chciało. Im bardziej się zastanawiał, tém mniej mógł pojąć, ażeby żądza nabycia majątku, do tego stopnia mogła zaślepić człowieka. Ale wtém pojazd stanął przed rogatką w Lublinie, towarzysz podróży ocknął się ze snu, złożył Brewiarz i poziewając spoglądał na bryczkę z Zosią w tyle idącą. Postępował zwolna pojazd pomiędzy dwóma rzędami, błotnistych, okopconych i brudnych domów: aż nareszcie wjechali do miasta ulicą Grodzką przez Żydowską bramę, i różnego rodzaju figury snuć się przed niemi zaczęły. Tam szedł siwy starzec w długiej kapocie, rzemiennym pasem ściśnionej, z długą laską, z długiemi włosami, w długich hutach, z długim nosem, niósł pod pachą plik papierów i śmiało poglądał na kłaniających się żydów — był to woźny.
Przed nim posuwał się, a raczej płynął ogromny sędzia, nadęty miłością własną i swoim znaczeniem, z miną pogardy rozdzielając, kłaniającym mu się ukłony, skinienia, lub łaskawe rzucenie okiem. Znać w nim było, że nie dziś już sędzią został, bo już i utyć miał czas na urzędzie, i nabrać miny właściwej swemu stanowi. Postać jego zdaleka podobna była do beczki toczącej się na kołkach, okrytej płaszczem hiszpańskim, i zakończonej spiczastym kapeluszem, z pod którego kiedy niekiedy kawałek twarzy się ukazywał. Tak straszną miał postać, tak nieprzyjemne wejrzenie i odrażający sposób obcowania, że, jak ja sądzę, sama nawet sprawiedliwość uciekać przed nim musiała.
Cokolwiek dalej szedł trotuarem chudy, wysoki, blady, w polskim stroju jegomość; prowadząc pod rękę, tłustą, rumianą, z iskrzącymi się oczyma jejmość dobrodziejkę, której postać wystawiała tak ogromną sprzeczność z powierzchownością męża, iż możnaby ich wziąć za wzór, do odmalowania sprawiedliwości i klientów. Mnóstwo osób przechodziło tu i ówdzie, nielicząc trzpiotów, bo ci się za osoby nie rachują, a Pleban pełen niespokojności o Zosię, wyglądał, kręcił się i koniec końców, kazał stanąć, wysiadł z pojazdu Walerego i udał się do swojej bryki.
— Wysiadaj Waćpanna, rzekł do synowicy, i przejdź do tamtego pojazdu, żebyśmy mogli być razem, a ja tu, dodał wstępując jedną nogą na stopień, gdy tymczasem Zosia wysiadała, ja tu cokolwiek w naszej bryce poukładam, żeby się jadąc po bruku nie roztrzęsło. Skończywszy mówić, zaczął istotnie, stojąc ciągle na stopniu pakować różne manatki; gdy wtém naprzeciw słyszeć się dała trąbka postyljońska, i dyliżans się ukazał — Furman nieuważając, iż przewielebny stał na stopniu, nagle zwrócił, a ksiądz Pleban — legł jak długi na bruku. Hałas wszczął się w około, mnóstwo próżniaków i ciekawych, przechodzących i przejeżdżających zgromadziło się w około patrzeć na księdza — leżącego w rynsztoku bez zmysłów. Nadbiegł przemyślny żydek, w widokach korzyści, dewotka dla użalenia się nad bliźnim, młodzik dla uśmiania się do woli, a przekupki, żeby miały później o czém gadać. Ledwie przez ten tłum ściśniony dobił się Walery, posadziwszy Zosię w pojezdzie, do przewielebnego, i sutém pokropieniem wody, do zmysłów go przyprowadził. Oczy Plebana otworzyły się powoli, westchnienie jakby po dobrej kolacii słyszeć się dało z głębi piersi, błędny wzrok powiódł po zgromadzeniu, i grubym zawołał głosem: O dla Boga! a gdzież Zośka? — Śmiechy słyszeć się dały wokoło, i grube żarty odzywały się tu i ówdzie, że ledwie oczy otworzył ksiądz Pleban — wspomniał dziewczynę; ale Walery zapobiegł ile mógł temu, chwycił go, i uniósł z sobą do pojazdu.





  1. Der Schloss am Eberfluss v. Bronikowski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.