Pani Dubarry/Część I/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani Dubarry |
Podtytuł | Miłośnica królewska |
Rozdział | Pani Rançon odzyskuje córkę |
Pochodzenie | Od kolebki do gilotyny |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich |
Miejsce wyd. | Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Modliła się gorąco w bocznej nawie kościoła Św. Seweryna. Nie zauważyła nawet, że kościół jął się zapełniać. Przy głównym ołtarzu ksiądz dawał ślub. Zagrały organy. Joanna wsłuchała się w ich poważną melodię. Próżno wyciągała głowę, aby przez ciżbę dojrzeć twarze nowożeńców.
Zaczął się rozjazd gości. Joanna podążyła za młodymi, otoczonymi przez gromadkę winszujących. Zeszła się na dolnych stopniach oko w oko z panną młodą w chwili, gdy pan młody, dobrze zgrzybiały, otwierał przed nią drzwiczki karety, która właśnie podjechała. Nie mogła i teraz dojrzeć jej twarzy, zakrytej białym welonem.
Ale ta naraz skoczyła ku niej, objęła ją, obsypała w szale radosnym, pocałunkami:
— Joasia! moja Joasia!
Joanna była oszołomiona. Poznała głos matki.
— Co ty tu robisz, mamo?
— Jak widzisz, wychodzę zamąż.
A zwracając się do nowozaślubionego rzekła:
— Panie Rançon! przedstawiam ci moją córkę, pannę Joannę... Rançon. Wszak mogę ją tak nazywać?
Pan młody nie wydawał się wcale zachwyconym:
— Ależ to czyste warjacje! — bąkał, Przecież... mówiłaś, że masz dwadzieścia cztery lata. Skąd taka... okropnie duża córka?
— Jesteś ramolcio! zaperzyła się Teresa. Mówiłam, mówiłam... przed ślubem. Ale teraz wszystko mi jedno. Odnalazłam moją córkę... Rozumiesz pan?
— Rozumiem! Ale mnie nie jest wszystko jedno.
— Nie!... to gwiżdżę na ciebie! Joaśka, wsiadaj. Pojedziemy razem. A pan możesz sobie iść do licha, skoro ci się nie podoba to, że — kobieta ma tyle lat, na ile wygląda.
— Ależ, Teresko! — mitygował. Ja tego nie powiedziałem. Kocham cię... sama wiesz. I mieliśmy jechać w poślubną podróż... bez żadnej córki. Bilety na poczcie zamówione.
— No, to posłuchaj... To moje ostatnie słowo. Jedź zaraz na pocztę — zmień bilety na wieczorowe. Potem udaj się na weselną wyżerkę. Ja tam zaraz przybędę. Tylko wprzód pogadam z moją Joaśką i urządzę jej jakoś los... Bo biedactwo zmizerniało mi coś i, widać, znajduje się w kiepskich warunkach.
A zwróciwszy się do stangreta zawołała:
— Jedź przed siebie!
Poczem wsiadła, zatrzaskując drzwiczki karety i pozostawiła swego świeżego małżonka z rozdziawioną gębą przy stopniach kościoła.
Konie ruszyły z kopyta.
— Widzisz, Joaśko! — rzekła pani Rançon — wychodzę z nudy za tego ramolcia. Co prawda, jest on dzierżawcą sporego majątku pana de Villeneuve, ma trochę grosza i obiecuje, prędko kipnąć... Rozumiesz?!... Niestety! nie mogę cię zabrać w podróż poślubną. Jedziemy do jego krewnych w Marsylji. Są to obrzydliwi dusigrosze... Ale lepiej opowiedz mi coś o sobie.
Kareta robiła jakiś zawiły kurs po obu wybrzeżach Sekwany, a ona naprzemian ze śmiechem i z płaczem wysłuchiwała trzepanej przez córkę opowieści o jej losach. Wreszcie przytuliła ją serdecznie do piersi i rzekła:
— A teraz pojedziemy do mojego przyjaciela. On wystara ci się o dobre miejsce. Sam zrobił świetną karjerę.
— Któż to taki?
— No! Gomard... Jest teraz suflerem teatru wielkiej damy, pani de La Garde. Tylko mu się przypochleb. Możesz nazywać go wujem. On to lubi.
— I mnie lubił zawsze. Przecież to mój nauczyciel.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wuj Gomard przyjął Joannę z otwartemi ramionami. Nie poznała go. Tak stał się wykwintny. Odrzucił szaty mnisze. Nosił perukę z olbrzymiemi zafryzowanemi lokami i frak niebieski.
Wycałował „siostrzenicę“ do syta, zwracając się przytem znacząco w stronę pani Rançon:
— Gdyby nie pewne święte wspomnienia, które zlekceważyłaś, to bym...
Nie dokończył. Pogroziła mu palcem:
— Kąsek nie dla ciebie!
— Przecież żartowałem — rzekł, śmiejąc się. Jestem znowu mnichem... ale tym razem już z konieczności... Ale co tu zrobić z twoją małą?
Zamyślił się głęboko. Nagle klasnął w ręce.
— Już wiem! Pani La Garde mówiła mi, że potrzebuje pokojówki. Zaprezentuję jej...
— Pannę Joannę Rançon! — zawołała wesoło Joasia, która lubowała się zmianą imion i nazwisk.
Gomard udał się z kancelarji teatru na pierwsze piętro zameczku Cour-Neuve, gorąco wysławiał tam zalety swojej protegowanej przed dostojną damą, której służył za spowiednika, łącząc, w myśl obyczajów czasu, ten urząd z urzędem suflera teatru. Powróciwszy, oświadczył, że pani La Garde chce zobaczyć Joannę.
Wielka dama obejrzała ją przez lornetkę od stóp do głów — i wymówiła jedno słowo:
— Przyjmuję.
Zresztą raczyła dodać szeptem do Gomarda:
— Miałeś rację. Jest ładniusia! Mam nadzieję, że będę miała z niej pociechę.
Joanna zainstalowała się natychmiast u pani La Garde. Teresa Rançon odjechała, zapowiedziawszy swój powrót do Paryża po miesiącu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nie powróciła w terminie, ponieważ zaraz po jej przybyciu do Marsylji odnalazł się syn jej zramolizowanego męża, przemilczany podobnie, jak jej córka, i oburzona pani Rançon zawieruszyła się gdzieś z obiecującym młodzieńcem, który zapewniał ją, że klimat na wyspie Majorce jest lepszy od francuskiego i warto obejrzeć jej cuda via... kasa ojcowska, którą doszczętnie opróżnił.