Pani Bovary/Część pierwsza/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani Bovary |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Ludwika Kaczyńska |
Tytuł orygin. | Madame Bovary |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Front murowany stał w jednej linii z ulicą, a raczej z drogą. Za drzwiami wchodowemi wisiały na gwoździach płaszcz z wązkim kołnierzem
tręzelka, czarny skórzany kaszkiecik, a w kącie na ziemi leżała para kamaszy jeszcze zabłoconych. Po prawej stronie była sala, to jest pokój w którym jadano i siadywano. Papierowe jasnokanarkowe obicie, podniesione w górze jaskrawszym nieco szlaczkiem, odstawało miejscami od ściany, w oknach krzyżowały się białe perkalowe z czerwonym szlakiem firanki, a na wązkim kominku błyszczał pod owalnym kloszem zegar z głową Hippokratesa, pomiędzy dwoma platerowanemi świecznikami. Po drugiej stronie korytarza był gabinet Karola, malutki pokoik, którego całe umeblowanie stanowił stolik, trzy krzesełka i fotel urzędowy. Kilkanaście tomów Słownika nauk medycznych, niepoprzecinanych, lecz zniszczonych wszystkiemi sprzedażami przez jakie przechodziły, zajmowały same prawie sześć półek sosnowej biblioteki. Kuchenne zapachy dochodziły tu przez cienką ścianę, a w zamian za to słychać było w kuchni chorych, którzy opowiadali swoje cierpienia. Dalej następowała wielka zniszczona izba z piecem do chleba, która służyła obecnie za śpiżarnię, drwalnię, skład rozmaitych rupieci, starego żelaztwa, próżnych baryłek, popsutych narzędzi rolniczych, i mnóstwa innych gratów pokrytych grubą warstwą kurzu i pajęczyn.
Ogród długi a wązki, ciągnął się pomiędzy dwoma murami z gliny i słomy, pokrytemi brzoskwiniowemi szpalerami, aż do płotu cierniowego, który go od pola odłączał. Pośrodku znajdował się kompas szyfrowy, umieszczony na murowanej podstawie; cztery grządki zasadzone mizernemi różami otaczały symetrycznie pożyteczniejszą kwaterę warzywną. W głębi gipsowy zakonnik modlił się pod jedlinką.
Emma poszła na pierwsze piętro. Pierwszy z dwóch pokoików nie miał żadnych sprzętów; w drugim, który był małżeńską sypialnią, stało mahoniowe łóżko w alkowie za czerwonemi firankami. Pudełko naklejone muszelkami stało na komodzie, a na biureczku stał w małej karafeczce bukiet kwiatów pomarańczowych związany białą atłasową wstążką. Był to bukiet ślubny, bukiet tamtej! Emma spojrzała nań. Karol to spostrzegł, wziął niewczesną pamiątkę i odniósł ją pod strych, podczas gdy młoda pani usiadłszy w fotelu i doglądając rozpakowania swoich rzeczy myślała o własnym ślubnym bukiecie, który tu przywiozła w pudełku, i zapytywała sama siebie coby z nim zrobiono, gdyby przypadkiem umarła?
Od pierwszych dni zaraz się zajęła obmyśleniem zmian w swoim domu. Kazała dać nowe obicia, pomalować wschody i porobić ławki w ogrodzie, naokoło kompasu, dowiadywała się nawet jakimby sposobem można mieć basen z wodą i wodotrysk. Wreszcie Karol, widząc że lubiła przejeżdżać się powozem, kupił trafunkiem używany wehikuł, który za dodaniem nowych latarni i skrzydeł ze skóry stębnowanej, wyglądał prawie jak tilbury.
Był więc szczęśliwy i nie troszczył się już o nic w świecie. Obiadek sam na sam, wieczorem przechadzka za miasto, pogładzenie ręką bujnych jej włosów, sam widok słomianego jej kapelusika zawieszonego na klamce i tysiące innych drobnostek w których Karol nie domyślał się nigdy przyjemności, składało obecnie łańcuch jego nieprzerwanej szczęśliwości. Obudziwszy się rano, patrzał z rozkoszą jak promienie słońca muskały różowe jej policzki, przez pół zasłonięte bandażykami nocnego czepeczka. Oczy jej widziane tak z blizka, wydawały mu się większemi, osobliwie kiedy kilkakrotnie otwierała budząc się ociężałe powieki, czarne w cieniu a szafirowe przy świetle dziennem; oczy te miały jak gdyby pokłady kolejnych barw ciemniejszych w głębi, a coraz jaśniejszych ku powierzchni emalii. Własne jego oko tonęło w tych głębiach, i widział się w nich w miniaturze aż do ramion, z fularem na głowie i otwartą u szyi koszulą. Wstawał. Ona wyglądała za nim oknem kiedy wyjeżdżał; oparta na łokciu wychylała się z pomiędzy dwóch wazoników lewkonii, okryta fałdzistym penioarem. Karol już na ulicy przypinał sobie ostrogi, ona rozmawiała z nim z góry, zrywając ząbkami kwiatek lub listek który mu rzucała, a który kręcąc się w powietrzu i polatując jak ptaszek przyczepiał się wreszcie do splątanej grzywy starej siwej klaczy, stojącej u drzwi nieruchomie. Karol wsiadłszy na konia posyłał jej od ust pocałowanie, ona odpowiadała kiwnięciem głowy, zamykała okna — odjeżdżał. I jechał sobie gościńcem, który w nieskończoność ciągnął swoją długą wstęgę białego pyłu, parowami gdzie drzewa tworzyły cieniste altany nad głową jego, ścieżkami wśród zbóż sięgających mu aż do kolan, w promieniach słońca, które mu ramiona ogrzewały, oddychając świeżem porannem powietrzem, ze spokojnym umysłem, sercem przepełnionem rozkoszą, zadowolonemi zmysłami i przeżuwając swoje szczęście, jak ci smakosze, którzy po dobrym obiedzie smakują jeszcze trufle już prawie strawione.
Do tego czasu czego dobrego użył w swem życiu? Czy szkolne czasy, kiedy pozostawał zamknięty pośród czterech ścian, sam pomiędzy współuczniami bogatszymi lub mocniejszymi od niego w naukach, których rozśmieszał swoim akcentem, którzy szydzili z jego ubrania, i których matki przynosiły im ciasteczka w mufkach? Czy później, kiedy się uczył medycyny i nie miał nigdy dosyć pieniędzy żeby zaprosić na tańce jaką szwaczkę, któraby mogła zostać jego kochanką? Następnie przeżył czternaście miesięcy z wdową, której nogi zimne były w łóżku jak bryły lodu. Teraz za to posiadał na całe życie tę śliczną kobietkę, którą ubóstwiał. Świat już nie istniał dla niego po za obrębem jej spódniczki; a jeszcze wyrzucał sobie że ją nie dosyć kocha; zapragnął ją ujrzeć natychmiast: zawracał prędko, wbiegał na wschody z bijącem sercem. Emma się ubierała w swoim pokoju; wchodził na palcach, całował ją w karczek, ona wydawała lekki okrzyk.
Niemógł się wstrzymać żeby nie dotykać ustawicznie jej grzebieni, jej pierścionków, jej chusteczki; czasem wyciskał głośne pocałunki na jej policzkach; czasem znowu delikatnie pieścił obnażoną jej rękę, od końca różowych paluszków aż do ramienia; a ona go z lekka odpychała, przez pół uśmiechnięta i znudzona, jak się pozbywa uprzykrzonego dziecka.
Przed pójściem za mąż zdawało jej się, że jest zakochaną; ponieważ jednak nie przyszło szczęście jakie z tej miłości wyniknąć miało, pomyślała że musiała się pomylić. I Emma usiłowała dociec co właściwie znaczyły w życiu wyrazy szczęście, namiętność, upojenie rozkoszy, które ją tak w książkach zachwycały?