<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan z panów
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Hrabia Wit, ojciec Berty złotowłosej, był jednym z tych ludzi, o których coś stanowczego wyrzec nadzwyczaj było trudno. Nie miał ani wybitnych przymiotów ani wad wielkich, — zgadzano się na to, że natura skąpo go wyposażyła, nie sięgał też myślami wysoko, ale w życiu miał takt wielki i tym się trzymał.
Pomimo ochoty występowania po pańsku, która mu wspólną była z żoną, rządził się w majątkach doskonale i nie tylko nie tracił, ale dorabiał się jeszcze. Chociaż nie skłonny do pomagania drugim, umiał się tak zręcznie wywijać, gdy od niego czegoś wymagano, iż nieprzyjaciół sobie nie robił.
Przyjaciół nie miał serdecznych, ale to mu na korzyść wychodziło, gdyż — poufała przyjaźń zawsze na ofiary naraża, zwłaszcza w kraju, w którym wszyscy niemal na nogach się chwieją i wszystkim pomagać potrzeba.
Takt dawał mu zawsze poczuwać grożące niebezpieczeństwo wszelkiego rodzaju i cofać się od niego w porę a po cichu.
Hrabina Witowa, daleko bystrzejsza od niego, mówiąca wiele, grająca dosyć szczęśliwie rolę wielkiej pani, nie miała taktu męża i uważała się za daleko wyższą od niego, choć w istocie wymową tylko nad nim celowała. Niegdyś bardzo piękna, dziś ruina, ale zawsze wspaniała — hrabina miała się za głowę domu, choć nią nie była. Rządziła nią córka, ulubienica, przyjaciele domu a w ostatku i małomówny mąż, który we cztery oczy robił jej skuteczne uwagi, gdy widział, że się zbyt nierozważnie zapędziła.
Przybycie hr. Augusta oboje małżeństwo jedną myślą natchnęło, której ostrożny mąż nie objawił głośno, lecz gdy mu ją żona poddała, milcząco zgodził się na nią. Berta złotowłosa bądź co bądź powinna była pójść nie za kogo innego jak za Augusta. Oboje małżonkowie zgodzili się na to pod sekretem, ale matka badając córkę, wydała przed nią tajemnicę i — okazało się, że Berta tęż samą myśl już żywiła.
Obudziło to w mamie tem większe uwielbienie dla córki, że August zachwycającym nie był. A ten zaledwie rozkwitający pączek miał już tyle rozumu — takie pojęcie życia i obowiązków, że gotów był się poświęcić dla — imienia i majątku, dla stanowiska świetnego.
Matka wyznanie ciche córki usłyszawszy, rozpłakała się i o mało ją w uściskach nie udusiła. — Ten anioł! powtarzała łkając...
Ten anioł w istocie żył już nie sercem ale główką...
Możnaż było przypuścić, że hr. August nie zakocha się w niej szalenie? Po dwóch czy trzech spotkaniach, gdy oczekiwana miłość nie przybyła, zdumienie było wielkie — ale, nie rozpaczano.
Jawnem się stało dla hrabinej Witowej, że tej miłości potrzeba było dopomódz trochę do rozwinięcia się, ale bardzo zręcznie i w ten sposób, ażeby dostrzedz się to nie dało.
Ze swej strony hrabina miała różne myśli i plany, gdy milczący Wit, nie mówiąc o tem nic żonie, szedł także w tym samym kierunku. Mówiliśmy już, że nieprzyjaciół nie miał a przyjaciół starał się uniknąć jako niewygodnych dla kapitalisty...
Jednym z tych sąsiadów, z którymi się żyło dobrze i na tej stopie, że do poufalszych stosunków zawsze z niej przejść było łatwo — był hrabia Toni, koniarz, karciarz ekwilibrysta, który trzymał się na majątku jak akrobata na linie w powietrzu, mogąc co chwila kark skręcić — a nie spadając dzięki sztuce, z jaką balansować umiał.
W tym czasie właśnie trafiło się, że hrabiemu Toni wierzyciel nielitościwy siadł na gardle i groził skandalem, awanturą, subhastą dla głupich dziesięciu tysięcy talarów. Toni nie miał kredytu tylko u lichwiarzy, ale ci go właśnie gubili.
Hrabia Wit, na którego patrząc, można było przysiądz, że o Bożym świecie nie wiedział — doskonale o wszystkich okolicznościach sąsiedzkich bywał zawiadomiony. Położenie Toniego nie było dlań tajemnicą.
Jednego dnia, gdy hrabina Witowa z córką wyjechały do stolicy prowincyi, Toni odebrał zaproszenie na małe polowańko.
Nie było w tem nic dziwnego, bo hrabia Wit zapraszał chętnie dla popisu z psami, końmi i kuchnią...
Gdy kochany sąsiad przybył, okazało się, że coś nadzwyczajnego przeszkodziło polowaniu, Toni jednak został na obiedzie i we cztery oczy zaczęła się rozmowa.
Znając sąsiada z jego nieuczynności, zdziwił się niezmiernie Toni, gdy mu Wit otwarcie powiedział, jak z wielką przykrością przypadkiem zasłyszał o jego kłopocie, i ofiarował się wierzyciela spłacić, wchodząc w jego prawa a zaręczając cierpliwość.
Toni zdumiony, osłupiały, poruszony, nie wiedział, jak dziękować. Nazwał go swoim zbawcą.
Rozmowa prawie nagle skręciła się tak, iż gospodarz zażądał słowo honoru i wzajemnej pomocy w rzeczy poufnej — tajemnej i t. p.
Toni zaprzysiągł na wszystko i przyrzekł iść w ogień i wodę.
Nadzwyczaj trudno przyszło Witowi wykrztusić wielką swą tajemnicę.
W końcu jednak odkrył ją przed sąsiadem. Wzywał go poufnie, aby mu do napędzenia w sieci Berty hr. Augusta pomagał.
— Nie wstydzę się tego — rzekł — iż radbym wydać córkę za niego, bo ma za sobą wszystko — a znowu Berta...
— Króla warta! słowo daję! — zawołał Toni. — To para, którą Bóg stworzył dla siebie.
Wit mówił powoli i trochę się jąkał.
— To jest rzecz wiadoma — rzekł — że zbytnie zabiegi najczęściej szkodzą... Trzeba poczynać nadzwyczaj zręcznie! nadzwyczaj...
— Zostaw to hrabia mnie! Ja dokażę tego tak, iż nikt się nie domyśli w świecie — odparł Toni.
Zdaniem sąsiada potrzeba było zbliżyć ich. Na to nie znaleziono lepszego sposobu nad kilkodniowe, wielkie polowanie połączone z balem. Hr. August — za to ręczył — musiał przybyć. Tu nastąpiło wyznanie smutne, iż kilkodniowa feta, człowiekowi, który się mógł (jak mówił) zbłaźnić, musiała wiele kosztować, ale Wit dał znak porozumienia — brał to na siebie. Szło o jego sprawę, musiał naturalnie koszta ponosić.
Właśnie jesień nadchodziła, ułożonem więc zostało, że Toni urządzi zabawę — co się zowie, a w czasie niej znajdą się sposoby zbliżenia tych, których chciano połączyć.
Narada trwała dosyć długo a Toni wyjechał z niej w złocistym humorze, wolen od doskwierającego długu, pewien, że zabawa postawi go dobrze w opinii, która chwiać się zaczynała co do jego stosunków majątkowych. Chociaż wiązało go słowo honoru, iż zachowa tajemnicę, Toni nie mógł skutecznie działać bez współpracownictwa żony, córek a nawet i innych kolaboratorów, ale zdawało mu się, że gdy od nich pobierze słowa honoru, wszystko będzie w największym porządku...
Żona jego, znana pod imieniem Neidy (Zenejdy) — niesłychanie żywa, wesoła i potrzebująca intrygi do życia, nadawała się cudownie do współpracownictwa. Jej więc naprzód w gabinecie á huis clos zwierzył się ze wszystkiego. W to mi graj! uszczęśliwioną była i wzięła sobie za punkt honoru małżeństwo doprowadzić do skutku.
Natychmiast jednak zażądała od męża koni, potrzebowała poprzedzić dramat prologiem przygotowawczym. Czarnooka, chuda, śniada, gorączkowa, niepohamowanie mówić lubiąca, śmiała, niezlękniona pani Neida miała wszystko, co było potrzeba, aby sprawę uratować lub zgubić. Miała się jednak za niezwyciężoną w niewinnej intrydze.
A mogłaż być uczciwsza i niewinniejsza nad prowadzącą do ołtarza dwie istoty wyraźnie stworzone dla siebie!
Gdy po trzydniowej wycieczce pani Neida powróciła do domu, tak była zmęczoną, że padłszy na kanapkę, dobrą chwilę mężowi czekać kazała na sprawozdanie.
— Pierwsza rzecz! zawołała odzyskawszy siły — potrzeba plac oczyścić! Już tam ta Sainte Nitouche ze swą Ninką zarzuciła sieci.
— Kto? co?
— Szamotulska!... Ale tak! tak jest — mówiła terkocząc jak młynek p. Neida. — Wiem wszystko! Intrygę poprowadziła nader zręcznie. Wystaw sobie, że niby miała Szelchów sprzedać... zwabiła tem hrabiego Augusta. Wiedząc o dniu przybycia, panienka w toalecie pełnej prostoty wyszła z książeczką w pole. Spotkanie!! Hrabia pomógł do przebycia rowu. Znajomość i stosunki... Szelchowa już nie sprzedają, ale mama z córunią mało nie codzień w Augustówce i hr. August, jeżeli nie zajęty, to rozmarzony.
— Ale gdzież ta Nina, cudak jakiś chodzący po chłopskich chatach dla oryginalności, podobna do prostej wiejskiej dziewczyny, ni z pierza ni z mięsa może wytrzymać porównanie z Bertą złotowłosą?
Między małżonkami żywa rozpoczęła się rozprawa o różnych powabach niewieścich, gustach i t. p. Pani Neida stała przy swojem, iż koniecznie trzeba było matkę hr. Augusta rozczarować co do Szamotulskich. Tak się to zwało w jej języku. Trudność była w tem, że pani Szamotulskiej nic zarzucić nie było można. Nawet potwarz się jej trudno jąć mogła, życie było jawne, spokojne, czyste.
Małżeństwo spierało się jeszcze, gdy niezmiernie rzadki tu gość, pułkownik zjawił się w salonie.
Służący wbiegł go oznajmić.
— A, to go tu Pan Bóg nam zesłał! — zawołała Neida. — Idź, baw go, ale ani słowa o Szamotulskich, bo ty mi wszystko popsujesz, zostaw to mnie. Ja będę wiedziała, jak go nastroić.
Pułkownik, który Toniego nie lubił, przybywał w istocie po konia, którego potrzebował i z góry to oświadczył — dosyć niegrzecznie.
— Sprzedasz ty mi brudno-kasztanowatego twojego czy nie? — odezwał się po przywitaniu. — Czasu ma foi nie mam. Mów, to i ciebie nudzić nie będę, bo widzę, że i żona twoja dopiero z drogi. Ambaras ci zrobię...
— Żadnego! najmniejszego w świecie! — odparł Toni. — Pułkownik u mnie jesteś rzadkim gościem, ja tak łatwo nie puszczę.
— Ale! Blaga! — rzekł stary wojskowy — co tobie po mnie? albo ci to na gościach zbywa?
Dał się jednak pułkownik uprosić na obiad nadzieją nabycia owego brudno-kasztanowatego. — Natychmiast poszli do stajni, kazano go wyprowadzić. Samulski miał oko dobre, brudno-kasztanowaty maścią, wzrostem i budową przychodził, jak ulał, do jego trójki.
Toni sam go wprawdzie potrzebował. Koń był niezrównany, nieoceniony — krwi wschodniej, temperamentu osobliwego... na wagę złota go kupować — ale dla kochanego pułkownika...
Stary śmiał się z kochania tego.
Verbum personale! żyd czy pułkownik zapłacą ci dobrze! odezwał się — co to między koniarzami mówić o przyjaźni!
Pani Neida, która im mocniej brzydła, tem się dziwaczniej stroiła, wyszła do stołu z córkami, naczepiawszy na siebie, co tylko ją mogło straszniejszą, niż była, uczynić.
Przy obiedzie wesoło rozmawiano o różnych rzeczach obojętnych, a przy czarnej kawie złożyło się tak jakoś, że córki się powysuwały — i Toni musiał wyjść na chwilę.
Neida przysiadła się do starego pułkownika, który chętnie z nią rozmawiał, bo żwawo odpowiadała i zbytnią bojaźliwością niewieścią nie grzeszyła.
— Dobrze, że jesteśmy sami — odezwała się pochylając się poufale ku niemu. — Niech też mi pułkownik powie, prawda to, co głoszą, że ten nasz feniks, hr. August, zajęty być ma Szamotulską?
Stary się rozśmiał.
— Któż to pani powiedział? — zapytał. — Gucio? zajęty? a tożby coś było nowego?
— Babusia nadzwyczaj-bo zręcznie poprowadziła intrygę — dodała Neida.
— Jaką? — badał coraz więcej zdumienia okazujący pułkownik.
Tu, zręczna gosposia bardzo dowcipnie opowiedziała bajeczkę o symulowanej sprzedaży Szelchowa, o spotkaniu na grobli, o zawiązanych stosunkach.
Marszczył się stary słuchając.
— Pani kochana — zawołał, gdy skończyła — ja znam Szamotulską od lat dwudziestu kilku... mogę powiedzieć, że ją znam lepiej niż inni. To do niej tak niepodobne, jak gdyby ktoś o mnie skomponował, żem ja się stał pochlebcą i pasożytem. Cré nom! To matrona najzacniejsza w świecie!
— Któż przeczy! — przerwała Neida — ale gdzie chodzi o los córki, o taki los, tam, wierzaj mi pułkowniku, nie ma matki, któraby nie była gotowa popełnić une petite bassesse!
— Nie, — zaprzeczył Samulski — nie, to być nie może.
Widząc, że nie przekona, pani Neida zaklęła go, aby tego z czem mu się zwierzyła, nie powtarzał nikomu, lecz zarazem upewniła, iż faktem było, że najściślejsze stosunki zawiązały się między hrabiną Maryą a Szamotulskiemi.
— A przyznam się pułkownikowi, dokończyła, że dla hr. Augusta panny Szamotulskiej za mało. Ten człowiek ze swem imieniem, wychowaniem, majątkiem, godzien czegoś lepszego.
— Co pani lepszem nazywa? spytał zimno stary.
— Jakto, pan pułkownik obejrzawszy się nie widzisz tego, zawołała żywo gospodyni, iż dla niego tu jest jedna tylko para stosowna, jedyna i możliwa.
— Któż i kto?
— Hrabianka Berta!
Stary głowę spuścił.
— Cudnie piękna, odparł — i majętna, ślicznie wychowana, nie przeczę, dom godny, ale widzę, że pani nie znasz wcale Augusta i jego matki.
Neida mocno otwarła oczy.
— Oni, kochana pani, mają swój własny sposób zapatrywania się na świat i sądzenia ludzi. Co nam się wydaje świetnem i wielkiem, dla nich jest małem... i przeciwnie.
Rozmowa skończyła się na tem, bo pułkownik wstał zaraz kwaśny i zwrócił się w innym kierunku. Gospodyni czuła, że się jej nie udało lecz rzuciła podejrzenie przeciw Szamotulskim, tymczasem i to starczyło.
Pułkownik nabywszy brudno-kasztanowatego, wyjechał zaraz.
W Augustówce chociaż był niedawno, tak się uczuł zaniepokojony plotką, którą od pani Neidy posłyszał, iż trzeciego dnia ruszył do siostry.
Nie zastał jej w domu; powiedziano mu na wstępie, że była w Szelchowie, ale Gucia znalazł w jego biblioteczce nad jakąś książką. Prawie mu to było na rękę. Po krótkim wstępie, nie nawykły nic długo trzymać za pazuchą, odezwał się:
— Powiedz-że ty mnie, Guciu, czy to prawda, co ludzie plotą, że Szamotulska udała, iż Szelchów sprzedaje, aby cię do siebie zwabić, a córkę wysłała, gdyś jechał na groblę gdzieś dla uczynienia romansowej z tobą znajomości!
Hr. August zerwał się z krzesła jak oparzony.
— Któż śmie coś podobnego zmyślać? zawołał z oburzeniem. To wprost sensu nie ma! Szelchów w istocie był do sprzedania i ja tylko wstrzymałem biedną wdowę od tego, by się niepotrzebnie, z obawy nie pozbywała majątku, po którymby całe życie płakała!
Co się tyczy spotkania na grobli, niepodobieństwem jest, aby panna wyszła umyślnie, bo ani ona, ani ja sam nie wiedziałem, kiedy tam będę, c’est infame! dokończył hrabia.
Pułkownik odetchnął.
— Byłem tego pewny! rzekł. Już cię zazdrosne kumoszki żenią z tą Niną.
August się z lekka zarumienił ale dodał chłodno.
— I to nie ma sensu! Cienia żadnego stosunku czulszego między nami nie ma. Panna jest rozumna, miła, ale chłodna jak lód, a ja, wujaszek znasz mnie, do zakochania się też skłonny nie jestem!
— To i dobrze! odpowiedział pułkownik urywając rozmowę.
Wieczorem nadjechała hrabina, ale przed nią o tem, co słyszał, nie powiedział pułkownik ani słowa. Baczny postrzegacz od razu z tego, co mówiła o Szelchowie, poznał, iż kochała sąsiadkę i cenić ją umiała. Chwaliła też bardzo Ninę...
Z tego wszystkiego wniósł stary, iż sąsiedztwo jaśniej może widziało następstwa tych stosunków niż siostra i siostrzeniec. Nie miał zwyczaju mięszać się w sprawy cudze a szczególniej sercowe, nie zagadnął więc już nawet o Szamotulskich i nie byłoby mowy o nich, gdyby oburzony jeszcze August nie powtórzył przy nim matce potwarzy, jaką zmyślono na nich.
Gniew hr. Augusta niczem był przy tem, jakim wybuchła jego matka, posłyszawszy o niegodziwych posądzeniach... Z oburzenia przeszła do płaczu i długo jej uspokoić nie było można.
Zaczęła wychwalać sąsiadkę, jej córkę, dom ich, ciche cnoty, skromność, z jaką je pełniły, unikając ócz ludzkich. Zazdrość tylko mogła coś podobnego stworzyć.
Pułkownik śmiał się i szydził.
— Nie ma nic dziwnego — rzekł — że zmyślają takie androny, bo im idzie o Gucia! Panika ogromna, ażeby się nie ożenił z szlachcianką, gdy tyle hrabianek na niego czeka.
— Bardzo życzę sobie, ażeby się Gucio ożenił, odparła hrabina, ale pierwszym warunkiem, aby sobie wybrał żonę, i pokochał... Nie ma potrzeby na nic się oglądać, imię jego nowego blasku nie wymaga, majątek nie potrzebuje posagu, tylko on dla siebie szczęścia.
— A że o to trudno jest — westchnął August — ja się wcale z wyborem spieszyć nie myślę.
Pułkownik, obróciwszy w żart to wszystko a niechcąc się mięszać w sprawy matrymonialne, zagadał o czem innem.
Skutkiem plotki, którą tu przywiózł, było tylko, że stosunki z Szelchowem stały się niemal ściślejsze jeszcze. Hrabina matka lękała się, żeby słuch o tej potwarzy nie doszedł do Szamotulskich i nie oddalił ich od nich.
Nawykła była do towarzystwa dwóch tych pań, które kochała, drżała na myśl, aby się ta przyjaźń nie rozerwała.
W pierwszych dniach po bytności pułkownika mowa była kilka razy o tem jeszcze, później wrażenie się zatarło. Zapomniano o niegodziwej potwarzy.
Zbliżał się tymczasem dzień naznaczony na owo polowanie z tańcami u Toniego.
Oboje państwo przybyli jak najusilniej zapraszać hrabinę i syna jej, zaręczając, iż za największy zaszczyt uważać będą, jeśli ich łaskawie swą bytnością uszczęśliwią.
Hrabina Marya stanowczo odmówiła, a hr. August płacąc za matkę i siebie, przyrzekł, iż stawić się starać będzie.
Pani Neida korzystała z tej bytności i zbliżenia się do hrabiny, aby ją wybadać, by się jej przypodobać. — Oboje się nie bardzo powiodło.
Gdy wyjechali za bramę, odezwała się do męża.
— Pomimo wielkiego imienia w tej kobiecie czuć jej pochodzenie! Nic pańskiego! parafiaństwo niesłychane. W domu skąpstwo posunięte do niezmierzenia. Ani liberyi, ani porządnego kamerdynera a co za stół!
Przyznam ci się — dodała, robiąc minkę pogardliwą — że biednej Bercie, jeżeli za niego pójdzie, ani mamuni ani losu nie zazdroszczę.
— Mówisz: jeżeli pójdzie! — przerwał Toni — powinna i musi pójść, choćby się do ostatecznych środków przyszło uciekać.
Neida ruszyła ramionami.
— Jakich ostatecznych? — zapytała.
— O tem mnie wiedzieć — dokończył mąż tajemniczo. — Gdy wy, baby, wyczerpniecie wszystkie wasze, natenczas ja z mojemi wystąpię. To się musi stać! ale i Bertę trzeba wystylizować, aby umiała i wiedziała, jak ma sobie postąpić.
Pani śmiać się zaczęła szydersko.
— Naiwny jesteś — zawołała. — Ta dziewczyna ciebie, mnie, papę i mamę nauczyłaby jeszcze... a sama od nikogo nie potrzebuje lekcyi! Pan Bóg jej dał taki instynkt i taką wrodzoną kokieteryą, że gdy zechce, kamienie dla niej będą tańczyły a lody zapalą się płomieniem...
Ty jej jak ja znać nie możesz! My wszystkie mamy od Boga dany dar wodzenia i uwodzenia was, ale ona!!
Bądź spokojnym, Toni, niech się tylko zbliżyć może do niego, niech nikt jej nie przeszkadza, a jeżeli głowy nie straci, nie padnie i nie będzie błagał miłosierdzia — to mi głowę utnij!
— Cha! cha! — rozśmiał się Toni — dodałaś mi otuchy! Bądź co bądź, Wit tego chce, Wit mnie jednemu ufa i ja to dla niego zrobić muszę! Naówczas dźwignie nasze interesa i — staniemy znów — na aksamicie!
— Co daj Boże, Amen! — szepnęła żona. — Ja w Bertę tak wierzę, iż ani wątpię, że, co zechce, dokona. Czarownica jest!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.