<<< Dane tekstu >>>
Autor Kleofas Fakund Pasternak
Tytuł Pan Walery
Podtytuł Powieść z XIX wieku
Pochodzenie Kilka obrazów towarzyskich
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1831
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.
ROZMOWA.

Siądźżeż moja rybeńko, rybenieczko rzadka,
Klejnocie mojej duszy, da usiądźżeż proszę —
Będziem słodką rozmową płodzili roskosze.

Fredro.

— Czyżto można było, rzekła Panna Julja do Walerego, na tak długi czas, o nas zapomnieć?
— Tyle się zatrudnień razem na moją głowę zwaliło, odpowiedział, że pomimo szczérej chęci, odwiedzić łaskawych na mnie państwa nie mogłem.
— O, nie mówże mi Pan tego, przerwała piérwsza, wszystko można dokonać, przy dobrej chęci! ale widać, żeś Pan naprzód dla Warszawy, potém dla Powijówki zapomniał o nas. To mówiąc z uśmiechem obejrzała się w koło.
— Niech mi Pani wierzy, rzekł zmięszany gość do pięknej sąsiadki, żem nigdy nie zapomniał o osobach, tak dla mnie łaskawych — ale interessa obarczały mię bez przerwy, tak, że pomimo kilkakrotnego postanowienia, nie mogłem dopełnić najgorętszego mego życzenia.
— Ale ale — Panna Zofija zasyła Panu ukłony; spodziewam się, że słyszałeś o jej zamęzciu.
— Słyszałem, zcicha odpowiedział Walery.
Ślicznie jej w czépku, i do tej pory bardzo szczęśliwa. Wspominała mi o Pańskiém spotkaniu na drodze do Lublina, a wiem zkąd inąd, dodała z uśmiechem, żeś się Pan nią dosyć zajmował.
Nie mógł w swojej głowie znaleść odpowiedzi Pan Walery, ani też Julja jej oczekiwała, bo natychmiast mówiła dalej.
— Mąż jej ma Pana w tych dniach odwiedzić.
— Bardzo mu będę wdzięczny — Jakże Pani przepędziła zapusty?
— Wybornie! była tu Zosia; wiele gości mieliśmy w ostatni wtorek, bawiliśmy się do północy, a Panże to nie byłeś w Warszawie po zapustach?
— Nie, nie byłem, odpowiedział krótko Walery, próżno na dłuższą siląc się odpowiedź.
— Pan zapewne tęskni po Warszawie.
— O, nic wcale; trudno w mojém przekonaniu tęsknić po wielkiém mieście, ja sto razy wieś wolę.
— I ja także, rzekła Julja. Tysiąc przyjemności wiejskich, całe miasta uciechy nagrodzić nie mogą. Natręty, nudne zabawy, wielkie wieczory, bale, są to rzeczy, które mnie zająć nie umieją.
— I mnie także, dla tego też nudziłem się w Warszawie.
— Dobrze tak Panu; nie trzeba było zapominać o przyjaciołach; byłeś Pan za to ukarany, dodała z uśmiechem.
— Zkądże to dziś tutaj tyle gości?
— Dziś przecie imieniny stryjenki.
— Zupełnie byłem o tém zapomniał, szczęściem jednak, na sam dzień przyjechałem. Jakże się Pani ulubione kwiaty mają?
— Wybornie, poprawiliśmy teraz oranżerją — dostałam nowych, pięknych roślin od naszego doktora — A Pan musiałeś przywieść zapewne niemało książek.
— Bez nich nudnoby było na wsi — przywiozłem, i państwu też niemi będę się mógł przysłużyć.
— Bardzo będziemy wdzięczni — gdy to mówiła, drzwi przeciwne otwarły się z trzaskiem, a mężczyzna jakiś, średniego wzrostu i wieku, w długim surducie z pierścionkami na wszystkich palcach, z czubem, i książką w kieszeni, wszedł do pokoju, zbliżył się do rozmawiających; a będąc już tylko o dwa kroki, postrzegłszy zajęte miejsce przy gospodyni, zakręcił się i oddalił.
— Cóż to za figura? rzekł śmiech wstrzymując Pan Walery.
— To nowy nasz sąsiad, uczony litwin Alexy Mruczkajło! nieznośny pedant, zaślepiony miłością własną, a przytém bardzo ograniczony. Udaje on filozofa i erudyta, a kto wie czy rozumie znaczenie tych wyrazów!
— Wyborny obraz! zcicha zawołał Pan Walery wpatrując się w niego.
— Otóż znowu ku nam idzie, to go Pan poznasz lepiej.
W rzeczy samej powolnym krokiem zbliżał się Pan Alexy i usiadłszy obok Walerego, potarłszy czoło, zapytał? — Pan ze wsi, czy z miasta?
— Ze wsi.
— Pan czytuje?
— Czasem.
— Pan książki kupuje?
— Niekiedy.
— A jakie? zapytał z malującą się na twarzy radością literat, i wytrzeszczywszy oczy szukał odpowiedzi w spojrzeniu.
— Rozmaite, rzekł Walery uśmiéchając się nieznacznie, filozoficzne naprzykład.
— Umhu! rzekł kiwnąwszy głową uczony, rozumiem, a nie masz Pan czasem, dodał wpatrując się w oczy z miną zarozumiałą, tautologicznych, etymologicznych, filantropicznych, politechnicznych, hermeneutycznych i niektórych innych?
— Nie rozumiem, odpowiedział Walery.
— Pan nie rozumie? aha! to ja rozumiem, Pan takich książek nie czytuje; a stare księgi Pan czyta?
— Jak wypadnie, rzekł piérwszy.
— Złe teraz czasy! nie znają się na dobrém, starych ksiąg nie czytają, filologija i antropologija, jako też sfragistyka upadają! to mówiąc westchnął głęboko, i patrzył w oczy znowu, usiłując w nich wyczytać podziwienie nad swoją erudycją; ale widząc, że milczący i ledwie od śmiechu mogący się utrzymać przeciwnik, nic nie mówi, westchnął, i sam tak dalej rzecz prowadził:
— Czasy bezecne! prawdziwej nauki i z Dyogenesową nie znajdziesz latarnią; a nieuków jak mrówek! Boli na to serce bezstronnym ludziom, ale cóż? trzeba cierpieć; a rozum własny ukrywać, aby go na pośmiewisko nie wystawiać, i ja tak czynię!
— To bardzo sprawiedliwie!
— Ja mój Panie! naprzykład, mówił wziąwszy Walerego za guzik, ja nocy nie dośpię, oczy straciłem, głowę suszę, a tu nikt na mnie i nie spójrzy! czy nie rospaczże na to bierze? tylko sam Pan powiedz?
— Rospacz, tak, rospacz!
— Trzeba żebyś też Pan wiedział, że napisałem rosprawę: o Cieplicach Rzymskich; mam w rękopiśmie przełożony Słownik Hebrajski.... tego.... ach, bodaj go! tego.... zapomniałem tylko czyj, ale zaręczam, że ogromny! foljał straszny!
— To dużo Pan, jak widzę, napisałeś.
— Nie na tém koniec — zatrudniam się teraz dziełem ważném: o Klepsydrach, ich użytku, kształcie, sposobie używania etc., i wiele już, bo podobno arkuszy z 15ście napisałem, jednej mi tylko rzeczy brakuje, że nie widziałem nigdy Klepsydry!
— To mniejsza!
— Tak! i ja to powiadam, że mniejsza.... Pan Walery chciał odchodzić. — Chwilę jeszcze zaczekaj, szanowny Panie! czy nie weźmiesz biletu na Cieplice? Będzie to książka in 4to, od 180 stron, na Berlińskim papierze, z rycinami — Czy Pan weźmie bilet?
— Wezmę, wezmę, śpiesznie rzekł Walery wymykając się od niego.
— Chwała Bogu! rzekł literat i posunął się dalej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.